Jesteśmy tonącym okrętem - lamentował grecki premier, wzywając już nie tylko Europę, ale też resztę świata na ratunek. Ratunek nadszedł, bo nadejść musiał. Tylko na jak długo starczy? I czy pacjent zniesie kurację?
ZOBACZ TAKŻE
- Grecy demonstrują przeciw oszczędnościom (12-05-10, 21:49)
- Grecja jest zbyt mała, żeby zaszkodzić Polsce (06-05-10, 13:30)
- Paul Krugman: Grecja skończy jak Argentyna i wyjdzie ze strefy euro (06-05-10, 13:27)
- Prasa: Grecja uratowana, ale Europie brakuje przywództwa i kontroli (02-05-10, 10:26)
- Grecja dostanie 110 mld euro pomocy od krajów euro i MFW (03-05-10, 08:50)
- Grecja tonie, jej banki nie. Polbank też sobie radzi (29-04-10, 20:04)
- Grecja trzęsie Europą. Obniżone ratingi wywołały burzę na rynkach (28-04-10, 20:47)
RAPORTY
Na początku roku cały świat dowiedział się, całkiem oficjalnie, że Grecy fałszują statystyki, i to ostro. Okazało się, że deficyt budżetu to nie 3,7 proc. PKB, jak szacował poprzedni rząd, ale 12,9 proc. Wieści z Aten nie przypadły do gustu światowym giełdom. Minęło kilka miesięcy i zaniepokojenie tylko wzrosło, bo sprawy mają się jeszcze gorzej: deficyt jest jeszcze wyższy (13,6 proc. PKB), zaufanie do Grecji jeszcze słabsze, a ateńskie recepty na sanację wciąż mało przekonywające. Rychło zrozumiano, że to nie Unia przystawia Grecji pistolet do skroni, i że stawką w tej batalii jest nie tylko los Grecji, ale również stabilność całej strefy euro.
Grecja jest winna zagranicy równowartość 238 miliardów dolarów, z czego 75 mld - Francji, 45 mld - Niemcom, 15 mld - Wlk. Brytanii, ale także 10 mld Portugalii, która sama ledwo zipie (dane na koniec 2009 r.). Ta z kolei ma 86 miliardów zadłużenia wobec Hiszpanii, której zadłużenie przekroczyło bilion dolarów, a stopa bezrobocia 20 proc. Hiszpanie są winni 238 miliardów Niemcom i niemal tyle samo Francuzom. Z kolei Włosi są winni Francji 511 miliardów dolarów, a cały ich dług przekracza 1,5 bln dol. Pajęczyna długów jest tak zagmatwana, że niełatwo się połapać, kto kogo może pociągnąć w otchłań bankructwa. Ale obawa o efekt domina przyprawia wszystkie rządy i banki centralne o ból głowy.
Nie ulega wątpliwości, że Europa stała się zakładnikiem Grecji. Niezależnie od surowej retoryki, zwłaszcza ze strony Niemiec, które tnąc własne programy społeczne, bez sympatii patrzą na greckie życie ponad stan na rachunek Europy, alternatywy dla pakietu pomocy były mniej strawne niż sam pakiet.
Na ratunek pośpieszyła nie tylko Unia, ale i Międzynarodowy Fundusz Walutowy, bo tego domagały się największe kraje wierzycielskie. Pakiet zakłada pożyczkę w wysokości 110 miliardów euro na trzy lata. Na okres między majem 2010 a majem 2013 r. przypadają spłaty 70 miliardów euro uprzednio zaciągniętych przez Grecję długów. Do tego dochodzi deficyt budżetu szacowany na 50 miliardów euro, przy założeniu że Ateny wywiążą się z przyjętych zobowiązań. Już z tej prostej arytmetyki widać, że rozmiary pomocy są odrobinę mniejsze niż potrzeby finansowe Aten. Zakłada się jednak, że już w przyszłym roku Grecja zdoła na tyle odbudować swą wiarygodność, że będzie w stanie powrócić na rynki finansowe jako pożyczkobiorca. Jeśli te nadzieje okażą się złudne i Ateny nie odzyskają zaufania w oczach prywatnych kredytodawców, wówczas i Grecja, i Unia staną w obliczu kolejnych dylematów: albo powtórzyć podobny zabieg, albo refinansować dług, co jest trudniejsze i bardziej bolesne dla sektora prywatnego krajów wierzycielskich.
Dość niespodziewane wsparcie nadeszło także ze strony Europejskiego Banku Centralnego, który zgodził się honorować w charakterze zastawu wszelkie obecne i przyszłe obligacje rządu w Atenach, niezależnie od ich statusu, a ten od niedawna spadł do poziomu "junk", czyli śmieci. Jeszcze w styczniu Jean-Claude Trichet, prezydent EBC, mówił bez ogródek, że taki wariant nie wchodzi w rachubę. Zdecydowano się jednak na odstępstwo od przyjętych norm - w przeszłości EBC akceptował wyłącznie obligacje spełniające pewne standardy. Eliminuje to kryzys płynności, jaki groził bankom greckim, gdyż będą mogły one uzyskać dostęp do gotówki EBC, zastawiając greckie obligacje.
Grecja potrzebuje oddechu, aby dokonać radykalnych reform strukturalnych i pakiet ma temu właśnie służyć. Kraj potrzebuje redukcji sektora publicznego, który rozrósł się do monstrualnych rozmiarów. Mści się hojność poprzednich rządów, zwłaszcza gabinetu Andreasa Papandreou, ojca obecnego premiera, który w 1981 roku zaczął budować gigantyczną i szczodrze opłacaną biurokrację. Zarobki w sferze publicznej podwoiły się w minionej dekadzie.
Potrzebuje reformy systemu podatkowego, radykalnej poprawy ściągania podatków, zmniejszenia czarnego rynku. Szacuje się, że podatkowe szachrajstwa kosztują budżet Grecji około 30 miliardów dolarów rocznie.
W ramach umowy z Unią Europejską i Międzynarodowym Funduszem Walutowym, rząd ogłosił 2 maja pakiet cięć płac i emerytur i liberalizacji prawa pracy. Oznacza to w praktyce ułatwienie zwalniania pracowników. Firmy zatrudniające więcej niż 200 ludzi będą mogły zwolnić miesięcznie 4 proc. zatrudnionych, a nie 2 proc., jak to określa obowiązujące dziś w Grecji prawo. Rząd zamierza jednak utrzymać obowiązujący wiek emerytalny (65 lat) - kredytodawcy naciskali na jego podwyższenie. Grecja zgodziła się podnieść stopę VAT z 21 do 23 proc., zamrozić płace w sektorze publicznym i wyeliminować roczne premie w tym sektorze równe dwumiesięcznej płacy. Nie przewiduje się w przyszłości premii dla członków parlamentu.
Natychmiast po podpisaniu porozumienia pojawiły się trzy istotne pytania.
• Czy 110 mld euro wystarczy?
• Czy realna jest realizacja przepisanego dla Grecji programu sanacji?
• Czy podjęte kroki wystarczą dla uspokojenia rozdygotanych rynków finansowych świadomych tego, że niedaleko czają się podobne problemy innych krajów Unii, zwłaszcza Portugalii i Hiszpanii.
Grecki minister finansów zakłada 4-proc. spadek PKB w tym roku i 2,6-proc. spadek w 2011 r., ale to bardzo optymistyczna prognoza. Wyższy deficyt oznacza większe potrzeby finansowe.
Grecja potrzebuje wyrzeczeń, a te nie przyjdą łatwo. Wymagają zmian w polityce i w ludzkich postawach. Łatwiej zmienić stopę podatkową albo prawo pracy niż utrwalone przez lata zwyczaje i system zachowań. Do tej kategorii wyzwań należy poskromienie powszechnej korupcji w aparacie podatkowym i skłonienie obywateli do w miarę uczciwego deklarowania dochodów. Dziś 95 proc. podatników deklaruje roczne dochody poniżej 30 tysięcy euro, co nie ma żadnego związku z rzeczywistością. Latem w Grecji, jak wiadomo, gorąco. Kogo na to stać, funduje sobie basen. A ilu Greków stać na basen? To zależy kogo spytać. Na bogatych północnych przedmieściach Aten niespełna 400 rodzin przyznaje się do posiadania basenu. Ze zdjęć satelitarnych wynika, że na tym terenie jest ich ponad 16 tysięcy.
Są kraje, które w miarę spokojnie przyjmują zaciskanie pasa - należy do nich Łotwa, ale Grecy to nie Łotysze. Ogólnonarodowe strajki już paraliżują kraj. Strajkują nauczyciele, lekarze, personel pogotowia ratunkowego, linie lotnicze odwołują loty na liniach wewnętrznych, a komuniści pojawiają się na Akropolu z hasłami "Narody Europy, powstańcie". Związek zawodowy pracowników sektora publicznego domaga się, aby rząd cofnął wszystkie, co do jednego, projekty cięć świadczeń. Nie jest wcale powiedziane, że socjalistyczny rząd Jeorjosa Papandreou, który obiecywał prosperity, a w obliczu nadchodzącej katastrofy zobowiązał się do zaaplikowania narodowi gorzkiego lekarstwa, przetrwa nawałnicę.
Trzeba wyraźnie powiedzieć, że pakiet ratunkowy dla Grecji jest faktycznie pośrednim sposobem ratunku banków krajów wierzycielskich, głównie francuskich i niemieckich. Francuzi rozumieli to od początku, Niemcom uświadomienie sobie tego nieprzyjemnego faktu zabrało więcej czasu. Z nieskrywanym niesmakiem patrzą na pomoc dla Grecji. Ale w końcu górę wzięła, bo wziąć musiała, świadomość, że alternatywa to ratunek własnych banków pełnych greckich obligacji. Jedna tylko instytucja, Hypo Real Estate Holding, niefortunny posiadacz greckiego długu wartości ponad 10 mld dol., została w ubiegłym roku przejęta przez państwo. Berlin naciska na szybkie i radykalne reformy i ostrzega, że jeśli do nich nie dojdzie, Grecję czeka bankructwo. Niemiecki minister finansów, Wolfgang Schäuble w wywiadzie prasowym powiedział, że w "przypadku pogwałcenia zobowiązań płatności zostaną wstrzymane". Tyle że nie dopowiedział, że ceną byłoby bankructwo banków niemieckich.
Ważnym celem umowy z Grecją jest umocnienie wiarygodności strefy euro, manifestacja woli i zdolności do wspólnego działania. Jej podpisanie nie położyło jednak tamy rozważaniom na temat przyszłości wspólnej waluty i deliberacjom, na ile przynależność do strefy euro pomaga, a na ile, ograniczając swobodę manewru, potęguje kłopoty. Paul Krugman, laureat Nobla z ekonomii, powiada, że choć dziś uwaga koncentruje się na rozmiarach długu publicznego i na tym, czy rząd jest zdolny utrzymać w ryzach wydatki, to jest to tylko fragment kłopotów w przypadku Grecji, dużo mniejszy w przypadku Portugalii i całkiem mały w odniesieniu do Hiszpanii. Jeszcze kilka lat temu do wszystkich tych krajów płynął wartkim strumieniem obcy kapitał, gdyż rynek uważał, że ich przynależność do strefy euro gwarantuje bezpieczeństwo emitowanych przez te kraje obligacji. Potem nadszedł globalny kryzys finansowy, napływ kapitału gwałtownie się skurczył, wpływy budżetowe zmalały i deficyty poszybowały w górę. I wówczas, powiada Krugman, członkostwo w strefie euro zamieniło się w pułapkę. Polega ona na tym, że kraje przeżywające największe trudności nie mogą się podeprzeć polityką kursu walutowego, i drogą zmiany kursu obciąć na przykład swoich płac w stosunku do niemieckich czy francuskich i zwiększyć konkurencyjność swego eksportu. Dziś, zważywszy, że Grecja ma tę sama walutę co Niemcy, jedynym sposobem poprawy konkurencyjności byłby koktajl niemieckiej inflacji i greckiej deflacji. A ponieważ Niemcy nie zaakceptują inflacji, pozostaje deflacja, czyli spadek cen i płac, a to jest arcybolesne. Tym bardziej że perspektywy gospodarki greckiej w najbliższej przyszłości są dość mizerne. Sami Grecy mówią o dwóch latach recesji. Czyli wzrośnie bezrobocie, co tylko spotęguje kłopoty z zadłużeniem, zarówno publicznym, jak i prywatnym, ponieważ dochody będą spadać, a ciężar obsługi długu nie. Standard & Poor's przewiduje, że Grecji przyjdzie czekać aż do 2017 roku, zanim poziom jej PKB wróci do stanu z 2008 roku. Wchodząc do strefy euro, konkluduje Krugman, rządy Grecji, Portugalii i Hiszpanii utraciły możliwości popełniania pewnych grzechów, takich jak nadmierny druk pieniądza, ale jednocześnie pozbawiły się ważnego instrumentu reagowania na kłopoty, takiego jak polityka kursu walutowego.
Na krwotok tętniczy położono plaster. Bardzo wątpliwe, żeby pomogło. Bardzo prawdopodobne, że czeka nas kolejna odsłona greckiego dramatu.
Grecja jest winna zagranicy równowartość 238 miliardów dolarów, z czego 75 mld - Francji, 45 mld - Niemcom, 15 mld - Wlk. Brytanii, ale także 10 mld Portugalii, która sama ledwo zipie (dane na koniec 2009 r.). Ta z kolei ma 86 miliardów zadłużenia wobec Hiszpanii, której zadłużenie przekroczyło bilion dolarów, a stopa bezrobocia 20 proc. Hiszpanie są winni 238 miliardów Niemcom i niemal tyle samo Francuzom. Z kolei Włosi są winni Francji 511 miliardów dolarów, a cały ich dług przekracza 1,5 bln dol. Pajęczyna długów jest tak zagmatwana, że niełatwo się połapać, kto kogo może pociągnąć w otchłań bankructwa. Ale obawa o efekt domina przyprawia wszystkie rządy i banki centralne o ból głowy.
Nie ulega wątpliwości, że Europa stała się zakładnikiem Grecji. Niezależnie od surowej retoryki, zwłaszcza ze strony Niemiec, które tnąc własne programy społeczne, bez sympatii patrzą na greckie życie ponad stan na rachunek Europy, alternatywy dla pakietu pomocy były mniej strawne niż sam pakiet.
Na ratunek pośpieszyła nie tylko Unia, ale i Międzynarodowy Fundusz Walutowy, bo tego domagały się największe kraje wierzycielskie. Pakiet zakłada pożyczkę w wysokości 110 miliardów euro na trzy lata. Na okres między majem 2010 a majem 2013 r. przypadają spłaty 70 miliardów euro uprzednio zaciągniętych przez Grecję długów. Do tego dochodzi deficyt budżetu szacowany na 50 miliardów euro, przy założeniu że Ateny wywiążą się z przyjętych zobowiązań. Już z tej prostej arytmetyki widać, że rozmiary pomocy są odrobinę mniejsze niż potrzeby finansowe Aten. Zakłada się jednak, że już w przyszłym roku Grecja zdoła na tyle odbudować swą wiarygodność, że będzie w stanie powrócić na rynki finansowe jako pożyczkobiorca. Jeśli te nadzieje okażą się złudne i Ateny nie odzyskają zaufania w oczach prywatnych kredytodawców, wówczas i Grecja, i Unia staną w obliczu kolejnych dylematów: albo powtórzyć podobny zabieg, albo refinansować dług, co jest trudniejsze i bardziej bolesne dla sektora prywatnego krajów wierzycielskich.
Dość niespodziewane wsparcie nadeszło także ze strony Europejskiego Banku Centralnego, który zgodził się honorować w charakterze zastawu wszelkie obecne i przyszłe obligacje rządu w Atenach, niezależnie od ich statusu, a ten od niedawna spadł do poziomu "junk", czyli śmieci. Jeszcze w styczniu Jean-Claude Trichet, prezydent EBC, mówił bez ogródek, że taki wariant nie wchodzi w rachubę. Zdecydowano się jednak na odstępstwo od przyjętych norm - w przeszłości EBC akceptował wyłącznie obligacje spełniające pewne standardy. Eliminuje to kryzys płynności, jaki groził bankom greckim, gdyż będą mogły one uzyskać dostęp do gotówki EBC, zastawiając greckie obligacje.
Grecja potrzebuje oddechu, aby dokonać radykalnych reform strukturalnych i pakiet ma temu właśnie służyć. Kraj potrzebuje redukcji sektora publicznego, który rozrósł się do monstrualnych rozmiarów. Mści się hojność poprzednich rządów, zwłaszcza gabinetu Andreasa Papandreou, ojca obecnego premiera, który w 1981 roku zaczął budować gigantyczną i szczodrze opłacaną biurokrację. Zarobki w sferze publicznej podwoiły się w minionej dekadzie.
Potrzebuje reformy systemu podatkowego, radykalnej poprawy ściągania podatków, zmniejszenia czarnego rynku. Szacuje się, że podatkowe szachrajstwa kosztują budżet Grecji około 30 miliardów dolarów rocznie.
W ramach umowy z Unią Europejską i Międzynarodowym Funduszem Walutowym, rząd ogłosił 2 maja pakiet cięć płac i emerytur i liberalizacji prawa pracy. Oznacza to w praktyce ułatwienie zwalniania pracowników. Firmy zatrudniające więcej niż 200 ludzi będą mogły zwolnić miesięcznie 4 proc. zatrudnionych, a nie 2 proc., jak to określa obowiązujące dziś w Grecji prawo. Rząd zamierza jednak utrzymać obowiązujący wiek emerytalny (65 lat) - kredytodawcy naciskali na jego podwyższenie. Grecja zgodziła się podnieść stopę VAT z 21 do 23 proc., zamrozić płace w sektorze publicznym i wyeliminować roczne premie w tym sektorze równe dwumiesięcznej płacy. Nie przewiduje się w przyszłości premii dla członków parlamentu.
Natychmiast po podpisaniu porozumienia pojawiły się trzy istotne pytania.
• Czy 110 mld euro wystarczy?
• Czy realna jest realizacja przepisanego dla Grecji programu sanacji?
• Czy podjęte kroki wystarczą dla uspokojenia rozdygotanych rynków finansowych świadomych tego, że niedaleko czają się podobne problemy innych krajów Unii, zwłaszcza Portugalii i Hiszpanii.
Grecki minister finansów zakłada 4-proc. spadek PKB w tym roku i 2,6-proc. spadek w 2011 r., ale to bardzo optymistyczna prognoza. Wyższy deficyt oznacza większe potrzeby finansowe.
Grecja potrzebuje wyrzeczeń, a te nie przyjdą łatwo. Wymagają zmian w polityce i w ludzkich postawach. Łatwiej zmienić stopę podatkową albo prawo pracy niż utrwalone przez lata zwyczaje i system zachowań. Do tej kategorii wyzwań należy poskromienie powszechnej korupcji w aparacie podatkowym i skłonienie obywateli do w miarę uczciwego deklarowania dochodów. Dziś 95 proc. podatników deklaruje roczne dochody poniżej 30 tysięcy euro, co nie ma żadnego związku z rzeczywistością. Latem w Grecji, jak wiadomo, gorąco. Kogo na to stać, funduje sobie basen. A ilu Greków stać na basen? To zależy kogo spytać. Na bogatych północnych przedmieściach Aten niespełna 400 rodzin przyznaje się do posiadania basenu. Ze zdjęć satelitarnych wynika, że na tym terenie jest ich ponad 16 tysięcy.
Są kraje, które w miarę spokojnie przyjmują zaciskanie pasa - należy do nich Łotwa, ale Grecy to nie Łotysze. Ogólnonarodowe strajki już paraliżują kraj. Strajkują nauczyciele, lekarze, personel pogotowia ratunkowego, linie lotnicze odwołują loty na liniach wewnętrznych, a komuniści pojawiają się na Akropolu z hasłami "Narody Europy, powstańcie". Związek zawodowy pracowników sektora publicznego domaga się, aby rząd cofnął wszystkie, co do jednego, projekty cięć świadczeń. Nie jest wcale powiedziane, że socjalistyczny rząd Jeorjosa Papandreou, który obiecywał prosperity, a w obliczu nadchodzącej katastrofy zobowiązał się do zaaplikowania narodowi gorzkiego lekarstwa, przetrwa nawałnicę.
Trzeba wyraźnie powiedzieć, że pakiet ratunkowy dla Grecji jest faktycznie pośrednim sposobem ratunku banków krajów wierzycielskich, głównie francuskich i niemieckich. Francuzi rozumieli to od początku, Niemcom uświadomienie sobie tego nieprzyjemnego faktu zabrało więcej czasu. Z nieskrywanym niesmakiem patrzą na pomoc dla Grecji. Ale w końcu górę wzięła, bo wziąć musiała, świadomość, że alternatywa to ratunek własnych banków pełnych greckich obligacji. Jedna tylko instytucja, Hypo Real Estate Holding, niefortunny posiadacz greckiego długu wartości ponad 10 mld dol., została w ubiegłym roku przejęta przez państwo. Berlin naciska na szybkie i radykalne reformy i ostrzega, że jeśli do nich nie dojdzie, Grecję czeka bankructwo. Niemiecki minister finansów, Wolfgang Schäuble w wywiadzie prasowym powiedział, że w "przypadku pogwałcenia zobowiązań płatności zostaną wstrzymane". Tyle że nie dopowiedział, że ceną byłoby bankructwo banków niemieckich.
Ważnym celem umowy z Grecją jest umocnienie wiarygodności strefy euro, manifestacja woli i zdolności do wspólnego działania. Jej podpisanie nie położyło jednak tamy rozważaniom na temat przyszłości wspólnej waluty i deliberacjom, na ile przynależność do strefy euro pomaga, a na ile, ograniczając swobodę manewru, potęguje kłopoty. Paul Krugman, laureat Nobla z ekonomii, powiada, że choć dziś uwaga koncentruje się na rozmiarach długu publicznego i na tym, czy rząd jest zdolny utrzymać w ryzach wydatki, to jest to tylko fragment kłopotów w przypadku Grecji, dużo mniejszy w przypadku Portugalii i całkiem mały w odniesieniu do Hiszpanii. Jeszcze kilka lat temu do wszystkich tych krajów płynął wartkim strumieniem obcy kapitał, gdyż rynek uważał, że ich przynależność do strefy euro gwarantuje bezpieczeństwo emitowanych przez te kraje obligacji. Potem nadszedł globalny kryzys finansowy, napływ kapitału gwałtownie się skurczył, wpływy budżetowe zmalały i deficyty poszybowały w górę. I wówczas, powiada Krugman, członkostwo w strefie euro zamieniło się w pułapkę. Polega ona na tym, że kraje przeżywające największe trudności nie mogą się podeprzeć polityką kursu walutowego, i drogą zmiany kursu obciąć na przykład swoich płac w stosunku do niemieckich czy francuskich i zwiększyć konkurencyjność swego eksportu. Dziś, zważywszy, że Grecja ma tę sama walutę co Niemcy, jedynym sposobem poprawy konkurencyjności byłby koktajl niemieckiej inflacji i greckiej deflacji. A ponieważ Niemcy nie zaakceptują inflacji, pozostaje deflacja, czyli spadek cen i płac, a to jest arcybolesne. Tym bardziej że perspektywy gospodarki greckiej w najbliższej przyszłości są dość mizerne. Sami Grecy mówią o dwóch latach recesji. Czyli wzrośnie bezrobocie, co tylko spotęguje kłopoty z zadłużeniem, zarówno publicznym, jak i prywatnym, ponieważ dochody będą spadać, a ciężar obsługi długu nie. Standard & Poor's przewiduje, że Grecji przyjdzie czekać aż do 2017 roku, zanim poziom jej PKB wróci do stanu z 2008 roku. Wchodząc do strefy euro, konkluduje Krugman, rządy Grecji, Portugalii i Hiszpanii utraciły możliwości popełniania pewnych grzechów, takich jak nadmierny druk pieniądza, ale jednocześnie pozbawiły się ważnego instrumentu reagowania na kłopoty, takiego jak polityka kursu walutowego.
Na krwotok tętniczy położono plaster. Bardzo wątpliwe, żeby pomogło. Bardzo prawdopodobne, że czeka nas kolejna odsłona greckiego dramatu.
Źródło: Gazeta Wyborcza