niedziela, 11 kwietnia 2010

Po sabacie przy herbacie

Piotr Głuchowski, Marcin Kowalski
2008-10-28, ostatnia aktualizacja 2008-10-26 10:14

Kto był czarownicą: Maria czy Magdalena?

Prezydencka para podczas wawelskich uroczystości  święcenia pomnika Jana Pawła II. Październik 2008
Fot. Michał Łepecki / AG
Prezydencka para podczas wawelskich uroczystości święcenia pomnika Jana Pawła...
Maria Kaczyńska na miotle w towarzystwie Moniki Olejnik albo w roli diabła Piszczałki z książ-ki Makuszyńskiego krąży w internecie od roku. Fotomontaże tworzą zwolennicy Radia Maryja.

- Pani prezydentowa ma poglądy feministyczne i bardzo lewicowe - mówi Jan Rokita "Rzeczpospolitej".

- Maria Kaczyńska powinna się raz na zawsze odsunąć od wszystkich działań politycznych, od wszystkich gestów, aby nie zniechęcać chrześcijańsko-prawicowego elektoratu i nie wprowadzać niepotrzebnych podziałów - radzi prof. Bogusław Wolniewicz w maryjnej audycji "Aktualności dnia".

- I nie robić prezentów wrogom Kościoła - dodaje poseł PiS Tadeusz Cymański.

"Prezentem dla wrogów" było ubiegłoroczne spotkanie z okazji Dnia Kobiet. Do Pałacu Prezydenckiego na zaproszenie Marii Kaczyńskiej przybyło wiele znanych dam: od Joanny Kluzik-Rostkowskiej - ministra w rządzie PiS, przez Katarzynę Kolendę-Zaleską, Monikę Olejnik, po profesor Środę - niegdyś pełnomocnika w rządzie SLD. Panie się poznały i nawet trochę zaprzyjaźniły. Niektóre myślały o kolejnych spotkaniach, ale nic z nich nie wyszło.

- Mam ogromny żal, że tak fajną inicjatywę udało się zadusić - Magdalena Środa, filozofka, publicystka i feministka, wzdycha ciężko.

Gdy osiem lat temu napisała tekst "My, wiedźmy" - o inspirowanych przez duchowieństwo polowaniach na "nocnice, larwy, strzygi i zmory" - nie przypuszczała, jak bardzo prorocze okaże się jej określenie "nowe czarownice".

Po babskim mityngu duchowny z Torunia - miasta, gdzie ostatni raz ścinano za wiarę w 1724 roku - ogłosił czarownicami Środę i kilka innych pań, w tym pierwszą damę Marię Kaczyńską.

- To był sabat - powiedział . - To, co się stało, to jest skandal. Nie nazywajmy nigdy, że szambo jest perfumerią.

Stojąc wśród studentów swej toruńskiej uczelni, dodał: - Żeby pani prezydentowa z taką eutanazją... Ty czarownico! Ja ci dam! To sama się podstaw pierwsza...

Oczy wysoko wzniesione, czyli kto jest eutanazją

- U prezydentowej było dowcipnie, w konwencji lat 70. - wspomina Środa. - Kawa w siermiężnych termosach, grube szklanki i spodeczki, paluszki, łyżeczki głośno stukają. Na telebimie ktoś śpiewa: "Za zdrowie pań, za zdrowie, szampana pijmy aż do dna, panowie...". Prezydentowa rozluźniona... Potem zrobiło się dziwnie, bo niektóre panie mówiły, że nie ma dyskryminacji, a mężczyznom trzeba podziękować, że wymyślili podpaski. Byłam tym zażenowana. Monika Olejnik raczej znudzona. To dzięki niej zaczęłyśmy zbierać podpisy pod listem przeciw planowanym właśnie antyaborcyjnym restrykcjom. Całe spotkanie uznałam w sumie za bardzo interesujący początek. Niestety, o. Rydzyk zaatakował prezydentową...

- Nigdy nie miałem intencji i nigdy nie atakowałem pani prezydentowej - gorąco zaprzecza redemptorysta. - Trzeba się trochę znać na retoryce i trzeba widzieć kontekst, żeby zrozumieć, kogo miałem na myśli...

Ten "kontekst" wyjaśnia lektor toruńskiej szkoły medialnej: ojciec dyrektor nie ma za co przepraszać, bo określenie "ty czarownico" nie dotyczyło pierwszej damy, ale właśnie Magdaleny Środy, która od dawna domaga się publicznej debaty na temat dopuszczalności eutanazji. Jest zwolenniczką zabijania, więc można o niej powiedzieć - skrótowo i dowcipnie - "eutanazja" i "czarownica".

Sformułowanie: "żeby pani prezydentowa z taką eutanazją..." znaczy więc tyle co: "Jak pani prezydentowa może zadawać się z Magdaleną Środą?".

Na pytanie, dlaczego ksiądz Rydzyk, mimo upływu roku, nie wyjaśnił tego nieporozumienia, lektor wznosi oczy do nieba.

Pierwsza dama też milczy: odmówiła skomentowania całej sytuacji w zeszłym roku i odmawia teraz. Tłumaczy nam, że "wydarzenie nie zasługuje na jakąkolwiek wypowiedź". Radia Maryja nie słucha, za stacją nie przepada ani ona sama, ani prezydent, więc właściwie nie ma o czym mówić.

- Pani prezydentowa może sobie Radia Maryja nie słuchać, ale i tak dostała od księdza Rydzyka po nosie niczym niegrzeczna dziewczynka - mówi Krystyna Kofta, pisarka, uczestniczka marcowego spotkania.

- W efekcie przestała wypowiadać się publicznie o ważnych sprawach - ubolewa Środa. - Przez chwilę chciała włączyć się w polityczną debatę. Mogłaby wiele zrobić i dla kobiet, i dla swego męża, jednak zrezygnowała. Wielka szkoda. Taka ciepła i inteligentna kobieta...

Od Machowa po Rabkę, czyli wędrówka zabużańskiej rodziny

Maria Helena Mackiewicz, dzisiaj Kaczyńska, drugie imię nosi po dwóch swoich babkach Helenach.

Urodziła się w Machowie na Wileńszczyźnie. Rodzice: Lidia i Czesław, po wojnie wybrali życie w Polsce. Najpierw mieszkali w Bydgoszczy, potem w Człuchowie na Pomorzu.

- Jak wielu repatriantów zza Bugu szukali dla siebie miejsca do życia - pierwsza dama częstuje nas herbatą w sali Rokoko Pałacu Prezydenckiego. - Miejsca urodzenia nigdy potem nie poznałam, moje najwcześniejsze, dość mgliste wspomnienia wiążą się z leśniczówką.

Po Człuchowie tato prezydentowej objął posadę leśniczego koło Złotowa - pięknego starego miasteczka na Pojezierzu Pilskim. Mama - nauczycielka - pracowała w tamtejszej szkole. Codziennie dojeżdżała pociągiem do pracy i w końcu rodzina się przeniosła.

- Do pierwszej klasy poszłam już w Złotowie. Wynajmowaliśmy przez dwa lata mieszkanie w poniemieckim domu przy ulicy Domańskiego. Oboje z młodszym bratem Konradem byliśmy dziećmi bardzo wątłymi. Ja miałam wrodzoną wadę serca, on był niejadkiem. Domowy, zaprzyjaźniony lekarz zalecił zmianę klimatu i tak wyjechaliśmy z mamą na długie wakacje do Rabki, uzdrowiska dla dzieci. Już w Rabce mama zadecydowała, że zostajemy na stałe.

- Mówi pani "zadecydowała". To ona rządziła w domu?

- Mama bardzo nas kochała i nasze zdrowie zawsze było dla niej najważniejsze. Była silną kobietą, typową "Siłaczką", aktywną, stanowczą kobietą - pani prezydentowa uśmiecha się. - Wynajmowaliśmy pokój u górali, a gdy dołączył do nas ojciec, rodzice wyremontowali opuszczone mieszkanie i tam spędziliśmy dobre parę lat. Skończyłam tam szkołę podstawową, a potem Liceum im. Romera. Do dziś pamiętam swoich profesorów: francuskiego uczyła pani Madlerowa, profesor Tomaszewski uczył łaciny, historii i logiki, szkolnym katechetą był ksiądz Mieczysław Maliński, którego nie tylko młodzież uwielbiała... Do dziś mieszka w Rabce profesor Fulińska, postrach z chemii.

Felicja Fulińska ma już ponad 90 lat. Ale małą Mackiewiczównę, zwaną w szkole Muszką, dobrze sobie przypomina.

- To określenie do niej bardzo pasowało. Cicha, drobna, ale ruchliwa. Bystra. Bardzo dobrze się uczyła.

- I bardzo lubiła się malować - dodaje Agnieszka Wańkowicz, ówczesna koleżanka z sąsiedztwa. - Szminkować i stroić... Ale to było wszystko takie niewinne i śmieszne... Marysia żadnego narzeczonego nie miała - pani Agnieszka poprawia czerwone korale na szyi. Siedzimy w kawiarni przy rabczańskim supermarkecie. Nasza rozmówczyni jest zdziwiona, gdy pytamy o ojca pierwszej damy: - Nie pamiętam, żeby był z nimi. Sąsiedzi i chyba wszyscy mieli tę rodzinę za samotną matkę z dwójką dzieci.

- Niech nam pani powie cokolwiek o ojcu - prosimy pierwszą damę.

- Przystojny, towarzyski, z poczuciem humoru, ale tradycyjny. Silny i odważny. Na Wileńszczyźnie walczył w partyzantce AK, po wojnie był za to aresztowany. Kochał las i potrafił go słyszeć. Lubiłam z nim jeździć po lesie motocyklem. Zginął w wypadku w 1976 roku. Samochód, który prowadził, wpadł w poślizg i zjechał z nasypu. W szpitalu personel nie zauważył, że ojciec ma pęknięte żebro. Kość przebiła mu płuco. Gdyby mu zrobiono rentgen, można go było uratować.

- Dlaczego koleżanki z Rabki nie pamiętają pani ojca, ale wyłącznie mamę?

- Tato był leśniczym, pracował w terenie... A mama chodziła na wywiadówki i na zebrania - pani prezydentowa miesza herbatę w maciupkiej filiżance i pyta, co jeszcze usłyszeliśmy o niej w Rabce.

- Skąd pani wie, że tam byliśmy? Służby doniosły?

Pierwsza dama śmieje się i nie odpowiada.

Nemeczek umiera, Muszka płacze, czyli lektury małej Marii

Mackiewiczowie kilka razy zmieniali w Rabce mieszkania. Ostatnim lokum był blok na nowym osiedlu Rabczańskiej Spółdzielni Mieszkaniowej. Naprzeciwko stał szpital, nieopodal - w starym parku - duże sanatorium Nazaret, w którym mama Marysi-Muszki pracowała jako wychowawczyni dzieci chorych na zapalenie opon mózgowych.

- Jaką była kobietą?

- Przystojną brunetką o niebieskich oczach. Serdeczną, otwartą, bezpośrednią. Idealistką. Jak byliśmy mali, często nam czytała - baśnie Andersena, "Klechdy sezamowe" Leśmiana, Brzechwę, Tuwima, potem Makuszyńskiego. Duże wrażenie zrobili na mnie "Chłopcy z Placu Broni". Płakałam, kiedy umierał mały Nemeczek, i nad losem "Dziewczynki z zapałkami". A mama mnie przytulała... Ale stawała się konsekwentna, gdy trzeba. Często nie było jej w domu, więc wychowywała nas tak, abyśmy byli z bratem samodzielni. Mieliśmy obowiązki: nauka, ćwiczenia na pianinie, sprzątanie po sobie. Mama dawała punkty, które otwierały drogę do różnych przyjemności: wyjście do kina czy zgoda na prywatkę.

- Pani też dawała punkty swojej córce?

- Nie, nie... To zupełnie inne warunki i czasy. Marta to jedynaczka, ja byłam z nią w domu, mogłam jej poświęcać więcej uwagi - pierw-

sza dama upija mały łyk herbaty i składa ręce. Rozmawiamy już godzinę, a ona nie zmieniła pozycji. Siedzi wyprostowana w fotelu, kiedy nie mówi, delikatnie się uśmiecha, jakby pozowała do fotografii.

"Moj diadia samych czestnych prawił", czyli prezydentowa mówi językami

Wywiady prasowe, których udzieliła po wprowadzeniu się do Pałacu Prezydenckiego, można policzyć na palcach. Pytana o pochodzenie wspomina tylko o Sopocie. O Rabce ani słowa. W miasteczku mówią, że odkąd wprowadziła się do Pałacu, już tam nie przyjeżdża - a szkoda.

- Może pani tej Rabki po prostu nie lubi? - pytamy.

- Skąd ten pomysł? Bardzo dobrze ją wspominam. Obozy harcerskie, rajdy górskie, zimą wyprawy narciarskie na Turbacz.

- Ale pojechała pani studiować do Sopotu. Jakby chciała pani uciec na drugi koniec świata...

- Cha, cha! Teraz też ludzie wyjeżdżają studiować za granicę, do Stanów, Anglii. Czyżby uciekali? W Rabce po prostu nie było uczelni - kto chciał studiować, musiał wyjechać.

- Ale aż do Sopotu?

- Sopot pokochałam, od kiedy go zobaczyłam na rok przed maturą. Potem wciąż tam wracałam myślami. Morze zawsze kojarzyło mi się z wolnością. Otwarta przestrzeń dająca możliwość podróżowania. Przed maturą odkryłam, że można studiować transport morski. Taki kierunek, który ma w sobie i turystykę, i żeglugę, i gospodarkę, i handel. Wydawało mi się, że jak skończę te studia, to będę podróżowała. Zawsze chciałam uczyć się języków. Francuski miałam w szkole średniej, na studiach doszedł mi angielski. Poszłam też na kurs hiszpańskiego, teraz robię przyjemność niektórym ambasadorom, gdy odzywam się do nich po hiszpańsku. No i rosyjski. Do dziś mogę recytować wiersze.

- To poprosimy.

- "Eugeniusz Oniegin". Proszę bardzo. "Moj diadia samych czestnych prawił, kogda nie w szutku zaniemog, on uważat' siebia zastawił i łuczsze wydumat' nie mog...". Cha, cha! Nawet Majakowskiego znam, ale tylko trzy słowa: "Lewoj, lewoj, lewoj".

Kiedy Marysia poznała Leszka, czyli serduszko na rzemyku

- Transport morski studiowało się wspaniale - mówi pani prezydentowa. - Na pierwszym roku mieszkałam w pięcioosobowym pokoju, w żeńskim akademiku przy Kościuszki. W kolejnych latach już miałam dwójkę przy Armii Krajowej. Chodziłyśmy z koleżankami na kawę do Złotego Ula przy Monte Cassino. Spacerowałyśmy po plaży, w maju opalałyśmy się nad morzem, przygotowując się do sesji. Chodziło się do klubów studenckich: do Łajby w Sopocie, Medyka i Kwadratu we Wrzeszczu. Do Grand Hotelu raczej nie zaglądałyśmy - za drogo.

- W którym roku poznała pani męża?

- W siedemdziesiątym szóstym. Miałam przyjaciółkę, pracowała na Uniwersytecie Gdańskim, na Wydziale Prawa, Leszek był tam wtedy asystentem. I ona tak mi powiada: "Jest u mnie sympatyczny, dobry kolega, przyjechał z Warszawy, poszukuje pokoju, pomóż mi, jakiejś kwatery mu poszukamy". Pomogłam. Znalazłyśmy coś w Sopocie.

Potem był pierwszy spacer, pierwszy pocałunek i pierwszy prezent: bursztynowe serduszko na skórzanym rzemyku.

Ślub Marii Heleny Mackiewicz i Lecha Aleksandra Kaczyńskiego odbył się w kwietniu 1978 roku.

- A wiecie, że Leszek, choć poważny pracownik naukowy w katedrze prawa pracy, przez długie lata wyglądał jak licealista... - nasza gospodyni uśmiecha się ciepło i pierwszy raz zmienia pozycję w fotelu. - Bujna czupryna, czarna, do tego bardzo szczupły. Rodzice kandydatów na studia, których egzaminował, brali go za kolegę swych synów i córek. Ujmował wszystkich serdecznością, szczerością i wiedzą. Zaskakiwał mnie ciągle tym, że tak dużo wie.

- Dużo o czym?

- O wszystkim. O geografii, historii, szczególnie o polityce. Ja oczywiście wiedziałam od rodziców, co się wydarzyło w Katyniu, znałam datę 17 września. W Rabce ojciec słuchał Wolnej Europy, do dziś pamiętam te charakterystyczne trzaski w radioodbiorniku... No, ale poza pewną ogólną wiedzę się nie wychodziło. Leszek - co innego. On miał wszystko przemyślane, poukładane w głowie w taki nowoczesny sposób. Nie sentymentalny, tylko właśnie polityczny.

- Imponował dziewczynie z Rabki?

- Na pewno. I nie tylko mnie. Poza tym już nie byłam dziewczyną z Rabki. Pracowałam w Instytucie Morskim w Gdańsku, zajmowałam się badaniem perspektyw rozwoju rynków frachtowych w Azji. A Leszek się angażował dla sprawy. Dla Polski. Opowiem wam taką historię. W 1977 roku był zaangażowany w pracę Biura Interwencyjnego KOR. Co pewien czas przywoził do Trójmiasta kilka stron maszynopisu. A ponieważ bezpieka deptała mu po piętach, to bałam się, że go zatrzymają. Kiedy jechaliśmy pociągiem razem, nie chcąc mnie narażać, nauczył się w kilka godzin tekstu na pamięć i przewiózł go w głowie.

Trudne pożegnanie z Sopotem, czyli wszystkie stanowiska męża

Gdy Maria Kaczyńska opowiada o mężu, jej sztywna dotąd postawa zaczyna się zmieniać. Miejsce zdawkowych półuśmieszków zajmuje szczery śmiech, gospodyni wzdycha, nawet gestykuluje. Od czasu do czasu kładzie nogę na nogę, nie zapominając po każdej zmianie pozycji wyrównać fałd na morelowej spódnicy do kolan.

- Jeszcze mi się coś przypomniało: w 1978 roku zatrzymali nas do rewizji na Dworcu Centralnym. Leszek, prawnik przecież, prosi o nakaz. Nie mieli. Musieli zostawić nas w spokoju. Ale czułam już w pociągu do Sopotu, że to jeszcze nie koniec. I rzeczywiście. W Sopocie czekali inni, dwóch mundurowych. Skierowali nas na posterunek milicji, przejrzeli bagaże i moją torebkę. Niczego nie znaleźli. Strasznie się wtedy bałam. Żeby tylko nie przyszli do domu z rewizją... Żeby nasi gospodarze, u których wynajmowaliśmy w Sopocie pokój, nie mieli kłopotów. Nie są przecież w nic zamieszani...

Ludzie bali się milicji, rewizji, konsekwencji, nawet gdy nic nie robili. A potem przyszedł rok 1980 i strajk. W sierpniu Marta miała dwa miesiące. Leszek był w stoczni, ja z maleństwem zostałam sama, nasłuchując wiadomości. Nie było wtedy komórek ani żadnej łączności ze strajkującymi. Czasami jacyś dziennikarze docierali, przyjaciele z informacjami, ktoś kiedyś przyszedł wziąć dla Leszka koszulę na zmianę. Bałam się bardzo po telewizyjnych "Wiadomościach", w których redaktor Wojna straszył strajkujących, że wezmą ich siłą. Pamiętaliśmy przecież Grudzień 70. Jak te negocjacje się wtedy przeciągały... Potem też nie było łatwo. Kolejne strajki, ciężkie negocjacje, wydarzenia bydgoskie, stan wojenny. 13 grudnia zabrali Leszka dwie minuty po północy. Wcześniej Marta nie mogła zasnąć i Leszek próbował ją uśpić. Coś śpiewał, opowiadał bajki. Ja się jeszcze krzątałam po domu. Nagle ktoś puka do drzwi, grzecznie pytam: "Kto tam?". Odpowiadają, że poczta. Otworzyłam, chociaż do dzisiaj się dziwię, jak mogłam uwierzyć, że o północy puka listonosz. Przedstawili nakaz zatrzymania i tak zostałam sama z półtorarocznym dzieckiem na ręku...

Leszek przed wyjściem zdążył mnie jeszcze poprosić, bym zawiadomiła, kogo trzeba. Ale telefon nie działał. Zabrałam wtedy Martę w śpiworku na sanki i poszłam z nią do przyjaciół, myśląc, że to tylko nasz telefon jest głuchy... Do świąt nie wiedziałam, gdzie Leszka zabrano.

- Gdzie wtedy mieszkaliście?

- Na dziesiątym piętrze bloku, w 36-metrowym mieszkaniu przy ul. Mickiewicza - dwa pokoje, ślepa kuchnia, mikroskopijna łazienka. Marzyłam wtedy o takim lokum, jakie mieli sąsiedzi - trzy pokoje... Czasem przychodziły takie dni, że nie wytrzymywałam. Aby nie zostać w domu sama z malutką córką, przeprowadziłam się do rodziców mojej koleżanki. Tworzyliśmy razem namiastkę rodziny. Mieszkałam u nich do czasu, aż mąż wrócił z internowania.

- Nadal często pani jeździ do Sopotu.

- Oczywiście. Sopot zawsze był mi bliski. Tam mamy mieszkanie. Tam jest córka z mężem i dziećmi. Czasem trochę się martwię, że miasto zanadto rozbudowuje się na morzem. Nie chciałabym, aby straciło swoją urodę i atmosferę. Sopot jest starym uzdrowiskiem: secesja, wspomnienia wielu ludzi.

- Żal było się stamtąd wyprowadzać?

- Tak naprawdę nigdy się nie wyprowadziliśmy do końca. Przy okazji różnych stanowisk męża mieszkaliśmy w Warszawie albo w hotelu rządowym przy Klonowej, albo w mieszkaniach służbowych. Mój dom to zawsze był Sopot. Nawet wtedy, gdy mąż był prezesem NIK-u, jeszcze się trzymałam Sopotu. Dopiero gdy objął Ministerstwo Sprawiedliwości w rządzie Buzka, to zamieszkaliśmy w stolicy. Już bez córki. Marta została wierna Sopotowi. Mieszka tam z mężem i dziećmi. Tym bardziej mamy do kogo nad morze wracać.

Prezydentowa i lewackie chuliganki, czyli Żydzi w szambie

Od 18 listopada 2002 roku, gdy Lech Kaczyński zostaje prezydentem stolicy, żona staje u jego boku przy ważniejszych uroczystościach. Udziela pierwszych wywiadów, pokazuje się w telewizjach, zaczyna patronować imprezom. Wybierała te politycznie neutralne, artystyczne, charytatywne.

W październiku 2004 roku jest gwiazdą warszawskich Targów Biżuterii i Zegarków "Złoto. Srebro. Czas". W maju 2005 - po spektaklu "Koty" w Teatrze Roma - uczestniczką kwesty na rzecz schroniska dla czworonogów. Na skrzyni, do której goście wrzucają pieniądze, siedzi wielki czarny kocur w czerwonych szelkach i białej muszce. Prezydentowa długo go głaska, po kilku tygodniach przyjmuje pod swój dach na Powiślu, o czym skwapliwie donoszą plotkarskie magazyny. Trwa właśnie kampania prezydencka.

Po wygranej męża taktyka publicznego istnienia Marii Kaczyńskiej niewiele się zmienia.

Tylko bezpieczne patronaty - np. gala charytatywna z okazji 60-lecia UNICEF, tylko niekontrowersyjne imprezy - spotkanie z Polonią albo z księżną Anną, nadanie imienia samolotowi, otwarcie szkoły. Jeśli prezydentowa zgadza się podjąć jakąś interwencję - to raczej w drobniutkich sprawach: proteza dla chorego dziecka, utrzymanie kwiaciarni na Trakcie Królewskim.

W lutym 2007 roku niespodziewanie opowiada się przeciw budowie drogi przecinającej Dolinę Rospudy. To w tym czasie gorący temat.

Inwestycja pod Augustowem jest oczkiem w głowie białostockiego PiS-u idącego do wyborów pod hasłem "TAK dla obwodnicy". Kilka zdjęć uroczyska w mediach sprawia jednak, że młodzi ekolodzy z całej Polski stają w poprzek. W augustowskim lesie wyrasta miasteczko namiotowe obrońców zielonej doliny.

Po drugiej stronie barykady ustawia się większość czekających na obwodnicę mieszkańców i wspierające ich Radio Maryja. Odkąd wstrzymania inwestycji zażądała - z powodów ekologicznych - Komisja Europejska, rozgłośnia z Torunia przedstawia bój o Rospudę jako walkę polskości z kosmopolityzmem.

Zaskakujący głos Marii Kaczyńskiej - za nieskażoną przyrodą, a przeciw obwodnicy - wprawia w stan konfuzji i PiS-owskich polityków i publicystów z Torunia.

Nikt jednak nie odważa się - jeszcze - oficjalnie skrytykować pierwszej damy.

Dopiero po spotkaniu 8 marca o. Rydzyk nie wytrzymuje napięcia: wyjeżdża z szambem i perfumerią.

Publicysta radiomaryjnego "Naszego Dziennika" Jerzy Robert Nowak odbiera ten sygnał jako głos trąbki do ataku i rozwija myśl ojca dyrektora: to skandal, że do pałacu Lecha Kaczyńskiego "zaproszono dziennikarki o tendencji skrajnie lewicowej i liberalnej, lewackie chuliganki pióra", jak Olejnik czy Środa, przedstawicielki wrogiego braciom Kaczyńskim

TVN 24 i Polsatu, wreszcie żonę ambasadora Schnepfa, która ośmieliła się pomagać żydowskim dzieciom w Ameryce Południowej. Żydowskim, nie polskim!

Publicysta apeluje w imieniu środowiska Radia Maryja, by prezydent przyjrzał się wreszcie dworowi skupionemu wokół Marii Kaczyńskiej. Szczególnie minister Ewie Junczyk-Ziomeckiej, która "jest mocno lewicowa i skrajnie prożydowska", bo szefowała przygotowaniom "do stworzenia ogromniastego Muzeum Historii Żydów" planowanego jako "centrum propagandy antypolskiej za polskie pieniądze".

Kolejna zła dusza krążąca wokół pierwszej damy to Elżbieta Penderecka, która wcześniej "przez lata przyjaźniła się z Jolantą Kwaśniewską".

Układ zwycięża, czyli wszystko po staremu

Jarosław Kaczyński musi gasić pożar. Mówi w radiu, że podpisując marcowy apel przeciw antyaborcyjnym zmianom w konstytucji, szwagierka nie wiedziała, co czyni. Ludzie, którzy ją otaczają, "prawdopodobnie wprowadzili pierwszą damę w błąd". - Ja bym takich ludzi u siebie nie zatrudniał.

- To, że szwagier wypowiada się w imieniu żony w rodzinie, jest praktyką w krajach arabskich - krytykuje reakcję prezesa PiS pisarka Manuela Gretkowska.

- Podważanie poczytalności pani prezydentowej jest nieeleganckie - wtóruje Katarzyna Kolenda-Zaleska, uczestniczka marcowego spotkania.

- Premier zachowuje się po prostu jak mąż stanu, pragnąc naprawić fatalne skutki nadto samodzielnych poczynań bratowej prezydentowej - chwali "Nasz Dziennik".

A "Rzeczpospolita" pisze: "Jarosław Kaczyński jeszcze nigdy nie był tak zły na kancelarię swego brata jak teraz".

Kilka dni później Jerzy Robert Nowak wskazuje braciom Kaczyńskim, kogo przede wszystkim należy wyrzucić z Pałacu Prezydenckiego, aby takie skandale jak Rospuda i 8 marca więcej się nie powtórzyły. Nie można usunąć Marii Kaczyńskiej, więc wyprośmy kobiety mające na nią zły wpływ: minister Junczyk-Ziomecką oraz szefową gabinetu prezydenta "demoniczną Elżbietę Jakubiak, która wywodzi się z Unii Wolności".

Prezydent Kaczyński nie wyrzuca żadnej z pań.

Mało tego: zapowiada, że nigdy nie poda ręki ojcu Tadeuszowi, o ile ten nie przeprosi żony.

Ksiądz Rydzyk oczywiście nie przeprasza.

Prezydent go nie odwiedza, prezes PiS - owszem, często. W lipcu tego roku Jarosław Kaczyński przemawia z ambony jako honorowy gość toruńskiej pielgrzymki na Jasną Górę.

A pierwsza dama wraca do uczestnictwa w koncertach, zbiórkach i pomocy w neutralnych akcjach społecznych.

W październiku ubiegłego roku bierze udział w obchodach 30-lecia Centrum Zdrowia Dziecka - słucha koncertu w filharmonii. W styczniu tego roku pociesza żony strajkujących górników z Budryka, ale o prywatyzacji kopalni już nie mówi.

W kwietniu odbiera od ambasadora Królestwa Niderlandów Marniksa Kropa tulipany nazwane swoim imieniem.

Teraz na billboardach w całym kraju firmuje swoją twarzą akcję promującą badania mammograficzne.

- To miłe i godne pochwały, że prezydentowa włączyła się w akcję profilaktyki onkologicznej, ale żal tego, czego mogła dokonać, gdyby szwagier i Radio Maryja nie zaatakowali wtedy tak ostro - wzdycha Krystyna Kofta. - Miała szansę wyjścia z pałacowej izolacji. Szkoda... A wydawało mi się, że jest to osoba nie tylko wrażliwa, ale i niezależna. Cóż: układ zwyciężył - pisarka uśmiecha się kwaśno.

tekst oryginalny

Muszka - czyli Maria Kaczyńska oczami reportera "Wyborczej"


Piotr Głuchowski
2010-04-10, ostatnia aktualizacja 2010-04-10 18:02

Maria Kaczyńska wręcza  ordery, 28 października 2009
Maria Kaczyńska wręcza ordery, 28 października 2009
Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta

Dwa lata temu Maria Kaczyńska zgodziła się na wywiad dla "Gazety Wyborczej". Dziś po tragedii pod Smoleńskiem - to Autor, Piotr Głuchowski wspomina swoje spotkanie z Pierwszą Damą.

Prezydentowa Maria Kaczyńska na targach edukacyjnych w Poznaniu
Fot. Piotr Skórnicki / Agencja Gazeta
Prezydentowa Maria Kaczyńska na targach edukacyjnych w Poznaniu

Fot. Tomasz Stańczak / Agencja Gazeta
Fot. Krzysztof Koch / Agencja Ga 31 maja 2006,  Maria Kaczyńska poprawia męża
Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta
31 maja 2006, Maria Kaczyńska poprawia męża
Kongres Kobiet  Polskich w czerwcu 2009
Fot. Piotr Wójcik / Agencja Gazeta
Kongres Kobiet Polskich w czerwcu 2009
ZOBACZ TAKŻE
Maria Kaczyńska, która wcześniej zgadzała się na wywiady raczej z kolorowymi pismami o modzie i ogrodzie, przyjęła mnie i kolegę - Marcina Kowalskiego - wyłącznie dzięki życzliwemu lobbingowi swojej doradczyni - Izabeli Tomaszewskiej, także tragicznie zmarłej w katastrofie pięknej kobiety, która przekonała Pierwszą Damę, że nie taka "Wyborcza" straszna, jak ją malują.

Głównie o życiu

Odprowadzona przez BOR-owca do rokokowego gabineciku w pałacowym skrzydle, gdzie czekaliśmy, Pani Prezydentowa od początku sprawiała wrażenie zdenerwowanej nie mniej, niż nasza dwójka. Izabela Tomaszewska już wcześniej zapowiedziała nam, że jej szefowa nie odpowie na żadne pytania dotyczące polityki, dlatego rozmawialiśmy głównie "o życiu".

Ale nawet mówiąc o swoich rodzicach, o szkole i o tym, jak poznała męża, Maria Kaczyńska starała się nie wychodzić poza schemat dworskiej rozmowy: rodzice moi byli zapracowani i opiekuńczy zarazem, pamiętam takich a takich szacownych profesorów, Leszek był zawsze szarmancki i miły, do tego taki oczytany i pełen zainteresowań, dzielny...

Odnosiłem cały czas wrażenie, że nasza gospodyni pilnuje się, aby nie powiedzieć niczego kontrowersyjnego, aby nie zostać chwyconą za słówko. Tym bardziej, że okres - spotkaliśmy się w 2008 roku - był dla Pani Prezydentowej dość gorący. Po tym, gdy podpisała się pod sprzeciwem kobiet nie godzących się na zaostrzanie ustawy antyaborcyjnej, dotychczas nietykalna Pierwsza Dama stała się nagle obiektem ataków prawego skrzydła PiS i zwolenników o. Rydzyka, który kazał nie nazywać "szamba perfumerią".

Maria z Rabki

Oczywiście - z powodu zawartej na wstępie umowy - nie mogliśmy o to wszystko zapytać. Czegoś się jednak w trakcie dwugodzinnego spotkania o naszej gospodyni dowiedzieliśmy, choć raczej nie z jej słów, a ze sposobu zachowania, czy z tego, czego nie powiedziała.

Zobaczyliśmy osobę z niewielkiej miejscowości - Maria de domo Mackiewicz wychowała się w Rabce - bardzo ciepłą, rozsądną, pogodzoną z życiem, w którym przyszło jej na różne sposoby służyć swemu małżonkowi: odbierać jego korespondencję, przepisywać prace, gotować obiady, pilnować terminów.

Zobaczyliśmy typową żonę polskiego profesora - kobietę z wyższym wykształceniem, ale bez wielkich aspiracji naukowych, panią, która poświęciła własne plany dla kariery męża, dla domu, dla dobra rodziny. Zobaczyliśmy zarazem kobietę mającą do tego wszystkiego zdrowy dystans i śmiejącą się choćby z własnej naiwności, jaka kazała jej 13 grudnia 1981 r. o północy otworzyć drzwi SB-kowi, który przedstawił się z korytarza, jako "listonosz" a potem, uprzejmie wpuszczony, zabrał męża do obozu internowania.

Istota drobna, żwawa i niezbyt poważna

Była nauczycielka Marii Mackiewicz z Rabki powiedziała nam wcześniej, że dziewczynka nazywana była przez koleżanki "Muszką". Prezydentowa to potwierdziła sama mówiąc o sobie jako o istocie drobnej, żwawej i niezbyt poważnej, i zasługującej na uwagę jedynie jako żona swego męża. Faktycznie - co kilka minut łapaliśmy się w trakcie wywiadu na tym, że chociaż zapytaliśmy przed chwilą o Marię Kaczyńską, to jakimś dziwnym trafem rozmawiamy już o jej mężu - w organiczny wręcz sposób każda wypowiedź Pierwszej Damy przekształcała się w dalszy ciąg litanii pochwał pod adresem Głowy Państwa.

Poproszona przeze mnie już wprost: "Niechże Pani powie coś pozytywnego, ale wyłącznie o sobie" Pierwsza Dama stwierdziła, że ma talent do języków i wyrecytowała kilka wersów "Eugeniusza Oniegina" w oryginale.

Przeczytaj co wyszło z rozmowy Piotra Głuchowskiego z Marią Kaczyńską oraz jak Pani Prezydentowa broniła Rozpudy.

Źródło: Gazeta Wyborcza

Światowe media o katastrofie pod Smoleńskiem

ps, PAP, IAR
2010-04-11, ostatnia aktualizacja 17 minut temu
Po 70 latach Katyń staje się symbolem nowej  polskiej tragedii - pisze włoski dziennik
Po 70 latach Katyń staje się symbolem nowej polskiej tragedii - pisze włoski dziennik "Avvenire"
fot. avvenire.it

Katastrofa polskiego samolotu pod Smoleńskiem jest głównym tematem niedzielnych i internetowych wydań światowych dzienników oraz telewizyjnych serwisów informacyjnych. Wszystkie media zamieszczają sylwetkę prezydenta Kaczyńskiego, piszą o jedności Polaków oraz przypominają mord katyński, który miał miejsce 70 lat temu.


fot. guardian.co.uk
"Polska w szoku po śmierci prezydenta w katastrofie lotniczej" pisze brytyjski...
Indyjskie media powtarzają, że Lech Kaczyński był  przyjacielem ich narodu i przypominają jego zaangażowanie w walkę z  komunistycznym rezimem
fot. timesofindia.indiatimes.com
Indyjskie media powtarzają, że Lech Kaczyński był przyjacielem ich narodu i...

fot. haaretz.com
"Haaretz" określa Lecha Kaczyńskiego jako przyjaciela państwa żydowskiego

fot. nytimes.com
"New York Times" zastanawia się nad konsekwencjami tragedii dla stosunków...
KATASTROFA SAMOLOTU PREZYDENTA: Relacja na żywo| Kto był na pokładzie | Zdjęcia z miejsca katastrofy | Forum | Serwis specjalny

Rosja: trzeba zbadać przyczyny katastrofy

Rosja wraz ze śmiercią prezydenta Kaczyńskiegi straciła jednego z największych jej krytyków - podkreśla Rosyjski portal internetowy "Gazieta.Ru". Podkreśla, że stosunki między Kaczyńskim i rosyjskimi władzami "nigdy nie były ciepłe, a bywało nawet, że stawały się wrogimi". Rosyjski ekspert Fiodor Łukianow w rozmowie z portalem internetowym wyraził obawę, że po tragedii pod Smoleńskiem stosunki polsko-rosyjskie mogą się pogorszyć. Jego zdaniem, "znajdą się ludzie którzy powiedzą, że za wypadkiem stoją Rosjanie", tylko dogłębne śledztwo w sprawie katastrofy może zapobiec takim insynuacjom.

Dziennik "Pravda" przytacza słowa doświadczonego pilota rosyjskich tupolewów, który uważa, że przyczyną katastrofy mógł być błąd pilota. "Jeśli nie udaje się wylądować w tak trudnych warunkach piloci nie powinni powtarzać manewru po raz trzeci" - powiedział dziennikowi pilot Vladimir Klein.

Amerykańska prasa: to wyzwanie dla stosunków polsko-rosyjskich

Amerykańska prasa pisze o jedności Polaków po tragedii ale również o wyzwaniu dla stosunków polsko-rosyjskich.

Dzienniki "Washington Post" i "New York Times" piszą o dziesiątkach tysięcy Polaków, którzy ze świecami wyszli na ulice Warszawy, by wyrazić żal i okazać swój patriotyzm i o jedności przypominającej okres po śmierci Jana Pawła II. "WP" sporo miejsca poświęca przypomnieniu Amerykanom co stało się w Katyniu 70 lat temu.

"NYT" twierdzi, że katastrofa jest kolejnym wyzwaniem dla skomplikowanych stosunków polsko-rosyjskich.

Po 70 latach Katyń staje się symbolem nowej polskiej tragedii - pisze włoski dziennik "Avvenire".

"Guardian" nigdy wcześniej nie doszło do tak nagłej śmierci elity jednego kraju

Publicysta brytyjskiego "Guardiana" Denis McShane zwraca uwagę, że nigdy wcześniej we współczesnej historii Europy nie doszło do tak nagłej śmierci elity jednego kraju. "Polacy będą musieli odpowiedzieć na pytanie dlaczego prezydent wraz z delegacją złożoną z najważniejszych osób w kraju lecieli na uroczystości 20-letnim tupolewem" - czytamy w gazecie. "Guardian" przyznaje, że choć Lech Kaczyński miał wielu przeciwników, to na pewno był polskim patriotą i zawsze starał się bronić honoru swojego kraju.

Francuskie media koncentrują się na trzech kluczowych pytaniach dotyczących tragedii w Smoleńsku - analizują stan lotniska, samolotu prezydenckiego oraz decyzji pilota o lądowaniu.

Informacje o katastrofie, zdjęcia z miejsca tragedii i relacje zajmują pierwsze miejsce we wszystkich hiszpańskich dziennikach. Zdaniem komentatorów, wczorajsze wydarzenie jest największą tragedią w Polsce od II wojny światowej. Informacje o katastrofie zamieściły na czołówkach nawet dzienniki sportowe.

Słowacki dziennik "SME" w artykule "Polska straciła elitę swojego kraju" pisze, że Polaków czekają tragiczne przedterminowe wybory prezydenckie. Prezydent, który atakował otwarcie Rosję, zginął właśnie w tym kraju, który tak surowo upominał. Być może ten symboliczny wymiar tragedii spoi oba narody - czytamy w gazecie.

Austriacki dziennik: dlaczego lecieli wszyscy jednym samolotem?

Austriacki dziennik "Die Presse" sugeruje, że przyczyną katastrofy mógł być błąd pilota. Gazeta podkreśla, że w katastrofie zginęli niemal wszyscy przywódcy armii i stawia pytanie dlaczego lecieli jednym samolotem. Zdaniem dziennika, winne są absurdalne przepisy.

Węgierski dziennik "Magyar Hirlap" pisze, że tysiące mieszkańców stolicy złożyło kwiaty i zapaliło znicze pod pomnikiem generała Bema w Budapeszcie. Dziennik podkreśla, że wstrząśnięci Węgrzy przychodzili pod pomnik spontanicznie.

To właśnie pod pomnikiem Bema rozpoczęło się węgierskie antysowieckie powstanie w 1956 roku - przypomina dziennik dodając, że "prezydent Kaczyński był na Węgrzech politykiem niezwykle popularnym".

Holenderskie media: Kaczyński był indywidualistą

Holenderskie media przedstawiając sylwetkę Lecha Kaczyńskiego podkreślają, że był indywidualistą i kontrowersyjnym politykiem. Warszawski korespondent "NRC Handelsblad" Stéphane Alonso napisał, że Lech Kaczyński poświęcił całe swoje życie oddawaniu sprawiedliwości weteranom wojennym i ofiarom komunizmu.

"De Volkskrant" w artykule "Od dziecięcej gwiazdy filmowej do prezydenta" przypomina działalność antykomunistyczną Kaczyńskiego. "De Telegraaf" sugeruje, że pilot mógł być pod presją prezydenta, który chciał zdążyć na uroczystości w Katyniu.

Media japońskie relacjonują katastrofę w Smoleńsku na pierwszych stronach gazet. "Miejsce wykonanej przez Związek Radziecki 70 lat temu masowej egzekucji Polaków stało się w rocznicę mordu miejscem i dniem nowej polskiej tragedii" - w taki sposób zaczyna się artykuł w japońskim dzienniku "Asahi". Największa japońska gazeta "Yomiuri" podkreśla, że wraz z bratem Jarosławem prezydent Lech Kaczyński reprezentował polskie środowiska patriotyczne.

"Kaczyński był przyjacielem Indii"

"Najwyższy przywódca zginął", "Polityczne vacum", "Szok w Warszawie" - pisała indyjska gazeta "Sunday Times". W obszernym tekście gazeta przypomina polityczną i życiową drogę zmarłego prezydenta. Podkreśla jego starania o zwiększenie znaczenia Polski w Unii Europejskiej. Z kolei dziennik "Indian Express" wyjaśnia wyczerpująco powody rocznicowych obchodów zbrodni katyńskiej i przypomina, że w Katyniu radzieckie NKWD zamordowało w 1940r. 20 tysięcy polskich oficerów.

Dziennik "The Hindu" publikuje między innymi zdjęcia spod Pałacu Prezydenckiego. W Indiach rzadko się zdarza, że prasa poświęca tyle uwagi wydarzeniom zagranicznym. We wszystkich doniesieniach powtarzają się zdania o sympatii, którą Lech Kaczyński darzył Indie oraz o jego walce na rzecz zmiany oblicza Polski.

Chińskie media starają się powstrzymać od komentarzy

Największy chiński portal sina.com.cn na bieżąco relacjonuje sytuację po katastrofie pod Smoleńskiem. Na stronie opublikowano szczegółową listę ofiar katastrofy. Chińskie media, które opisują katastrofę jako niewyobrażalną tragedię polskiego narodu, starają się powstrzymywać od komentarzy. W nielicznych artykułach, które prezentują opinie chińskich specjalistów wskazuje się, że wypadek może mieć negatywny wpływ na poprawiające się ostatnio stosunki polsko-rosyjskie.

Informacja o śmierci prezydenta Lecha Kaczyńskiego jest jedną z głównych wiadomości izraelskich gazet. Na pierwszy stronach dzienniki zamieściły zdjęcia z miejsca katastrofy.

Gazety podają nie tylko szczegółowe informacje o samej tragedii. Dziennik Haaretz w nekrologu zacytował fragmenty wywiadu sprzed czterech lat, w którym Lech Kaczyński mówił o swojej miłości do Żydów. Zapewnił wówczas, że można być nacjonalistą bez bycia antysemitą. Dziennik Jerusalem Post przytoczył z kolei wypowiedzi czołowych izraelskich polityków, którzy jednogłośnie uznali prezydenta za przyjaciela państwa żydowskiego.

Czeskie media wyjaśniają dlaczego czeski rząd zrezygnował z maszyn TU-154

Wszystkie czeskie media nawiązują do wczorajszej tragedii pod Smoleńskiem. Publiczne radio i telewizja zastanawiają się nad skalą i symboliką tragedii, która rozegrała się między Smoleńskiem a Katyniem. Podkreślają, że Polacy nie mogą zrozumieć, że w jednej chwili stracili tyle ważnych dla życia publicznego postaci.

Serwer gazety Mlada Fronta Dnes wyjaśnia też, dlaczego rząd czeski zrezygnował ostatecznie z maszyn TU-154 w roku 2007, a na ich miejsce kupił dwa nowoczesne Airbusy A-319. Publicyści `zastanawiają się, kto stanie na czele Sztabu Generalnego Wojska Polskiego po stracie całego dowództwa wszystkich rodzajów wojsk.

Największa gazeta Szwecji "Dagens Nyheter" zatytułowała redakcyjny komentarz "Przekleństwo Historii". Według gazety rosyjskie i polskie władze zrobią wszystko, co w ich mocy, by rozproszyć wszelkie wątpliwości wokół tragedii.





Uratować się nie mogli

Marcin Wojciechowski, Wacław Radziwinowicz
2010-04-10, ostatnia aktualizacja 2010-04-10 23:50

Szczątki rozbitego samolotu
Szczątki rozbitego samolotu
Fot. Sergey Ponomarev AP

- Czułem, że coś z nim jest nie tak. Za długo latał nad Smoleńskiem - mówi o katastrofie prezydenckiego Tu-154 jeden ze świadków. rosyjscy ratownicy zidentyfikowali wczoraj ciało prezydenta Lecha Kaczyńskiego.

Na  miejscu katastrofy pracuje polska i rosyjska komisja
Fot. Mikhail Metzel AP
Na miejscu katastrofy pracuje polska i rosyjska komisja
Na  miejscu katastrofy pracuje polska i rosyjska komisja
Fot. Mikhail Metzel AP
Na miejscu katastrofy pracuje polska i rosyjska komisja
Fragment wraku polskiego  samolotu
Fot. SERGEI KARPUKHIN REUTERS
Fragment wraku polskiego samolotu
GALERIA ZDJĘĆ
Tak wyglądał lot prezydenckiego samolotu
Tak wyglądał lot prezydenckiego samolotu
Parametry techniczne Tu-154 M Lux
Parametry techniczne Tu-154 M Lux
Prezydencki samolot miał wylądować w Smoleńsku o 10.30, czyli o 8.30 czasu polskie go. Na płycie na prezydenta Lecha Kaczyńskiego i prawie 90 osób towarzyszących mu w drodze na uroczystości katyńskie czekał ambasador RP w Rosji Jerzy Bahr, który był naocznym świadkiem wypadku. Zaraz po tragedii zadzwonił do szefa MSZ Radosława Sikorskiego.

Samolot pojawił się, ale z trudem było go widać przez chmury i mgłę. Świadkowie mówią, że trzykrotnie okrążył lotnisko, a jego silniki ciężko jęczały. Dopiero za czwartym razem piloci zdecydowali się na lądowanie. Prawdopodobnie podeszli do niego zbyt nisko i zeszli z wyznaczonej trasy. Kilometr przed lotniskiem zahaczyli o maszt stacji naprowadzającej sięgający jakichś 50 m, nie wyprowadzili samolotu po utracie równowagi, zahaczyli o drzewa i samolot spadł.

- W takiej sytuacji trzeba dawać pełną moc i jak najszybciej wzbijać się w górę. Piloci postanowili szukać równowagi po zderzeniu. Może już nie zdążyli nic zrobić. Tu-154 jest ciężką maszyną i bardzo trudno go przywrócić do równowagi tuż nad ziemią -mówił mi Aleksiej Korończuk, główny energetyk lotniska w Smoleńsku, były pilot myśliwców.

Dlatego błąd pilota i mgła to najczęściej wymieniane przyczyny katastrofy. Eksperci sprawdzą, czy nie było awarii, ale rosyjska firma serwisująca samolot zapewnia, że był sprawny. Po niedawnym remoncie silników dano mu resurs (prawo użytkowania) na kolejne sześć lat.

- Ostrzegaliśmy przez radio polskich pilotów jeszcze 50 km przed Smoleńskiem, by lądowali na lotnisku zapasowym - stwierdził gen. Aleksander Alioszyn, wiceszef sztabu sił powietrznych Rosji. Powodem była przede wszystkim gęsta mgła. Załoga prezydenckiego tu-154 została poinformowana, że chmury i mgła są poniżej poziomu bezpieczeństwa - ta ostatnia wisiała jakieś 70 m nad ziemią. Potem ten komunikat był kilkakrotnie powtarzany. Z lotniska zapasowego w Mińsku lub Moskwie polska delegacja musiałaby jednak dojechać do Katynia samochodami. Zajęłoby to kilka godzin. Uroczystości, w których miało wziąć udział 800 osób, przesunęłyby się na popołudnie. Być może dlatego załoga zdecydowała się na lądowanie mimo ryzyka.

- Piloci kilka razy odmówili zastosowania się do instrukcji. Do wysokości 100 m i odległości 1,5 km przed lotniskiem wszystko szło dobrze - opowiadał gen. Alioszyn. - Potem kontrolerzy zobaczyli, że maszyna leci zbyt nisko. Wydali polecenie poderwania samolotu i bezwzględnego lądowania na lotnisku zapasowym.

Wszystko wskazuje na to, że było już za późno. Ratownicy dojechali na miejsce niemal natychmiast, bo samolot rozbił się tuż przy murze lotniska - na szerokiej polanie. Resztki kadłuba płonęły. Strażacy gasili zgliszcza. Szybko stało się jasne, że nikt nie przeżył, i nie wzywano karetek.

- Samolot zaczął się rozpadać ok. kilometr przed pasem startowym. Ostatni element znajdujący się najbliżej lotniska to lewe skrzydło leżące ok. 200 m przed pasem - mówił Siergiej Szojgu, minister ds. sytuacji nadzwyczajnych, który natychmiast po katastrofie przyleciał do Smoleńska. - Nie chcę spekulować. Mogę jedynie powiedzieć, że samolot zboczył o 150 m z podejścia do lądowania - dodał Szojgu, który oglądał miejsce tragedii z helikoptera.

Początkowo zszokowani milicjanci otaczający miejsce katastrofy dość zdecydowanie nie dopuszczali dziennikarzy do wraku, ale potem już składali Polakom kondolencje. To samo robili spontanicznie mieszkańcy Smoleńska, częstowali papierosami i pytali, czy czegoś nie trzeba.

Po ugaszeniu pożaru ratownicy zaczęli budować drogę, by można było wywieźć ciała. Pierwsza ciężarówka z pokrytymi fioletowym aksamitem trumnami wjechała na lotnisku w Smoleńsku o 17.20 (15.20 czasu polskiego). Stamtąd ciała zostaną przetransportowane do Moskwy na lotnisko Domodiedowo, gdzie zostanie utworzone specjalne centrum do identyfikacji zwłok. - Zaczniemy identyfikację już w niedzielę - stwierdził Szojgu. Rosjanie ogłosili, że rodziny ofiar będą od ręki i bez opłat otrzymywać wizy.

Przyczyny katastrofy zbada specjalna komisja powołana przez premiera Władimira Putina. Pokieruje nią wicepremier Siergiej Iwanow, wejdą do niej m.in. minister transportu Igor Lewitin, szefowie agencji ds. lotnictwa i najlepsi rosyjscy specjaliści od katastrof lotniczych oraz identyfikacji zwłok.

Dopiero od grudnia 2009 r. smoleńskie lotnisko Siewiernyj jest portem tzw. podwójnego bazowania, czyli wojskowo-cywilnym. Nie ma automatycznego systemu naprowadzania lądujących samolotów, a kontrolerzy lotów mogą przekazać pilotowi jedynie informacje o warunkach panujących na ziemi - temperaturze czy sile i kierunku wiatru. Na takim lotnisku nie powinno się lądować w trudnych warunkach meteorologicznych.

Jeden z ekspertów wojskowych powiedział "Gazecie", że pół godziny przed lądowaniem samolotu prezydenckiego na lotnisku Siewiernyj miał siadać wojskowy ił-76 z Moskwy wiozący funkcjonariuszy Federalnej Służby Ochrony (odpowiednik BOR-u). Pilotem iła był doświadczony lotnik ze Smoleńska dobrze znający samo lotnisko i tutejsze warunki. Dwa razy we mgle podchodził do lądowania i w końcu na polecenie kontrolerów zawrócił na moskiewskie lotnisko Wnukowo.

W sobotę problemy techniczne miał też rządowy jak-40, którym do Smoleńska miało lecieć m.in. 13 dziennikarzy, w tym wysłannik "Gazety". Pierwszy samolot był niesprawny - pilot poinformował, że ma kłopoty z uruchomieniem silników - i ostatecznie reporterzy dotarli do Smoleńska drugim jakiem-40, półtorej godziny przed katastrofą.

Ostatni lot tupolewa numer 101

Mikołaj Chrzan
2010-04-10, ostatnia aktualizacja 2010-04-10 20:31

Okolice lotniska w Smoleńsku
Okolice lotniska w Smoleńsku
Fot. ALEXANDER NATRUSKIN REUTERS

Dlaczego nie zrezygnowali, dlaczego próbowali lądować w takich warunkach?

Ratownicy obok  szczątków rozbitego  Tu-154
Fot. Sergey Ponomarev AP
Ratownicy obok szczątków rozbitego Tu-154
Ratownicy obok  szczątków rozbitego  Tu-154
Fot. Mikhail Metzel AP
Ratownicy obok szczątków rozbitego Tu-154

Fot. Filip Klimaszewski / Agencja Gazeta
Są lotniska, na których samoloty mogą lądować przy zerowej widzialności. Takim lotniskiem jest np. londyńskie Heathrow. Dzięki najbardziej rozwiniętej wersji systemu Instrument Landing System (ILS) samolot bezpiecznie sprowadza się tam na ziemię, nawet gdy mgła spowija cały pas startowy

Na lotnisku Siewiernyj w Smoleńsku systemu ILS nie ma. Są pomoce radionawigacyjne starszego typu.

- Wyobraźmy sobie, że lecimy z prędkością 300 km na godz. przez gęstą mgłę. Za oknami zupełnie biało. Mając system ILS, w tej mgle widzimy wyświetloną ścieżkę, po której samolot ma się zniżać, by trafić na pas. Jeśli schodzimy według radiolatarni NDB - a taki system prawdopodobnie był w Smoleńsku - pilot wie tylko, że jest na osi pasa i w jakiej od niego odległości, ale o odpowiednim profilu zniżania decyduje sama załoga. Natomiast jeśli chmury sięgają samej ziemi, to w ogóle nie ma możliwości, by bezpiecznie wylądować - mówi nam pilot wojskowych odrzutowców.

W Smoleńsku widzialność była bardzo słaba. Lotnisko spowite było mgłą, widzialność dochodziła do 500 m. Pilot w samolocie stojącym na krawędzi pasa startowego w Smoleńsku, który liczy 2500 m, nie widziałby nawet jego połowy.

- Trudne warunki to nie żadna nadzwyczajna sytuacja. Codziennie ileś lotnisk jest spowitych mgłą, ale do katastrof nie dochodzi, bo piloci znają minimalne warunki pogodowe, poniżej których nie mają prawa lądować. W lotnictwie cywilnym nic się nie ukryje, kapitan, który by przesadził, wie, że jeśli nawet bezpiecznie wyląduje, to będzie miał poważne kłopoty - opowiada pilot boeingów 737 w Locie.

Wiadomo, że do katastrofy doszło wtedy, gdy pilot próbował wzbić maszynę po nieudanym podejściu. Według różnych źródeł była to pierwsza albo druga próba lądowania. Przechylony samolot uderzył o drzewa i roztrzaskał się w pobliżu lotniska.

Eksperci często mówią, że przyczyną katastrof na ogół nie jest pojedynczy element, lecz splot niekorzystnych wydarzeń. - Zła pogoda nie jest wytłumaczeniem - mówi pilot wojskowych śmigłowców. - Po prostu jeśli lądowanie jest niemożliwe, leci się na lotnisko zapasowe, gdzie pogoda jest lepsza.

Taką decyzję podjęli piloci iła-76 z funkcjonariuszami rosyjskiego BOR-u, którzy także lecieli do Smoleńska, i zawrócili na moskiewskie Wnukowo.

Czy mogła zawieść technika? - Tak, choć to najmniej prawdopodobna przyczyna, bo samolot był świeżo po remoncie - mówi Tomasz Hypki ze "Skrzydlatej Polski".

Tu-154M o numerze 101 był jednym z dwóch takich samolotów należących do 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego i został wyprodukowany w Rosji w czerwcu 1990 r. Tu-154M może wylatać w sumie 30 tys. godzin. Prezydencki 101 wylatał 5 tys. 141 godzin, a ostatni z remontów zakończył się 21 grudnia 2009 r. Dowództwo Sił Powietrznych zapewnia, że wszystkie bieżące obsługi wykonano przed lotem zgodnie z procedurami.

Kolejna możliwość to błąd pilotów. - Mogą być tu podobieństwa do wypadku wojskowej CAS-y w Mirosławcu w styczniu 2008 r. Tam także wojskowi piloci podchodzili do lądowania "przy złej pogodzie i niesprawnym systemie ILS na lotnisku, choć najlepszą decyzją byłby lot na lotnisko zapasowe - mówi wojskowy ekspert. - Tam także na pokładzie byli dowódcy lotnictwa, którzy nawet jeśli nie wpływali na decyzję pilotów, to już samą obecnością mogli wywierać na załodze presję wykonania zadania.

Czy piloci tu-154 znaleźli się pod podobną presją? Czy zdecydowali się lądować, mimo że warunki nakazywały lot na inne lotnisko? Na to pytanie nie ma dziś odpowiedzi.

Wiadomo natomiast, że w sierpniu 2008 r. prezydencki tu-154M leciał do Azerbejdżanu i w trakcie lotu urzędnicy prezydenta poprosili kpt. Grzegorza Pietruczuka, by zmienił plan lotu i lądował w Tbilisi (było to kilka dni po wybuchu konfliktu między Gruzją a Rosją).

Pilot skonsultował się przez radio ze swoim dowódcą i odmówił, tłumacząc się względami bezpieczeństwa. Wtedy do kabiny wszedł sam prezydent i miał go namawiać do zmiany decyzji. Dziennikarzom na pokładzie mówił: - Jeśli ktoś decyduje się być oficerem, to nie powinien być lękliwy.

Ostatecznie samolot wylądował zgodnie z planem w Azerbejdżanie.

Później kpt. Pietruczuk został odznaczony srebrnym medalem za zasługi dla obronności kraju przez szefa MON Bogdana Klicha za "przestrzeganie procedur i poczucie odpowiedzialności za bezpieczeństwo czterech prezydentów na pokładzie" (oprócz Lecha Kaczyńskiego w samolocie byli prezydenci Estonii, Litwy i Łotwy). Zgodnie z procedurami ostateczne decyzje o starcie i lądowaniu podejmuje bowiem zawsze kapitan.

W sobotnim tragicznym locie załogę stanowiło osiem osób. Byli to kapitan Andrzej Protasiuk, drugi pilot major Robert Grzywna, nawigator porucznik Artur Ziętek, technik pokładowy chorąży Andrzej Michalak oraz trzy stewardesy: Barbara Maciejczyk, Natalia Januszko i Justyna Moniuszko.

Kiedy w październiku 2008 r. trwał spór prezydenta i premiera o to, który z nich ma lecieć na szczyt UE do Brukseli, choroba jednego z dwóch pilotów tupolewów uniemożliwiła wylot dwóch samolotów. Zachorował wtedy właśnie kapitan Protasiuk.

Dwa miesiące temu, 4 lutego, cała załoga, która zginęła w sobotniej katastrofie, została odznaczona za operację transportu polskich ratowników na Haiti. Dziękował im gen. Andrzej Błasiak, dowódca Sił Powietrznych, który także zginął w sobotę.

Tu-154M, w Polsce nazywane czasem "tutkami", nie mają dobrej prasy. Kojarzą się przede wszystkim z licznymi usterkami technicznymi podczas oficjalnych lotów, np. ostatnio na Haiti (awaria układu sterowniczego), w 2008 r. w Mongolii (awaria klap) czy w 2005 r. w Wiedniu (awaria akumulatorów). Jednak w wyniku tych usterek nikt nie ucierpiał.
Choć piloci 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego wielokrotnie chwalili "tutki", to w statystykach katastrof nie wypadają one zbyt korzystnie. Według branżowej strony Aviation-safety.net dotychczas doszło do 57 katastrof tu-154, w których zginęło 2 tys. 725 osób. Łącznie Rosjanie wyprodukowali 1015 maszyn tego typu.
Dla porównania: na 4 tys. 225 wyprodukowanych airbusów A320 rozbiło się 16. Z kolei spośród 6 tys. 285 boeingów 737 rozbiło się 135.



Źródło: Gazeta Wyborcza