wtorek, 5 lutego 2008

Nadpłacone pieniądze można odzyskać

Danuta Frey 05-02-2008, ostatnia aktualizacja 05-02-2008 11:06

W sprawach o zwrot opłaty za kartę pojazdu służy skarga do sądu administracyjnego

Tak orzekł Naczelny Sąd Administracyjny w siedmioosobowym składzie (sygn. I OPS 3/07).

Nie wyklucza to jednak pozwu do sądu powszechnego, jeżeli urząd nie dokona takiego zwrotu.

Kartę pojazdu dla nowych samochodów wydaje każdy producent lub importer. A dla pozostałych, np. sprowadzonych prywatnie z zagranicy, starosta przy pierwszej rejestracji pojazdu na terytorium RP. Wysokość opłaty za kartę wydawaną na podstawie prawa o ruchu drogowym ustalają rozporządzenia ministra właściwego ds. transportu.

Kwota 55 zł za kartę pojazdu, wymieniona w rozporządzeniu z 2001 r. urosła nagle w § 1 ust. 1 rozporządzenia z 2002 r. do 500 zł. W wyroku z 17 stycznia 2006 r. Trybunał Konstytucyjny orzekł jednak, że jest to przepis niekonstytucyjny, który traci moc 1 maja 2006 r. Opłata zostala bowiem znacznie zawyżona w stosunku do kosztów druku i dystrybucji kart, które wymienia prawo o ruchu drogowym. Właściciele sprowadzonych samochodów zaczęli się więc masowo domagać od starostów zwrotu części pieniędzy.

Marcin P. zażądał od starosty włoszczowskiego 470 zł. Starosta odmówił. Jego zdaniem opłata została pobrana na mocy obowiązujących przepisów i nie ma podstaw do jej zwrotu ani do wydania decyzji administracyjnej w tej sprawie.

Wojewódzki Sąd Administracyjny w Kielcach uznał pismo starosty za czynność materialno-techniczną, podjętą na mocy niekonstytucyjnego przepisu, a więc bez podstawy prawnej. Przypomniał, iż zgodnie z orzeczeniem TK, wysokość opłaty za kartę pojazdu powinna odpowiadać jej rzeczywistemu kosztowi. W rozporządzeniu z 2006 r. obniżono ją zresztą na 75 zł.

Starosta złożył skargę kasacyjną do NSA, a sąd zwrócił się o rozstrzygnięcie wątpliwości przez skład siedmiu sędziów. Udział w sprawie zgłosili również rzecznik praw obywatelskich oraz prokurator krajowy. Wątpliwości spotęgowała bowiem uchwała Sądu Najwyższego z 16 maja 2007 r. SN stwierdził w niej, że o zwrot nienależnej opłaty za kartę pojazdu można się zwrócić do sądu powszechnego w drodze cywilnoprawnej.

Za takim też stanowiskiem opowiedzieli się podczas wczorajszej rozprawy przedstawiciele starosty włoszczowskiego oraz prokuratora generalnego. Przedstawicielka rzecznika optowała natomiast za drogą administracyjną i skargą do sądu administracyjnego.

W podjętej uchwale NSA stwierdził, że żądanie zwrotu opłaty za kartę pojazdu, pobranej na podstawie § 1 ust. 1 rozporządzenia ministra infrastruktury z 23 lipca 2003 r. w sprawie opłat za kartę pojazdu, jest sprawą administracyjną. Nie jest to jednak sprawa podatkowa i nie ma tu zastosowania ordynacja podatkowa. Nie wydaje się też decyzji, ale załatwia sprawę w drodze aktu lub czynności, na które przysługuje skarga do sądu administracyjnego. Wydanie karty pojazdu stanowi bowiem integralną część procedury rejestracyjnej, która jest czynnością administracyjną. Taki akt lub czynność podlegają kontroli sądu administracyjnego.

Nie wyklucza to jednak dochodzenia roszczeń w drodze cywilnej, przed sądem powszechnym w razie odmowy zwrotu opłaty.

Wyrok NSA sygn. akt I OPS 3/07

W ocenie poszerzonego składu Naczelnego Sądu Administracyjnego opłata za wydanie karty pojazdu jest integralną częścią postępowania rejestracyjnego, w którym jest wydawana decyzja. Ponieważ uiszczenie opłaty stanowi wywiązanie się z obowiązku przewidzianego przepisami prawa, to domaganie się zwrotu opłaty jest sprawą administracyjną. Właściciel pojazdu może odmowę zwrotu zaskarżyć do sądu administracyjnego jako inne akty lub czynności z zakresu administracji publicznej dotyczące uprawnień lub obowiązków wynikających z przepisów prawa.


Rzeczpospolita

Nowa wojna prezydenta Kaczyńskiego?

Kamiński krytykuje marszałków

Prezydencki minister krytykuje marszałków Sejmu i Senatu

Ledwie wczoraj prezydent Kaczyński pogodził się z premierem Tuskiem, a dziś wybuchła nowa wojna. Prezydencki minister Michał Kamiński wydał oświadczenie, w którym krytykuje marszałków Sejmu i Senatu. Za to, że "usiłowali sugerować próbę łamania prawa przez prezydenta". Chodzi o wciąż nieujawniony aneks do raportu z weryfikacji WSI.

"Prezydent we wszystkich działaniach kieruje się szacunkiem dla porządku prawnego Rzeczypospolitej" - oświadczył Kamiński. Dodał, że jest zdumiony niestosownymi jego zdaniem wypowiedziami marszałków. "Szefowie obu izb parlamentu, wypowiadając się o aneksie do raportu o WSI, usiłowali sugerować próbę łamania prawa przez prezydenta" - napisał.

Marszałek Sejmu Bronisław Komorowski mówił dziennikarzom, że nie wyobraża sobie, by prezydent nie zechciał wykonać ustawy. "Ustawa jest jednoznaczna, jeżeli pan prezydent zamierza opublikować raport, to oczywiście z mocy ustawy musi on najpierw trafić także do marszałków Sejmu i Senatu" - tłumaczył.

Z kolei Bogdan Borusewicz, marszałek Senatu, powiedział, że Lech Kaczyński złamie prawo, jeśli zdecyduje się ujawnić aneks, nie przesyłając go wcześniej do zaopiniowania obu szefom izb.

Dziś prezydencki minister oświadczył, że te sugestie "są niestosowne również dlatego, że wypowiadając się w tej kwestii prezydent publicznie stwierdził, że prawo wymaga, aby powyższy dokument przed publikacją przesłać do obu marszałków".

W ocenie Kamińskiego, wypowiedzi Borusewicza i Komorowskiego "świadczą albo o ich niedoinformowaniu, albo są kolejną próbą sztucznego wmanewrowania prezydenta w sytuacje konfliktowe".

Według przepisów dotyczących likwidacji WSI, prezydent po zapoznaniu się z aneksem do raportu, przekazuje go marszałkom Sejmu i Senatu, przeprowadza z nimi konsultacje, a następnie decyduje o jego upublicznieniu w "Monitorze Polskim".

Jednak wczoraj Lech Kaczyński tłumaczył, że ustawa likwidująca WSI "nie jest tutaj zupełnie jasna". "Jeżeli panowie marszałkowie nie mają tu żadnych kompetencji, to niby dlaczego raport ma być przesłany" - zastanawiał się prezydent.

Aneks do raportu prezydent otrzymał w listopadzie 2007 r. Do czasu upublicznienia dokument jest ściśle tajny.

Sikorski: Jestem bardzo przygnębiony śmiercią Stefana Mellera

rik, ulast
2008-02-05, ostatnia aktualizacja 13 minut temu
Zobacz powiększenie
Biblioteka Uniwersytetu Warszawskiego, dyskusja na temat polskiej polityki zagranicznej. Władysław Bartoszewski (L) i Stefan Meller. 24 września 2007 roku.
Fot. Wojciech Olkuonik / AG

- Jestem bardzo przygnębiony śmiercią Stefana Mellera - powiedział minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski. Michał Komar , autor książki "Świat według Mellera. Życie i historia: ku wolności", wywiadu-rzeki z byłym szefem MSZ mówił w radiu ZET, że zapamięta go jako człowieka, który posiadał w sobie niepospolite męstwo. Z kolei były minister spraw zagranicznych Adam Rotfeld wspominał postawę Mellera w 1968 roku, kiedy służby specjalne atakowały jego ojca. Stefan Meller zmarł dziś w nocy po długiej i ciężkiej chorobie.

ZOBACZ TAKŻE
Stefan Meller nie żyje czytaj więcej



Sikorski: Jego anegdoty będą krążyły po MSZ przez wiele lat

Sikorski przyznał, że informacja o śmierci Mellera bardzo go zasmuciła. "Jeszcze niedawno się widzieliśmy. Będzie go nam w MSZ bardzo brakowało" - dodał.

Szef MSZ zaznaczył, że to "ogromne doświadczenie i autorytet" Mellera w dyplomacji sprawiły, że Kazimierz Marcinkiewicz mianował go ministrem spraw zagranicznych w swoim rządzie.

- Zawsze będę tę współpracę z Stefanem Mellerem w rządzie Kazimierza Marcinkiewicza wspominał w wielkim sentymentem - oświadczył Sikorski, wówczas minister obrony narodowej.

Jak zaznaczył, Meller był w kontaktach osobistych człowiekiem bardzo przyjacielskim, obdarzonym wielkim poczuciem humoru, a "jego anegdoty będą jeszcze krążyły po MSZ przez wiele lat".

68 rok był dla Mellera bardzo przykry

- To, co wydarzyło się w 1968 roku w życiu Stena Mellera, to było bardzo przykre od strony czysto ludzkiej - powiedział radiu Tok FM były minister spraw zagranicznych Adam Rotfeld. - Nikt z nas nie był przygotowany na to, że od strony instytucji państwowych, od służb specjalnych, będą opracowywane materiały mające oczernić i zniesławić ludzi. Dla młodego Stefana Mellera oskarżanie jego ojca, który był ambasadorem m.in. w Genewie, że ma dwa obywatelstwa, że jest renegatem, było szczególnie bolesne. Wtedy Stefan nie miał chwili wahania i wystąpił publicznie nie tylko w obronie ojca, ale z kontroskarżeniem. Wtedy ukształtował się do końca życia mój stosunek do Stefana jako do człowieka, który w trudnym momencie potrafi stanąć na wysokości zadania - wspominał Adam Rotfeld.

Był człowiekiem rozlicznych talentów

Michał Komar autor wywiadu-rzeki z Mellerem, który przyjaźnił się z nim od blisko 40 lat, powiedział, że zapamięta go jako człowieka rozlicznych talentów - świetnego pisarza, historyka, wychowawcę, tłumacza, dyplomatę.



Zapytany, jaki jest świat według Stefana Mellera, powiedział, że jego świat składał się z jego przyjaciół, "z ludzi, z którymi można rozmawiać, z którymi trzeba rozmawiać, z którymi warto spędzać czas, wzbogacać samego siebie i wzbogacać innych".

- Zapamiętam go jednak jako człowieka, który posiadał w sobie niepospolite męstwo. Nie - odwagę, odwaga bywa jednorazowa. Mówię o męstwie - o pewnej stałej dyspozycji - wspominał Mellera Michał Komar, który widywał się z nim ostatnio przy okazji pisania książki, wywiadu-rzeki ze Stefanem Mellerem "Świat według Mellera. Życie i historia: ku wolności ", której pierwszy tom trafił do księgarń tydzień temu.

- Wielce mężny człowiek, człowiek honoru, no cóż ja mogę więcej powiedzieć - mówił Komar.

Zapytany, jaki jest świat według Stefana Mellera, powiedział, że jego świat składał się z jego przyjaciół, "z ludzi, z którymi można rozmawiać, z którymi trzeba rozmawiać, z którymi warto spędzać czas, wzbogacać samego siebie i wzbogacać innych".

Wajda: Meller tak samo odnosił się do ministrów, jak i szeregowych pracowników

Andrzej Wajda wspomina Stefana Mellera jako wspaniałego człowieka. Reżyser podkreśla, że wielokrotnie miał szczęście spotkać Mellera w swoim życiu: w stanie wojennym widywał go na zebraniach opozycyjnych, a potem współpracowali podczas powstawania filmu "Danton".

Podczas pracy nad filmem Stefan Meller nie mógł wyjechać do Francji, bo nie otrzymał paszportu. W latach 90. został ambasadorem Polski we Francji. Jak mówi Wajda - to był niezapomniany moment, bo wreszcie nasz kraj reprezentował ktoś, kto był wspaniałym znawcą francuskiej kultury i języka. Zdaniem reżysera, Ministerstwo Spraw Zagranicznych było dla Mellera idealnym miejscem pracy.

Andrzej Wajda wspomina też, jak Stefan Meller idealną francuszczyzną odczytał jego przemówienie we Francuskiej Akademii, gdy reżyser został przyjęty do grona na miejsce Federico Felliniego. Reżyser zaznacza, że był to dla niego bardzo wyjątkowy moment.

Andrzej Wajda podkreśla, że Stefan Meller był człowiekiem o niezwykłej kulturze osobistej. Tak samo odnosił się do ministrów i ambasadorów, jak i szeregowych pracowników. To - jak dodaje reżyser - najlepiej świadczy o poziomie i kulturze człowieka.

Englert: Przede wszystkim był dyplomatą, a nie politykiem

Zdaniem aktora i reżysera, Jana Englerta, Stefan Meller był jedną z nielicznych osób, które potrafiły wznieść się ponad osobiste urazy, sympatie i antypatie na rzecz sprawy, którą się zajmowały.

Jak wspomina Jan Englert, gdziekolwiek pracował Stefan Meller, tam miał swoich przyjaciół i zwolenników. Poczynając od uczelni, przez działalność polityczną i dyplomatyczną - wszędzie zostawiał po sobie najlepsze wspomnienia. Englert podkreśla, że śmierć Mellera jest dla wszystkich wielką stratą.

Jan Englert wspomina, że Meller parokrotnie wygłaszał wykłady inauguracyjne rozpoczynające rok akademicki w Szkole Teatralnej w Warszawie. Aktorowi szczególnie zapadł w pamięć wykład w 1980 roku, podczas którego profesor Meller mówił o niebezpieczeństwie uwikłania polityki w działalność artystyczną, na podstawie przykładu rewolucji francuskiej.

Jan Englert podkreśla, że Stefan Meller był przede wszystkim dyplomatą w najlepszym tego słowa znaczeniu, a nie politykiem. Zdaniem aktora i reżysera, źle się czuł w świecie polityki i chętnie się z niego wycofał. Zaznaczył jednak, że na placówkach dyplomatycznych we Francji i w Rosji Meller dokonał bardzo wiele dla Polski .

Stefan Meller zmarł w wieku 66 lat

Stefan Meller - historyk, profesor nauk humanistycznych, były ambasador Polski we Francji i Moskwie - zmarł wczoraj w wieku 66 lat.

Po wydarzeniach marcowych w 1968 roku został usunięty z PZPR oraz z Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych, gdzie był pracownikiem naukowo-dydaktycznym. Otrzymał sześcioletni zakaz wykonywania zawodu. Przez ten czas utrzymywał się z pracy kasjera w spółdzielni kosmetycznej "Izis" i był nauczycielem francuskiego. W 1974 roku podjął pracę w filii Uniwersytetu Warszawskiego w Białymstoku. W czasie stanu wojennego współpracował ze środowiskami opozycyjnymi, publikował w wydawnictwach drugiego obiegu.

W latach 1981-84 był prorektorem Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Warszawie. Pełnił także funkcję dyrektora naukowego w Wyższej Szkole Nauk Społecznych w Paryżu. Był wykładowcą historii i stypendystą uniwersytetów oraz instytutów naukowych we Francji, Holandii i Stanach Zjednoczonych.

Stefan Meller był przez wiele lat redaktorem naczelnym miesięcznika historycznego "Mówią wieki". Jest autorem książek i artykułów dotyczących nowożytnej i najnowszej historii Polski i Europy.

Opublikował dwa tomy wierszy - "Wszystko na chwilę" oraz "Zaledwie minuta", który został wydany w ubiegłym roku.

Od 1993 roku pracował w MSZ, między innymi na stanowisku podsekretarza stanu. W 1996 roku objął funkcję ambasadora Polski we Francji, a od 2002 roku był ambasadorem Polski w Moskwie. Od października 2005 roku do czerwca 2006 roku pełnił funkcję ministra spraw zagranicznych w gabinecie Kazimierza Marcinkiewicza. Podał się do dymisji po wejściu do rządu Andrzeja Leppera.

4 lutego 2008 zmarł Stefan Meller, były szef MSZ

mig, pw, met
2008-02-05, ostatnia aktualizacja 8 minut temu
Zobacz powiększenie
Aleja Szucha w Warszawie, Ministerstwo Spraw Zagranicznych. 28 kwietnia 2006 roku.
Fot. S3awomir Kaminski / AG

W Warszawie po ciężkiej chorobie w wieku 65 lat zmarł profesor Stefan Meller, minister spraw zagranicznych w rządzie Kazimierza Marcinkiewicza, a także ambasador Polski w Rosji i Francji. 28 kwietnia 2006 roku podał się do dymisji z funkcji ministra Spraw Zagranicznych w proteście przeciwko dopuszczeniu Andrzeja Leppera i Romana Giertycha do rządu. Profesor Meller był historykiem - specjalizował się w historii powszechnej XVIII i XIX w., a przede wszystkim w historii Francji. Najbardziej fascynowała go zaś Rewolucja Francuska.

Zobacz powiekszenie
Fot.Bartosz Bobkowski / AG
Prof. Stefan Meller
Zobacz powiekszenie
Fot. Wojciech Olkuonik / AG
Biblioteka Uniwersytetu Warszawskiego, dyskusja na temat polskiej polityki zagranicznej. Władysław Bartoszewski (L) i Stefan Meller. 24 września 2007 roku.
Zobacz powiekszenie
fot. Rafal Malko / AG
Gunter Grass, Lech Wałęsa, Stefan Meller, Floria Ceynowa i Richard Weizsacker. Biblioteka Uniwersytetu Gdańskiego, debata. 4 października 2007 roku.
ZOBACZ TAKŻE
Stefan Meller urodził się 4 lipca 1942 we francuskim Lyonie, całe jednak życie spędził w Polsce gdzie w 1966 roku uzyskał tytuł magistra historii. Jego kariera naukowa, mimo represji ze strony komunistycznego rządu, rozwijała się - w 1974 roku uzyskał tytuł doktora, zaś w 1985 doktora habilitowanego. Od 1993 roku był profesorem

Stefan Meller prywatnie

- Ojciec pożerał wszystko, co mama przyrządziła - mówił kiedyś o ojcu Marcin Meller. - Pamiętam, jak musiała kiedyś wyjechać. Tata usmażył nam jajecznicę na... oleju z sardynek. W dodatku posłodził, zamiast posolić - wspominał.

- Mam w kuchni dwie lewe ręce - przyznawał się Stefan Meller. Opowiadał też, że w młodości mimo swej inteligencji wylatywał z każdej szkoły. - Za złe sprawowanie - zdradzał z uśmiechem. Ujawnił też, że na studiach egzamin z łaciny zdawał aż 17 razy.

Profesor Meller zawsze przyznawał się do swojej odwiecznej słabości do kina - jego pasją były filmy, a także książki, kryminalne. Jak sam mówił "pochłaniały go" i "zaczytywał się nimi".

W wolnych chwilach pisał wiersze - egzystencjalne poematy o miłości, przemijaniu i odchodzeniu. Swoje myśli były minister spisywał od kilku lat.

Kariera historyka, dyplomaty, polityka

Przez dwa lata, dokładnie 66-68, był pracownikiem naukowym Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych. Usunięto go z niego, jak i z każdego innego stanowiska (między innymi stracił członkostwo w PZPR) w marcu '68 gdy władze komunistyczne pozbywały się osób o żydowskim pochodzeniu.

Otrzymał wówczas zakaz praktykowania zawodu na 6 lat - w tym czasie pracował w spółdzielni kosmetycznej i jako nauczyciel francuskiego. Pracował jednak pilnie nad swoją karierą naukową - udało mu się w 1974 roku obronić pracę doktorską, dzięki czemu wrócił do zawodu - wciąż represjonowany zatrudnić się móc jedynie w filii Uniwersytetu Warszawskiego w Białymstoku.

Już rok później, w 1975, rozpoczął wykłady w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej, której później został prorektorem. Przez cały czas trwał przy swoich studentach - w czasie stanu wojennego współpracował z opozycją, a "niepokornych" studentów ukrywał i wspomagał swoimi wpływami. Publikował także w wydawnictwach tzw drugiego obiegu.

Od 1992 roku pracował w MSZ w randze wicedyrektora, a potem dyrektora Departamentu Europy. Od 1995 do 1996 był podsekretarzem stanu MSZ.

Następnie rozpoczął misję ambasadora we Francji, którą wypełniał do 2001 roku. Później ponownie powierzono mu funkcję podsekretarza stanu w MSZ.

Od lutego 2002 roku do października 2005 był ponownie ambasadorem Polski, tym razem w Rosji. Okres sprawowania jego funkcji przypadał na okres silnego skomplikowania stosunków polsko-rosyjskich co wynikało m.in. z zaangażowania Polski w tzw. pomarańczową rewolucję na Ukrainie, czy konfliktu wokół Związku Polaków na Białorusi.

Minister

31 października 2005 roku objął kierownictwo resortu spraw zagranicznych w rządzie Kazimierza Marcinkiewicza. Jednak już 6 miesięcy później wyraził publicznie gotowość do ustąpienia z tego stanowiska w związku z informacjami o możliwej koalicji rządu PiS z Samoobroną Andrzeja Leppera i Ligą Polskich Rodzin Romana Giertycha.

28 kwietnia 2006 roku podał się do dymisji z powodu obecności w rządzie wicepremiera Leppera. 9 maja został odwołany z funkcji Ministra Spraw Zagranicznych.


Tadeusz Bartoś "Jan Paweł II. Analiza krytyczna"




zdjęcie

Nie podejmował dialogu ze swoimi krytykami, z których niejeden był poważnym teologiem, rzetelnie przygotowanym do profesjonalnej debaty. Wolał raczej, piszę to z pewną dozą ironii - brać dzieci na ramiona, błogosławić, rozdawać różańce. Ojciec i jego dziatwa - taką relację ustanawiał z otoczeniem.

Tadeusz Bartoś

Moje pokolenie wzrastało w cieniu wielkiego papieża. Kiedy został wybrany w 1978 roku miałem jedenaście lat. Pierwsze spotkanie podczas pielgrzymki do Polski na błoniach w Gnieźnie było jak objawienie - nowy nieznany wcześniej świat. Milion ludzi, radość, nadzieja, modlitwa, inny styl, inny klimat. Później lata pontyfikatu, dyskretna obecność człowieka, który przemawiał do ludzi jak człowiek.

"Z dalekiego kraju" - tak powiedział o sobie przedstawiając się Rzymianom po wyborze na stolicę Piotrową. Był tam na Watykanie, ale czuliśmy (lub chcieliśmy czuć), że jest pośród nas. Wzrastając wraz z nim, słuchając jego słów, zwłaszcza tych wygłaszanych w czasie pielgrzymek, czytając jego encykliki, ja sam wkraczałem coraz pełniej w życie Kościoła.

Okres fascynacji młodzieńczej nie może jednak trwać wiecznie. Papież dialogu, otwarcia na świat, odsłonił z czasem przede mną inne, wcześniej nieznane oblicze. Choć w dialogu ze światem, odwrócony od tych, którzy byli najbliżej: braci w kapłaństwie. Jakby nieczuły na ich problemy, wzywał raczej do dyscypliny, karcił, upominał.

Zastanawiałem się nad tym przez wiele lat jak to jest w istocie? Nadszedł moment, kiedy nie sposób było ignorować dłużej podobnych opinii, zbyt wielu świadków powtarzało: nie da się z nim porozmawiać o sprawach, które mu są niewygodne. Lista tematów tabu nie była krótka: ewolucja teologii (nowe prądy i idee), reforma Kościoła, teologia wyzwolenia, wolność w Kościele, antykoncepcja, wychowanie duchownych (tj. destrukcyjne elementy ich życia), celibat, rozumienie prawdy, rozumienie wolności. Na te sprawy dziwnie zamknięty był ten nadzwyczaj otwarty człowiek.

Nie podejmował dialogu ze swoimi krytykami, z których niejeden był poważnym teologiem, rzetelnie przygotowanym do profesjonalnej debaty. Wolał raczej, piszę to z pewną dozą ironii - brać dzieci na ramiona, błogosławić, rozdawać różańce. Ojciec i jego dziatwa - taką relację ustanawiał z otoczeniem. Potrzebował więc dzieci, dużo dużych dzieci. Relacja partnerska? - cóż, ci którzy się sprzeciwiali, byli upominani, a wreszcie usuwani z katedr teologii. Ilu ich było? Znający temat mówią, że nie mniej niż setka i pytają czy aż tylu heretyków było wśród kadry teologów katolickich?

Dobrą ilustracją działania wypływającego z takiego sposobu myślenia o Kościele jest obecna struktura synodu biskupów: dokument końcowy redaguje papież, a sami uczestnicy zgromadzenia nie mają bezpośredniego wpływu na jego treść. Centralizm demokratyczny, chciałoby się powiedzieć. Dialog, owszem, ale jedynie w atmosferze odgórnie ustanowionej zgody i poparcia. Bez możliwości zajmowania efektywnie stanowiska przeciwnego.

Skutki takiego stylu rządzenia okazały się bolesne. Stan Kościoła, stan episkopatu światowego, jak potwierdza wielu obserwatorów życia kościelnego, daje do myślenia. Życzliwi komentatorzy broniąc papieża stwierdzają, że aby wyjść do ludzi świadomie pozostawił kurię rzymską samej sobie. Dlatego nie zajmował się nominacjami biskupów, nie przyglądał się funkcjonowaniu urzędów. Czy jednak godziło się pozostawić bez nadzoru taką scentralizowaną i wszechwładną strukturę? Wątpliwości narastają, gdy przyjrzeć się z bliska owocom.

Miast decentralizować Jan Paweł II wzmocnił jeszcze papieski monopol w systemie nominacji kościelnych. Za jego pontyfikatu ostatnie kapituły katedralne w Europie pozbawione zostały przywileju wskazywania biskupa w procesie nominacji.

Upokorzenie, uprzedmiotowienie - oto uczucia, które wywołuje styl rządzenia ufundowany na braku zaufania. Wielu katolików żyjących w wolnym świecie pisało i mówiło o tym otwarcie. Szkody poczynione są znaczące. Jeśli żyjemy w świecie zwanym przez Zygmunta Baumana "płynną nowoczesnością", to raczej zachęta niż nakaz, promocja i elastyczność bardziej niż dyscyplinarne zakazy są metodami skutecznego działania. Czy nie będzie za późno kiedy to zrozumiemy?

Efekt zaniedbań okazał się dla funkcjonowania Kościoła kłopotliwy. Garnitur biskupów to przedmiot zmartwienia nie tylko aktywistów katolickich w Polsce. Podobne głosy dochodzą z wielu części świata, Hiszpanii, Irlandii, Ameryki Południowej, Stanów Zjednoczonych. "BMW - bierny, mierny, ale wierny" - to hasło okazało się być w jakimś sensie przewodnią ideą "polityki kadrowej" za czasów JPII.

Nie chcę oskarżać, nie lubię roli sędziego. Przywołać jedynie pragnę opinie, które choć w naszym kraju prawie nieobecne, poza jego granicami bywają uznawane za oczywistość. Także ten mur trzeba zburzyć, by otworzyć się na spotkanie z tym, co obce i nieznane, choć nie zawsze przyjemne, o czym może chcielibyśmy nie słyszeć, wyprzeć, zapomnieć. Uczciwość intelektualna domaga się konfrontacji choćby i z obcą, kłopotliwą perspektywą.

Tymczasem mając inną historię, inne doświadczenie, nie dajemy tym głosom posłuchu. Od lat powtarzane przez krytycznych obserwatorów życia kościelnego poglądy nie docierają łatwo do polskiej opinii publicznej. Zbyt wiele dla nas znaczył, zbyt wiele dobra dla Polski przyniósł jego pontyfikat, by małodusznie zajmować się takimi "drobiazgami". To nasza perspektywa, polska racja. A jednak trzeba uczyć się perspektywy innych. Tylko tak możliwe jest zrozumienie, potrzebne by wspólnie budować.

Zadanie jest trudne. Kto podejmuje się w Polsce analizy krytycznej niektórych aspektów pontyfikatu papieża Polaka ryzykuje wpisanie do grona antyklerykalnej i napastliwej lewicy spod sztandarów takich pism jak "Nie" czy "Fakty i mity". Brakuje krytyki poważnej, która nie jest ani klerykalna ani antyklerykalna, ale merytoryczna. Dominują pochwały bez liku.

Odwagi w podjęciu trudnego tematu dodaje mi przekonanie, że tylko krytyczna recepcja może być twórcza. By zrozumieć trzeba zmierzyć się z autorem, poddać myśl ogniowej próbie analizy. Bez tego pozostaje powtarzanie słów, ze znikomą gwarancją zrozumienia treści. Dopiero, gdy opis jakiegoś zjawiska jest wielostronny pojawia się szansa na obiektywizm. Trzeba więc mieć odwagę, żeby nie tylko powtarzać i komentować na kolanach, ale podchodzić do przekazu papieskiego, jego nauki i dokonań w sposób analityczny. By budzić w sobie pytania i wątpliwości.

Podważenie, kwestionowanie to droga do lepszego zrozumienia, do poczynienia dystynkcji: przyjęcia i odrzucenia. "Dobrze rozróżnić" - to fundamentalna praca intelektualna. "Sapienti est distinguere" - mawiali w średniowieczu: celem mądrości jest oddzielać to, co oddzielić trzeba, innymi słowy: nie mieszać tego, czego mieszać nie wolno. Chciałbym więc, byśmy potrafili tak budować naszą przyszłość, aby był w niej obecny nurt refleksji, która nie boi się zakwestionowań, która krytykę uznaje nie za bluźnierstwo, ale naturalny sposób docierania do prawdy.

Nie chodzi więc o jakąś złośliwość wobec Jana Pawła, ale o rzetelność. Badając myśl każdego filozofa czy teologa, czy to Arystotelesa, czy Tomasza z Akwinu, Kanta, Hegla czy kogokolwiek innego, z reguły poddajemy ich dzieło krytycznej analizie. Podobnie powinno się postępować z myślą polskiego papieża. Jednak Jan Paweł II odbierany jest jednak w naszym kraju najpierw jako postać święta, Boży posłaniec: wielki prorok schyłku drugiego tysiąclecia. A z prorokami się nie dyskutuje. Pozostaje jedynie słuchanie. Taka postawa nadaje ton. Bardzo to demoralizujące.

Mrożek pisał kiedyś, że Polska jest "na wschód od Zachodu i na zachód od Wschodu". Nie wiadomo gdzie jest naprawdę: "ni pies ni wydra" - jakieś "pomiędzy" się wkrada. Stoimy - można by powiedzieć - w niebezpiecznym i bolesnym rozdarciu. Warto w tym kontekście przyjrzeć się znaczeniu papieża w historii naszej ojczyzny. A ta jest - co tu dużo mówić - w ostatnich kilkuset latach pełna klęsk: nie umieliśmy utrzymać państwa, byliśmy przedmiotem kpin sąsiadów, itp. Wieloletnie poniżanie, doprowadzone do apogeum w tzw. Polsce ludowej skutkuje zakompleksieniem. Jan Paweł II podbudowywał więc naszą dumę, był jakby wybawieniem z niewoli niższości. Kiedy w epoce komunizmu tożsamość narodowa Polaków była systematycznie nadwątlana przez panującą indoktrynację, wtedy właśnie pojawił się On – był odpowiedzią na wszystkie te zapotrzebowania, bolączki, kompleksy.

Panuje swoista narodowa zgoda, że dokonał w naszym kraju wielkich rzeczy. I dlatego jego postać, dzieło, które spełnił, tak ważne w naszych dziejach, są jakby zwierciadłem, w którym odbija się obraz Polaków. W historii jego życia skupiają się istotne wątki naszej historii. Także dlatego krytyczna recepcja dziedzictwa Jana Pawła II wydaje mi się ważna dla przyszłości naszej narodowej samoświadomości.

Bezkrytyczność ma tendencję do pączkowania. Rozlewa się jak rzeki na wiosnę, gdy schodzą śniegi. Dosięga nas samych, tak że tracimy z oczu popełniane przez naród błędy w historii: nie widzimy ciągle tych samych narodowych wad. Kult Jana Pawła II nie powinien umacniać tego poczucia wyższości, które jest reakcją obronną na bolesne doświadczenia przeszłości. To byłoby niebezpieczne. Trzeba widzieć granice: najpierw własne, a później także zachować możliwość dostrzegania ograniczeń innych ludzi. Bez tego nie zdobędziemy się na człowieczeństwo zdolne do współczucia.

***

Zamieszczone poniżej teksty są świadectwem przeżywanej przeze mnie ambiwalencji w odbiorze pontyfikatu Jana Pawła II. Staram się dociekać złożoności jego misji. Widząc wielkość postaci, ogrom dokonanego dzieła, nie umiem stracić z oczu błędów, zacietrzewień, złych decyzji, niezdolności do dialogu, braku wsłuchania się w argumenty przeciwne.

Był Jan Paweł II wielkim człowiekiem. Może zbyt wielkim? Ostatecznie pozostał tylko człowiekiem.

Trybunał Konstytucyjny o przymusowym doprowadzeniu

Przepis Kodeku postępowania karnego dotyczący przymusowego doprowadzenia jest niezgodny z konstytucją. Nie chroni jednostki przed arbitralnością władzy, gdyż przyczyny pozbawienia wolności nie zostały wyraźnie określone w ustawie. Przepis traci moc obowiązującą z upływem 12 (dwunastu) miesięcy od dnia ogłoszenia wyroku w Dzienniku Ustaw.

5 lutego 2008 r. o godz. 13.00 Trybunał Konstytucyjny rozpozna wniosek Rzecznika Praw Obywatelskich dotyczący przymusowego doprowadzenia.

Trybunał Konstytucyjny orzekł, że art. 247 § 1 ustawy z dnia 6 czerwca 1997 r. - Kodeks postępowania karnego jest niezgodny z art. 41 ust. 1 w związku z art. 31 ust. 3 Konstytucji. Przepis traci moc obowiązującą z upływem 12 (dwunastu) miesięcy od dnia ogłoszenia wyroku w Dzienniku Ustaw.

Zdaniem Trybunału Konstytucyjnego kwestionowany przepis nie spełnia zawartego w Konstytucji wymogu - adresowanego do ustawodawcy - określenia w ustawie zasad ograniczenia lub pozbawienia wolności. Nie reguluje w sposób kompletny istotnych elementów ograniczenia wolności osobistej, pozostawiając organowi zarządzającemu zatrzymanie nieograniczoną swobodę w ustalaniu ostatecznego kształtu tego ograniczenia. W konsekwencji przepis ten nie chroni jednostki przed arbitralnością władzy, gdyż przyczyny pozbawienia (ograniczenia) wolności nie zostały wyraźnie określone w ustawie.

Regulacja zawarta w kwestionowanym przepisie jest niezgodna również z zasadą proporcjonalności. Zgodnie z nią ograniczenia (pozbawienie) wolności osobistej mogą być ustanawiane tylko wtedy, "gdy są konieczne w demokratycznym państwie". Stosowanie zatrzymania i przymusowego doprowadzenia osoby podejrzanej powinno służyć realizacji podstawowych celów procesu karnego, tj. zapewnieniu tego, aby sprawca przestępstwa został wykryty i pociągnięty do odpowiedzialności karnej, a osoba niewinna nie poniosła tej odpowiedzialności oraz zapewnieniu, aby rozstrzygnięcie sprawy nastąpiło w rozsądnym terminie. Niezbędność w znaczeniu, jakie nadaje zasada proporcjonalności, wymaga jednak wykazania, iż osiągnięcie tych celów nie byłoby możliwie przy zastosowaniu innych, mniej uciążliwych dla jednostki środków. Tymczasem kwestionowany przepis w żaden sposób nie uzależnia sięgnięcia po najdalej idący środek przymusu procesowego (krótkotrwałe pozbawienie wolności osobistej osoby korzystającej z domniemania niewinności) od udokumentowania nieskuteczności innych środków, czy też od uprawdopodobnienia ich potencjalnej nieskuteczności.

Rozprawie przewodniczył sędzia TK Wojciech Hermeliński, a sprawozdawcą był sędzia TK Marian Grzybowski.

Wyrok jest ostateczny, a jego sentencja podlega ogłoszeniu w Dzienniku Ustaw.

Siewa z kijowskiej ferajny

Marcin Wojciechowski, GAZETA WYBORCZA
2008-02-02, ostatnia aktualizacja 2008-02-01 20:51

Czy to przypadek, że Siemiona Mogilewicza - postradzieckiego Ala Capone - aresztowano w Moskwie tuż przed zmianą władzy na Kremlu?



Przez lata szukał go Interpol i służby specjalne kilkunastu państw, w tym amerykańskie FBI. Przypisywano mu zbrodnie, oszustwa, nielegalny handel bronią, ludźmi i narkotykami, sutenerstwo, a także tajemnicze pośrednictwo w dostawach rosyjskiego i turkmeńskiego gazu do Europy. A on spokojnie mieszkał w Rosji, wcześniej w Niemczech, Wielkiej Brytanii, na Węgrzech, w USA, Izraelu i na Ukrainie. Miał obywatelstwa kilku krajów, kilka żon i parę tożsamości. Jeździł po świecie pod fałszywymi nazwiskami. Kilka lat temu w Kijowie niemal oficjalnie spotkał się z ówczesnym szefem tamtejszych służb specjalnych Leonidem Derkaczem, człowiekiem do zadań specjalnych byłego prezydenta Leonida Kuczmy. Wydawało się, że jest nieuchwytny i ma lepsze stosunki z możnymi tego świata niż niejedna głowa państwa. Ale w końcu 24 stycznia ojciec chrzestny postradzieckiej mafii trafił za kratki za niepłacenie podatków, tak samo jak amerykański gangster wszech czasów Al Capone.

Siemiona Mogilewicza aresztowało w Moskwie 43 uzbrojonych po zęby funkcjonariuszy rosyjskiej policji skarbowej. Gdy zatrzymywano go po raz pierwszy, jeszcze w latach 70., za nielegalny handel walutą i złotem, wyglądało to dużo mniej efektownie.



Zaczynał od gry w trzy karty

Do rodzinnego Kijowa wrócił po studiach ekonomicznych we Lwowie. Dlaczego wybrał uczelnię lwowską? Ukraińscy Żydzi - zwłaszcza bez koneksji partyjnych - zwykle nie dostawali się na studia w Kijowie, bez względu na wynik egzaminu. Dziekani radzili po cichu rodzicom, by wysłali dziecko do innego miasta.

Po powrocie ze Lwowa Mogilewicz rzucił się w wir handlu walutą i złotem. Był cinkciarzem, kontrolował nielegalny hazard na kijowskim dworcu kolejowym, czyli grę w trzy karty i trzy naparstki. Miał sporo gotówki, chodził do drogich knajp, dobrze się ubierał. Nic dziwnego, że łatwo wszedł w towarzystwo złotej młodzieży.

- Przyjaźniłem się z synem ówczesnego I sekretarza Komunistycznej Partii Ukrainy Wołodymyra Szczerbickiego - chwalił się kilka lat temu w wywiadzie dla kijowskiego tygodnika "Stolicznyje Nowosti". - Ale Szczerbicki nie chciał, by jego syna otaczali podejrzani ludzie.

Za nielegalne kupno złotej monety, z której Mogilewicz chciał rzekomo zrobić medalik dla dziewczyny, skazano go na trzy lata. Po wyjściu szybko znów trafił za kraty, tym razem za cinkciarstwo. Naciął kijowskiego rzeźnika, niejakiego Juchimowicza, według dobrze znanego schematu. Czarnoskóry student przebrany za kongijskiego dyplomatę chciał sprzedać większą ilość dolarów. Mogilewicz był pośrednikiem w tym interesie. Gdy rzeźnik zapłacił stertę rubli, student i Mogilewicz rozpłynęli się jak we mgle w labiryncie kijowskich bram. Tym razem skończyło się na czterech latach więzienia.

Po wyjściu z więzienia stał się ostrożniejszy. W kijowskim półświatku miał pseudonimy: Siewa, Siema, Kidała, co w slangu oznacza: naciągacz. Naciągał głównie swoich rodaków, kijowskich Żydów, którzy od końca lat 70. coraz częściej dostawali pozwolenie na emigrację do Izraela i na Zachód. Skupował ich majątek za bezcen, brał rzeczy na przechowanie. Obiecywał, że rozliczy się później, i to w twardej walucie. Oczywiście, Żydzi nigdy nie zobaczyli należnych im pieniędzy.

W 1985 r. Mogilewicz wyjechał do Moskwy, gdzie zetknął się z tamtejszym półświatkiem. Korzystając z pierwszych swobód pierestrojki, założył prywatną spółdzielnię Arbat-International. Firma zajmowała się przewozem ładunków. Korzystając ze znajomości w Odessie - głównym porcie byłego ZSRR nad Morzem Czarnym - Mogilewicz przewoził przez granicę to, czego inni nie potrafili wwieźć ani wywieźć z kraju. Interes kręcił się świetnie - Siemion wynajmował całe statki, płacąc łapówki celnikom i straży granicznej. Niewykluczone, że opłacał się albo był wykorzystywany przez służby specjalne, być może nie tylko radzieckie, co tłumaczy jego późniejszą wieloletnią bezkarność.



Kokosy w dworcowych szaletach

Udowodnił, że maksyma "pieniądze nie śmierdzą" wciąż jest aktualna. Jeden z jego biznesów z lat 80. to sieć płatnych toalet na moskiewskich dworcach kolejowych pod nazwą Wnukowo-1. Kolej płaciła mu kolosalne pieniądze za utrzymanie szaletów. Interes szedł tak dobrze, że Mogilewicz założył podobną firmę na radzieckiej jeszcze Ukrainie pod nazwą Wnukowo-2.

Stale krążył między Moskwą a Kijowem. W każdym z tych miast miał inną żonę. Podobno wcale nie były o siebie zazdrosne. W epoce sprzed komputerowej ewidencji ludności łatwo było ukryć fakt bigamii. Był nieuchwytny dla organów ścigania. Jego firma wspierała nawet przez pewien czas moskiewską milicję, co było zakamuflowaną formą opłacania się za bezkarność i ochronę.

W 1990 r. Mogilewicz, podobnie jak setki tysięcy radzieckich Żydów, wyemigrował do Izraela, ale nie zagrzał w nim miejsca na długo. Szybko wyjechał na Węgry. Oficjalnie było to możliwe, bo poślubił trzecią żonę - obywatelkę Węgier. W Budapeszcie dał się poznać jako właściciel sieci domów uciech. Kupował również prywatyzowane przedsiębiorstwa, przede wszystkim zakłady jubilerskie i fabryki broni. Jego współpracownicy ogłaszali w sąsiednich krajach, że zakłady Mogilewicza zajmują się profesjonalną restauracją antycznej broni. Ponoć jego klientami były poważne muzea w krajach dawnego Układu Warszawskiego. Biznes upadł, gdy wyszło na jaw, że unikalne egzemplarze dawnych pistoletów, szabel i muszkietów wracające z restauracji nie są oryginałami, ale perfekcyjnie wykonanymi kopiami. Oryginały trafiały do kolekcjonerów i domów aukcyjnych na Zachodzie.

Kolejny przekręt Mogilewicza polegał na podrabianiu rosyjskich jajek Faberge. To jubilerskie cacka, wykonywane przed rewolucją październikową przez petersburskiego jubilera francuskiego pochodzenia na zlecenie rodziny carskiej i rosyjskich arystokratów. Na aukcjach osiągają zawrotne ceny.



Interesy na całym świecie

Na początku lat 90. Mogilewicz został rezydentem postradzieckiej mafii we Włoszech. Pośredniczył w dostawach broni dla wszystkich stron konfliktu w byłej Jugosławii. Prawdopodobnie wtedy wyrobił sobie doskonałe kontakty z wpływowymi politykami i służbami specjalnymi wielu państw byłego ZSRR. Dziś nie jest już tajemnicą, że broń trafiała do Jugosławii głównie z magazynów Armii Czerwonej w Rosji, na Ukrainie, Białorusi, krajach Azji Środkowej. Sprzedaż musiała odbywać się za cichą zgodą ministrów obrony tych krajów, wysokich oficerów armii i służb specjalnych. Zyski szły na ich tajne konta w Szwajcarii, na Cyprze, w rozmaitych rajach podatkowych, być może także w niektórych krajach zachodnich.

Mogilewicz tak się rozzuchwalił, że próbował ponoć pośredniczyć w sprzedaży broni Iranowi wbrew sankcjom ONZ. "Wraz z dwoma wspólnikami z Moskwy próbował sprzedać za 20 mln dol. rakiety ziemia-powietrze oraz 12 transporterów opancerzonych" - pisało kilka lat temu "Słowo", gazeta rosyjskiej emigracji w USA. To wtedy zaczęły mu deptać po piętach zachodnie służby specjalne.

Zyski inwestował na giełdzie, m.in. w USA, gdzie dokonał tajemniczych machinacji na kwotę 150 mln dol., za co ściga go FBI i amerykańska skarbówka.

Był także zamieszany w aferę Bank of New York. Pod koniec lat 90. jedną z dyrektorek banku oskarżono o współudział w defraudacji gigantycznych kredytów na rzecz wsparcia reform w Rosji. Pieniądze miały trafić na zagraniczne konta osób z rosyjskiej wierchuszki. Do dziś nie wiadomo, kto zgarnął tę forsę, bo sprawie ukręcono łeb, ale zrujnowała ona wizerunek ówczesnego prezydenta Rosji Borysa Jelcyna i jego współpracowników, doprowadzając do poważnego kryzysu w stosunkach amerykańsko-rosyjskich.

Mogilewicz kontrolował także po cichu transport kolejowy na Ukrainie. Ponoć to on odpowiada za zabójstwa kilku wpływowych dyrektorów ukraińskiej kolei. Siergiej Uchaczewski, autor książki o mafii w byłym ZSRR, twierdzi, że nad Dnieprem Mogilewicz miał sieć nowoczesnych aptek, a na Zakarpaciu - wytwórnię podrabianych wódek, które sprzedawał w krajach postradzieckich. W Moskwie pod nazwiskiem kolejnej żony założył sieć perfumerii Arbat-Prestiż. Jego mafijno-biznesowe imperium rozciągało się od Izraela, przez USA i Wielką Brytanię, po Europę Środkowo-Wschodnią.



Nasz Henry Ford

Zgubiły go chciwość i rozmach. Pod koniec lat 90. był poszukiwany przez Interpol, miał zakaz wjazdu do większości państw cywilizowanych. Ostatni publiczny ślad jego działalności zanotowano w Kijowie, gdzie latem 1999 r. spotkał się z ówczesnym szefem ukraińskich służb specjalnych Leonidem Derkaczem.

W wywiadzie dla ukraińskiego tygodnika „Dzerkało Tyżnia” z września 1999 r. Derkacz bronił Mogilewicza jako „zwykłego przedsiębiorcę”, porównywał go do twórcy amerykańskiego imperium motoryzacyjnego Henry'ego Forda. Spotkało się to z gwałtownym protestem ambasady USA w Kijowie. „Mogilewicz jest jednym z »ojców chrzestnych « rosyjskiej mafii - mówił ówczesny ambasador USA na Ukrainie Steven Pifer. - Porównanie go do twórcy przemysłu samochodowego w USA w publicznym wywiadzie udzielonym przez szefa służby bezpieczeństwa Ukrainy odebraliśmy szczególnie boleśnie. Wywołuje to nasze wątpliwości co do powagi deklaracji władz Ukrainy o walce z przestępczością zorganizowaną”.

Po tym proteście Mogilewicz zapadł się pod ziemię. Spekulowano, że ukrywa się w Rosji lub Izraelu, bo tylko obywatelstwa tych dwóch krajów zachował. Oba państwa nie wydają swoich obywateli, nawet jeśli szuka ich Interpol.

Dziś wiadomo, że przez ostatnie osiem lat Mogilewicz mieszkał w Moskwie jako Siergiej Sznajder. Wraz ze wspólnikiem Władimirem Niekrasowem był właścicielem sieci eleganckich perfumerii Arbat-Prestiż, obecnych w niemal każdym większym mieście rosyjskim. Od stycznia 2005 r. rosyjska skarbówka prowadziła śledztwo przeciw firmie. Mogilewicza aresztowano pod zarzutem niezapłacenia 50 mln rubli podatków, czyli nieco ponad 2 mln dol. Grozi mu do sześciu lat więzienia.



Kto stoi za RosUkrEnergo?

Perfumeryjny biznes był prawdopodobnie dla Mogilewicza jedynie kolejną przykrywką. Od prawie dziesięciu lat jego nazwisko pojawia się w kontekście pośrednictwa w sprzedaży rosyjskiego i turkmeńskiego gazu na Zachód.

W 2002 r. na Węgrzech powstała tajemnicza firma Eural Trans Gas, z kapitałem zakładowym zaledwie 12 tys. dol. W zamian za dostawy różnych towarów do Turkmenii firma dostała prawo pośrednictwa w sprzedaży turkmeńskiego gazu do krajów WNP i na Zachód. Zarabiała dziesiątki milionów dolarów rocznie.

Choć nigdy nie udowodniono tego przed sądem, służby specjalne państw zachodnich są przekonane, że za tą strukturą stał Mogilewicz, a Eural Trans Gas był jedynie przykrywką, dzięki czemu część zysków ze sprzedaży postradzieckich surowców mogła trafiać do kieszeni tamtejszych elit. Mogilewicz znał wielu polityków z krajów WNP, potrafił się z nimi dogadać, był więc idealnym kandydatem, by stworzyć korupcyjną sieć niejasnych powiązań. Oficjalnie firmą Eural Trans Gas kierował ukraiński biznesmen Dmytro Firtasz, który przyznaje, że zna Mogilewicza, choć twierdzi, że nie jest to bliska znajomość.

Pod wpływem nacisków Zachodu Eural Trans Gas wycofał się po trzech latach z wszelkiego pośrednictwa w handlu rosyjskim i środkowoazjatyckim gazem, ale nazwisko Firtasza pojawiło się ponownie na początku 2006 r., gdy Rosja zaczęła sprzedawać swój gaz Ukrainie za pośrednictwem kolejnej tajemniczej firmy RosUkrEnergo. Zarejestrowano ją w szwajcarskim raju podatkowym Zug. Połowę udziałów ma w niej rosyjski Gazprom, połowę tajemniczy biznesmeni z Ukrainy, m.in. Firtasz. Amerykańskie służby specjalne za wszelką cenę próbowały zbadać, czy za Firtaszem znowu nie stoi Mogilewicz i do kogo naprawdę trafiają milionowe zyski z działalności RosUkrEnergo.

Przedstawiciele ukraińskich władz wielokrotnie zapewniali, że nic nie wiedzą o strukturze własnościowej RosUkrEnergo, co brzmi mało wiarygodnie. Gazprom twierdzi, że na wybór tego pośrednika nalegały władze Ukrainy. Prawdy ustalić nie sposób.

- Nie rozumiem, dlaczego takie państwa, jak Rosja i Ukraina, dopuszczają do gigantycznych rozliczeń między sobą bardzo podejrzanego pośrednika, który zarabia gigantyczne pieniądze nie wiadomo za co. To musi budzić wątpliwości i rozmaite podejrzenia - mówił mi amerykański dziennikarz Roman Kupchinsky, wieloletni szef ukraińskiej sekcji Radia Swoboda, który prowadził własne śledztwo w sprawie RosUkrEnergo. Skłania się on ku tezie, że za RosUkrEnergo może stać Mogilewicz, który ponoć pojawiał się osobiście w kuluarach negocjacji gazowych między Kijowem i Moskwą na początku 2006 r.



Wolna droga dla Miedwiediewa

Trudno uwierzyć, by aresztowanie Mogilewicza przez rosyjską skarbówkę pod zarzutem niepłacenia podatków było przypadkowe. Być może chodzi o to, by wreszcie wyeliminować kiedyś pożytecznego, a dziś niewygodnego już pośrednika w dostawach gazu na Ukrainę. Nowa ukraińska premier Julia Tymoszenko chce się pozbyć wszystkich pośredników gazowych. Ma o tym rozmawiać podczas swej pierwszej wizyty w Moskwie pod koniec lutego. Popiera ją prezydent Ukrainy Wiktor Juszczenko, choć krytycy zarzucają mu, że wcześniej przez długi czas tolerował istnienie RosUkrEnergo.

Z aresztowania Mogilewicza przez Rosjan zadowoleni są Amerykanie, choć na pewno woleliby mieć go we własnych rękach. Być może zatrzymanie gangstera ma osłodzić Zachodowi coraz większy autorytaryzm w Rosji, jawne deptanie swobód demokratycznych i prześladowanie opozycji.

A może chodzi także o to, by oczyścić pole Dmitrijowi Miedwiediewowi, który w cuglach wygra marcowe wybory prezydenckie. Miedwiediew od 2000 r. stał bowiem na czele rady nadzorczej Gazpromu - rosyjskiego giganta gazowego, przez rok był nawet jego wiceprezesem. Gdyby kiedyś znalazły się dowody, że robił interesy za pośrednictwem gangstera poszukiwanego przez Interpol, byłaby to straszna plama na wizerunku nowego prezydenta Rosji. Lepiej więc aresztować Mogilewicza, skazać go pod dowolnym pretekstem i trzymać pod kluczem we własnym więzieniu. Wszak w więzieniu w każdej chwili może mu się przydarzyć nieszczęśliwy wypadek albo tajemnicza choroba.

"Mogilewicz dotąd wymyślał schematy, zawsze bardzo korzystne dla Rosjan - napisała po jego aresztowaniu "Ukraińska Prawda". - Za wymyślenie Eural Trans Gas czy RosUkrEnergo powinien dostać tytuł Bohatera Rosji. Mogilewicza można poświęcić jedynie wtedy, gdy Putin zacznie czyścić drogę swemu następcy".

Źródło: Gazeta Wyborcza

Kogo pogrąży Mogilewicz?

13:37, 05.02.2008 /tvn24.pl, RIA Nowosti, Wremja Nowostiej, Kommiersant, Ukraine Intelligence
ZEZNANIA BOSSA SOŁNCEWA MOGĄ ZATRZĄŚĆ KREMLEM
Fot. fbi.govMogilewicz od lat jest poszukiwany przez FBI
Siemion Mogilewicz łączy podziemie kryminalne ze światem biznesu i polityki. Jego wiedza może zaszkodzić wielu znanym postaciom, nawet z samego Kremla. Aresztowanie nietykalnego dotąd bossa sołncewskiej mafii może oznaczać prawdziwe „trzęsienie ziemi” nie tylko w Rosji.
Rosyjska prokuratura oskarżyła parę dni temu Mogilewicza o oszustwa podatkowe związane z największą rosyjską firmą sprzedaży detalicznej perfum i kosmetyków Arbat Prestige.

Ścigany przez FBI boss Sołncewa trafił za kratki pod koniec stycznia. Komandosi z rosyjskiego MSW zatrzymali go wraz z formalnym właścicielem Arbat Prestige, Władimirem Niekrasowem.

Perfumeryjny pretekst

Oficjalnie Mogilewicz nie posiada żadnych udziałów w Arbat Prestige. Ale ukraińskie media informowały, że Niekrasow jest figurantem, a prawdziwymi właścicielami sieci perfumerii są właśnie Mogilewicz i ukraiński biznesmen Dmytro Firtasz. Informację tę potwierdzili anonimowo rosyjskiemu „Kommiersantowi” dwaj biznesmeni współpracujący z Niekrasowem.

Mogilewicz to nie tylko jeden z głównych bossów rosyjskiego świata przestępczego, to także wpływowy pośrednik w handlu gazem w b. ZSRR i Europie Środkowej. Od lat było wiadomo, że przebywa w Moskwie. Operacyjni funkcjonariusze MSW przyznają, że Mogilewicz od dawna znajdował się w ich „polu widzenia” i nie wiedzą, czemu właśnie teraz padł rozkaz jego zatrzymania.

Wersja nr 1 - "gazowa"

Mogilewicza pogrążyły najprawdopodobniej jego interesy w handlu gazem. Co łączy Arbat Prestige, Mogilewicza i rosyjsko-ukraiński handel gazem? Otóż rzekomy faktyczny współwłaściciel perfumerii D. Firtasz jest także współwłaścicielem RosUkrEnergo (RUE), spółki-pośrednika mającej monopol na dostawy gazu na Ukrainę.

W całej sprawie pojawiają się nazwiska Firtasza, Fursina, brata prezydenta Ukrainy Petra Juszczenki, rosyjskich i ukraińskich polityków, byłych oficerow KGB i oczywiście Mogilewicza. FBI prowadziło w tej sprawie własne dochodzenie, podejrzewając, że boss rosyjskiej mafii wykorzystuje RUE do prania brudnych pieniędzy.

Areszt rosyjskiego mafioza może być preludium nowej wojny gazowej między Rosją a Ukrainą. Uderzenie w bossa sołncewskiej mafii dyskredytuje RosUkrEnergo i wpisuje się w ostatnie próby wyeliminowania tego pośrednika.

Kto na tym zyska?
Premier Ukrainy J. Tymoszenko i forowana przez nią spółka Itera, również w samym Gazpromie są zwolennicy takiego rozwiązania.

Kto na tym straci?
Rosyjscy i ukraińscy beneficjenci działalności RUE, a także... Wiktor Juszczenko.

(PRZECZYTAJ WIĘCEJ)

Wersja nr 2 - "sukcesyjna"

W zarządzie RosUkrEnergo zasiada Konstantin Czujczenko, jedna z najważniejszych postaci w Gazpromie. Ten były oficer KGB może się pochwalić bliską znajomością z Dmitrijem Miedwiediewem, przyszłym prezydentem Rosji. Studiowali razem prawo w Leningradzie. Aresztowanie Mogilewicza, który posiada unikalną wiedzę na temat półlegalnych i nielegalnych transakcji Gazpromu i jego menedżerów, można więc zinterpretować jako kolejny już atak na Miedwiediewa, szefa rady nadzorczej koncernu. Ewentualne zeznania Mogilewicza mogłyby pogrążyć Czujczenkę i, w konsekwencji, samego Miedwiediewa.

W otoczeniu Putina nie brakuje wpływowych ludzi niezadowolonych z wyboru Miedwiediewa, tym bardziej niebezpiecznych, że kontrolują większość rosyjskich struktur siłowych, z FSB na czele. Tzw. siłowicy, z szefem Łubianki Nikołajem Patruszewem i wiceszefem administracji prezydenckiej Igorem Sieczinem na czele, boją się utraty stanowisk i wpływów po zmianie warty na Kremlu.

Nie można jednak wykluczyć, że za aresztowaniem Mogilewicza stoi sam Putin, który chce w ten sposób chronić Miedwiediewa. Aresztowanie bossa mafii sołncewskiej, podobnie jak uwięzienie latem 2007 bossa mafii tambowskiej Władimira Barsukowa vel Kumarina, może być próbą czasowego „ukrycia” za kratkami ludzi, których wiedza byłaby wykorzystana przeciwko następcy Putina w najbardziej newralgicznym momencie transferu władzy na Kremlu.

(PRZECZYTAJ WIĘCEJ)

Człowiek o Siedmiu Twarzach

Mogilewicz prowadził interesy w wielu dziedzinach – od handlu bronią po machinacje z papierami wartościowymi. Jest związany z Sołncewem, jedną z najpotężniejszych zorganizowanych grup przestępczych nie tylko w Rosji, ale na całym świecie. "Sołncewscy" podporządkowali sobie lokalne grupy przestępcze w wielu krajach europejskich. W Polsce "wasalem" mafijnej organizacji z Moskwy stała się w latach 90-tych grupa pruszkowska. Tajemnicą poliszynela są wyjątkowo bliskie kontakty "sołncewskich" z Gazpromem.

Sam Mogilewicz jeszcze niedawno był uznawany przez ekspertów za jeden z pięciu "kryminalnych autorytetów" świata. Zaczynał jako cinkciarz w latach 70-tych, a teraz jego osobisty majątek ocenia się na miliardy dolarów (w 2005 r. rosyjska prasa pisała o 10-12 mld dolarów "zalegalizowanego" majątku). W swojej bogatej przestępczej karierze kilkanaście razy zmieniał nazwisko i jest znany pod wieloma pseudonimami, od Don Simeona i Sjewy po Don Bankira i Człowieka o Siedmiu Twarzach.

Na listę poszukiwanych przez FBI trafił za udział w machinacjach z akcjami YBM Magnex International Inc., które przyniosły inwestorom straty 150 mln dolarów. Amerykańska prasa oskarżała go o pranie pieniędzy rosyjskiej mafii w Bank of New York. Scotland Yard ściga go za pranie w brytyjskich bankach pieniędzy z handlu bronią, narkotykami i z prostytucji.

W Stanach Zjednoczonych grozi mu 390 lat więzienia i 17 mln dolarów grzywny. Ale wydany Amerykanom zapewne nie zostanie, nie tylko z powodów politycznych. Główną przeszkodą w ekstradycji może być rosyjski paszport Mogilewicza – art. 61 Konstytucji Federacji Rosyjskiej zabrania wydawania własnych obywateli innym krajom, gdzie mają zarzuty kryminalne.

Prezydent ma wątpliwości do treści aneksu

Cezary Gmyz, Piotr Nisztor 04-02-2008, ostatnia aktualizacja 05-02-2008 02:37

Aneks do raportu o likwidacji WSI może nie zostać ujawniony - dowiedziała się nieoficjalnie "Rzeczpospolita"

Uroczyste ogłoszenie raportu z likwidacji WSI. Na zdjęciu Antoni Macierewicz i prezydent Lech Kaczyński
autor zdjęcia: Jerzy Dudek
źródło: Fotorzepa
Uroczyste ogłoszenie raportu z likwidacji WSI. Na zdjęciu Antoni Macierewicz i prezydent Lech Kaczyński

Przed wyborami parlamentarnymi politycy PiS powtarzali, że aneks do raportu o likwidacji WSI zostanie wkrótce ujawniony. W październiku dokument trafił do prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Z jego treścią zapoznali się też m.in. były premier Jarosław Kaczyński oraz wicepremierzy. Opozycja krytykowała wówczas PiS za chęć wykorzystania zawartych w nim informacji w kampanii wyborczej. Jednak żadne takie informacje nie pojawiły się w czasie politycznej walki.

Dziś nikt oficjalnie nie chce wypowiadać się na temat przyszłości dokumentu. – Sprawa jest objęta tajemnicą państwową – ucina pytania były wicepremier Przemysław Gosiewski, który czytał aneks. – Decyzja dotycząca aneksu jest obecnie w rękach prezydenta – zaznacza Antoni Macierewicz, likwidator WSI. Kancelaria Prezydenta milczy. Lech Kaczyński stwierdził w poniedziałek jedynie, że w aneksie są interesujące elementy.

Co więc stanie się z dokumentem? – Sam chciałbym to wiedzieć – mówi Konstanty Miodowicz z PO. Zaznacza, że ma nadzieję usłyszeć wyjaśnienia od szefa komisji weryfikacyjnej Jana Olszewskiego, który w czwartek ma stanąć przed Komisją ds. Służb Specjalnych.

Nieoficjalnie prezydenccy urzędnicy twierdzą, że aneks najprawdopodobniej się nie ukaże. – Decyzja oczywiście należy do prezydenta, ale ma on wątpliwości do niektórych treści aneksu – mówi "Rz" jeden z urzędników. – Ujawnienie samego raportu spowodowało już ogromną falę krytyki oraz podejrzenia o ujawnienie informacji o polskich agentach za granicą, a za to można trafić przed Trybunał Stanu. Prezydent jest więc bardzo uważny, jeśli chodzi o aneks – zaznacza.

Po opublikowaniu w lutym 2007 r. raportu z prac komisji likwidacyjnej opozycja oskarżała polityków PiS o narażanie bezpieczeństwa polskich agentów za granicą. Część pracowników WSI, których nazwiska podano do publicznej wiadomości, pozwała Macierewicza do sądu. Procesy trwają.

– Dobrze, że prezydent nie publikuje aneksu, bo ujawnienie raportu wyrządziło bardzo dużo szkody – uważa Marek Biernacki z PO.

Jakie wątpliwości może mieć prezydent? "Rz" dotarła do jednego ze specjalistów, z którymi konsultowano aneks. Zgodził się na rozmowę, ale zastrzegł anonimowość. – Fragment, który ja dostałem do zaopiniowania, zawierał błędy. Poprawiłem je i mam nadzieję, że nie zostały pominięte w ostatecznej wersji aneksu. Inaczej w przypadku upublicznienia groziłoby ujawnienie informacji ważnych z punktu widzenia bezpieczeństwa kraju – mówi.

Nasi informatorzy twierdzą też, że sygnałem, iż aneks może się nie ukazać, jest postawa byłego premiera Jarosława Kaczyńskiego. Kilka dni temu niespodziewanie stwierdził, że Andrzej Grajewski, były przewodniczący Kolegium IPN, wymieniony w raporcie o likwidacji WSI, współpracował ze służbami dla dobra kraju.

Nieoficjalnie mówi się też, że istnieje grupa, której zależy na niedopuszczeniu do ujawnienia aneksu. Wśród jej członków wymienia się m.in. byłych wysokich oficerów WSI, działających na styku polityki i biznesu. – Nie jest prawdą, aby w jakikolwiek sposób byli żołnierze mogli oddziaływać na decyzję prezydenta – zaznacza były szef WSI gen. Marek Dukaczewski. – Dokument jest u pana prezydenta i to od niego zależy, co się z nim stanie.

Co jest w aneksie do raportu z likwidacji WSI?

O aferze Fozz, powiązaniach z biznesem i handlu bronią

Znajdujący się u prezydenta aneks do raportu z likwidacji WSI liczy ponad 800 stron. Część dokumentu dotyczy roli funkcjonariuszy WSI w aferze FOZZ. Znaczna część aneksu skupia się również na powiązaniach oficerów WSI z biznesmenami, m.in. Janem Kulczykiem i Ryszardem Krauzem. W aneksie ma też być opisana działalność WSI w sektorze paliwowo-energetycznym. Oficerowie wojskowych służb mieli prowadzić działania przeciwko prokuratorowi Markowi Wełnie, który rozpracowywał mafię paliwową. Chodziło o to, by go skompromitować i przedstawić jako łapówkarza. W innej części dokumentu autorzy opisują mechanizmy nielegalnego handlu bronią.

W latach 1992 – 1996 przy udziale służb broń z Polski trafiała do państw objętych embargiem ONZ – Chorwacji, Somalii i Sudanu – oraz do przestępców działających w Polsce i innych krajach, w tym do rosyjskiej mafii. „Rz” pisała również, że w aneksie ma się znaleźć wątek operacji „Anioł”, w ramach której inwigilowany miał być abp Juliusz Paetz, były metropolita poznański.

Źródło : Rzeczpospolita

Szarapowa kontra izraelscy fani - ostre spięcie

zczuba
2008-02-04, ostatnia aktualizacja 2008-02-05 09:22
Zobacz powiększenie
Fot. ELIANA APONTE REUTERS

W drugim pojedynku meczu Pucharu Federacji Izrael - Rosja Maria Szarapowa spotkała się z Tzipi Obziler, tenisową 34-letnią zagadką, która ten wiek wybrała na wejście do pierwszej setki rankingu. Szarapowa prowadziła już 6:0, 4:0, ale wtedy na stadionie zaczęły dziać się przedziwne rzeczy. Zwłaszcza, jeśli chodzi o izraelską publiczność.

Zobacz powiekszenie
Fot. ELIANA APONTE REUTERS
Publiczność - krótko mówiąc - zaczęła stękać przy każdym uderzeniu Szarapowej. Jęczenie Szarapowej na korcie to - no dobrze, oprócz jej nóg i dwuręcznego bekhendu z głębi kortu - jej znak firmowy. Wszyscy o tym wiedzą. Wielu to denerwuje.

Sędzia nie mogła opanować sytuacji. Co uderzenie - to jęk całej publiczności. Do tego owacje na stojąco po każdej zepsutej piłce i inne zachowania sprzeczne z tenisową etykietą. Mecz o mało co nie został przerwany, dopiero interwencja kapitana drużyny izraelskiej nieco uspokoiła sytuację. Tymczasem Obziler doprowadziła do stanu 5:4, choć w końcu nie udało się jej wygrać.

Jak zareagowała Szarapowa. Z klasą - na każde jęknięcie publiczności odpowiadała własnym, jeszcze głośniejszym (niż jej zwykłe jęknięcie, nie niż jęknięcie kilku tysięcy osób). Wytrzymała napięcie, przedrzeźniała się z publicznością, ostatecznie wygrała spotkanie.

A mówią, że ona nie ma poczucia humoru. Schodząc z kortu po wygranej przyłożyła palec do ust w geście uciszenia. Potem pomachała kibicom.

Rosja wygrała cały mecz 4:1.