Kto był czarownicą: Maria czy Magdalena?
- Maria Kaczyńska: Rospuda jest piękna, nie bądźmy barbarzyńcami (22-02-07, 08:05)
- Pani prezydentowa ma poglądy feministyczne i bardzo lewicowe - mówi Jan Rokita "Rzeczpospolitej".
- I nie robić prezentów wrogom Kościoła - dodaje poseł PiS Tadeusz Cymański.
"Prezentem dla wrogów" było ubiegłoroczne spotkanie z okazji Dnia Kobiet. Do Pałacu Prezydenckiego na zaproszenie Marii Kaczyńskiej przybyło wiele znanych dam: od Joanny Kluzik-Rostkowskiej - ministra w rządzie PiS, przez Katarzynę Kolendę-Zaleską, Monikę Olejnik, po profesor Środę - niegdyś pełnomocnika w rządzie SLD. Panie się poznały i nawet trochę zaprzyjaźniły. Niektóre myślały o kolejnych spotkaniach, ale nic z nich nie wyszło.
- Mam ogromny żal, że tak fajną inicjatywę udało się zadusić - Magdalena Środa, filozofka, publicystka i feministka, wzdycha ciężko.
Gdy osiem lat temu napisała tekst "My, wiedźmy" - o inspirowanych przez duchowieństwo polowaniach na "nocnice, larwy, strzygi i zmory" - nie przypuszczała, jak bardzo prorocze okaże się jej określenie "nowe czarownice".
Po babskim mityngu duchowny z Torunia - miasta, gdzie ostatni raz ścinano za wiarę w 1724 roku - ogłosił czarownicami Środę i kilka innych pań, w tym pierwszą damę Marię Kaczyńską.
- To był sabat - powiedział . - To, co się stało, to jest skandal. Nie nazywajmy nigdy, że szambo jest perfumerią.
Stojąc wśród studentów swej toruńskiej uczelni, dodał: - Żeby pani prezydentowa z taką eutanazją... Ty czarownico! Ja ci dam! To sama się podstaw pierwsza...
Oczy wysoko wzniesione, czyli kto jest eutanazją
- U prezydentowej było dowcipnie, w konwencji lat 70. - wspomina Środa. - Kawa w siermiężnych termosach, grube szklanki i spodeczki, paluszki, łyżeczki głośno stukają. Na telebimie ktoś śpiewa: "Za zdrowie pań, za zdrowie, szampana pijmy aż do dna, panowie...". Prezydentowa rozluźniona... Potem zrobiło się dziwnie, bo niektóre panie mówiły, że nie ma dyskryminacji, a mężczyznom trzeba podziękować, że wymyślili podpaski. Byłam tym zażenowana. Monika Olejnik raczej znudzona. To dzięki niej zaczęłyśmy zbierać podpisy pod listem przeciw planowanym właśnie antyaborcyjnym restrykcjom. Całe spotkanie uznałam w sumie za bardzo interesujący początek. Niestety, o. Rydzyk zaatakował prezydentową...
- Nigdy nie miałem intencji i nigdy nie atakowałem pani prezydentowej - gorąco zaprzecza redemptorysta. - Trzeba się trochę znać na retoryce i trzeba widzieć kontekst, żeby zrozumieć, kogo miałem na myśli...
Ten "kontekst" wyjaśnia lektor toruńskiej szkoły medialnej: ojciec dyrektor nie ma za co przepraszać, bo określenie "ty czarownico" nie dotyczyło pierwszej damy, ale właśnie Magdaleny Środy, która od dawna domaga się publicznej debaty na temat dopuszczalności eutanazji. Jest zwolenniczką zabijania, więc można o niej powiedzieć - skrótowo i dowcipnie - "eutanazja" i "czarownica".
Sformułowanie: "żeby pani prezydentowa z taką eutanazją..." znaczy więc tyle co: "Jak pani prezydentowa może zadawać się z Magdaleną Środą?".
Na pytanie, dlaczego ksiądz Rydzyk, mimo upływu roku, nie wyjaśnił tego nieporozumienia, lektor wznosi oczy do nieba.
Pierwsza dama też milczy: odmówiła skomentowania całej sytuacji w zeszłym roku i odmawia teraz. Tłumaczy nam, że "wydarzenie nie zasługuje na jakąkolwiek wypowiedź". Radia Maryja nie słucha, za stacją nie przepada ani ona sama, ani prezydent, więc właściwie nie ma o czym mówić.
- Pani prezydentowa może sobie Radia Maryja nie słuchać, ale i tak dostała od księdza Rydzyka po nosie niczym niegrzeczna dziewczynka - mówi Krystyna Kofta, pisarka, uczestniczka marcowego spotkania.
- W efekcie przestała wypowiadać się publicznie o ważnych sprawach - ubolewa Środa. - Przez chwilę chciała włączyć się w polityczną debatę. Mogłaby wiele zrobić i dla kobiet, i dla swego męża, jednak zrezygnowała. Wielka szkoda. Taka ciepła i inteligentna kobieta...
Od Machowa po Rabkę, czyli wędrówka zabużańskiej rodziny
Maria Helena Mackiewicz, dzisiaj Kaczyńska, drugie imię nosi po dwóch swoich babkach Helenach.
- Jak wielu repatriantów zza Bugu szukali dla siebie miejsca do życia - pierwsza dama częstuje nas herbatą w sali Rokoko Pałacu Prezydenckiego. - Miejsca urodzenia nigdy potem nie poznałam, moje najwcześniejsze, dość mgliste wspomnienia wiążą się z leśniczówką.
Po Człuchowie tato prezydentowej objął posadę leśniczego koło Złotowa - pięknego starego miasteczka na Pojezierzu Pilskim. Mama - nauczycielka - pracowała w tamtejszej szkole. Codziennie dojeżdżała pociągiem do pracy i w końcu rodzina się przeniosła.
- Do pierwszej klasy poszłam już w Złotowie. Wynajmowaliśmy przez dwa lata mieszkanie w poniemieckim domu przy ulicy Domańskiego. Oboje z młodszym bratem Konradem byliśmy dziećmi bardzo wątłymi. Ja miałam wrodzoną wadę serca, on był niejadkiem. Domowy, zaprzyjaźniony lekarz zalecił zmianę klimatu i tak wyjechaliśmy z mamą na długie wakacje do Rabki, uzdrowiska dla dzieci. Już w Rabce mama zadecydowała, że zostajemy na stałe.
- Mówi pani "zadecydowała". To ona rządziła w domu?
- Mama bardzo nas kochała i nasze zdrowie zawsze było dla niej najważniejsze. Była silną kobietą, typową "Siłaczką", aktywną, stanowczą kobietą - pani prezydentowa uśmiecha się. - Wynajmowaliśmy pokój u górali, a gdy dołączył do nas ojciec, rodzice wyremontowali opuszczone mieszkanie i tam spędziliśmy dobre parę lat. Skończyłam tam szkołę podstawową, a potem Liceum im. Romera. Do dziś pamiętam swoich profesorów: francuskiego uczyła pani Madlerowa, profesor Tomaszewski uczył łaciny, historii i logiki, szkolnym katechetą był ksiądz Mieczysław Maliński, którego nie tylko młodzież uwielbiała... Do dziś mieszka w Rabce profesor Fulińska, postrach z chemii.
Felicja Fulińska ma już ponad 90 lat. Ale małą Mackiewiczównę, zwaną w szkole Muszką, dobrze sobie przypomina.
- To określenie do niej bardzo pasowało. Cicha, drobna, ale ruchliwa. Bystra. Bardzo dobrze się uczyła.
- I bardzo lubiła się malować - dodaje Agnieszka Wańkowicz, ówczesna koleżanka z sąsiedztwa. - Szminkować i stroić... Ale to było wszystko takie niewinne i śmieszne... Marysia żadnego narzeczonego nie miała - pani Agnieszka poprawia czerwone korale na szyi. Siedzimy w kawiarni przy rabczańskim supermarkecie. Nasza rozmówczyni jest zdziwiona, gdy pytamy o ojca pierwszej damy: - Nie pamiętam, żeby był z nimi. Sąsiedzi i chyba wszyscy mieli tę rodzinę za samotną matkę z dwójką dzieci.
- Niech nam pani powie cokolwiek o ojcu - prosimy pierwszą damę.
- Przystojny, towarzyski, z poczuciem humoru, ale tradycyjny. Silny i odważny. Na Wileńszczyźnie walczył w partyzantce AK, po wojnie był za to aresztowany. Kochał las i potrafił go słyszeć. Lubiłam z nim jeździć po lesie motocyklem. Zginął w wypadku w 1976 roku. Samochód, który prowadził, wpadł w poślizg i zjechał z nasypu. W szpitalu personel nie zauważył, że ojciec ma pęknięte żebro. Kość przebiła mu płuco. Gdyby mu zrobiono rentgen, można go było uratować.
- Dlaczego koleżanki z Rabki nie pamiętają pani ojca, ale wyłącznie mamę?
- Tato był leśniczym, pracował w terenie... A mama chodziła na wywiadówki i na zebrania - pani prezydentowa miesza herbatę w maciupkiej filiżance i pyta, co jeszcze usłyszeliśmy o niej w Rabce.
- Skąd pani wie, że tam byliśmy? Służby doniosły?
Pierwsza dama śmieje się i nie odpowiada.
Nemeczek umiera, Muszka płacze, czyli lektury małej Marii
Mackiewiczowie kilka razy zmieniali w Rabce mieszkania. Ostatnim lokum był blok na nowym osiedlu Rabczańskiej Spółdzielni Mieszkaniowej. Naprzeciwko stał szpital, nieopodal - w starym parku - duże sanatorium Nazaret, w którym mama Marysi-Muszki pracowała jako wychowawczyni dzieci chorych na zapalenie opon mózgowych.
- Jaką była kobietą?
- Przystojną brunetką o niebieskich oczach. Serdeczną, otwartą, bezpośrednią. Idealistką. Jak byliśmy mali, często nam czytała - baśnie Andersena, "Klechdy sezamowe" Leśmiana, Brzechwę, Tuwima, potem Makuszyńskiego. Duże wrażenie zrobili na mnie "Chłopcy z Placu Broni". Płakałam, kiedy umierał mały Nemeczek, i nad losem "Dziewczynki z zapałkami". A mama mnie przytulała... Ale stawała się konsekwentna, gdy trzeba. Często nie było jej w domu, więc wychowywała nas tak, abyśmy byli z bratem samodzielni. Mieliśmy obowiązki: nauka, ćwiczenia na pianinie, sprzątanie po sobie. Mama dawała punkty, które otwierały drogę do różnych przyjemności: wyjście do kina czy zgoda na prywatkę.
- Pani też dawała punkty swojej córce?
- Nie, nie... To zupełnie inne warunki i czasy. Marta to jedynaczka, ja byłam z nią w domu, mogłam jej poświęcać więcej uwagi - pierw-
"Moj diadia samych czestnych prawił", czyli prezydentowa mówi językami
Wywiady prasowe, których udzieliła po wprowadzeniu się do Pałacu Prezydenckiego, można policzyć na palcach. Pytana o pochodzenie wspomina tylko o Sopocie. O Rabce ani słowa. W miasteczku mówią, że odkąd wprowadziła się do Pałacu, już tam nie przyjeżdża - a szkoda.
- Może pani tej Rabki po prostu nie lubi? - pytamy.
- Skąd ten pomysł? Bardzo dobrze ją wspominam. Obozy harcerskie, rajdy górskie, zimą wyprawy narciarskie na Turbacz.
- Ale pojechała pani studiować do Sopotu. Jakby chciała pani uciec na drugi koniec świata...
- Cha, cha! Teraz też ludzie wyjeżdżają studiować za granicę, do Stanów, Anglii. Czyżby uciekali? W Rabce po prostu nie było uczelni - kto chciał studiować, musiał wyjechać.
- Ale aż do Sopotu?
- Sopot pokochałam, od kiedy go zobaczyłam na rok przed maturą. Potem wciąż tam wracałam myślami. Morze zawsze kojarzyło mi się z wolnością. Otwarta przestrzeń dająca możliwość podróżowania. Przed maturą odkryłam, że można studiować transport morski. Taki kierunek, który ma w sobie i turystykę, i żeglugę, i gospodarkę, i handel. Wydawało mi się, że jak skończę te studia, to będę podróżowała. Zawsze chciałam uczyć się języków. Francuski miałam w szkole średniej, na studiach doszedł mi angielski. Poszłam też na kurs hiszpańskiego, teraz robię przyjemność niektórym ambasadorom, gdy odzywam się do nich po hiszpańsku. No i rosyjski. Do dziś mogę recytować wiersze.
- To poprosimy.
- "Eugeniusz Oniegin". Proszę bardzo. "Moj diadia samych czestnych prawił, kogda nie w szutku zaniemog, on uważat' siebia zastawił i łuczsze wydumat' nie mog...". Cha, cha! Nawet Majakowskiego znam, ale tylko trzy słowa: "Lewoj, lewoj, lewoj".
Kiedy Marysia poznała Leszka, czyli serduszko na rzemyku
- Transport morski studiowało się wspaniale - mówi pani prezydentowa. - Na pierwszym roku mieszkałam w pięcioosobowym pokoju, w żeńskim akademiku przy Kościuszki. W kolejnych latach już miałam dwójkę przy Armii Krajowej. Chodziłyśmy z koleżankami na kawę do Złotego Ula przy Monte Cassino. Spacerowałyśmy po plaży, w maju opalałyśmy się nad morzem, przygotowując się do sesji. Chodziło się do klubów studenckich: do Łajby w Sopocie, Medyka i Kwadratu we Wrzeszczu. Do Grand Hotelu raczej nie zaglądałyśmy - za drogo.
- W którym roku poznała pani męża?
- W siedemdziesiątym szóstym. Miałam przyjaciółkę, pracowała na Uniwersytecie Gdańskim, na Wydziale Prawa, Leszek był tam wtedy asystentem. I ona tak mi powiada: "Jest u mnie sympatyczny, dobry kolega, przyjechał z Warszawy, poszukuje pokoju, pomóż mi, jakiejś kwatery mu poszukamy". Pomogłam. Znalazłyśmy coś w Sopocie.
Potem był pierwszy spacer, pierwszy pocałunek i pierwszy prezent: bursztynowe serduszko na skórzanym rzemyku.
Ślub Marii Heleny Mackiewicz i Lecha Aleksandra Kaczyńskiego odbył się w kwietniu 1978 roku.
- A wiecie, że Leszek, choć poważny pracownik naukowy w katedrze prawa pracy, przez długie lata wyglądał jak licealista... - nasza gospodyni uśmiecha się ciepło i pierwszy raz zmienia pozycję w fotelu. - Bujna czupryna, czarna, do tego bardzo szczupły. Rodzice kandydatów na studia, których egzaminował, brali go za kolegę swych synów i córek. Ujmował wszystkich serdecznością, szczerością i wiedzą. Zaskakiwał mnie ciągle tym, że tak dużo wie.
- Dużo o czym?
- O wszystkim. O geografii, historii, szczególnie o polityce. Ja oczywiście wiedziałam od rodziców, co się wydarzyło w Katyniu, znałam datę 17 września. W Rabce ojciec słuchał Wolnej Europy, do dziś pamiętam te charakterystyczne trzaski w radioodbiorniku... No, ale poza pewną ogólną wiedzę się nie wychodziło. Leszek - co innego. On miał wszystko przemyślane, poukładane w głowie w taki nowoczesny sposób. Nie sentymentalny, tylko właśnie polityczny.
- Na pewno. I nie tylko mnie. Poza tym już nie byłam dziewczyną z Rabki. Pracowałam w Instytucie Morskim w Gdańsku, zajmowałam się badaniem perspektyw rozwoju rynków frachtowych w Azji. A Leszek się angażował dla sprawy. Dla Polski. Opowiem wam taką historię. W 1977 roku był zaangażowany w pracę Biura Interwencyjnego KOR. Co pewien czas przywoził do Trójmiasta kilka stron maszynopisu. A ponieważ bezpieka deptała mu po piętach, to bałam się, że go zatrzymają. Kiedy jechaliśmy pociągiem razem, nie chcąc mnie narażać, nauczył się w kilka godzin tekstu na pamięć i przewiózł go w głowie.
Trudne pożegnanie z Sopotem, czyli wszystkie stanowiska męża
Gdy Maria Kaczyńska opowiada o mężu, jej sztywna dotąd postawa zaczyna się zmieniać. Miejsce zdawkowych półuśmieszków zajmuje szczery śmiech, gospodyni wzdycha, nawet gestykuluje. Od czasu do czasu kładzie nogę na nogę, nie zapominając po każdej zmianie pozycji wyrównać fałd na morelowej spódnicy do kolan.
- Jeszcze mi się coś przypomniało: w 1978 roku zatrzymali nas do rewizji na Dworcu Centralnym. Leszek, prawnik przecież, prosi o nakaz. Nie mieli. Musieli zostawić nas w spokoju. Ale czułam już w pociągu do Sopotu, że to jeszcze nie koniec. I rzeczywiście. W Sopocie czekali inni, dwóch mundurowych. Skierowali nas na posterunek milicji, przejrzeli bagaże i moją torebkę. Niczego nie znaleźli. Strasznie się wtedy bałam. Żeby tylko nie przyszli do domu z rewizją... Żeby nasi gospodarze, u których wynajmowaliśmy w Sopocie pokój, nie mieli kłopotów. Nie są przecież w nic zamieszani...
Ludzie bali się milicji, rewizji, konsekwencji, nawet gdy nic nie robili. A potem przyszedł rok 1980 i strajk. W sierpniu Marta miała dwa miesiące. Leszek był w stoczni, ja z maleństwem zostałam sama, nasłuchując wiadomości. Nie było wtedy komórek ani żadnej łączności ze strajkującymi. Czasami jacyś dziennikarze docierali, przyjaciele z informacjami, ktoś kiedyś przyszedł wziąć dla Leszka koszulę na zmianę. Bałam się bardzo po telewizyjnych "Wiadomościach", w których redaktor Wojna straszył strajkujących, że wezmą ich siłą. Pamiętaliśmy przecież Grudzień 70. Jak te negocjacje się wtedy przeciągały... Potem też nie było łatwo. Kolejne strajki, ciężkie negocjacje, wydarzenia bydgoskie, stan wojenny. 13 grudnia zabrali Leszka dwie minuty po północy. Wcześniej Marta nie mogła zasnąć i Leszek próbował ją uśpić. Coś śpiewał, opowiadał bajki. Ja się jeszcze krzątałam po domu. Nagle ktoś puka do drzwi, grzecznie pytam: "Kto tam?". Odpowiadają, że poczta. Otworzyłam, chociaż do dzisiaj się dziwię, jak mogłam uwierzyć, że o północy puka listonosz. Przedstawili nakaz zatrzymania i tak zostałam sama z półtorarocznym dzieckiem na ręku...
Leszek przed wyjściem zdążył mnie jeszcze poprosić, bym zawiadomiła, kogo trzeba. Ale telefon nie działał. Zabrałam wtedy Martę w śpiworku na sanki i poszłam z nią do przyjaciół, myśląc, że to tylko nasz telefon jest głuchy... Do świąt nie wiedziałam, gdzie Leszka zabrano.
- Gdzie wtedy mieszkaliście?
- Na dziesiątym piętrze bloku, w 36-metrowym mieszkaniu przy ul. Mickiewicza - dwa pokoje, ślepa kuchnia, mikroskopijna łazienka. Marzyłam wtedy o takim lokum, jakie mieli sąsiedzi - trzy pokoje... Czasem przychodziły takie dni, że nie wytrzymywałam. Aby nie zostać w domu sama z malutką córką, przeprowadziłam się do rodziców mojej koleżanki. Tworzyliśmy razem namiastkę rodziny. Mieszkałam u nich do czasu, aż mąż wrócił z internowania.
- Nadal często pani jeździ do Sopotu.
- Oczywiście. Sopot zawsze był mi bliski. Tam mamy mieszkanie. Tam jest córka z mężem i dziećmi. Czasem trochę się martwię, że miasto zanadto rozbudowuje się na morzem. Nie chciałabym, aby straciło swoją urodę i atmosferę. Sopot jest starym uzdrowiskiem: secesja, wspomnienia wielu ludzi.
- Żal było się stamtąd wyprowadzać?
- Tak naprawdę nigdy się nie wyprowadziliśmy do końca. Przy okazji różnych stanowisk męża mieszkaliśmy w Warszawie albo w hotelu rządowym przy Klonowej, albo w mieszkaniach służbowych. Mój dom to zawsze był Sopot. Nawet wtedy, gdy mąż był prezesem NIK-u, jeszcze się trzymałam Sopotu. Dopiero gdy objął Ministerstwo Sprawiedliwości w rządzie Buzka, to zamieszkaliśmy w stolicy. Już bez córki. Marta została wierna Sopotowi. Mieszka tam z mężem i dziećmi. Tym bardziej mamy do kogo nad morze wracać.
Prezydentowa i lewackie chuliganki, czyli Żydzi w szambie
Od 18 listopada 2002 roku, gdy Lech Kaczyński zostaje prezydentem stolicy, żona staje u jego boku przy ważniejszych uroczystościach. Udziela pierwszych wywiadów, pokazuje się w telewizjach, zaczyna patronować imprezom. Wybierała te politycznie neutralne, artystyczne, charytatywne.
W październiku 2004 roku jest gwiazdą warszawskich Targów Biżuterii i Zegarków "Złoto. Srebro. Czas". W maju 2005 - po spektaklu "Koty" w Teatrze Roma - uczestniczką kwesty na rzecz schroniska dla czworonogów. Na skrzyni, do której goście wrzucają pieniądze, siedzi wielki czarny kocur w czerwonych szelkach i białej muszce. Prezydentowa długo go głaska, po kilku tygodniach przyjmuje pod swój dach na Powiślu, o czym skwapliwie donoszą plotkarskie magazyny. Trwa właśnie kampania prezydencka.
Po wygranej męża taktyka publicznego istnienia Marii Kaczyńskiej niewiele się zmienia.
Tylko bezpieczne patronaty - np. gala charytatywna z okazji 60-lecia UNICEF, tylko niekontrowersyjne imprezy - spotkanie z Polonią albo z księżną Anną, nadanie imienia samolotowi, otwarcie szkoły. Jeśli prezydentowa zgadza się podjąć jakąś interwencję - to raczej w drobniutkich sprawach: proteza dla chorego dziecka, utrzymanie kwiaciarni na Trakcie Królewskim.
Inwestycja pod Augustowem jest oczkiem w głowie białostockiego PiS-u idącego do wyborów pod hasłem "TAK dla obwodnicy". Kilka zdjęć uroczyska w mediach sprawia jednak, że młodzi ekolodzy z całej Polski stają w poprzek. W augustowskim lesie wyrasta miasteczko namiotowe obrońców zielonej doliny.
Po drugiej stronie barykady ustawia się większość czekających na obwodnicę mieszkańców i wspierające ich Radio Maryja. Odkąd wstrzymania inwestycji zażądała - z powodów ekologicznych - Komisja Europejska, rozgłośnia z Torunia przedstawia bój o Rospudę jako walkę polskości z kosmopolityzmem.
Zaskakujący głos Marii Kaczyńskiej - za nieskażoną przyrodą, a przeciw obwodnicy - wprawia w stan konfuzji i PiS-owskich polityków i publicystów z Torunia.
Nikt jednak nie odważa się - jeszcze - oficjalnie skrytykować pierwszej damy.
Dopiero po spotkaniu 8 marca o. Rydzyk nie wytrzymuje napięcia: wyjeżdża z szambem i perfumerią.
Publicysta radiomaryjnego "Naszego Dziennika" Jerzy Robert Nowak odbiera ten sygnał jako głos trąbki do ataku i rozwija myśl ojca dyrektora: to skandal, że do pałacu Lecha Kaczyńskiego "zaproszono dziennikarki o tendencji skrajnie lewicowej i liberalnej, lewackie chuliganki pióra", jak Olejnik czy Środa, przedstawicielki wrogiego braciom Kaczyńskim
TVN 24 i Polsatu, wreszcie żonę ambasadora Schnepfa, która ośmieliła się pomagać żydowskim dzieciom w Ameryce Południowej. Żydowskim, nie polskim!
Publicysta apeluje w imieniu środowiska Radia Maryja, by prezydent przyjrzał się wreszcie dworowi skupionemu wokół Marii Kaczyńskiej. Szczególnie minister Ewie Junczyk-Ziomeckiej, która "jest mocno lewicowa i skrajnie prożydowska", bo szefowała przygotowaniom "do stworzenia ogromniastego Muzeum Historii Żydów" planowanego jako "centrum propagandy antypolskiej za polskie pieniądze".
Kolejna zła dusza krążąca wokół pierwszej damy to Elżbieta Penderecka, która wcześniej "przez lata przyjaźniła się z Jolantą Kwaśniewską".
Układ zwycięża, czyli wszystko po staremu
Jarosław Kaczyński musi gasić pożar. Mówi w radiu, że podpisując marcowy apel przeciw antyaborcyjnym zmianom w konstytucji, szwagierka nie wiedziała, co czyni. Ludzie, którzy ją otaczają, "prawdopodobnie wprowadzili pierwszą damę w błąd". - Ja bym takich ludzi u siebie nie zatrudniał.
- To, że szwagier wypowiada się w imieniu żony w rodzinie, jest praktyką w krajach arabskich - krytykuje reakcję prezesa PiS pisarka Manuela Gretkowska.
- Podważanie poczytalności pani prezydentowej jest nieeleganckie - wtóruje Katarzyna Kolenda-Zaleska, uczestniczka marcowego spotkania.
- Premier zachowuje się po prostu jak mąż stanu, pragnąc naprawić fatalne skutki nadto samodzielnych poczynań bratowej prezydentowej - chwali "Nasz Dziennik".
A "Rzeczpospolita" pisze: "Jarosław Kaczyński jeszcze nigdy nie był tak zły na kancelarię swego brata jak teraz".
Kilka dni później Jerzy Robert Nowak wskazuje braciom Kaczyńskim, kogo przede wszystkim należy wyrzucić z Pałacu Prezydenckiego, aby takie skandale jak Rospuda i 8 marca więcej się nie powtórzyły. Nie można usunąć Marii Kaczyńskiej, więc wyprośmy kobiety mające na nią zły wpływ: minister Junczyk-Ziomecką oraz szefową gabinetu prezydenta "demoniczną Elżbietę Jakubiak, która wywodzi się z Unii Wolności".
Prezydent Kaczyński nie wyrzuca żadnej z pań.
Mało tego: zapowiada, że nigdy nie poda ręki ojcu Tadeuszowi, o ile ten nie przeprosi żony.
Ksiądz Rydzyk oczywiście nie przeprasza.
A pierwsza dama wraca do uczestnictwa w koncertach, zbiórkach i pomocy w neutralnych akcjach społecznych.
W październiku ubiegłego roku bierze udział w obchodach 30-lecia Centrum Zdrowia Dziecka - słucha koncertu w filharmonii. W styczniu tego roku pociesza żony strajkujących górników z Budryka, ale o prywatyzacji kopalni już nie mówi.
W kwietniu odbiera od ambasadora Królestwa Niderlandów Marniksa Kropa tulipany nazwane swoim imieniem.
Teraz na billboardach w całym kraju firmuje swoją twarzą akcję promującą badania mammograficzne.
- To miłe i godne pochwały, że prezydentowa włączyła się w akcję profilaktyki onkologicznej, ale żal tego, czego mogła dokonać, gdyby szwagier i Radio Maryja nie zaatakowali wtedy tak ostro - wzdycha Krystyna Kofta. - Miała szansę wyjścia z pałacowej izolacji. Szkoda... A wydawało mi się, że jest to osoba nie tylko wrażliwa, ale i niezależna. Cóż: układ zwyciężył - pisarka uśmiecha się kwaśno.
tekst oryginalny