niedziela, 1 lipca 2012

Tadeusz Bartoś: celibat jest nieludzki

Jeśli ktoś wychował dzieci, ma jedną żonę, potrafi utrzymać siebie i rodzinę – to możemy z dużym prawdopodobieństwem przypuszczać, że jest w miarę poukładanym człowiekiem. I właśnie tacy ludzie powinni pełnić funkcje w Kościele – twierdzi prof. Tadeusz Bartoś, filozof i teolog, były dominikanin, w rozmowie z Tomaszem Stawiszyńskim.

NEWSWEEK: Ostatnio pojawiły się w mediach doniesienia, jakoby papież przygotowywał jakiś tajny projekt likwidacji celibatu. Jednak środowiska kościelne natychmiast wypuściły bardzo wyraziste dementi. Dlaczego Kościół tak wytrwale broni celibatu?
PROF. TADEUSZ BARTOŚ: W Kościele idea celibatu stała się podstawą wizji duchownego jako istoty niemal anielskiej. Przynajmniej od XVI wieku jest on postrzegany jako byt wyższego rzędu, uświęca się jego wizerunek. Celibat jest istotnym elementem tego obrazu. Seksualność w tym kontekście oznacza coś niższego, ustępstwo, słabość. Herosi duchowi żyją w celibacie. Ale to szkodliwa fikcja antropologiczna. Wielu teologów, choćby Hans Küng, o tym pisze, jednak ich głos pozostaje niewysłuchany. Celibat sprawia, że człowiek w wymiarze emocjonalno-seksualnym przestaje się rozwijać. U celibatariuszy seksualność pozostaje nierzadko na poziomie nastolatka, bo nie ma możliwości wyrażania się w osobowej więzi z drugim człowiekiem. Więzi, która dojrzewa w bliskości, czułości, intymności, zaufaniu. Tego wszystkiego celibatariusze są pozbawieni. Bezżeństwo jest więc wychowaniem do niedojrzałości emocjonalnej. A to sprzyja zachowaniom patologicznym wobec nieletnich, gdzie zaspokaja się potrzeby seksualne bez jakiegokolwiek osobowego kontaktu.

>>>Historia celibatu - od św. Pawła do dziś

Newsweek: No właśnie. Wspomniany przez pana Hans Küng, wybitny teolog, ksiądz katolicki i jeden z architektów soboru watykańskiego II – od ponad 30 lat objęty przez Kościół zakazem nauczania – twierdzi, że między ujawnionymi w ostatnich latach przypadkami molestowania nieletnichw Kościele a instytucją celibatu istnieje bezpośredni związek przyczynowo-skutkowy.
Tadeusz Bartoś: Problem jest złożony. Duchowni tworzą hermetyczną grupę, a celibat jest jednym z istotnych elementów oddzielających ich od świata. Jeśli księża mieliby rodziny, niemożliwe byłoby takie skoszarowanie ich egzystencji jak dziś. Zasadnicze środowisko duchownego to inni duchowni, stąd silne powiązania lojalnościowe. Dochodzi do tego jednowładztwo w Kościele – brak nowoczesnego trójpodziału władz i ich równoważenia się. To prowadzi do despotyzmu, zachowań dworskich, oligarchizacji. Zamknięcie i scentralizowanie władzy powoduje między innymi, że pedofilia w Kościele była, jest i będzie ukrywana. Niektóre sprawy dziś są ujawniane, inne przypadki jednak dalej są ukrywane przez świeckich, księży i biskupów. Zmowa milczenia nie została przerwana. Zwłaszcza w Polsce. I będzie tak dalej, dopóki nie zmieni się struktura funkcjonowania Kościoła. Wewnętrzna kościelna kontrola musi być niezależna od biskupa na poziomie diecezji. Kontroler zależny od swego przełożonego to fikcja. Potrzebny jest trójpodział władzy. Zauważmy, że ujawnienie tych spraw dokonuje się z inicjatywy ofiar, a nie Kościoła. Żal i przeprosiny są poniewczasie, wymuszone przez opinię publiczną i sądy. Brzmią niewiarygodnie. Proceder ukrywania przestępstw seksualnych trwa, bo zawsze jest nadzieja, że da się rzecz zamieść pod dywan.

Newsweek: Wielu obrońców celibatu przekonuje jednak, że – to cytat z dominikanina, ojca Wojciecha Giertycha – „jeśli człowiek wybiera kapłaństwo ze względu na Boga, to szybko staje się człowiekiem o zintegrowanej osobowości i wtedy rezygnacja z życia seksualnego nie niesie ze sobą represji ani zahamowań”.
Tadeusz Bartoś: To iluzja teologiczna. Tak zwany supernaturalizm, zapomnienie o prawach ludzkiej natury. Wybierający kapłaństwo ze względu na Boga bynajmniej nie staje się automatycznie człowiekiem o zintegrowanej osobowości. Słyszy natomiast od swoich przełożonych, choćby od o. Giertycha, że się staje dzięki łasce. Wprowadzony zostaje w świat iluzji, trwale umacniającej niedojrzałość. Łaska nie niweluje praw dojrzewania ludzkiej emocjonalności. Dojrzałych relacji, trwałych więzi, bliskości i intymności kleryk nie nauczy się podczas czuwania w kaplicy, tak jak nie dokona wyboru kapłaństwa wielokrotnym ponawianiem Aktu strzelistego. A to mu proponuje wychowanie seminaryjne, izolując od świata i wdrukowując w światopogląd iluzję wzniosłości i świętość dozgonnego celibatu. Sugeruje się przy tym klerykom wyższą pozycję ontologiczną, poznawczą i społeczną duchownych, co nieuchronnie prowadzi do arogancji.

Newsweek: Pachnie to trochę myśleniem magicznym.
Tadeusz Bartoś: Jest to wariant herezji doketystycznej, w której katolicyzm jest pogrążony od wieków – przekonanie, że łaska boża ma nieograniczoną moc, a natura ludzka zawiesza swe prawa pod jej wpływem. Sakralizacja duchownych powoduje, że tkwią oni w przekonaniu o automatycznym, magicznym działaniu święceń kapłańskich. Tymczasem przekazy ewangeliczne w tej sprawie wykazują się podejściem zdroworozsądkowym. W Nowym Testamencie jest napisane, że biskup ma być mężem jednej żony, a więc człowiekiem dobrze się prowadzącym, a nie rozpustnikiem, że ma wychować dzieci. To są prawdziwe wyznaczniki psychologicznej oraz duchowej dojrzałości: życiowa weryfikacja, a nie świadectwo ukończenia seminarium, w którym często niedojrzały przełożony stwierdza dojrzałość kandydata. Świat duchownych tkwi w błędnym kole: niedojrzali emocjonalnie i osobowościowo księża dopuszczają do święceń niedojrzałych kleryków. Weźmy przykład biskupa Paetza, oskarżonego o nadużycia właśnie wobec kleryków, otoczonego w polskim świecie duchownym parasolem ochronnym. Widziałem wielu wychowawców kleryków, którzy byli ludźmi z poważnymi zaburzeniami emocjonalnymi i osobowościowymi. Jeśli natomiast ktoś wychował dzieci, ma jedną żonę, funkcjonuje normalnie w społeczeństwie dorosłych od kilkudziesięciu lat, potrafi utrzymać siebie i rodzinę – to możemy z dużym prawdopodobieństwem przypuszczać, że jest w miarę poukładanym człowiekiem. I właśnie tacy ludzie powinni pełnić funkcje w Kościele. To jest najstarsza tradycja chrześcijańska. Przemawia za nią zdrowy rozsądek.


Newsweek: Czy właśnie z powodu pańskiego poglądu na celibat zdecydował się pan trzy lata temu opuścić zakon dominikanów?
Tadeusz Bartoś: Czynników było wiele, nie powiem, żeby celibat akurat mi służył. Mało komu wychodzi on na dobre. Moje decyzje podyktowane były także dojrzewaniem refleksji nad funkcjonowaniem świata kościelnego, który uważam w obecnym stanie za głęboko nieludzki, zniewalający, sprzeczny z fundamentami ewangelii. Brak reform w katolicyzmie doprowadził do sytuacji nieznośnej, seminaria są nierzadko miejscami demoralizacji, króluje arbitralność, służalczość, a zdrowego rozsądku jest jak na lekarstwo. To rezultat wielowiekowych zaniedbań w imię zachowania powstałego w nowożytności obrazu duchownego.

Newsweek: Ale celibat jako pewna składowa życia duchowego istnieje we wszystkich praktycznie tradycjach religijnych. Tyle że nie jest obligatoryjny dla wszystkich kapłanów, a jedynie dla ascetów, mnichów czy joginów, którzy podejmują dobrowolną decyzję wyrzeczenia się życia seksualnego w imię duchowości.
Tadeusz Bartoś: Nie powinno być tak, że coś, co jest charyzmatem, przedmiotem wolnego wyboru (mówiąc teologicznie) albo brakiem predyspozycji lub chęci założenia rodziny (mówiąc socjologicznie), staje się obligatoryjnym zobowiązaniem wieczystym, prawnym warunkiem święceń kapłańskich. To jest nierozsądne. Jest wielu, którzy chcą być księżmi, ale nie chcą celibatu. Dlaczego nie wysłuchać ich głosu? Problemem jest ostateczność przysięgi celibatu. Ludzie dojrzewają, zmienia się ich sposób widzenia świata. Nie ma powodu, by taką zmianę, niekiedy pozytywną, piętnować, nazywać zdradą. Wolny wybór życia w samotności, w celibacie ma swój urok. Mnisi buddyjscy idą do klasztoru, ale mogą też z niego zrezygnować, nie narażając się na społeczne i religijne potępienie. Brak tego w katolicyzmie sprawia, że na przykład w Polsce ponad 50 proc. duchownych chciałoby zawrzeć związki małżeńskie, a nie mogą. To jest nieludzkie. Zamiast wolności mamy tkwienie w nieakceptowanej sytuacji z piętnem zdrady na karku. To sado-maso do kwadratu.

Newsweek: No dobrze, ale nikt przecież nikogo na siłę do seminariów duchownych nie ciągnie. Ludzie nie trafiają tam z ulicznej łapanki. Wiedzą, że zostając księżmi, przyjmują określony styl życia – wraz ze wszystkimi ograniczeniami i warunkami, jakie są przez Kościół wymagane. Skoro więc zgadzają się przyjąć celibat, to trudno, muszą się podporządkować.
Tadeusz Bartoś: Tylko, że „łowienie dusz”, które w Kościele się odbywa – między innymi w duszpasterstwach powołań skierowanych do ludzi rozważających wstąpienie do seminariów – nie polega na klarownym i otwartym przedstawianiu wszystkich za i przeciw. Wykłada się „za”, przemilcza lub bagatelizuje „przeciw”. Duchowni mówią kandydatowi: „Umowa, którą ci proponujemy, jest dobra. Jest wykonalna. Wstępując na tę drogę, idziesz ścieżką doskonalszą niż małżeństwo. Będziesz bliżej Boga, lepiej będziesz Mu służył itd. Choć oczywiście małżeństwo też jest dobre”. 19-, 20-letni kleryk wierzy w to, bo ma zaufanie. Zostaje ono nadużyte. Nie mówi się mu bowiem, że celibat zachowuje tylko jakaś część duchownych, że w diecezji jest tajemnicą poliszynela, kto z jaką gospodynią związany jest trwałym związkiem. Nie wyjaśnia, dlaczego tak się dzieje. Klerycy nie spotkają w seminarium księży, którzy byliby dla nich „zgorszeniem”. Są izolowani i dezinformowani. Nie znają współczesnej teologii katolickiej, bo jest niebezpieczna. Nie wyjaśnia się młodemu człowiekowi, że ostateczna, dozgonna i nieodwołalna rezygnacja z decydowania o swoim życiu (co się będzie robić, gdzie mieszkać itd.) jest faktycznie wyzbyciem się niezbywalnych praw ludzkich, zapisanych w Powszechnej deklaracji praw człowieka (idei nowej w naszej kulturze, znacznie młodszej niż prawo kanoniczne).

Prof. Tadeusz Bartoś jest filozofem, profesorem Akademii Humanistycznej im. Aleksandra Gieysztora. Opublikował m.in. „Wolność, równość, katolicyzm”,
„Jan Paweł II. Analiza krytyczna”, „W poszukiwaniu mistrzów życia”. W sierpniu w wydawnictwie W.A.B. ukaże się jego nowa książka „Koniec prawdy absolutnej”

Przyszłość Kościoła jest w jego rękach


Autor: Krzysztof Lubczyński

12:10
10.03.2011
Internet i Facebook odegrają poważną rolę w procesach laicyzacyjnych. To już widać było latem ub.r. podczas awantur o krzyż pod Pałacem Prezydenckim - mówi Tadeusz Bartoś w rozmowie z Krzysztofem Lubczyńskim.
Od czterech lat nie jest już Pan zakonnikiem, lecz świeckim profesorem filozofii i komentuje Pan sprawy Kościoła z zewnątrz. I co Pan widzi, zmierzch czy renesans Kościoła katolickiego w Polsce?

Zmierzch czy renesans, trudno powiedzieć, ale pewne jest, że w każdym organizmie lubią namnażać się chore struktury. Przyszłość Kościoła jest w jego rękach, zależy od jego postaw i jego pracy.

Kościół polski jest wielkim przedsięwzięciem osadzonym w strukturze społecznej, pewnego rodzaju gospodarstwem zarządzającym życiem ludzi. Kościół jest obecny w społeczeństwie, w którym nie ma innych form organizacji życia, w którym nie ma innego obyczaju, zwłaszcza w mniejszych społecznościach, a tych jest większość. Do tego dochodzi wielki majątek i gęsta siatka administracyjna. Nawet Poczta Polska nie ma punktu w każdej miejscowości. Nie ma szkoły w każdej wiosce, a Kościół katolicki ma kaplice, kościoły, cmentarze, domy parafialne, klasztory, szpitale, domy pomocy w każdym zakątku kraju. To gigantyczny potencjał.

Czy to się w Polsce załamie, pyta wielu, tak jak załamało się w niektórych krajach Zachodu? Może tak się stać, jeśli nie będzie miał kto tego organizmu obsłużyć, jeśli zabraknie powołań. Albo jeśli ludzie znajdą jakieś inne lokalne centra kultury, które zastąpią im kościół.
Czy zanim podjął Pan ostateczną decyzję o opuszczeniu Kościoła katolickiego był taki jeden moment, w którym Pan, katolicki zakonnik, dominikanin zadał sobie pytanie, jak z tytułu znanej piosenki: „I co ja robię tu…”?

To było raczej wynikiem narastania wiedzy o instytucji Kościoła, choć było kilka szczególnie przykrych momentów. Widziałem wokół wielu ludzi sfrustrowanych, których nadzieje związane z życiem zakonnym załamały się, którzy się zdemoralizowali, bo system wychowania w zakonach i seminariach jest demoralizujący.

Także w system funkcjonowania Kościoła jako takiego wpisane są mechanizmy demoralizujące. Zależność od „szefów” rodzi mechanizmy uległości i lizusostwa nieporównanie większe niż w normalnej pracy, bo zupełny brak ochrony prawnej pracownika - inaczej mówiąc księdza - poniża go. Zwykły ksiądz nie ma żadnej możliwości wejścia w legalny spór np z biskupem. Nie stoi za nim społeczeństwo, nie stoi za nim prawo. Jest sam wobec arbitralnej, kapryśnej władzy. Nie istnieje też dla niego perspektywa legalnej, akceptowanej społecznie zmiany „pracodawcy”. Gdy znajdzie się w takiej sytuacji, zostaje nazwany zdrajcą.

Praca księdza to zaangażowanie w grupie przypominającej bardziej strukturę mafijną, aniżeli nowoczesną szanującą podmiotowość ludzi organizację. Za dużo jest we władza kolegów, co ma znamiona oligarchii, za mało niezależnych instytucji odwoławczych. Ludzie mogą być nagle pozbawiani przez swoich przełożonych tego co robią, oderwani od działalności, której oddali całe serce i bezceremonialnie przenoszeni z miejsca na miejsce, jak przedmioty, bez jakiegokolwiek wyjaśnienia. To łamie kręgosłupy ludzkie na całe życie. Widziałem wiele takich sytuacji. Przykro patrzeć. Kościół hierarchiczny to jest w wielu przejawach struktura zniewalająca. Aż dziw bierze, że jest to tolerowane przez państwo prawa, głoszące ochronę praw człowieka.

Idąc do zakonu musiał Pan jednak wiedzieć, że Kościół to nie liberalna demokracja…

Młody, 19-letni człowiek nie ma takiej świadomości, przy wyborze kieruje się motywacją emocjonalną, estetyczną. Oczywiście, struktury Kościoła, zakonów powstawały przed wiekami i były takie jak ówczesne społeczeństwo, feudalne, oparte na zależności poddanego od pana, lennika od suwerena. Jednak mamy XXI wiek, świat się zmienił, a w Kościele, w zakonach niezmiennie panuje feudalizm, jak w średniowieczu. Jest król i jego poddani, ojciec i dzieci, anachroniczna, szkodliwa struktura. A przecież ludzie nauczyli się już decydować o sobie, znają swoje prawa. Mają inną wrażliwość, inaczej sformatowane mózgi. Dlatego wielu ludzi doznało okaleczeń w zakonach, rozbicia własnej psychicznej struktury.
Czy fala nagłośnionych w ostatnich latach przez media wydarzeń związanych z funkcjonowaniem Kościoła, m.in. nieprawidłowości w Komisji Majątkowej, sprawy pedofilskie, lustracyjne, mocno w niego ugodziła? Przed takim wyzwaniem Kościół nigdy wcześniej nie stawał.

To jest nowość medialna, ale to nie jest nowość w sensie zdarzeń. Antyklerykalizm, krytycyzm społeczny w stosunku do Kościoła to bardzo stare zjawisko, więc nie sądzę, by ujawnienie tego wszystkiego było jakimś szczególnym wstrząsem. O dzieciach księży ludzie wiedzą od zawsze. O przekrętach finansowych podobnie. Jest antyklerykalizm, ale nie ma społecznej aktywności katolików. Ksiądz pedofil z Tylawy, chroniony przez abp. Michalika żyje sobie spokojnie jako emeryt w parafii, w której dokonywał swoich przestępstw. Chyba, że coś już się zmieniło... Dostał wyrok sądowy, lecz nie poniósł żadnych konsekwencji w Kościele. W innym kraju dzień i noc pod jego domem stałyby protestacyjne pikiety parafian. Kontestowano by biskupa obrońcę pedofila, w Anglii byłaby to hańba. A u nas ludzie przeszli nad tym do porządku dziennego. Są bierni, apatyczni.

To co ich tak trzyma przy Kościele?


Tradycja, obyczaj dla którego brak alternatywy. Niskie zarobki, wysokie bezrobocie to także brak alternatywy. Natomiast rosnący dobrobyt to zmiana horyzontu, poczucie wolności, większe poczucie godności, życiowej autonomii. Przećwiczono to na Zachodzie. Wzrastający ruch podróżny Polaków połączony z możliwością zobaczenia, jaki stosunek do religii mają inne społeczeństwa, za jakiś czas może przyczynić się do zmian także w polskiej religijności. Zwłaszcza ludzie, którzy wrócą do Polski po latach pobytu na Zachodzie, mogą poczuć się źle w kraju, gdzie Kościół jest tak namolnie obecny.

Z drugiej strony trzeba też jednak odczarować mit o aż tak wielkiej potędze Kościoła, o jakiej się mówi. Gdy popatrzymy na liczbę praktykujących w miastach, to jest np. 25 procent w Warszawie i w sumie 40 procent praktykujących w całej Polsce, to nie wygląda to aż tak imponująco. Jest wokół pewna chmura, dym, powszechne przeświadczenie, które każe nam wierzyć, że siła Kościoła jest gigantyczna. Ale gdy zawołać, jak przy grze w karty: „sprawdzam”, okazuje się często, że „król jest nagi”.

Jeszcze bardziej kiepsko jest, gdy idzie o posłuch temu, co nakazuje Kościół. Faktycznie dotyczy on niewielkiego procenta wiernych. Do tego dochodzi upowszechniający się internet, facebook, który moim zdaniem odegra poważną rolę w procesach laicyzacyjnych. To już widać było latem ub.r. podczas awantur o krzyż pod Pałacem Prezydenckim.

No tak, ale skoro ktoś powiedział, że katolicyzm jest „jedyną formą narodu polskiego”, to może trzeba przejść do porządku dziennego nad najgorszymi wadami Kościoła i pilnować, by się nie przeziębił, bo bez niego może być jeszcze gorzej.

Nie sądzę, że to jedyny możliwe podejście. Dbać o jakość katolicyzmu to sprawa istotna, ale ze względu na jego przesłanie religijne, a nie funkcjonalność społeczną. A poza tym trzeba wydobywać Polskę z tego stanu braku społeczeństwa obywatelskiego, wywołaną ostatnimi dwiema setkami lat historii niezależnie od tego, co stanie się z Kościołem katolickim.

Możliwe jest to poprzez stosowne programy społeczne. Nie ma determinizmu, fatalizmu według którego Kościół ma być na wieki wieków jedyną formą egzystencji społeczeństwa. Teza o nie zastępowalności Kościoła nie musi być prawdziwa. Zadania socjalizacji, inicjacji w życie publiczne może pełnić szkoła, lokalne ośrodki kultury, świetne są programy lokalnych boisk, punktów bibliotecznych. Te rzeczy są do zrobienia. Kościół nie może zastąpić w wychowaniu młodego pokolenia publicznej szkoły. Tym bardziej, że Kościół bywa miejscem demoralizacji, gdy co rusz pokazuje myślenie plemienne, podjudza przeciwko wyimaginowanym wrogom, przyjmuje egoistyczną perspektywę patrzenia wyłącznie na własny interes, a nie na dobro wspólne. W sprawie komisji majątkowej nie padło słowo przepraszam, a przecież chociażby Białołęka straciła perspektywę rozwoju lokalnej społeczności, gdy bez jej wiedzy zabrano jej grunty, zwyczajnie okradziono ludzi w majestacie prawa. Jedyne co mają do powiedzenia biskupi: należy nam się, należy nam się, bo nam zabrano. Terenów w Białołęce im nie zabrano! Skrajnie egoistyczne patrzenie na świat. Człowiek oczy przeciera ze zdumienia.
Kościół chce wprowadzić obowiązkowy wybór między religią a etyką. Kościół jako adwokat świeckiej etyki?

Ja jestem przeciwny zarówno lekcjom religii jak i etyki w szkole. Ta rzekoma alternatywa jest od początku nieuczciwa. Religii nie powinno być w szkole, bo szkoła ma przekazywać wiedzę, a nie inicjować w życie religijne, bo to nie jest właściwe po temu miejsce. Nie lepiej jest z etyką, która jest traktowana jako forma umoralniania młodzieży szkolnej. To jest kompletna naiwność: jeszcze nigdy wiedza z etyki nie uczyniła nikogo etycznym. Zamiast tego powinien być jeden przedmiot przekazujący elementy wiedzy z historii filozofii, religii, teologii, etyki. Poza tym, gdy będzie obowiązkowy wybór między religią a etyką, Kościół de facto zmonopolizuje i jedną i drugą sferę, bo to on ma kadry gotowe w każdej chwili do nauczania. Obecnie nauczyciele religii są wyłączeni spod władzy dyrektora i są zależni tylko od biskupa. Czyli w publicznej szkole jest kościelne państwo w państwie.

Politycy na ogół odnoszą się do Kościoła z respektem...

- Niekiedy wręcz służalczo. Zapominają, że strach ma wielkie oczy. Ciągle działa taki dziwny, pozakonstytucyjny twór jak Komisja Wspólna Rządu i Episkopatu, w której biskupi mówią rządowi, co ma robić i rząd pyta co robić. Problem nie jest z siłą Kościoła, ale ze słabością państwa. Nie powinno być tych spotkań ludzi władzy różnych szczebli z hierarchami, tych wódeczek, tych form nacisku. Władza powinna się szanować, wiedzieć, że reprezentuje wyborców, majestat Rzeczpospolitej, a nie lokalne układy.
Przez lata Kościół cieszył się taryfą ulgową także ze strony wymiaru sprawiedliwości. Czy zapowiedź kilkunastu postępowań prokuratorskich w sprawie Komisji Majątkowej i skazanie ojca Tadeusza Rydzyka za nielegalną zbiórkę pieniędzy to zwiastun zmiany?

To pojedyncze przesilenie. Przyszłość zależy od postawy przyszłych władz. Prokuraturze dobrze zrobiło oddzielenie od rządu. Za czasów obywatela Ziobro trudno było spodziewać się, że prokuratura wykaże aktywność w przypadkach, w których tle był Kościół.

Od lat mówi się o wewnętrznym rozbiciu Episkopatu. To fakt, czy mit?

To był widoczny fakt, gdy żył arcybiskup Józef Życiński, bo był bardzo aktywny publicznie. Teraz różnice pozostaną bardziej skryte. Jednak nie ma dziś czasów kardynała Wyszyńskiego, którego wyjątkowa pozycja wyznaczona była przez sytuację polityczną. Dziś każdy biskup jest panem swojej diecezji i władza nad nim czegoś takiego jak Episkopat jest iluzoryczna.

Jednak biskupi są dość jednorodnie konserwatywni i łączy ich poparcie dla Radia Maryja. Ono bowiem daje im poczucie sukcesu duszpasterskiego . Są pod tym względem wyposzczeni. Kardynałowi Dziwiszowi, gdy chciał ukrócić wpływy dyrektora Radia Maryja, nie chodziło jedynie o ocenę emitowanych treści, ale przede wszystkim o władzę nad nim. Nie może pojedynczy ksiądz występować w imieniu polskiego Kościoła, wystawiać cenzurek biskupom itp.

Do nielicznych po tym względem wyjątków rzeczywiście należał zmarły niedawno arcybiskup Józef Życiński

On się nie podobał, bo miał swoje zdanie, otwarcie je wypowiadał, krytykował postawy pewnych środowisk kościelnych i prawicowych, działał na rzecz dialogu chrześcijan z Żydami, publikował w „Gazecie Wyborczej”.

A może te wszystkie problemy rozwiązałby, a przynajmniej złagodził podatek kościelny, na wzór niemiecki? Według zasady, kto płaci podatek, ten jednocześnie określa się jako członek Kościoła, kto nie płaci, wychodzi z niego.

Nie bardzo wiem dlaczego zaprzęgać państwo w ściąganie podatku dla Kościoła. Rozdział Kościoła od państwa jest istotną wartością. Choć taki podatek sprawiłby, że Kościół musiałby być transparenty podatkowo.

Sam Kościół też nie chce tego podatku…

Dlatego właśnie, że wtedy całość finansów musiałaby być księgowana, a więc ujawniona. Nie byłoby tej swobody, jaka jest dzisiaj w dysponowaniu środkami wiernych.

Rozmawiał Krzysztof Lubczyński

"Jezus to nie Bóg"


Marcin Szymaniak,ak 08-02-2008, ostatnia aktualizacja 11-02-2008 07:57

To ogłosił czołowy polski teolog katolicki, odchodząc z Kościoła. Ksiądz Tomasz Węcławski miał grono wiernych uczniów i przyjaciół. Zachwycali się jego twórczością aż do momentu, gdy zanegował boskość Jezusa i porzucił katolicyzm. Odejście najwybitniejszego polskiego teologa wprawiło ich w sporą konsternację.

źródło: Fotorzepa

– Dla wielu ludzi to osobisty dramat. On był nie tylko wybijającą się postacią polskiego Kościoła, ale duchowym drogowskazem, przewodnikiem – mówi ŻW poseł PiS Jan Filip Libicki, zaprzyjaźniony z rodziną Węcławskich. Podkreśla, że najbardziej przeżył apostazję Tomasza Węcławskiego jego brat, który jest proboszczem parafii Maryi Królowej w Poznaniu. – To człowiek prowadzący życie na pograniczu świętości. Decyzja brata jest dla niego ogromnym wstrząsem – podkreśla.

W Kościele Węcławski to obecnie najbardziej niebezpieczny temat. – Panie redaktorze, pan w ogóle do mnie nie dzwonił – ucina próbę podjęcia rozmowy o. Jan Góra, organizator spotkań lednickich. – Ho, ho! – woła do słuchawki pewien teolog, gdy pada straszne nazwisko. – Ja się w tym temacie w ogóle nie orientuję – dodaje, nie chcąc rozmawiać nawet o tym, że zna dokładnie dzieła Węcławskiego i nazwał go kiedyś wybitnym teologiem.

Bardziej odważny jest Jarosław Gowin, katolicki publicysta, obecnie poseł PO. Pytany, czy podtrzymuje swoją dawną opinię, że Węcławski to „jeden z najwybitniejszych i najbardziej oryginalnych teologów”, od razu mówi: – Oczywiście, że tak. I zaraz dodaje: – To był człowiek bardzo mi bliski poprzez swoją postawę, wobec czego nie chcę rozmawiać o tym, co się teraz z nim dzieje.

Wejście na szczyt

– Genialny człowiek – mówił o Węcławskim ks. prof. Paweł Bortkiewicz, dziekan Wydziału Teologicznego poznańskiego Uniwersytetu Adama Mickiewicza. Już jako dziecko nieźle się zapowiadał, choć rodzina i znajomi myśleli, że zostanie astrofizykiem. Na podwórku miał swoje małe obserwatorium astronomiczne, samodzielnie składając niektóre urządzenia. Będąc w liceum, sam skonstruował maszynę liczącą. Nikt się więc nie dziwił, że poszedł studiować na Politechnikę, na Wydział Maszyn Roboczych i Pojazdów. Zaskoczenie przyszło dwa lata później, gdy porzucił kierunek dla teologii. Głównym celem jego poszukiwań stał się – jak to później sam określił – obraz świata i naszego w nim miejsca.

Jako seminarzysta i student teologii tłumaczył Stary Testament z hebrajskiego na polski i „Dogmatykę” ks. Wincentego Granata z polskiego na czeski. W wolnych chwilach czytał w oryginale książki niemieckiego teologa katolickiego Karla Rahnera. Niewykluczone, że w jego umyśle już wtedy zostało zasiane ziarno, które w przyszłości doprowadziło go do odejścia z Kościoła. Według niektórych teologów, konsekwentne przyjęcie tez Rahnera może prowadzić do zerwania z katolicyzmem.

Po ukończeniu seminarium Węcławski szybko piął się po szczeblach kościelnej kariery. Od 1983 roku wykładał w Poznaniu teologię fundamentalną. Po sześciu latach otrzymał funkcję rektora Arcybiskupiego Seminarium Duchownego. Cały czas pisał książki teologiczne, cieszące się coraz większym podziwem. Jego doktorat uznano za jedno z czołowych dzieł współczesnej teologii.

Rok 1997 przyniósł ukoronowanie kariery: Węcławski został członkiem Międzynarodowej Komisji Teologicznej w Rzymie. Jako jedyny Polak dostąpił zaszczytu wejścia do ścisłej teologicznej elity Kościoła. Korzystając ze swych oszałamiających sukcesów, zorganizował Wydział Teologiczny na Uniwersytecie Mickiewicza i został jego dziekanem.

Pojedynek z arcybiskupem

Będąc u szczytu sławy, pod koniec 1999 roku Węcławski dowiedział się od rektora poznańskiego seminarium, że arcybiskup Juliusz Paetz molestuje seksualnie kleryków. Jeden z nich przyszedł z płaczem do rektora, opowiadając, że w swojej rezydencji Paetz czynił wobec niego homoseksualne gesty.

Jako były rektor prof. Węcławski postanowił zdecydowanie interweniować. Ponieważ próby delikatnego powstrzymania arcybiskupa nic nie dały, grupa księży napisała list, z którym Węcławski osobiście udał się do Watykanu. Jak ujawnił później w słynnym wywiadzie dla „Tygodnika Powszechnego”, w czasie tej podróży spotkał przypadkiem ówczesnego prefekta Kongregacji Doktryny Wiary kard. Josepha Ratzingera. Powiedział mu, po co przybył. Nawet umówił się na rozmowę w tej sprawie, do której jednak z jakichś przyczyn nie doszło.

Zaczynał się już 2001 rok, a odpowiedzi ze Stolicy Apostolskiej nie było. Od kleryków napływały tymczasem kolejne alarmujące sygnały o wyskokach Paetza. Zniecierpliwiony Węcławski skontaktował się ponownie z Ratzingerem. Wydawało się, że sprawa ruszy wreszcie do przodu, bo autorów listu zaprosił nuncjusz papieski Józef Kowalczyk. Wszystko skończyło się jednak na przekazaniu mu zeznań poszkodowanych. Znów zapadła głucha cisza.

W sierpniu 2001 r. skandal w Poznaniu został opisany przez tygodnik „Fakty i Mity”, ale publikację zlekceważono. 22 listopada 2001 roku Węcławski spotkał się z Paetzem i odbył z nim rozmowę, zrelacjonowaną później w „Tygodniku Powszechnym”. Zasugerował arcybiskupowi, że ten utracił moralny mandat do przewodzenia poznańskiemu Kościołowi. Ten odparł, że Węcławski nie będzie go osądzał. – Wiem, z kim na ziemi się zmierzyłem – powiedział Węcławski.– Ja też wiem – odburknął Paetz i zakończył rozmowę.

Hierarcha był już jednak na straconej pozycji. Niedługo po tym spotkaniu o jego wyskokach napisała „Rzeczpospolita” i tym razem wybuchł wielki skandal. Paetz nie przyznał się do winy, ale złożył rezygnację ze względu na „dobro Kościoła”.

Romans i apostazja

Profesor Węcławski nadal pracował, rozmyślał, pisał. Wszędzie jeździł ze swoim palmtopem, stukając w klawiaturę w pociągach, samolotach, na naukowych sympozjach. Ze względu na pewną nieprzystępność mówiono o nim Suchy. Na początku 2006 roku założył w ramach UAM Pracownię Pytań Granicznych, której celem jest dyskusja ludzi o różnych światopoglądach na najważniejsze tematy filozoficzne. – Coraz więcej pojawiało się tam osób będących daleko od Kościoła albo po prostu niewierzących – mówi Libicki.

Wkrótce Węcławski jeszcze raz pokazał, że nie boi się rzucać wyzwań najwyższym hierarchom. Wszedł w skład komisji badającej sprawę abp Stanisława Wielgusa, powołanej przez rzecznika praw obywatelskich. Komisja przekopała się przez stos dokumentów i orzekła jednogłośnie, że arcybiskup podpisał deklarację współpracy z SB. Sprawy Paetza i Wielgusa z pewnością dały profesorowi wiele do myślenia na temat hierarchii kościelnej i ukrywania pod korcem brudnych sprawek purpuratów.

Czy casus Wielgusa przelał kielich goryczy i popchnął go do porzucenia sutanny? Niewykluczone. Węcławski ogłosił, że porzuca stan kapłański w marcu 2007 roku, tuż po upadku arcybiskupa. „Po wieloletnim i gruntownym zastanowieniu doszedłem do przekonania, że z racji sumienia nie powinienem już w moim działaniu reprezentować instytucji i wspólnoty kościelnej. Zakończyłem i zamknąłem moją działalność kapłańską” – napisał w swoim oświadczeniu.

Nie mógł już teraz nie tylko odprawiać mszy, ale również wykładać na Wydziale Teologicznym UAM. Zajęcia, które prowadził, przejęli inni wykładowcy, a magistranci i doktoranci zrezygnowali z pracy z dotychczasowym promotorem. Węcławskiemu pozostała tylko Pracownia Pytań Granicznych, a tymczasem na uczelni huczało od plotek na temat jego romansu. Do dziś mówi się o nim jako o jednym z powodów odstąpienia od wiary. Jedna z osób znających Węcławskiego pisze na forum internetowym pod pseudonimem Michal5: „W decyzji o odejściu z Kościoła pomogła Tomaszowi Węcławskiemu niewątpliwie jego partnerka życiowa, którą razem z profesorem Węcławskim miałem okazję spotkać w małym domku pod Jelenią Górą. Ta uczennica prof. Marii Janion (literaturoznawca, ikona polskich feministek – przyp. red.) była wyraźnie dumna ze swojej zdobyczy. Miałem wrażenie, że Tomasz Węcławski podzielał moje zażenowanie jej zachowaniem”.

Czy partnerka zainspirowała go również do śmiałości w teologicznych tezach? W swoich ostatnich wykładach profesor przedstawia Jezusa jako twórcę radykalnego ruchu religijnego głoszącego nadejście Królestwa Bożego. Ale Mesjasza zrobiono z Jezusa wbrew jego woli, podobnie jak źle zinterpretowano jego śmierć na krzyżu. Jezus został uznany przez Kościół za „osobę z porządku boskiego” niezgodnie z przesłaniem swojego nauczania. Wniosek stąd prosty: katolicyzm opiera się na fałszu.

Profesor wyciągnął ze swoich przemyśleń logiczne konsekwencje. 21 grudnia 2007 r. wystąpił z Kościoła katolickiego, dokonując oficjalnego aktu apostazji w obecności księdza i świadków. Wiadomość rozeszła się po Poznaniu i długo krążyła w formie plotki. Dopiero w styczniu 2008 poinformował o odejściu teologa „Tygodnik Powszechny”, wywołując lawinę komentarzy.

Libicki: – Znam mnóstwo młodych księży, których Węcławski wychował. Właśnie rozmawiałem z jednym z nich, jest po prostu wstrząśnięty. Mówił: „Jak to możliwe? Przecież ten człowiek był dla nas absolutnym autorytetem...”

Internetowa strona Pracowni Pytań Granicznych przeżywa już prawdziwe oblężenie. Ludzie pytają o powody jego decyzji. „Czyżby konsekwencją tego, że się nie boimy myśleć, było odkrycie, że Kościół rzymskokatolicki jest daleko od Kościoła chrystusowego?” – pisze jeden z nich. Ale Węcławski nie odpowiada. Ciekawych odsyła do swoich wykładów, zamieszczonych na www.graniczne.amu.edu.pl.

MAM NADZIEJĘ, ŻE TOMASZOWI COŚ CHWILOWO ODBIŁO

Rozmowa z ks. Stefanem Moszorą-Dąbrowskim, opiekunem duchowym Opus Dei w Polsce

Czy kontaktując się z profesorem Węcławskim, wyczuwał Ksiądz, że zmierza on do zerwania z Kościołem?

Nie, nigdy. Ostatnio spotkałem go gdzieś około świąt 2006 roku. Nic nie zapowiadało takiego rozwoju wypadków. Gdyby ktoś mi powiedział, że do czegoś takiego dojdzie, to bym odparł: Chłopie, co ty mówisz?! Cóż, jest mi bardzo przykro z tego powodu. Znam Tomasza i cenię go, jestem też związany uczuciowo z jego rodziną – rodzicami, bratem. Dla nich to również wstrząs.

Co – zdaniem Księdza – doprowadziło Węcławskiego do odejścia?

Będąc kapłanem, trzeba nieustannie czuwać, bo można się pogubić. Rozmawiałem kiedyś z Tomaszem o tym, że powinno się dbać o harmonię pomiędzy wiarą, rozumem i uczuciami. Tomasz jest człowiekiem niezwykle zdolnym, o bardzo silnej woli. Wybitnie mocny, można powiedzieć twardziel – on na przykład prawie zupełnie nie jadł. Ale w tej harmonii rozumu, wiary i uczuć coś pękło. Bycie w Kościele oznacza bycie we wspólnocie. Tymczasem Tomasz był znany z tego, że nie miał czasu na utrzymywanie kontaktów z ludźmi, bo wciąż pracował. W pewnym sensie został sam. Być może to go właśnie wyczerpało psychicznie?

A może po prostu, na podstawie racjonalnej analizy tekstów biblijnych, doszedł do wniosku, że Jezus nie był Bogiem, i tyle?

Weszliśmy tu ostatnio w taki dialog głuchych, wróżenie z fusów. O takim jego wniosku mówi się w mediach na podstawie wykładów w internecie, ale przecież Tomasz się do tego nie ustosunkował. To jest wszystko bardzo tajemnicze, niejasne.

Tomasz posługuje się dość trudnym językiem, a niektórzy mówią, że ta cała jego ostatnia produkcja nie trzyma się całości. Czasami jest tak, że słuchacz jest niezbyt zdolny i nie wie do końca, o co chodzi, ale przecież bywa i tak, że sam wykładowca do końca nie wie, w czym rzecz. To jest zresztą dziwne, bo przecież ten człowiek uczył dogmatyki.

W Kościele się nim zachwycano, mówiono o nim, że jest genialny...

Według mnie, genialny jest ten, który prowadzi do wiary. Na przykład Ratzinger. Nie wystarczy intelekt, wielkiemu rozumowi potrzeba jeszcze wiary, pokory, serca. Być może tego właśnie zabrakło Tomaszowi. Przecież mamy mnóstwo profesorów, którzy z powodu takich braków nie potrafią sobie poradzić z najprostszymi życiowymi problemami. Czyż nie?

Czy jest możliwe, że profesor Węcławski powróci do Kościoła?

Gdybym powiedział, że nie, to bym się ustawił poza Kościołem. My ciągle mamy nadzieję, że jemu tylko coś chwilowo odbiło i że powróci. Oczywiście, nie na tę samą półkę, ale może się opamięta i powróci. Tylko Pan Jezus wie, co jest w sercu każdego człowieka. Dla nas to tajemnica.

Przed Tomaszem Węcławskim porzucili kapłaństwo Stanisław Obirek i Tadeusz Bartoś. Czy hierarchia nie powinna wyciągnąć wniosków z faktu, że odchodzą znani, cenieni księża i teologowie?

Wszyscy musimy z tego wyciągnąć wnioski, nie tylko hierarchia. Ale nie można oczekiwać, że Kościół będzie w każdym przypadku tłumaczył: ten odszedł, bo był pijakiem, tamten, bo pojawiła się jakaś baba, i tak dalej. Mamy XXI wiek, przynależność do Kościoła jest dobrowolna.

Nie ulega jednak wątpliwości, że powtarzające się co chwila odejścia znanych duchownych niezbyt dobrze wpływają na wizerunek Kościoła. Może struktury kościelne nie są w stanie sprostać wymaganiom dzisiejszych czasów i dlatego inteligentni ludzie zrzucają sutanny?

Trzy przypadki, o których pan mówi, są różne. Kogoś mogły przyciągnąć media, ktoś nie dość dbał o to, by trwać w wierności. Czasami również księża się zachłystują:O, patrzcie, jaki ten jest genialny, ile on pisze, ile zna języków! Ale przecież nie to jest najistotniejsze. Naszej wiary nie mierzy się ilością napisanych książek. Geniusz możemy podziwiać w sporcie albo w naukach przyrodniczych. Teologia wymaga jeszcze czegoś innego. Pobożności i pokory.

Polski Kościół jest zarządzany jak wiejska parafia w czasach feudalnych

Życie Warszawy