2008-01-31
Każde czasy mają męczenników na swoją miarę. Popkultura to moloch z piecem całopalnym - wymaga ofiar. Jim Morrison wykorkował na krzyżu alkoholu, Bon Scott tak szarpał się ze swym wnętrzem, że aż wnętrze odpowiedziało i w rzygach utonął. Curt Cobain rozpieprzył w drzazgi struktury rocka i się zastrzelił. Z jednej strony tragedia, z drugiej konieczność dziejowa, moralna a nawet estetyczna - przecież już lepiej walnąć strzał w łeb lub w żyłę albo wymiotować do zgonu niż skończyć jak Ozzy.
Zaś na naszych oczach dokonuje się męczeństwo Britney Spears. Świat ma z tego niezły polew.
To oczywiście znak czasów, że zamiast rockowych indywidualistów kona i szarpie się gwiazdka, której wizerunek - dziewicy, małżonki, kabalistki, koleżanki Madonny oraz toksycznej władczyni podbrzuszy męskich - był równie prawdziwy jak Mikołaj żłopiący colę.
Pytanie, na ile Scott z Cobainem zmienili się w produkt, pozostaje otwarte, ale oni przynajmniej wyszli od autentyzmu. W tym sensie jest to znak czasów - kiedyś szaleli i konali od dragów i wódy ludzie niepokorni. Teraz to samo czyni dziewczyna kompletnie niesamodzielna, do tego głupia jak but, szczera jedynie we własnym cierpieniu.
Nieustannie dowiadujemy się czegoś nowego - że półzdechła księżniczka przeszła z kabały na scljentologię, prowadziła furę z niemowlakiem na kolanach i najpewniej była wtedy po dragach, że rozbiera się w sklepie, łyżkami wsuwa tablety ekstazy zmieszane z antydepresantami, rozwodzi się i schodzi na nowo, goli łeb i po prochach ląduje w wariatkowie. To wszystko jest niezwykle ciekawe, a to z tego powodu, że wariat jest zawsze bardziej interesujący od kogoś normalnego. Brak w tym jednak pewnego uczucia, które człowiek zdrowy żywi dla chorego - współczucia. Przeglądam notki o Britney, jej kochankach, dzieciach, cofniętym w rozwoju cwanym głąbie, który je spłodził, i nie znajduję grama ludzkiego odruchu, czegoś w stylu: "biedna dziewczyna", wybąkniętego choćby półszeptem.
To prawda - panna Spears od początku poddała się woli koncernów i gdyby jeden producent z drugim kazał jej żreć siano, dziś rżałaby jak koń
i udawała, że ma kopyta. Ale przecież gdybym już za bajtla tańcował przed kamerą, a w wieku lat nastu dowiedział się, że mogę sprzedawać miliony płyt i mokre sny, wszedłbym w to bez mydła i sam siano wsuwał. A potem nie ma przebacz, duszę sprzedajemy raz i na amen, potem można tylko zwariować z bolączki tej straty, co Britney czyni - trzeba przyznać - barwnie i z przytupem. Prosta prawda, raz się oddasz za szmal, dziwką jesteś po grób. Ta sprzedała się cała w pogoni za młodzieńczym marzeniem. Ludzie jednak mają ten zwyczaj, że popełniają błędy i cześć. Klamka zapada.
Nie wierzę tej dziewczynie, gdy śpiewa i tańczy, bo nie ma jej jak uwierzyć - strój, makijaż, filtry na kamerę zasłaniające niemal wszystko, resztę załatwi playback i taniec synchroniczny. Ale Britney rozmawiająca z Mattem Lauerem, zasmarkana i brzydka, w sukience zdartej z konającej Chinki (może) jest autentyczna jak zapalenie zęba, otwarte złamanie, cios w pysk. Gada bzdury i się plącze, to przecież ciemna strona kretynki, którą jest naprawdę, tej głupoty, którą wydestylowano i wsadzono w klip, w płytę kompaktową. Oczywiście kłamie:
nie obchodzi mnie co myślą inni. Ależ obchodzi, bez myśli innych przecież jej wcale nie ma.
Wierzę też bez zastrzeżeń w list samobójczy, który ostatnio przy niej znaleziono. Oczywiście popisała tam ckliwe brednie "prosto z serca", a raczej ze straszliwego przekonania, że sorry,
babe, nie ma żadnego
one more time - pewne rzeczy są nieodwołalne
i jeśli już było się numerem jeden, to nie da się zniknąć, że jest świat, w którym nie można pozostać wrażliwym i normalnym jednocześnie. Stawiam też diamenty przeciw orzechom, że Cobain z Morrisonem zgodziliby się z tym bez zająknięcia, zresztą mówili to samo, tyle że ładniej. Ładność jednak w takich sprawach można sobie darować.
Britney jest głupia jak but, co zarzutu nie stanowi, bo ona ma przecież śpiewać i kręcić tyłeczkiem, a nie czytać Kanta w oryginale - pomysł, że każdy musi być bystry, pochodzi od idioty właśnie. W jej zachowaniach, które bawią prasę i miliony czytelników, należałoby dostrzec jednak niezdarne, rozpaczliwe poszukiwanie normalności. Nie umie tego robić, bo na tę lekcję czasu zabrakło. Wyszukuje sobie kolejnych prostych chłopów właśnie z tęsknoty za normalnością, nie rozumiejąc zupełnie, że taki Kevin jako ostatni dostrzeże w niej zwykłą dziewczynę. Urodziła dwoje dzieci, bo rodzina jest czymś normalnym, potrzebnym niemal każdemu na dowolnej szerokości geograficznej - słowem stara się ocalić dla siebie okruch zwyczajności. Niestety - jedyną zwyczajnością jest dla niej stan permanentnego zagubienia. Być może goli głowę, gdyż boi się w nią sobie strzelić.
To wieczna szarpanina - Britney od tęsknoty za prostotą wędruje ku odurzeniu, rozpaczliwie szaleje za dziećmi, by za chwilę popędzić na
imprezę, walnąć w palnik i zapomnieć. Potem rozpacza i tak dalej - toczy się to bez celu i sensu, a przecież właśnie to potrzaskanie i straszliwy ból wyróżnia ją spośród gwiazd i gwiazdeczek jej pokolenia, zdolnych przejąć się jedynie tym, że płyta się nie sprzedała. Po raz kolejny porównując Britney do innych męczenników świata muzyki, można powiedzieć, że przytup jej szaleństwa przyćmiewa wszystko, co wyczyniają zbuntowani rock'n'rollowcy.
Może to nieładnie wróżyć takie rzeczy, ale Britney niedługo umrze lub skończy w wariatkowie, gdzie spędzi resztę życia niczym kura bez głowy. Wraz z nią i jej kosztem przepadnie epoka głupich dziewczynek dostrojonych do potrzeb rynku muzycznego. Przepadnie nie dlatego, że ludzie, którzy ją zarżnęli, błysną wyrzutem sumienia. Po prostu się nie da, tak jak nie można już wypromować nowej Nirvany. Będą inne produkty sklecone do odmiennej koniunktury. Ale takich dziewczynek już nie będzie - być może więc kogoś ocaliła.
I żal mi jej, tak zwyczajnie, po ludzku.
Łukasz Orbitowski