Wojciech Jagielski
2008-09-01, ostatnia aktualizacja 2008-09-01 13:54

Fot. Sergey Ponomarev AP
Zagraniczni dyplomaci, którzy spotykali Saakaszwilego tuż przed wojną, opowiadali, że nie sprawiał wrażenia człowieka zapędzonego w ślepy zaułek. Nawet gdy wydzwaniał do zachodnich przywódców, już po wybuchu wojny, nie błagał o wojskową pomoc ani ratunek przed Rosją. Nie wierzył, że może pokonać Rosję. Wierzył jednak najwyraźniej, że potrafi ją przechytrzyć.
Fot. SHAKH AIVAZOV AP
Saakaszwili na ulicy w Batumi, maj 2004
Fot. AP
9 sierpnia 2008. Południowoosetyńscy separatyści przy zwłokach gruzińskiego żołnierza zabitego podczas walki o Cchinwali
Fot. DAVID MDZINARISHVILI REUTERS
11 sierpnia 2008. Dwa dni wcześniej rosyjskie samoloty zbombardowały gruzińskie miasto Gori leżące 80 km od Tbilisi. Na zdjęciu mężczyzna przed swoim domem zamienionym w ruinę. Tego dnia oddziały rosyjskie zajęły miasto
Fot. Bela Szandelszky AP
23 sierpnia 2008. Gruzińscy żołnierze wracając do splądrowanej przez Rosjan bazy wojskowej w Senaki
Przebieg konfliktu w Gruzji
Jest siódmy sierpnia. Nad kilkunastotysięcznym miasteczkiem Cchinwali, południowoosetyjską stolicą, zapada zmierzch. - Miasto było jak wymarłe - opowiada Temuri Jakobaszwili, minister ds. zjednoczenia Gruzji, jeden z najbliższych zauszników prezydenta Saakaszwilego. Jakobaszwili jedzie na kolejne rozmowy z Osetyjczykami i Rosjanami. - Ale do rozmów nie doszło - opowiada. - Rosyjski ambasador z Tbilisi Jurij Popow po drodze do Cchinwali złapał gumę. Akurat tego dnia nie zabrał ze sobą zapasowego koła. A osetyjskiego przywódcy Eduarda Kokojtego nikt nie potrafił znaleźć w mieście. Czułem, że święci się coś niedobrego. Wciąż dochodziły nas wieści o nowych strzelaninach między Gruzinami a Osetyjczykami. Zapytałem dowódcę rosyjskich wojsk rozjemczych, co powinniśmy w takiej sytuacji zrobić. Powiedział, żebyśmy ogłosili jednostronne zawieszenie broni. Zadzwoniłem do prezydenta Saakaszwilego, a on się natychmiast zgodził.
Około 21 Jakobaszwili wraca do Tbilisi. Właśnie melduje się w gabinecie prezydenta, gdy docierają meldunki, że Osetyjczycy wciąż ostrzeliwują gruzińskie wsie, a 150 rosyjskich czołgów sunie w kierunku przebitego przez Kaukaz tunelu rockiego, łączącego gruzińską Południową Osetię z rosyjską Północną Osetią.
Gruzini twierdzili, że informacje te otrzymali od amerykańskiego wywiadu. Amerykanie nigdy tego nie potwierdzili.
Jest jeszcze siódmy sierpnia, dochodzi północ. Micheil Saakaszwili posłał swoje wojska do szturmu na Cchinwali.
- Nie miałem innego wyjścia. Jako prezydent musiałem bronić kraju przed obcym najazdem - twierdził w rozmowie z nami Saakaszwili, człowiek, który pięć lat temu kroczył na czele ulicznej rewolucji, która miała odmienić Gruzję i świat. Przepowiadano mu wtedy wielką przyszłość. Mówiono, że będzie nowym Dawidem Budowniczym, najwspanialszym z gruzińskich władców, pod którego panowaniem, przed prawie tysiącem lat, Gruzja była potęgą. Zamiast jednak zapewnić Gruzji nowe, złote czasy, młody władca ściągnął na nią wojnę, która zagroziła nie tylko jej wolności, ale spokojowi i porządkowi na świecie.
Błyskawiczna klęskaZanim gruzińskie wojska wkroczyły do Cchinwali, skierowały na miasto artyleryjską nawałnicę. Gruzini strzelali między innymi z "katiusz" siejących zniszczenie, ale nienadających się do walk w mieście. Wkrótce po północy gruzińskie czołgi i piechota były już w mieście.
Ale już wieczorem ósmego sierpnia szczęście się odwróciło. Rozgromieni, zdziesiątkowani przez rosyjskie samoloty i czołgi, które przybyły na odsiecz Osetyjczykom, Gruzini musieli wyjść ze zdobytego miasta. Wojenna wyprawa, która miała przynieść im błyskawiczne zwycięstwo, a ich prezydentowi nieśmiertelną sławę, zakończyła się klęską.
Dziewiątego sierpnia rosyjskie pułki pancerne podchodziły pod gruzińskie Gori, a samoloty zrzucały bomby na drogi, mosty, koszary i lotniska. W Tbilisi bito na trwogę - czy Rosjanie zadowolą się zajęciem zbuntowanych gruzińskich prowincji - Południowej Osetii i Abchazji, czy też pomaszerują prosto na stolicę.
"To nie my zaczęliśmy tę wojnę" - powtarzali jednym głosem gruzińscy przywódcy podczas nocnych spotkań z zagranicznymi dziennikarzami. Z kolegami z gazet "Washington Post" i "The Economist" próbowaliśmy ustalić, jak doszło do wybuchu najnowszej z kaukaskich wojen. Nie sposób było jednak orzec, kto i kiedy oddał w niej pierwszy strzał, kto ją wywołał i kto był jej winien?
Może dlatego, że ta wojna dojrzewała zbyt długo?
Niepokojąca baśńNiewielka, pocięta wąwozami i wciśnięta w południowe zbocza groźnego Kaukazu Południowa Osetia, choć piękna, dzika i prawie bezludna, zawsze kojarzyła mi się z czymś niepokojącym, pochmurnym, nierzeczywistym. Może dlatego, że toczyła się wojna, nocami słychać było strzały.
Kiedy przyjechałem tam po raz pierwszy, zimą 1991 r., południowoosetyjska stolica Cchinwali wydała mi się krainą z baśni Andersena. Na głównej ulicy miasta rozchichotane dzieci obrzucały się śnieżkami i piszcząc, wywracały się na ślizgawkach. Co odważniejsi chłopcy gonili przejeżdżające z rzadka samochody, próbując uczepić za zderzak sanki. Do zabawy przyłączyli się nawet młodzieńcy pod wąsem, aby popisać się fantazją przed narzeczonymi. Kończyło się to zwykle na pierwszym zakręcie. Samochód zwalniał, śmiałek fikał koziołka, a dzieciarnia pokładała się ze śmiechu. Śnieg sypał bez przerwy, drzewa i domy ginęły pod ogromnymi śnieżnymi czapami, świeciło słońce i nawet górujące nad miastem ponure kaukaskie szczyty nie zakłócały spokoju. Było pięknie.
Ale już nocą pod miastem wybuchła gwałtowna strzelanina między partyzantami z osetyjskiego pospolitego ruszenia i otaczającymi miasto gruzińskimi ochotnikami, którzy chcieli je zdobyć i stłumić rebelię Osetyjczyków.
Osetyjczyków nie lubią na Kaukazie. Górale z Dagestanu, Czeczenii czy Gruzji uważają ich za obcych, przybłędów. Niechęć do Osetyjczyków bierze się tu także z tego, że zawsze stawali po stronie Rosji, gdy ta podbijała Kaukaz. Osetyjczycy wsparli też rosyjskich bolszewików, gdy ci w 1921 r. wyruszyli w nową wyprawę wojenną przeciwko Gruzji. Gruzini nigdy nie zapomnieli Osetyjczykom tej zdrady i czarnej niewdzięczności. To przecież gruzińscy książęta przed wiekami, pozwolili im osiedlać się na ich ziemiach w Szida Kartli (tak Gruzini nazywają Południową Osetię). Nie bronili im tam mieszkać, uprawiać ziemię. Nigdy jednak nie zgodziliby się na oderwanie tej krainy od reszty Gruzji.
Bolszewicy nagrodzili zdradę Osetyjczyków autonomią, jaką nadali Szida Kartli. Zmienili jej też nazwę na Republikę Południowoosetyjską. Gdy na początku lat 90. rosyjskie imperium przeżywało kolejny kryzys, a Gruzja ogłaszała niepodległość, Osetyjczycy postanowili oderwać się i uniezależnić od Tbilisi. Wybuchła wojna. Osetyjczyków było tu więcej, a dodatkowo wspierali ich Rosjanie. Pobili więc Gruzinów, przepędzili ich z Cchinwali. Pod gruzińską kontrolą pozostało tylko dziewięć dużych wsi leżących między Cchinwali i łańcuchem Kaukazu.
Moim gospodarzem w Cchinwali był Ludwik Czybirow, wykładowca z miejscowego instytutu pedagogicznego. Odkąd wybuchła wojna, pozostawał bez żadnego zajęcia. Jak wszyscy mężczyźni w Południowej Osetii. Z czasem jedni zaciągali się do partyzanckich oddziałów, inni brali za przemyt lub rozbój. Jeszcze inni, jak Czybirow, zajmowali się polityką. Czybirow został nawet wybrany na prezydenta Południowej Osetii. Wieczorami, podejmując mnie w domu wódką i marynowaną kapustą, tłumaczył, że przyszłość Południowej Osetii leży w zjednoczeniu z siostrzaną, ale leżącą w Rosji, na północnym zboczu Kaukazu, Północną Osetią. "Za mało nas jest, byśmy mogli żyć niezależni od innych" - zamyślał się.
Gruzini zawsze obawiali się, że Rosjanie mogą zechcieć połączyć Osetyjczyków z obu stron gór. To dlatego Eduard Szewardnadze panujący w latach 70. jeszcze jako komunistyczny sekretarz z kremlowskiego namaszczenia tak bardzo sprzeciwiał się planom przewiercenia przez kaukaskie skały czterokilometrowego tunelu, który miał łączyć obie Osetie. Ze sobą i z Rosją. Ale Rosjanie i tak zbudowali tunel rocki.
Nikt chyba sobie nie wyobrażał, że Południowa Osetia może stać się przyczyną nowej, kaukaskiej wojny, że poróżni Wschód z Zachodem. Istniała cicho, na uboczu, nikomu nie wadząc. Gruzini, za słabi, by stłumić bunt Osetyjczyków, zaczęli nawet doszukiwać się korzyści choćby z tanich zakupów na szemranych osetyjskich targowiskach. Także przywódców przemytniczej republiki zdawał się urządzać stan ni to pokoju, ni to wojny, który zapewniał im bezkarność.
Inne lato
Nowa wojna dojrzewała być może już wiosną 2008, gdy Gruzja wystąpiła o przyjęcie do NATO i nie spotkała się z wyraźną odmową. A już na pewno w lutym, gdy wbrew Rosji Zachód uznał rozbiór jej bałkańskiej siostry Serbii i niepodległość Kosowa. Kreml zapowiedział wtedy, że nie widzi powodu, by podobnie nie postąpić na Kaukazie i nie poprzeć secesji gruzińskich prowincji Abchazji i Południowej Osetii.
Najpierw spodziewano się wojny w Abchazji, do której Rosja zaczęła przerzucać wojska i zestrzeliwać nad nią gruzińskie samoloty szpiegowskie.
- Robili to, byśmy nie mogli przekazać na Zachód dowodów, że planują wojnę - opowiadał mi Temuri Jakobaszwili. - Chcieli ukryć, że budują schrony dla czołgów i armat, podziemne zbiorniki z paliwem dla czołgów, remontują kolej z Suchumi do Oczamcziry, by łatwiej przerzucać wojska i amunicję.
Latem rosyjskie samoloty zaczęły latać nad inną zbuntowaną gruzińską prowincją - Południową Osetią.
- Tam też Rosjanie zaczęli budować zbiorniki z paliwem dla czołgów - mówił Jakobaszwili. - Musiało im się spieszyć, bo zatrudnianym do roboty miejscowym Osetyjczykom płacili nawet po tysiąc dolarów za miesiąc.
Zwykle latem w Południowej Osetii, nawet w czasach najbardziej pokojowych, dochodziło do strzelanin między Gruzinami, Osetyjczykami i rosyjskimi żołnierzami, którzy choć formalnie odgrywali rolę rozjemców, nie ukrywali swoich osetyjskich sympatii. Mało kto więc się przejął, gdy w lipcu na gruzińsko-osetyjskim pograniczu znów zagrzmiały strzały.
- Tym razem jednak sprawy miały się inaczej - opowiada Jakobaszwili. - Po raz pierwszy od wielu lat Osetyjczycy zaczęli ostrzeliwać nie tylko nasze posterunki, lecz także gruzińskie wioski. Kiedy poszliśmy na skargę do Rosjan, powiedzieli, że nie są w stanie powstrzymać Osetyjczyków.
W lipcu na północnych zboczach Kaukazu zaprawiona w bojach w Czeczenii rosyjska 58 armia przeprowadziła wielkie ćwiczenia wojenne.
W tym samym czasie na południowych zboczach Kaukazu trwały manewry, w których poza gruzińskim wojskiem uczestniczyło ponad tysiąc żołnierzy z USA.
W Południowej Osetii wciąż trwała strzelanina, ludzie ginęli po obu stronach, a Gruzini i Osetyjczycy obwiniali się nawzajem o prowokowanie do wojny.
Pod skrzydła Zachodu
Kiedy Saakaszwili posyłał wojsko na Południową Osetię i ogłaszał początek operacji przywracania tam konstytucyjnego porządku (w 1994 r. pod tym samym hasłem prezydent Rosji Borys Jelcyn zaczynał inwazję na Czeczenię), najważniejsi przywódcy świata w Pekinie szykowali się na uroczyste otwarcie olimpiady.
Gruziński prezydent twierdził potem, że Rosjanie specjalnie wybrali na początek wojny dzień, gdy prezydenci i premierzy odpoczywali na wakacjach (jak rosyjski prezydent Dmitrij Miedwiediew) lub gościli w Pekinie (jak rosyjski premier Władimir Putin). Saakaszwili też wybierał się do Chin, w ostatniej chwili odwołał podróż.
Ale dzień rozpoczęcia olimpiady sprzyjał również Gruzinom, jeśli to oni zdecydowali się wykorzystać narastający konflikt z Rosją, stłumić bunt Południowej Osetii i przy okazji na dobre wyrwać się spod dominacji Kremla pod skrzydła Zachodu.
Czy Saakaszwili byłby jednak aż takim pyszałkiem, by wydać wojnę potężnej Rosji? I wierzyć w wygraną? Dlaczego tak łatwo dał się zwabić Rosji w pułapkę? O tym, że Rosja ją zastawia, nie tylko wiedział, ale wkoło rozpowiadał.
- Nie zamierzaliśmy najeżdżać na Rosję, lecz jedynie bronić własnego państwa, a Południowa Osetia do niego wszak należy - tłumaczył mi wicepremier Gia Baramidze. - Gdyby udało się nam zamknąć tunel rocki, uniemożliwić Rosji przerzucenie wojsk przez Kaukaz, kto wie, jak by się to wszystko potoczyło? Nie daliśmy jednak rady zawalić tunelu. Wysadziliśmy tylko most. Rosjanie go szybko naprawili.
Zagraniczni dyplomaci, którzy spotykali Saakaszwilego w ostatnich dniach poprzedzających wojnę, opowiadali, że nie sprawiał wrażenia człowieka przygnębionego, zaszczutego, zapędzonego w ślepy zaułek. Nawet gdy wydzwaniał do zachodnich przywódców już po wybuchu wojny, nie błagał o wojskową pomoc ani ratunek przed Rosją.
Nie wierzył już w pojednanie z przywódcami Południowej Osetii i Abchazji, nie wierzył w zgodę z Rosją ani w obiecywane przez Zachód odzyskanie zbuntowanych prowincji drogą politycznych targów. - Zachodnia Europa potrafi tylko gadać i gadać - powiedział mi.
Skoro wojna z Rosją miała być nieunikniona, jedynym wyjściem dla Gruzji było spróbować rozegrać ją po swojemu. Gdyby gruzińskim wojskom udało się błyskawicznie zająć i utrzymać Cchinwali, odciąć Rosjanom jedyną drogę przez tunel rocki, a przede wszystkim ukryć się przez rozjuszonym Kremlem za plecami Zachodu, stawiając świat przed faktem dokonanym, Saakaszwili mógłby ogłosić się zwycięzcą. Odzyskałby choć jedną z prowincji, uwolnił z rosyjskich sideł. Nie jest szaleńcem, nie wierzył, że może pokonać Rosję. Wierzył jednak najwyraźniej, że potrafi ją przechytrzyć.
Urodzony zwycięzca
Nigdy przecież nie przegrywał, kroczył od triumfu do triumfu, nie popełniał błędów, był mądrzejszy, przebieglejszy od innych. Wychodził cało z każdej opresji. Był urodzonym zwycięzcą.
Robił dokładnie to, co trzeba i kiedy trzeba. Wiedział, kiedy trzasnąć drzwiami i wypowiedzieć wierność staremu prezydentowi Eduardowi Szewardnadzemu, który sprowadził go z zagranicy i wziął do rządu na ministra sprawiedliwości. Saakaszwili nie uczestniczył w politycznych zawieruchach i wojnach, jakie targały Gruzją, gdy po rozpadzie Związku Radzieckiego zdobywała niepodległość. Dzięki wujowi dyplomacie, który wziął go na wychowanie, dorastał za granicą, kształcił się w Kijowie, Florencji, Strasburgu, Nowym Jorku i Waszyngtonie. Wracał ze świata z walizkami wypchanymi ideami filadelfijskiej demokracji, rozsadzała go energia i pragnienie czynu.
W spętanym intrygami i korupcją, bezwolnym rządzie Szewardnadzego wytrzymał tylko rok. Wystąpił przeciwko niemu dokładnie w chwili, gdy Gruzini przestali uważać starego władcę za zbawcę, który wyratował ich z wojen i biedy, i zaczęli wytykać mu powolność, niechęć do reform, skłonność do kumoterstwa.
Wystarczyło, by zwrócił się przeciwko Szewardnadzemu, a stał się ulubieńcem ulicy, która wybrała go sobie na burmistrza Tbilisi. Jesieną 2003 r. młody Saakaszwili wywołał uliczną rewolucję, na której czele maszerował, ściskając w ręce czerwoną różę. Tak ją też nazwano - rewolucją róż.
Już wcześniej wpadł w oko Amerykanom, którzy postanowili spróbować wypchnąć Rosję z Kaukazu. Szewardnadze, owszem, zabiegał o względy Zachodu, szkolił na Zachodzie swoje wojsko, budował rurociągi, którymi przez Gruzję, omijając Rosję, kaspijska ropa miała wędrować w świat. Stary władca liczył się jednak ze zdaniem Rosji, starał się jej w niczym nie urazić. Nieufnie i powolnie wprowadzał też w kraju rynkowe reformy, mitrężył z postępem.
Saakaszwili, wychowany na Zachodzie, a więc nieobciążony cechami wszczepianymi w Związku Radzieckim osobnikom homo sovieticus, zdawał się mieć wszystkie cechy, jakie według strategów z Waszyngtonu powinien mieć nowoczesny przywódca w krajach wyzwalających się z tyranii. Amerykański bogacz i filantrop George Soros wydał w Gruzji miliony na pozarządowe organizacje, które miały krzewić tam wolność i demokrację, a w rezultacie stanęły na czele rewolucji róż. Wkrótce scenariusz powtórzył się na Ukrainie (wcześniej w Serbii), w Kirgizji, Libanie. Popierane przez USA kolorowe rewolucje miały zaprowadzić na świecie nowy porządek oparty na przywództwie Ameryki.
Saakaszwili, gruziński złoty chłopiec, ulubieniec i bohater, który w styczniu 2004 r. wygrał prezydenckie wybory, zdobywając 96 proc. głosów, postawił wszystko na Amerykę. Europą w ogóle nie zamierzał sobie zawracać głowy. Z czasem uznał użyteczność sojuszu z Polską i państwami bałtyckimi broniącymi interesów Gruzji w Europie, a jednocześnie prowadzącymi bardzo proamerykańską politykę.
Przymierze uderza do głowy
Z Rosją Saakaszwili wojny nie szukał, ale w zgodę z nią także nie wierzył. Odkąd objął władzę, zaogniła się sytuacja w Abchazji i Południowej Osetii, do której jeszcze jesienią 2003 r. można było się wybrać zwykłym autobusem z Tbilisi. W przeciwieństwie do ugodowego, cierpliwego, ważącego każde słowo Szewardnadzego Saakaszwili nie ukrywał, że do końca swojego 10-letniego panowania zamierza Gruzję zjednoczyć i przyłączyć do NATO. W parę tygodni po swojej elekcji zdusił bunt południowej prowincji Adżaria, wkrótce potem podporządkował Gruzji część wąwozu Kodori w Abchazji. Nie liczył na to, że jego rządy zyskają przyzwolenie, a tym bardziej przychylność Rosji. Wierzył jednak, że przed jej gniewem uchronią go przyjaciele z Ameryki.
Pod rządami Saakaszwilego Gruzja stała się jednym z najwierniejszych sojuszników USA na świecie. Drogę z międzynarodowego lotniska w Tbilisi do miasta, a także jeden z miejskich placyków nazwano imieniem prezydenta George'a W. Busha, który obiecał Saakaszwilemu, że poprze jego starania o przyjęcie Gruzji do NATO. Gruzin nie tylko posyłał swoich żołnierzy na szkolenie do USA, ale także dwa tysiące najlepszych oddał na wojnę do Iraku. Więcej wojska w Iraku mieli ostatnio tylko Amerykanie i Brytyjczycy. Kiedy wstąpił na tron, kaspijska ropa szerokim korytem popłynęła przez Gruzję w świat, omijając nieprzyjaciół Ameryki - Rosję i Iran.
Tylko Izrael dostawał od USA więcej pieniędzy niż Gruzini. Izrael pomagał zresztą Amerykanom zbroić i szkolić gruzińskie wojsko, dostarczał m.in. artylerię i bezzałogowe samoloty szpiegowskie, podsyłał instruktorów.
Władza i przymierze ze światowym mocarstwem uderzyło młodym gruzińskim przywódcom do głów. Pewni siebie i swoich racji nie przejmowali się ani tym, co sądzi polityczna opozycja, ani rodacy, wyborcy. Nie przejmowali się też - jak wcześniej Szewardnadze - przywódcami z Kremla, którzy widzieli w nich samo zło, uważali za amerykańskie marionetki, jankeski desant na Kaukazie.
Saakaszwili zaś obiecywał nie tylko złamać bunt Abchazji i Południowej Osetii, ale także sprawić, że Gruzja już nigdy więcej nie będzie rosyjskim wasalem. Przekonany, że Amerykanie wybawią go z każdych kłopotów, pozwalał sobie na więcej i więcej. Zawsze impulsywny i łatwo popadający w typową dla gruzińskich polityków przesadę publicznie naśmiewał się nawet z mizernego wzrostu rosyjskiego przywódcy Władimira Putina, przezywając go "liliputinem".
Tylko król nie musi być niecierpliwy
Nawet jego wrogowie przyznają, że odmienił Gruzję. Ukrócił korupcję, zaczął płacić pensje i emerytury, a jego poddani - podatki. Gruzińskie państwo nie tylko wreszcie zadziałało, ale także zarabiało, bogaciło się. Jego reformy, często bolesne, zyskiwały mu wielu nieprzyjaciół. Ale liczący sobie ledwie 40 lat prezydent ani myślał się z czegokolwiek tłumaczyć, kogokolwiek przekonywać. Jeszcze zarozumialsi i bardziej pyszni, wszystko lepiej wiedzący byli jego ministrowie i dworzanie.
Kiedy zeszłej jesieni dziesiątki tysięcy demonstrantów wyszło na ulice Tbilisi, by żądać jego dymisji, dawny ludowy trybun posłał przeciwko tłumowi policję uzbrojoną w pałki, gaz łzawiący i armatki wodne. Rozegnał i pobił opozycyjne wiece, wprowadził stan wyjątkowy, zamknął nieprzyjazne stacje telewizyjne i gazety. Dopiero wtedy usłyszał napływające z Zachodu głosy oburzenia i rozczarowania.
Ale i tu nie zawiódł go nieomylny instynkt. Żądali, by ustąpił? Złożył więc prezydencki urząd i zaraz ogłosił nową elekcję. Rozbita i - jak to w Gruzji - skłócona opozycja nie miała szans na wygraną w wyborach, które Saakaszwili ogłosił plebiscytem zaufania wobec własnej osoby. Wygrał, ale zagłosowało na niego niewiele ponad połowę Gruzinów. Między innymi po to, by odzyskać dawne poparcie, z nową siłą zabrał się za wprowadzanie Gruzji do NATO i jednoczenie państwa.
- Aby nastała prawdziwa zgoda, potrzeba czasu - ostrzegał Szewardnadze. Saakaszwilemu zawsze brakowało cierpliwości. Teraz też nie zamierzał czekać. Może gdyby był stary jak Szewardnadze, może gdyby ogłoszono go królem. Może wtedy miałby czas i siłę czekać. Ale kto by czekał, by przejść do historii jako następca Dawida Budowniczego, skoro do końca panowania zostało mu ledwie pięć lat drugiej i ostatniej kadencji?
Nie dajcie się wciągnąć w tę wojnę
Postawił wszystko, by zgarnąć całą pulę. I przegrał.
Gruzińskie wojsko okazało się za słabe, by stawić czoło Rosjanom. Nie potrafiło nawet zawalić tunelu w kaukaskich górach.
- Z Czeczenami trzeba się nieźle postarać, żeby ich pokonać - mówił zagranicznym dziennikarzom rosyjski oficer w zajętym przez Rosjan Gori. - A Gruzini? Ci to nawet bić się nie potrafią. Wojna z nimi to straszna nuda.
- Nie spodziewaliśmy się takiego uderzenia ze strony Rosji - mówił mi gruziński premier Lado Gurgenidze.
- A czego innego mogliście się spodziewać, posyłając wojska do Południowej Osetii? - pytaliśmy.
- Na pewno nie tego, że Rosja, członek Rady Bezpieczeństwa NZ i OBWE, pośle przeciwko nam czołgi, a swoim pilotom rozkaże zrzucać bomby na nasze miasta - odparł.
- Spodziewaliśmy się od Zachodu czegoś więcej niż słów otuchy - powiedział Radiu Swoboda Irakli Alasania, gruziński ambasador przy ONZ.
- Jeśli Saakaszwili i jego ludzie sądzili, że w kaukaskiej wojnie Zachód obroni go przed Rosją, którą sam rozjuszył, to się grubo przeliczył - mówił Nick Grono z organizacji International Crisis Group.
Dziennikarze "New York Timesa" ustalili, że decydując się na posłanie wojsk do Południowej Osetii, rząd Gruzji liczył na amerykańską pomoc w razie odwetowej inwazji ze strony Rosji. Powołując się na dyplomatyczne i wojskowe źródła, gazeta podała, że Gruzini najwyraźniej nie zrozumieli albo nie wzięli sobie do serca przestróg, jakich od wiosny nie szczędzili im dyplomaci z USA. - Nie dajcie się pod żadnym pozorem wciągnąć do wojny z Rosją. Nie macie z nią najmniejszych szans - powtarzali Amerykanie.
Szefowa dyplomacji Condoleezza Rice w lipcu w Tbilisi domagała się od Saakaszwilego, by wyrzekł się wojny i obiecał to na piśmie. W sierpniu, tuż przed wybuchem wojny, przestrzegali Gruzinów Daniel Fried odpowiadający w Departamencie Stanu za Europę i Matthew Bryza zajmujący się sprawami Kaukazu. - Nie dajcie się zwabić w pułapkę - mówili.
"New York Times" podał, że rząd prezydenta Busha, może z wyjątkiem "jastrzębia" wiceprezydentem Dickiem Cheneyem, nigdy nie zamierzał wspierać wojskowo Gruzji w wojnie z Rosją. - Niemożliwe, żeby Gruzini nie zrozumieli tego, co im sygnalizowaliśmy - mówił gazecie zakłopotany amerykański dyplomata. - Niemożliwe, by to, że pomagaliśmy im szkolić żołnierzy, których oni posyłali do Iraku, wzięli za obietnicę naszego wojskowego poparcia.
"New York Times" podał też, że Saakaszwili nie uprzedził Waszyngtonu o planowanej wyprawie wojennej na Południową Osetię.
- Doskonale wiedzieli, że nigdy byśmy się na to nie zgodzili - powiedział gazecie amerykański dyplomata. - Postanowili więc zrobić swoje. A potem prosić o wybaczenie albo pomoc.
To ja jestem celem Rosji
Saakaszwili, a wraz z nim Gruzja, poniósł swoją pierwszą prawdziwą klęskę. Zbuntowane prowincje nie tylko nie zostały odbite, ale wszystko wskazuje na to, że oderwały się na dobre, a Rosja uznała ich niepodległość.
Rosjanie zmiażdżyli gruzińskie wojsko, pobili je, upokorzyli, splądrowali i zniszczyli pobudowane i wyposażone przez Amerykanów wojenne bazy, koszary i magazyny broni. Zamarły wiodące przez Gruzję rurociągi z kaspijską ropą.
Szansa, że Gruzja zostanie przyjęta do NATO, i tak nikła, teraz właściwie przestała istnieć. Jeśli stara Europa, nie chcąc drażnić Rosji, bała się zaprosić do Sojuszu Gruzinów, gdy kłócili się z Rosją, na pewno nie zgodzi się na to, gdy toczą z nią prawdziwą wojnę.
Zachód wymusił na Gruzji rozejm, w którym nie było nawet wzmianki o integralności terytorialnej gruzińskiego państwa. Tylko prezydenci Polski i państw bałtyckich oburzali się, że porozumienie o zawieszeniu broni jest nowym układem monachijskim sankcjonującym zbrojną agresję i zabory.
Rozejm zezwala rosyjskim wojskom na utworzenie prawie 20-kilometrowej strefy buforowej na gruzińskiej ziemi, poza granicami Południowej Osetii. Posterunki Rosjan mogą unieruchomić najważniejszy szlak komunikacyjny kraju, drogę łączącą wschodnią Gruzję i Tbilisi z czarnomorskimi portami Batumi i Poti na zachodzie. Przed wojną jeździły tędy karawany ciężarówek z towarami do Baku i dalej, aż do odciętej od morza Azji Środkowej. Odkąd wybuchła wojna, handel zamarł.
- Ta droga to kręgosłup Gruzji - uważa Lawrence Sheets, były korespondent Reutersa z Tbilisi - Przetrącić go to uśmiercić gruzińską gospodarkę, która w ostatnich latach stała się oazą rozwoju i reform na pustyni postkomunistycznej korupcji i nepotyzmu. Długie lata zeszły Zachodowi, by przebić przez Gruzję niezależny od Rosji szlak handlowy dla całej Azji Środkowej. Teraz wzdłuż tego szlaku stoją rosyjscy żołnierze.
Saakaszwili nie ma złudzeń, że celem Rosjan jest on sam, że nie spoczną, póki nie strącą go z prezydenckiego tronu w Tbilisi. Gospodarcza blokada i rozbicie buforowymi strefami Gruzji na udzielne dzielnice ma wywołać chaos i bezkrólewie, by w końcu sami Gruzini wyszli na ulice stolicy i zażądali głowy władcy, który zamiast złotych czasów ściągnął na nich kłopoty i biedę.
W dniu, gdy rosyjskie wojska zajęły Gori, zwolennicy Saakaszwilego zorganizowali w Tbilisi wielki wiec, by Gruzini mogli zademonstrować swoją jedność. Z trybuny przed gmachem parlamentu prezydent wołał, że Gruzja nie da się rzucić na kolana, że będzie walczyć, nie spocznie, póki ostatni rosyjski żołnierz nie opuści jej ziemi.
Chyba tylko Gruzini potrafią świętować klęski jak najwspanialsze zwycięstwa.
Polityczni wrogowie Saakaszwilego, a tych nigdy mu nie brakowało, na razie milczą solidarni w nieszczęściu z prezydentem. Ale czas rozliczenia nadejdzie. Lewan Gaczecziladze, pokonany przez Saakaszwilego w prezydenckiej elekcji, już dziś domaga się nowych wyborów, nowego plebiscytu zaufania dla władcy. W 1992 r., przegrawszy wojnę secesyjną w Abchazji, Szewardnadze złożył dymisję, którą w końcu uproszony przez rodaków wycofał.
Nino Burdżanadze, jedna z trojga przywódców rewolucji róż (trzeci z nich, premier Zurab Żwanija, w niewyjaśnionych do końca okolicznościach otruł się gazem w wynajętym mieszkaniu), poróżniwszy się z Saakaszwilim i jego dworem, wiosną wycofała się ostentacyjnie z polityki. Dziś mówi, że zamierza do niej wrócić choćby po to, by zadać rządzącym "kilka trudnych pytań".
Giorgi Chaindrawa, dawny towarzysz Saakaszwilego, już dziś nazywa go "skończonym idiotą i awanturnikiem, który wplątał Gruzję w z góry przegraną wojnę".
Alegorią klęski, jaką poniósł Saakaszwili, była jego wizyta w zbombardowanym przez Rosjan, ale wciąż pozostającym w gruzińskich rękach frontowym miasteczku Gori. Ubrany w zieloną kamizelkę kuloodporną i otoczony wianuszkiem dziennikarzy prezydent zamierzał właśnie wygłosić na ulicy krótkie przemówienie, gdy któryś z jego ochroniarzy krzyknął: kryć się!
Saakaszwili rzucił się do ucieczki, zostawiając za sobą zaskoczonych korespondentów. Po chwili runął jak długi na ziemię przywalony kamizelkami kuloodpornymi i ciałami żołnierzy ze świty przybocznej. Alarm okazał się fałszywy. Za szykujący się do ataku rosyjski samolot strażnicy prezydenta wzięli dobiegający z miasta warkot gruzińskich czołgów, które uciekały z Gori przed nadciągającymi Rosjanami.