piątek, 11 stycznia 2008

Starcia między Republikanami w debacie przedwyborczej

man, PAP
2008-01-11, ostatnia aktualizacja 2008-01-11 21:47

Kolejna debata telewizyjna republikańskich kandydatów na prezydenta, która odbyła się w piątek nad ranem (czasu polskiego) w Karolinie Południowej, stała się forum zażartych polemik na temat Iranu i gospodarki amerykańskiej.

Zobacz powiekszenie
Fot. SHANNON STAPLETON REUTERS
Senator John McCain dziękuje swoim zwolennikom za poparcie
Zobacz powiekszenie
Fot. Cheryl Senter AP
Mitt Romney
Zobacz powiekszenie
Fot. Evan Vucci AP
Ron Paul
Jako lekarstwo na ewentualną recesję, o której coraz głośniej mówi się w USA, niemal wszyscy kandydaci wskazali obniżki podatków. Tylko senator John McCain - zwycięzca prawyborów w New Hampshire - położył nacisk na ograniczanie wydatków budżetowych.

Kiedy senator oświadczył, że wskutek globalizacji w wielu stanach bezpowrotnie znikają miejsca pracy, były gubernator Massachusetts Mitt Romney nie zgodził się z nimm twierdząc, że jako prezydent "będzie walczył o każde z nich". McCain ripostował, że w odróżnieniu od Romneya "mówi szczerze rzeczy, których ludzie nie lubią słyszeć", i podkreślił, że "są pewne miejsca pracy w Karolinie Południowej i w stanie Michigan, które już tam nie wrócą". Jak zaznaczają eksperci, McCain miał rację, ponieważ procesy przenoszenia firm z USA do krajów Trzeciego Świata są nieodwracalne, co oznacza bezpowrotne przenoszenie tam miejsc pracy.

Były senator i aktor Fred Thompson ostro zaatakował Mike'a Huckabee, wschodzącą gwiazdę Republikanów, który zwyciężył w prawyborach w Iowa. Zarzucił mu, że zdradza zasady konserwatyzmu, gdyż jako gubernator Arkansas podnosił podatki, ułaskawił wielu groźnych przestępców i popierał pomoc dla nielegalnych imigrantów z budżetu stanowego. Huckabee, były pastor, bronił się przypominając, że jest popierany przez religijnych konserwatystów, a podatki na szkolnictwo podniósł pod presją stanowego Sądu Najwyższego. Pochwalił się przy tym licznymi osiągnięciami jako gubernator.

Wszyscy kandydaci uznali za słuszne powściągliwe postępowanie amerykańskiej marynarki wojennej w czasie niedawnego incydentu w Zatoce Perskiej, gdzie irańskie motorówki patrolowe próbowały sprowokować okręty USA. Licytowali się jednak w twardych oświadczeniach pod adresem Iranu. McCain powiedział, że trzeba być przygotowanym na dalsze agresywne poczynania reżimu w Teheranie, a Huckabee oświadczył, że agresorzy muszą wiedzieć, iż oczekują ich "bramy piekieł". Były kongresman Ron Paul, jedyny w tym gronie przeciwnik wojny w Iraku, powiedział, że jego rywale "szukają tylko pretekstu, aby zbombardować Iran". "Nie potrzebujemy drugiej wojny" - oświadczył.

Paul ma jednak niewielkie poparcie wśród Republikanów. W Karolinie Południowej, gdzie miała miejsce debata i gdzie 19 stycznia odbędą się prawybory, w sondażach prowadzi McCain. Wcześniej, 15 stycznia, republikańskie prawybory odbędą się w Michigan. Na sukces liczy tu Romney, ponieważ jest to jego rodzinny stan - jego ojciec był tam gubernatorem przez trzy kadencje.

W Partii Republikańskiej wciąż brak na razie wyraźnego faworyta. W wyścigu do nominacji prezydenckiej rozstrzygający może być "superwtorek", czyli prawybory 5 lutego w ponad 20 stanach, w tym największych, jak Kalifornia i Nowy Jork.

Bush w Yad Vashem: Powinniśmy byli zbombardować Auschwitz

mar, PAP
2008-01-11, ostatnia aktualizacja 2008-01-11 11:36
Zobacz powiększenie
Bush w Yad Vashem
Fot. OLEG POPOV AP

W czasie piątkowej wizyty w jerozolimskim instytucie pamięci Yad Vashem, prezydent George W. Bush ze łzami w oczach powiedział, że Stany Zjednoczone powinny były w czasie wojny zbombardować nazistowski obóz zagłady Auschwitz, by powstrzymać ludobójstwo.

Zobacz powiekszenie
Fot. JIM HOLLANDER AP
Wpis Busha w księdze pamiątkowej Yad Vashem
Zobacz powiekszenie
Fot. OLEG POPOV REUTERS
George bush w Yad Vashem z Shimonem Peresem i Ehudem Olmertem
Jak pisze agencja Associated Press, która podała tę informację powołując się na przewodniczącego Instytutu Awnera Szalewa, słowa Busha były skierowane do sekretarz stanu USA Condoleezzy Rice. Bush wypowiedział się w momencie, gdy oglądał zdjęcia lotnicze Auschwitz, wykonane w czasie wojny przez amerykańskie samoloty.

Według AP, prezydent poprosił Rice by do niego podeszła i dociekał, dlaczego amerykański rząd w czasie wojny nie zdecydował się na zbombardowanie obozu. "Powinniśmy byli to uczynić" - powiedział Bush, według relacji Szalewa.

Po wyjściu z Yad Vashem - Instytutu Pamięci Męczenników i Bohaterów Holokaustu - prezydent USA powiedział, iż jego wizyta uświadomiła mu, iż ze złem należy walczyć. Oddał hołd ludziom, którzy nie utracili wiary w zwycięstwo w takim starciu.

Bush, który od środy przebywa na Bliskim Wschodzie, kończy w piątek wizytę w Izraelu. Po odwiedzeniu Yad Vashem w Jerozolimie uda się do Galilei. Kolejnym etapem jego podróży będzie Kuwejt.

Skarga na przewlekłość postępowania sądowego musi być skuteczna

Bogdana Słupska-Uczkiewicz 12-01-2008, ostatnia aktualizacja 12-01-2008 09:28

Nadmierna długość procedury sądowej wywołuje krzywdę moralną, co uzasadnia prawo do zadośćuczynienia – pisze adwokat z Wrocławia Bogdana Słupska-Uczkiewicz.

Uchwalona 17 czerwca 2004 roku ustawa zapewnia możliwość wniesienia skargi „na naruszenie prawa strony do rozpoznania sprawy w postępowaniu sądowym bez nieuzasadnionej zwłoki” (DzU nr 197, poz. 1843). Stanowi ona bezpośrednią realizację gwarancji z art. 77 konstytucji przewidującego odpowiedzialność państwa za niezgodne z prawem działanie władzy publicznej.

Trochę historii

Zasada rozsądnego terminu została wprowadzona do krajowego systemu prawnego wraz z ratyfikacją europejskiej konwencji o ochronie praw człowieka i podstawowych wolności (konwencja) oraz poddaniem się Polski jurysdykcji Europejskiego Trybunału Praw Człowieka (Trybunał), co nastąpiło 1 maja 1993 r.

W pierwszych orzeczeniach w polskich sprawach Trybunał sprecyzował kryteria „rozsądnego terminu” (art. 6 konwencji), do których należą: stopień skomplikowania sprawy; zachowanie władz właściwych do jej rozpoznania; zachowanie skarżącego; szczególne okoliczności, które mogły wpłynąć na długość postępowania; znaczenie sprawy dla skarżącego.

Państwo odpowiada za niezgodne z prawem działanie władzy publicznej

Nowe światło na kwestię przewlekłości zostało rzucone w sprawie Kudły (skarga nr 30210/96, wyrok z 26 października 2000 r.). Otóż Trybunał uznał, iż autor skargi nie dysponował w swoim kraju skutecznym środkiem odwoławczym (art. 13 konwencji) w związku z nieosądzeniem go w rozsądnym terminie (art. 6), co oznacza naruszenie jego prawa gwarantowanego przez konwencję.

Wyrok ten zaowocował wskazaną wyżej ustawą. Możliwość wniesienia skargi na jej podstawie Trybunał uznał za skuteczny krajowy środek prawny (decyzje: nr 24549/03, nr 24549/03).

Przeciwdziałać i naprawiać

Niemniej w wyroku z 13 listopada 2007 r. (skarga nr 25728/05) w sprawie Krzysztofa Zwoźniaka Trybunał zakwestionował skuteczność tej ustawy oraz – co ma kapitalne znaczenie dla praktyki orzeczniczej naszych sądów – poddał badaniu jej efektywność na gruncie art. 13 konwencji.

Już w wyroku z 26 października 2000 r. wyjaśnił, że art. 13 gwarantuje dostępność na poziomie krajowym środka odwoławczego w celu wdrożenia w życie istoty praw i wolności konwencyjnych. W sprawie Zwoźniak rozwinął tę kwestię, podkreślając, iż konsekwencją dyspozycji art. 13 jest wymóg środka wewnętrznego upoważniającego właściwą instancję krajową do rozpoznania treści skargi na gruncie konwencji i do zaoferowania rekompensaty, nawet jeśli państwo korzysta z pewnego marginesu swobody co do zobowiązań wynikających z tej dyspozycji. Środki przewidziane w art. 13 powinny być efektywne zarówno w praktyce, jak i w prawie, co oznacza, że mają „przeciwdziałać domniemanemu naruszeniu lub jego kontynuacji” albo „zapewnić zainteresowanemu naprawienie naruszenia, które już wystąpiło” (sprawa Krasuskiego, skarga nr 61444/00, wyrok z 14 czerwca 2006 r.).

Proces, który trwał 14 lat

Zarzut popełnienia przestępstwa z art. 217 § 2 d.k.k. został postawiony Zwoźniakowi 26 marca 1991 r. Po upływie niemal pięcioletniego okresu postępowania 30 grudnia 1996 r. sąd rejonowy skazał go na rok pozbawienia wolności w zawieszeniu. Wskutek apelacji oskarżonego, który nie przyznał się do winy i kwestionował zasadność oskarżenia w całości, sąd okręgowy uchylił ten wyrok, przekazując sprawę do ponownego rozpoznania. Toczyło się ono aż do 13 stycznia 2005 r., kiedy sąd rejonowy umorzył postępowanie z powodu przedawnienia karalności zarzucanych czynów.

Jeszcze w trakcie trwania procesu 29 grudnia 2004 r. Zwoźniak wniósł do sądu okręgowego skargę na przewlekłość postępowania karnego (art. 5 ustawy), domagając się z tego tytułu 10 000 zł rekompensaty. Sąd stwierdził, że doszło do przewlekłości w okresach od stycznia 1995 do stycznia 1996 oraz od czerwca 1998 do grudnia 2004 r., przez co naruszone zostało prawo do rozpoznania sprawy bez nieuzasadnionej zwłoki, lecz roszczenia finansowego odmówił. Uzasadnił to brakiem dowodu, by skarżący ze względu na długotrwały proces doznał znacznego uszczerbku na zdrowiu z powodu stresu lub poniósł znaczne straty materialne. Ostatecznie podsumował, iż „samo orzeczenie naruszenia jego prawa do rozpoznania sprawy bez nieuzasadnionej zwłoki stanowi wystarczająco słuszne zadośćuczynienie za jakiekolwiek szkody niematerialne, które mogły być przez niego poniesione”.

Krzywda moralna

W tej sytuacji do Strasburga trafił zarzut dotyczący nie tylko braku osądzenia sprawy w rozsądnym terminie, ale także nieskuteczności skargi z powodu odmowy przyznania zadośćuczynienia.

Mając na uwadze fakt, że postępowanie rozpoczęło się 26 marca 1991 r., a zakończyło 13 stycznia 2005 r., oraz ze względu na swoją kompetencję ratione temporis, która umożliwia jurysdykcję jedynie co do faktów zaistniałych po 1 maja 1993 r., Trybunał uznał, że okres objęty badaniem wynosi 11 lat, osiem miesięcy i 13 dni. Trybunał nie znalazł żadnego usprawiedliwienia dla całkowitego okresu trwania postępowania, którego długotrwałość wyklucza, by samo stwierdzenie naruszenia prawa do bycia osądzonym w rozsądnym terminie mogło stanowić wystarczającą rekompensatę. Z dotychczasowego orzecznictwa Strasburga wynika bowiem silne domniemanie, iż nadmierna długość procedury sądowej wywołuje krzywdę moralną, co uzasadnia prawo do zadośćuczynienia, bez konieczności jej dowodzenia przez skarżącego.

Nie wyklucza to jednak sytuacji skutkujących minimalną krzywdą moralną lub jej całkowitym brakiem. Wtedy sędzia krajowy powinien należycie uzasadnić swoje rozstrzygnięcie, podając jego wyczerpujące motywy. Trybunał podkreślił, że jedynie okoliczności szczególne mogą usprawiedliwiać odmowę przyznania zadośćuczynienia. W takiej sytuacji sąd jest obowiązany zbadać tę kwestię z najwyższą starannością i podać w sposób przekonywający i wyczerpujący racje, które doprowadziły do odmowy przyznania zadośćuczynienia.

W tej sprawie sąd nie wywiązał się z obowiązku wskazania w uzasadnieniu okoliczności uzasadniających odrzucenie domniemania krzywdy w związku ze stwierdzoną przewlekłością postępowania sądowego. W konsekwencji środek prawny, który zastosował sąd krajowy, nie może być uznany za skuteczny w rozumieniu art. 13 konwencji.

Trybunał zasądził 9000 euro zadośćuczynienia oraz 1500 euro tytułem zwrotu kosztów i wydatków.

Z GPW wyparowało 25 mld - klienci funduszy w strachu

Maciej Samcik, Tomasz Prusek
2008-01-11, ostatnia aktualizacja 2008-01-10 20:13

Spadki na warszawskiej giełdzie nabierają tempa. W dwa dni indeks średnich spółek stracił 8 proc., a z giełdy wyparowało 25 mld zł. Przecenę coraz mocniej napędzają klienci funduszy inwestycyjnych, wycofujący z nich swoje pieniądze.

Zobacz powiekszenie
Indeks mWIG40 pikuje od kilku miesięcy
Indeks mWIG40 pikuje od kilku miesięcy
SERWISY
Drugi dzień czarnej serii na warszawskiej giełdzie. Indeks WIG po środowym spadku o 2,7 proc. w czwartek stracił kolejne 2,5 proc. Po raz ostatni tak nisko był w marcu 2007 r. Na krawędzi załamania znalazły się średnie spółki, których indeks mWIG po raz drugi z rzędu spadł o ponad 4 proc. Spadały gwałtownie nawet uznane marki - akcje ING Banku Śląskiego potaniały o 8 proc., a np. Budimeksu - o 6 proc.

Wskaźnik 20 największych spółek WIG20 stracił od początku roku już 6 proc. Ale prawdziwy koszmar przeżywają akcjonariusze małych i średnich firm, które przez ostatnie lata należały do liderów hossy. Wskaźnik średnich firm mWIG zanurkował od początku stycznia aż o 13 proc.! Co gorsza, nasza giełda należy do najgorszych w Europie. W tym samym czasie indeks giełdy we Frankfurcie stracił 4 proc., a w Londynie 3 proc.

Topnieją oszczędności

Przecena uderzyła po kieszeni rekiny giełdowe na GPW. Potężne straty poniósł najbogatszy inwestor - Leszek Czarnecki. Według naszych obliczeń jego majątek podczas ostatnich dwóch dni katastrofalnej przeceny indeksów stopniał o ponad 400 mln zł. Mimo to nadal jego udziały w deweloperskiej spółce LC Corp, Getin Banku, Noble Banku i ubezpieczeniowej firmie Europa są warte zawrotne 9 mld zł.

W sumie wartość krajowych spółek tylko w środę i czwartek obniżyła się aż o 25 mld zł.

Zapewne straty bardziej niż giełdowe tuzy bolą ponad trzy miliony oszczędzających w funduszach inwestycyjnych, którzy często zainwestowali majątek swojego życia przyciągnięci historycznymi zyskami i reklamami. Z przeszło 135 mld zł naszych pieniędzy ulokowanych w funduszach na giełdę popłynęło ponad 50 mld zł. Te pieniądze z dnia na dzień topnieją.

Powiernicy nie kryją, że to oni częściowo odpowiadają za wyprzedaż akcji. W tym tygodniu znacznie wzrosła bowiem liczba klientów chcących wycofać pieniądze. - Jeszcze pod koniec ubiegłego roku mieliśmy przewagę wpłacających, ale teraz to się radykalnie zmieniło - przyznaje zarządzający jednego z dużych TFI.

Nieoficjalnie powiernicy mówią, że klienci zgłosili się po co najmniej kilkaset milionów złotych. Fundusze nie mają takich pieniędzy w gotówce, muszą więc wyprzedawać akcje, nie patrząc na ich ceny. W środę i czwartek indeks średnich spółek mWIG40 stracił dwa razy więcej niż WIG20, wskaźnik największych spółek.

Styczniowe porządki

Zbigniew Jagiełło, prezes TFI Pioneer Pekao, spodziewa się, że zamieszanie w funduszach jeszcze może potrwać. - Wielu klientów wykorzystuje początek roku do zmian w inwestycjach. Ci, którzy się rozczarowali wynikami w 2007 r., zabierają pieniądze na lokaty - tłumaczy Jagiełło. Takich osób musi być sporo - od szczytu hossy w połowie roku indeks średnich spółek mWIG40 stracił już 40 proc.

Według szefa Pioneera te noworoczne porządki w portfelach inwestorów nałożyły się na naturalny wzrost wycofywanych pieniędzy w wyniku spadków na światowych giełdach. - Na początku roku indeks Nasdaq spadł osiem razy z rzędu, co musiało odbić się na nastrojach klientów funduszy - przypomina Błażej Bogdziewicz z Arki.

- Jeśli nie dojdzie do wyraźnego odbicia na giełdzie, z funduszy w styczniu odpłynie więcej pieniędzy niż w poprzednich miesiącach - przewiduje Jagiełło. Z wyliczeń firmy Analizy Online wynika, że w listopadzie i grudniu Polacy zabrali z funduszy po 1,1 mld zł (netto, po uwzględnieniu wpłat).

Według Błażeja Bogdziewicza z funduszu Arka na giełdzie wciąż trwa wypuszczanie powietrza z pękniętego spekulacyjnego balonu małych i średnich spółek. Jak długo to potrwa? - Niektóre z tych spółek nadal są przewartościowane o kilkadziesiąt procent, choć można już znaleźć spółki w atrakcyjnych cenach.

Ale los polskiej giełdy mimo wszystko jest w rękach globalnych inwestorów, a nie krajowych funduszy. Kursy akcji od początku roku spadają w całej Europie i USA, bo posiadacze akcji panicznie boją się wejścia gospodarki amerykańskiej w recesję. Wzrosło tam bezrobocie, spadła koniunktura w przemyśle, a inwestorzy wyczekują na ratunkowe cięcie stóp przez bank centralny Fed. Wczoraj prezes banku centralnego w USA dał do zrozumienia, że jest do tego gotowy.

Zmarł Edmund Hillary, pierwszy zdobywca Mt Everest

PAP, qbi
2008-01-11, ostatnia aktualizacja 2008-01-11 11:54

Edmund Hillary, nowozelandzki himalaista, który przeszedł do historii jako pierwszy zdobywca Mount Everestu, zmarł w piątek w wieku 88 lat - powiadomiła premier Nowej Zelandii Helen Clark.

Zobacz powiekszenie
Fot. Ross Setford / AP
Sir Edmund Hillary - zdjęcie z 2003 r.
- Legendarny alpinista, poszukiwacz przygód i filantrop jest najbardziej znanym Nowozelandczykiem, jaki kiedykolwiek żył - oznajmiła Clark.

Edmund Hillary dokonał pionierskiego wejścia na Mount Everest wraz z Szerpą Tenzingiem Norgayem 29 maja 1953 roku. - Załatwiliśmy drania - powiedział do towarzyszy wyprawy po zejściu ze szczytu, a dzięki relacji BBC słowa te usłyszał cały świat.

W szeregu wielkich poszukiwaczy przygód stawiają go również inne wyczyny: zdobył m.in. oba bieguny i pokonał łodzią motorową rzekę Ganges od jej ujścia aż do źródeł.

Pomimo rozgłosu Sir Hillary - tytuł szlachecki nadała mu brytyjska królowa Elżbieta II - słynął ze skromności. Dopiero po śmierci Teniznga Norgaya przyznał, że jako pierwszy stanął na szczycie najwyższej góry świata. Także premier Nowej Zelandii przypomniała, że Hillary "uważał się za przeciętnego Nowozelandczyka, choć był kolosem".

Działalność filantropijna zdobywcy Everestu koncentrowała się wokół założonego przez niego funduszu powierniczego Himalayan Trust, prowadzącego akcje pomocy dla Szerpów.

Sir Hillary, którego podobizna widnieje na nowozelandzkim banknocie pięciodolarowym, pełnił również funkcję ambasadora tego kraju w Indiach, Nepalu i Bangladeszu.

Podczas wizyty w Polsce, w czerwcu 2004 roku, Hillary otrzymał Krzyż Komandorski Orderu Zasługi Rzeczypospolitej Polskiej, którym uhonorował jego działalność prezydent Aleksander Kwaśniewski.

Nie podano przyczyny śmierci Edmunda Hillary'ego, jednak nowozelandzkie media donoszą, że od pewnego czasu chorował na zapalenie płuc.

Obsługa długu kosztuje 30 mld zł rocznie

Państwowy dług publiczny  (Rozmiar: 21090 bajtów)
Państwowy dług publiczny

Dalsze ograniczenie deficytu, prywatyzacja i zmniejszanie potrzeb pożyczkowych to podstawowe metody ograniczenia tempa narastania długu - wskazują ekonomiści.

Wczoraj GP pisała, że ZUS potrzebuje coraz więcej dotacji, a według najnowszych prognoz w latach 2009-2013 na wypłatę świadczeń zabraknie 256 mld zł. Ale rząd musi się liczyć nie tylko ze znacznymi dotacjami na świadczenia emerytalne.

Co roku w polskim budżecie prawie 30 mld zł przeznaczonych jest na koszty obsługi polskiego długu, który w 2008 roku może się zbliżyć do 600 mld zł. Nasz dług publiczny przyrasta co roku o blisko 50 mld zł, a w 2008 roku rząd planuje pożyczyć na rynkach finansowych 46,1 mld zł.

- To deficyt budżetu państwa decyduje, w jakim tempie przyrasta nasz dług. Gdyby nie było deficytu, nie byłoby problemu długu. Dlatego podstawowym sposobem zmniejszania naszego długu jest redukcja deficytu - mówi Piotr Bielski, ekonomista BZ WBK.

Tymczasem w tym roku deficyt ma wynieść 27,1 mld zł przy wydatkach budżetu na poziomie 308,9 mld zł. Ograniczenie wydatków w 2008 roku mogłoby także pomóc zmniejszyć dług, ale wydatki w tym roku ponownie będą znacznie wyższe niż w poprzednim roku

Ekonomiści podkreślają, że ważny jest stopień, w jakim deficyt budżetu pokryty jest przez przyrost długu, a w jakim przez wpływy z prywatyzacji.

- Im większe wpływy z prywatyzacji, tym mniejsze potrzeby pożyczkowe - dodaje Piotr Bielski.

Rząd Donalda Tuska zakłada przyspieszenie procesu prywatyzacji i uzyskanie z niego w 2008 roku od 4,5 do 5,5 mld zł.

- To może trochę spowolnić tempo narastania długu. Można też zwiększać dochody, ale o to w najbliższych latach będzie trudniej niż ostatnio, bo gospodarka nieco zwolni - dodaje Rafał Benecki, ekonomista ING Banku.

Wczoraj wiceminister finansów Katarzyna Zajdel-Kurowska powiedziała, że jeśli zapowiadana przez resort skarbu wartość przychodów prywatyzacyjnych zostanie zrealizowana, a wydatki państwa będą pod kontrolą, to Ministerstwo Finansów może ograniczyć emisję nowych papierów skarbowych.

- Można próbować stabililizować dochody i liczyć, że wysoki wzrost PKB będzie stabilizował nasz dług - dodaje.

Jednym z planów ministra finansów Jacka Rostowskiego jest ograniczenie długu publicznego do 2011 roku o 4-7 pkt proc. z około 48 proc. PKB obecnie.

Według ekonomistów, ta próba może być trudna, także w zestawieniu z planowanym od 2009 roku obniżeniem stawek podatkowych do 18 i 32 proc.

Płacić za receptę?

Judyta Watoła, Karwina
2008-01-11, ostatnia aktualizacja 2008-01-10 19:08

Brakuje pieniędzy na zdrowie, to może wprowadźmy dopłaty do leczenia? Jak to działa - sprawdziliśmy u Czechów, którzy właśnie te dopłaty wprowadzili

Zobacz powiekszenie
Fot. Paweł Sowa / AG
Środa w Karwinie, tuż za polską granicą: Michał Borkowski zapłacił właśnie w automacie za wizytę u lekarza


Szpital Karvina Raj tuż przy granicy z Polską. W poczekalni poradni chirurgicznej automat do pobierania opłat od pacjentów. Za poradę w godz. od 7-17 trzeba zapłacić 30 koron (ok. 4 zł), potem - trzy razy tyle.

Kiedy się zapłaci, automat wydaje kupon. Z nim idzie się do rejestracji.

- 30 koron to nie jest dużo - mówi Barbara Kantorova. Jest studentką, właśnie wróciła z kilkuletniego pobytu Australii. - Tam za wizytę u lekarza rodzinnego płaci się 60 dolarów, a u specjalisty 200 albo i 300. Potem ubezpieczalnia większość zwraca, ale nie ma co nawet tego porównywać.

Martina Mokrosova, pielęgniarka z rejestracji, mówi też, że dotychczas nikt się jej jeszcze na dopłaty nie poskarżył. W poczekalni spotykam jednak niezadowolonych. To polscy górnicy pracujący w kopalni w Karwinie. - Kolega już mi opowiadał, jak to jest. Za wejście do lekarza 30, potem osobno za zdjęcie, za gips - krzywi się Krzysztof Golub.

- To nieprawda. Opłata jest tylko jedna - zaprzecza dr Jan Karczmarczyk, dyrektor szpitala ds. medycznych. Karczmarczyk studiował medycynę w Katowicach, a że żona dalej pracuje w Polsce (jest neonatologiem w Szpitalu Śląskim w Cieszynie), świetnie orientuje się w problemach polskiej i czeskiej ochrony zdrowia. - W Czechach składka na zdrowie jest o wiele wyższa, lekarze lepiej zarabiają, ale i tak nie jest lekko. Ministrowie zdrowia zmieniają się średnio co pół roku. Ten, co jest teraz, to rekordzista, rządzi już od półtora roku. Chyba tylko dlatego wreszcie udało się wprowadzić te dopłaty.

Dopłaty obowiązują od 1 stycznia. Ich wprowadzenie poprzedziła kampania w mediach. - Do każdego dotarło, że będzie płacić, choć nie każdy wie, ile i za co - mówi Karczmarczyk, oprowadzając nas po szpitalu. Na internie rozmawiamy z panią Zdenką Zemanową. Jest emerytką. Jutro wychodzi ze szpitala po sześciu dniach leczenia. Wie, że za każdy dzień zapłaci 60 koron. - Wyjdzie 360. Idzie przeżyć. Za obiad w taniej restauracji też się płaci 60 koron, a tu jest za to jedzenie cały dzień. No i znam takich, co szli do szpitala nie z choroby, ale jak już pieniędzy na życie nie mieli. Teraz się to skończy - tłumaczy.

Pani Zdenka trafia w sedno: główny cel wprowadzenia dopłat to ograniczenie popytu na świadczenia medyczne, bo nie zawsze korzystający z nich pacjenci naprawdę ich potrzebują. - Teraz zanim kolejny raz wybiorą się do lekarza, będą się zastanawiać, czy warto wydać te 30 koron - mówi dr Karczmarczyk.

Poza poradniami i szpitalami Czesi muszą też płacić 90 koron za przyjazdy pogotowia z wizytą. Co innego wypadek czy reanimacja - wtedy dopłat nie ma.

W aptekach trzeba płacić po 30 koron za każdy lek na recepcie (maksymalnie na jednej mogą być wypisane dwa). Spodziewany efekt: pacjenci przestaną chodzić od specjalisty do specjalisty i wykupywać wszystkie wypisane recepty.

Z dopłat zwolniona jest część dzieci i osoby, o których niskich dochodach zaświadczy opieka społeczna. To konieczność, bo każdy zakład musi dokładnie sprawozdawać ubezpieczalni, który pacjent zapłacił, który się wymigał, a który od zapłaty jest zwolniony. Za rezygnację z pobierania dopłat grozi wysoka kara.

Pieniądze z dopłat zostają w kasie szpitala czy przychodni, ale mylą się ci, którzy spodziewają się wielkiego zastrzyku pieniędzy. - Nasz szpital ma 750 mln koron rocznego budżetu. Z dopłat zyskamy najwyżej 28 mln - mówi dyrektor z Karwiny. A dodatkowe pieniądze bardzo by się przydały, bo szpital w Karwinie wygląda podobnie do naszych: jedne oddziały są wyremontowane, ale na innych odrapane sprzęty.

- Czeski przykład powinien pozbawić złudzeń polskich lekarzy, którzy tak chętnie mówią o dopłatach. W naszych warunkach mogłoby się nawet zdarzyć, że dostalibyśmy mniej pieniędzy. Bo mielibyśmy mniej pacjentów, a od ich liczby uzależnione są wpływy szpitali - komentuje Andrzej Sośnierz, były szef NFZ.

Czeska składka zdrowotna wynosi 13 proc., czyli tyle, ile PiS chciałby osiągnąć w 2012 r. Ale i to okazało się za mało, kiedy lekarze zaczęli walczyć o podwyżki. Dziś w szpitalach zarabia się tam półtora, dwa razy więcej niż w Polsce. Z punktu widzenia pacjentów różnic wielkich nie ma. Ten sam standard leczenia, te same świadczenia, mimo że Czesi wydają na zdrowie 8 proc. PKB, czyli prawie dwa razy więcej od nas. Publiczne szpitale mają straty, raz na kilka lat trzeba je oddłużać. Przy tym osiem działających w kraju szpitali klinicznych ma tyle długów, ile wszystkie pozostałe razem wzięte. Problemy mają też ubezpieczalnie: z początkowych 16 zostało osiem. Inne zbankrutowały. 2008 rok to jednak czas zmian. Wprowadzono dopłaty, a wkrótce na czeski rynek ma wejść pierwsza prywatna ubezpieczalnia.

Źródło: Gazeta Wyborcza