sobota, 9 stycznia 2010

Wprost - imperium Królów sprzedane za bezcen

Dlaczego "Wprost" zmienił właściciela

Imperium Królów sprzedane za bezcen

Rodzina Królów sprzedała swoje imperium. Jego perła w koronie, czyli tygodnik "Wprost", poszedł za 8 mln zł. To niewiele, biorąc pod uwagę, że w 2008 roku, gdy właściciel wydawnictwa sondował rynek, padła ponoć kwota 200 mln zł. Skąd więc tak niska cena?

"Nic się nie zaczyna z Nowym Rokiem, nic się nie kończy" - pisze w swoim felietonie Marek Król w ostatnim numerze Wprost. Ale nie ma racji, bo to właśnie rok 2010 rozpoczyna nowy etap w życiu tygodnika, którym przez lata kierował i który wydawał.

Rodzina Królów sprzedała swoje imperium. Jego perła w koronie, czyli tygodnik Wprost, poszedł za 8 mln zł. To niewiele, biorąc pod uwagę, że w 2008 r., gdy właściciel wydawnictwa sondował rynek, padła ponoć kwota 200 mln zł. Skąd więc tak niska cena? Wprost popadł w długi (w 2008 r. spółka przyniosła 6,53 mln zł straty, a w ciągu pierwszych siedmiu miesięcy ubiegłego roku strata wyniosła 4,5 mln zł), traci czytelników (średnia sprzedaż wynosiła 102,1 tys. egzemplarzy, w ciągu roku sprzedaż spadła o blisko 9 proc.), nie udało się poszerzyć imperium o inne tytuły (sprzedano Panią, zamknięto BusinessWeek, padł też plotkarski Wprost Light). Ponadto ma na koncie kilka przegranych procesów, które jeśli się uprawomocnią, będą słono kosztować. Poszukiwania inwestora kilka miesięcy temu stawały się coraz bardziej gorączkowe. Pracownicy tygodnika podczas redakcyjnej wigilii dowiedzieli się, że rozmowy się finalizują. Tuż przed sylwestrem dobito targu.

80 proc. udziałów w Agencji Wydawniczo-Reklamowej Wprost kupiło pomniejsze wydawnictwo, które drukuje magazyny dla studentów, Film i Machinę. Jak podał w środę branżowy portal Press, plan rozwoju pisma ma przygotować Jacek Rakowiecki, obecny naczelny Filmu. - Wydawca poprosił mnie jedynie jako szefa nowych projektów, żebym zastanowił się nad scenariuszem dla tygodnika: jaki ma być jego kształt, skład redakcji, kiedy wprowadzać zmiany - mówi Rakowiecki. To on jest też brany pod uwagę jako kandydat na redaktora naczelnego tygodnika.

Nowy wydawca nie zdradza na razie swoich planów. Prezes Platformy Mediowej Point Group Michał Lisiecki dopiero w przyszłym tygodniu ma się spotkać z zespołem. Ale jedno jest pewne - kończy się etap w historii kontrowersyjnego pisma.

Chichot laleczki Chucky

Wprost zaczynał jako niszowe czarno-białe pisemko znane jedynie w Wielkopolsce. To Marek Król, były sekretarz KC PZPR, zrobił z niego jeden z najbardziej liczących się ogólnopolskich tygodników politycznych. Do Wprost przyszedł w 1984 r., pięć lat później został jego redaktorem naczelnym. Na pierwszym spotkaniu z zespołem wyjął Newsweeka i Time’a, mówiąc: - Panowie, to musi jak najszybciej właśnie tak wyglądać.

Droga do tego była daleka. Król w jednym z wywiadów opowiadał o spotkaniu z niemieckim wydawcą. - Bardzo mi się podoba wasze pismo, ale dlaczego odbijacie je na ksero - dziwił się Niemiec. Wprost jednak szybko zaczął piąć się do góry. Gdy główny konkurent - Polityka - raził gazetowym wielkoformatowym wydaniem, Wprost miał już kolorowe okładki, rosły nakład i liczba stron. - Jako jedni z pierwszych w Polsce zaczęliśmy drukować kolorowe reklamy, które były rozchwytywane przez klientów - mówi Bartłomiej Leśniewski, który w tygodniku przepracował 15 lat.

Król był założycielem, prezesem zarządu i głównym udziałowcem AWR Wprost. W połowie lat 90. przejęła ona tygodnik, a w 1999 r. ostatecznie rozliczyła się z komisją likwidacyjną zarządzającą majątkiem RSW, która wydawała Wprost w latach 80. Potem nastąpił podział majątku dotychczasowych właścicieli. Siedzibę agencji i redakcji tygodnika przeniesiono z Poznania do Warszawy, do wieżowca Millenium Plaza, nazywanego przez pracowników "toitoiką" (drugi główny udziałowiec Lech Kruszona przejął drukarnię i nieruchomości w Poznaniu). Po 10 proc. udziałów AWR Wprost należało do żony Marka Króla Pauliny i syna Amadeusza.


Ale to Marek Król grał w piśmie pierwsze skrzypce. Przez lata rządził redakcją żelazną ręką, wprowadzając w niej niemal wojskowy dryl. Naczelny nie tolerował spóźnień, sprzeciwów. Potrafił na kilka godzin przed deadline’em bez mrugnięcia okiem zrzucić połowę tekstów. - Wymyślaliśmy najróżniejsze patenty, żeby w piątek, kiedy zamykaliśmy gazetę, zapewnić mu rozrywkę. Załatwialiśmy zaproszenia na rauty, eleganckie imprezy, żeby tylko wyekspediować go z redakcji - wspomina Leśniewski.

Po redakcji krąży plotka, że w krytycznym momencie dla ocalenia zagrożonego tekstu kierownik działu, chcąc podnieść jego rangę, namówił jednego z byłych premierów, żeby uznał tekst za swój i się pod nim podpisał. Zamysł był prosty - Król nie wywali tekstu tak ważnej osoby. I nie zrzucił. - Marek działał wedle zasady "make me happy", nie precyzował, o co mu chodzi, czego konkretnie oczekuje. Liczył, że dziennikarz sam to odgadnie. Koniec tych gierek zazwyczaj był podobny. Król poddawał efekty pracy miażdżącej krytyce, a w najlepszym razie grymasił, twierdząc, że dostał "mocz", nie tekst - mówi Leśniewski.

Kolegia z prezesem i spotkania, na których oceniano numer, pozostawały w pamięci. Jedni wychodzili bladzi, inni spoceni, jeszcze inni szybko serwowali sobie mocnego drinka, bo Król potrafił zmieszać ich z błotem. Wciąż żywa jest opowieść "laleczce Chucky" - jak ochrzcili ją dziennikarze - którą prezes przyniósł kiedyś na jedno z kolegiów. - Przyszedł z dziwnym gadżetem na pilota, żartując, że jak ktoś będzie opowiadał głupoty, to laleczka zacznie się śmiać. I rzeczywiście, urządzenie co chwila zaczynało złowieszczo chichotać, dając do zrozumienia, co Król myśli o danym pomyśle. Jej żywot był krótki, bo pod koniec zebrania laleczka zachichotała, gdy przemawiał sam naczelny - opowiada jeden z byłych redaktorów tygodnika.

Choleryczny temperament, autorytarne zapędy wytyka Królowi wielu jego podwładnych, ale też nikt nie odmawiał mu wiedzy i doświadczenia. - Był sprawiedliwy, potrafił nie tylko zrugać, ale i docenić. Miał wizję, choć za bardzo ujawniał swoje sympatie polityczne - mówi Leśniewski. Sam Król przekonywał swoich dziennikarzy, że nawet gdyby we Wprost drukował książkę telefoniczną zamiast ich tekstów, to i tak sprzedawałby ją w setkach tysięcy egzemplarzy.

TW Adam odchodzi

Wojskowy dryl nie podobał się wielu dziennikarzom. Odchodzili. W maju 2008 r. kilku dziennikarzy, w tym wicenaczelny i szefowie głównych działów, rzuciło papierami, po tym, jak Król chciał zwolnić kilku pracowników w ramach cięcia kosztów, nie zawiadamiając o tym szefa. Rok później z pismem rozstała się kolejna grupa ludzi. - Opiniotwórczy do niedawna tygodnik w ciągu ostatniego półrocza zniweczył swój ponad 25-letni dorobek. Trudno mi wyobrazić sobie dalsze firmowanie własnym nazwiskiem tego, co dzieje się z tym tytułem - tłumaczył wtedy były szef działu biznes Krzysztof Trębski. Chodziło o zmiany w piśmie, jakie zaczął wprowadzać syn Króla Amadeusz.

Jego ojciec formalnie zrezygnował z redagowania gazety w 2006 r. Stało się to kilka miesięcy po tym, jak tygodnik Nie zarzucił mu współpracę z SB jako TW Rycerz. Król wytoczył proces Jerzemu Urbanowi (w grudniu 2009 r. sąd zdecydował, że redaktor naczelny Nie nie musi przepraszać za ten artykuł). W trakcie procesu IPN potwierdził, że Król był zarejestrowany przez SB jako TW Adam. Król opublikował wtedy oświadczenie, w którym przyznał się do kontaktów z bezpieką. "Stanowczo jednak zaprzeczam, aby moje relacje z SB miały charakter tajnej współpracy. Spotkania odbywały się w siedzibie Wprost, a ja, będąc wówczas zastępcą redaktora naczelnego, zostałem do nich oddelegowany jako przedstawiciel redakcji" - pisał.

Króla w fotelu redaktora naczelnego zastąpił Piotr Gabriel, a po roku Stanisław Janecki. W grudniu 2008 r. Król oddał stery w całym wydawnictwie AWR Wprost synowi Amadeuszowi. - Marek ufa mu w stu procentach, choć to dwaj różni ludzie. Marek jest żywo zainteresowany życiem redakcji, na korytarzach przypomina Olbrychskiego z "Ziemi obiecanej", który dogląda swoich włości, a Amadeusz rzadko opuszcza gabinet, jest technokratą - mówi Robert Leszczyński, szef działu kultura.

Dzieckiem Amadeusza był relaunch pisma z grudnia 2008 r. To on firmował też plotkarski dodatek Wprost Light, który po kilku miesiącach okazał się klapą. Pismo, które jeszcze parę lat temu przynosiło milionowe zyski i goniło w rankingach Politykę, czasem wygrywając z najpoczytniejszym polskim tygodnikiem, zaczęło się pogrążać. Dodatkowym obciążeniem były nasilający się kryzys, nieudane inwestycje i wiszące nad pismem gigantyczne odszkodowania za przegrane procesy.

Skandale i procesy

Najpoważniejsze konsekwencje może mieć proces, który gazecie wytoczyła córka Włodzimierza Cimoszewicza mieszkająca w USA. W 2005 r. w tekście "Konspiracja Cimoszewiczów" tygodnik napisał, że Małgorzata Cimoszewicz i jej mąż Russel Harlan unikają podatku, piorą pieniądze i udzielają nielegalnych pożyczek.


W lipcu 2009 r. przysięgli sądu w Chicago uznali, że Wprost dopuścił się oszczerstwa i w ramach zadośćuczynienia firma powinna wypłacić państwu Harlanom 5 mln dol. Wyrok musi jeszcze zatwierdzić polski sąd.

W sądzie znalazła też finał sprawa oskarżeń, jakie pod adresem tygodnika wysunął dawny towarzysz partyjny Króla Aleksander Kwaśniewski. W 2005 r. ówczesny prezydent powiedział, że decyzję o niestawieniu się przed sejmową komisją śledczą ds. PKN Orlen podjął, gdy przeczytał we Wprost artykuł na swój temat. Zamieszczono przy nim zdjęcia, na których wśród osób towarzyszących prezydentowi i jego żonie jest oskarżony o korupcję lobbysta Marek Dochnal. Fotografie te - pisał tygodnik - dowodzą, że prezydent kłamał, mówiąc, że nie miał kontaktów z Dochnalem. "Niech żadna mutacja Urzędu Bezpieczeństwa nie stara się kierować losami Polski (...), ubecka gazeta po raz kolejny uczestniczy w rozrabianiu czołowego polityka" - oburzał się wtedy Kwaśniewski. Wydawca tygodnika i jego redaktorzy pozwali go, żądając przeprosin oraz 150 tys. zł zadośćuczynienia na cel społeczny. Sprawa jest w toku.

100 tys. zł zadośćuczynienia na cele charytatywne domaga się z kolei od Wprost inny polityk lewicy, Józef Oleksy. Były premier pozwał gazetę za ujawnienie treści jego rozmów z Aleksandrem Gudzowatym. W rozmowach tych Oleksy obgadywał, delikatnie mówiąc, liderów lewicy.

Oleksy nie był jedyną ofiarą swojego gadulstwa. Latem 2007 r. Wprost ujawnił nagrania ze spotkania dyrektora Radia Maryja o. Tadeusza Rydzyka ze studentami z toruńskiej Wyższej Szkoły Kultury Społecznej i Medialnej. Rydzyk nazwał wtedy prezydentową "czarownicą", która powinna się poddać eutanazji. Wówczas to nie Wprost, ale Rydzyk znalazł się pod ostrzałem.

Procesy sądowe to niejedyny kłopot Wprost. Znakiem rozpoznawczym tygodnika, zanim przylgnęła do niego łata "organu prasowego PiS" i "słupa ogłoszeniowego służb", stały się kontrowersyjne teksty śledcze. Nie wszystkie przyniosły chwałę redakcji. Jednym z najgłośniejszych był materiał opisujący rzekomą współpracę Zbigniewa Herberta z SB. Według Wprost poeta w latach 1967 - 1970 informował bezpiekę o środowisku polskiej emigracji w zachodniej Europie, ale nigdy nie podpisał zobowiązania do współpracy. Rozpętała się burza. Historycy IPN zdementowali te informacje. Sprzedaż pisma w ciągu tygodnia zjechała o kilkadziesiąt tysięcy.

Prestiżu nie przyniósł też tygodnikowi spór wokół Nagrody Kisiela. Wyróżnienia te nie zostały przyznane za lata 2007 i 2008, bo 25 członków kapituły uznało, że poziom niektórych publikacji Wprost oraz zaangażowanie gazety nie pozwala na kontynuowanie idei nagrody w dotychczasowej formie. Wśród laureatów, którzy wtedy protestowali, byli m.in.: Lech Wałęsa, Władysław Bartoszewski i Jan Krzysztof Bielecki.

Wiele skandali wokół tytułu prowokowała jednak sama redakcja. - Wprost balansował między tygodnikiem opinii a tabloidem. I być może fakt, że Król bał się pójść do końca w stronę bulwaru, przyczynił się do powolnego upadku wydawnictwa - mówi prof. Wiesław Godzic, medioznawca z SWPS. Najprostszym sposobem na wywołanie kontrowersji były szokujące okładki.

Pierwszą był fotomontaż z 1994 r. Artykuł "Śmierć w powietrzu" tygodnik zapowiedział zdjęciem Matki Boskiej Częstochowskiej z Dzieciątkiem w maskach przeciwgazowych. Po publikacji protestowali biskupi, a przeor Jasnej Góry przyrównał redaktorów tygodnika do hitlerowców, którzy przed laty kpili z polskiego kultu Czarnej Madonny. Do poznańskiej prokuratury napłynęło 600 wniosków od osób, których uczucia religijne miała urazić okładka. Prokuratura obrazy uczuć religijnych nie stwierdziła.

W 1996 r. zdjęcie ilustrujące aferę Oleksego przedstawiała twarz Lwa Rywina w głębi muszli klozetowej. Producent wytoczył gazecie proces. Dwa lata temu tygodnik zaszokował z kolei fotomontażem, na którym przy nagim biuście Angeli Merkel pokazał braci Kaczyńskich z podpisem "Macocha Europy". "To przekroczenie granic dobrego smaku" - napisała Rada Etyki Mediów.

Większość okładek wymyślał sam Król, podobnie jak wiele tytułów. W redakcji Król znany był ze swoich słowotwórczych zabaw (to on wymyślił piwoizację do tekstu o skoku sprzedaży piwa w Polsce czy e-seksfilię). W felietonie zamieszonym w ostatnim, noworocznym numerze Król pisze: "Radość z powodu nadejścia nowego roku jest największą zagadką cywilizacji. Jako żywo przypomina fetowanie przez karpie zbliżającej się Wigilii lub przez indyki w USA zbliżającego się Święta Dziękczynienia. Nic się nie poprawia z wiekiem. A zwłaszcza nic się nie poprawia z XXI wiekiem, nawet w Nowy Rok. A skoro tak, to ktoś to musi wykorzystać. W życiu codziennym wykorzystują to zrzędy, zwane popularnie jęczydupami".



Tak wygląda bajeczne życie Gortata

25-latek "wszystko zamienia w złoto"

Tak wygląda bajeczne życie Gortata

Luksusowe samochody, garnitury za kilka tysięcy złotych i piękna modelka u boku. Bajeczne życie Marcina Gortata na Florydzie ma też swoje słabsze strony. Jedyny Polak grający w NBA nienawidzi życia na walizkach. A bywają tygodnie, że musi spać w aż pięciu różnych hotelach.

Gortat Enterprise. Na razie nie ma takiego przedsiębiorstwa, ale tak Marcin Gortat nazywa swoją drużynę, która dba o jego interesy. Ktoś musi doglądać fundacji koszykarza, praw do wykorzystania wizerunku, strony internetowej... Grający w NBA Polak nie ma na to czasu, poświęca go na treningi, mecze i wydawanie pieniędzy, choć on woli określenie "inwestowanie". A ma co inwestować. W lipcu podpisał 5-letni kontrakt z Orlando Magic wart prawie 34 miliony dolarów, co plasuje go na drugim miejscu wśród najlepiej zarabiających polskich sportowców po Robercie Kubicy.

Do interesów i do PlayStation

Floryda, Orlando. W centrum miasta królują szklane wieżowce, na południu Disney’s World, aquaparki, efektowne hotele i ogromne outlety. Polski koszykarz mieszka na północy, niedaleko kompleksu sportowego Orlando Magic. - Nie tracimy czasu na dojazdy. Mieszkamy w domu wynajętym przez Marcina. Dwa piętra, chyba siedem sypialni... We dwóch można tu się zgubić, intercom bardzo nam się przydaje. Poważnie. Jak Marcin chce czegoś ode mnie, to dzwoni - twierdzi Michał Micielski, asystent i menedżer Gortata. - Jasne, że mógłbym kupić dom, ale nawet nie wiem, czy za dwa, trzy lata jeszcze tu będę grał w Orlando, więc po co? - wyjaśnia Gortat.

Obaj są rówieśnikami, razem grali w ŁKS Łódź. Gortat zaproponował Micielskiemu przyjazd do USA rok temu, gdy szukał kogoś zaufanego, kto będzie jego prawą ręką. - Marcin nie musi się o nic martwić, skupia się wyłącznie na koszykówce, realizowaniu swoich zainteresowań oraz odpoczynku. Ja załatwiam wszystkie codzienne sprawy. Byliśmy kumplami jeszcze w Łodzi i zastanawiałem się, czy przyjąć tę propozycję, bo wiadomo, że nie zawsze przyjaźń

pomiędzy szefem a pracownikiem jest możliwa. Ale jak do tej pory nigdy nie mieliśmy żadnego zgrzytu.

Beztroskiego życia dwóch 25-latków nie burzą żadne przyziemne problemy. - Kuchnia? Mamy panią Violettę, która nie dość, że gotuje, to regularnie dba o naszą lodówkę. Porządek? W tym jesteśmy słabi, umówiliśmy się, że każdy pilnuje swojej sypialni. Kiedy już jest naprawdę źle z resztą pokoi, wzywamy panią Alex. Kłopoty z domem? Telefon do Norisy, to agentka nieruchomości, która pomagała mi wynająć dom. Potem się zaprzyjaźnili, pomagała też Michałowi zaadaptować się w Ameryce - opowiada Gortat. - Z Michałem rozumiemy się bez słów. Bywa, że budzimy się o północy, by usiąść przed PlayStation i zagrać kilka meczyków albo przejść parę planszy, gdzie można się postrzelać.

- Pani Violetta przyrządza nam to, co Marcin lubi, głównie polskie obiady: schabowe, mielone z ziemniakami, mizerią, buraczkami lub surówką. Wszystko jest bardzo dobre, ale Marcin i tak tęskni za kuchnią mamy. W ogóle to zjada pięć razy tyle co ja. Potrafi pochłonąć 3 - 4 kotlety, a po dwóch godzinach znów jest głodny. Czasem zjada trzy dania obiadowe dziennie. Nie otrzymał żadnych szczegółowych zaleceń z klubu co do diety, po prostu musi jeść potrawy wysokoenergetyczne, aby nie tracić wagi. Nawet powinien jej trochę nabrać. Przy każdym posiłku musi też pić mleczny shake Gatorade o nazwie Nutrition, uzupełniający wszystkie minerały - opowiada Micielski.

"Przedsiębiorstwo Gortat", w którym pracuje już osiem osób, działa na kilku frontach. Mająca siedzibę w Łodzi firma

MG13 sprzedaje w Polsce prawa do wizerunku koszykarza, w przyszłości będzie handlować ubraniami sygnowanymi jego nazwiskiem. Już dzisiaj można kupić piłki i koszulki. Ktoś opiekuje się fundacją wspierającą koszykarskie talenty, ktoś codziennie zasila tekstami stronę internetową, ktoś pełni rolę rzecznika prasowego. - Ale na czele tych wszystkich osób stoi Michał, tylko przez niego można się do mnie dostać. Ja staram się ukrywać - zastrzega Gortat.

To często stawia przed Micielskim nieoczekiwane wyzwania, czasem musi być nawet ochroniarzem. - Tutaj ludzie szaleją na punkcie sportu. W czasie play-off, kiedy zainteresowanie koszykówką osiąga apogeum, nawet stojąc na światłach, ludzie podchodzą do Marcina i proszą o autografy. Czasem spotykamy jakiegoś natrętnego fana, wtedy staram się zagrodzić mu drogę. Nic więcej nie mogę zrobić. To są Stany Zjednoczone, tutaj za byle co ludzie wytaczają innym poważne procesy. Zwłaszcza jeśli mają do czynienia z gwiazdą sportu, która zarabia miliony - zdradza Micielski, który przyznaje, że czasem wozi ze sobą broń. Tak na wszelki wypadek. Zresztą nie tylko on. W czasie ostatnich świąt media amerykańskie rozpisywały się, że koszykarz Washington Wizards Gilbert Arenas trzymał w szafce niezaładowaną broń. Davin Harris z New Jersey Nets stwierdził nawet, że posiada ją 75 procent graczy NBA.

Ale fani zwykle są nie tyle niebezpieczni, co natrętni. - Niewiarygodne, jacy ludzie piszą do Marcina. Dziewczyny przysyłają listy ze zdjęciami, proponują spotkanie. Większość chce jednak pieniędzy

. Ktoś opisał całe swoje życie, a potem wyznał, że stracił majątek
w kasynie i zapytał, czy Marcin nie przeleje mu 250 tys. dolarów, bo chwilowo nie ma z czego żyć - opowiada menedżer. - Sorry, ale myślę, że takim osobom bardziej potrzebny jest szpital psychiatryczny niż moja pomoc - śmieje się Gortat.

Wszystko zamienia w złoto

Gortat potrafi godzinami opowiadać, w co inwestuje swoje pieniądze. Za ten sezon skasuje 5,854 mln dolarów, to zasługa jego agenta Guya Zuckera, ostatniego członka Gortat Enterprise. - Nawet nie liczyliśmy, że uda się wynegocjować aż tyle - przyznaje Micielski. - Poprzedni 2-letni kontrakt

gwarantował Marcinowi 1,2 mln.


W klubie działa specjalny program dla pierwszoroczniaków. Sztab psychologów uczy koszykarzy, którzy niemal z dnia na dzień stali się milionerami, jak nie stracić głowy oraz motywacji do dalszej gry. Prawnicy tłumaczą, jak mają się zachowywać, żeby nikt nie wymusił na nich gigantycznego odszkodowania (największą grupą ryzyka są fani i przyszłe narzeczone zawodników). - Jeśli Marcin chciałby kupić na przykład dom, wystarczy telefon do opiekuna, by zajął się poszukiwaniem najlepszego agenta nieruchomości - opowiada Micielski. Doradcy inwestycyjni służą pomocą, co zrobić ze świeżym dopływem gotówki. - Kilka razy w roku mamy mityngi, na których doradcy opowiadają, jak obchodzić się z pieniędzmi. W NBA gra wielu milionerów, więc temat pieniędzy jest w szatni czymś naturalnym. Wiele nauczyłem się od starszych kolegów

, słucham rad kolegi z zespołu Adonala Foyla - zdradza Gortat i robi krótki wykład. - Działam według pewnych zasad. Przede wszystkim inwestuję pieniądze w odpowiednim momencie. Są różne krachy na rynkach nieruchomości, giełdach i sztuka polega na tym, by wykorzystać te momenty. Druga sprawa, trzeba mieć zabezpieczenia w wielu różnych dziedzinach, dlatego inwestuję w papiery wartościowe
, firmy, nieruchomości, ale mam też lokaty bankowe - dodaje. Nie brzmi to zbyt odkrywczo, ale Gortata dobre samopoczucie nie opuszcza. - Muszę powiedzieć, że jak na 25-letniego człowieka jestem dobry w inwestowaniu. Kryzys nie wpłynął na mnie. Wszystko, czego się dotykam, zamienia się w złoto - zapewnia i daje dobrą radę. - Bycie biznesmenem polega nie tylko na kupowaniu i wypłacaniu pieniędzy. Ważne jest odpowiednie podejście mentalne. Trzeba poszerzać swoje horyzonty w wielu dziedzinach.

- Kiedy podpisywałem kontrakt

w NBA, momentalnie zgłosiło się mnóstwo osób, które chciały namówić mnie na różne inwestycje. Ostatnio ktoś zadzwonił z propozycją, abym zainwestował w młodych bokserów, którzy za kilka lat mieliby wygrywać i przynosić mi coraz większe zyski. Odmówiłem. Dlaczego? Uznałem, że ten interes jest bez sensu, bo ma bardzo niestabilny grunt - przyznaje Gortat.

Samochodów się nie wyrzeknie

Wielu koszykarzy nie poradziło sobie z własnym bogactwem. Ostatnio głośno było o sprawie Antoine’a Walkera. Były koszykarz Boston Celtics przez 12 lat występów w NBA zarobił 110 mln dolarów, miał jednak wiele pomysłów, jak je wydać. Utrzymywał 70 członków rodziny i przyjaciół, matce kupił posiadłość z krytym basenem, dziesięcioma łazienkami i pełnowymiarowym boiskiem do koszykówki. Sam nosił wysadzane brylantami roleksy, miał sześć luksusowych samochodów, w tym dwa bentleye. W lipcu 2009 r. został aresztowany w Nevadzie. Okazało się, że ma 4,5 mln dolarów długu wobec tamtejszych kasyn. - Oczywiście są zawodnicy tacy jak Walker czy Dennis Rodman, którzy przepuścili swoje majątki. Widocznie nie chodzili na mityngi, na które ja uczęszczam - śmieje się Gortat. - Na razie jestem takim małym milionerem i nie narzekam.

Pewnych słabości jednak się nie wypiera, największą z nich są samochody. - To moja pasja i na niej nie będę oszczędzał. Mam całkowicie przebudowane bmw M5 i lincolna aviatora, ale myślę nad zakupem nowego lexusa LFA - mówi. Lexus LFA to droga zabawka. Producent ma w planach zaledwie 500 sztuk tego modelu. W USA będzie kosztować 375 tys. dolarów.

Jest jeszcze coś. - Mam nowe hobby: modę. Uwielbiam kupować drogie, markowe ciuchy. Jak sprawiam sobie garnitur za 2 - 2,5 tys. dolarów, to wiem, że będę czuł się w nim dobrze. Traktuję to też jako nagrodę za moją ciężką pracę - mówi. Ale koszykarz przyznaje, że do sklepów nie zawsze chodzi sam. - Jest jedna osoba w moim życiu, to modelka, jedna z najlepszych w naszym kraju. Ma też dużo witamin, jak to polska kobieta, chyba pierwszy raz od początku życia mam taką chemię z kobietą - dodaje.

Gortat cieszy się, że jego dziewczyna jest Polką, sam też na każdym kroku podkreśla, skąd pochodzi. - W domu czy w szatni wszędzie mam porozwieszane polskie flagi, polskie koszulki, szaliki, na szafach mam naklejki. W pierwszych miesiącach po przyjeździe miałem wrażenie, że Ameryka jest fantastyczna, że Amerykanie są jakimiś wyjątkowymi ludźmi. Jednak wolę, chcę być Polakiem. My mamy charakter ludzi, którzy nigdy nie odpuszczają, są waleczni - zapala się Gortat.

Polskość podkreślają też jego przydomki: Polish Hammer i Polish Machine, choć tylko ten ostatni jest oficjalny. - Niedawno pojawiły się także dwa nowe - Polish Shark i Polish Snow. Dlaczego snow? No, że jestem biały jak śnieg. Najbielszy w całym zespole - zdradza koszykarz.

Cena sukcesu

W rundzie zasadniczej, w ciągu pięciu i pół miesiąca każdy zespół NBA rozgrywa 82 mecze. Magicy w grudniu wybiegali na boisko 13 razy, w styczniu zrobią cztery razy więcej, czyli niemal co drugi dzień. - Nie ma czasu nawet na treningi. W dni, w których nie grają o punkty, zajęcia rozpoczynają się o godz. 12 i trwają dwie i pół godziny. Ale Marcin przyjeżdża wcześniej i ćwiczy indywidualnie: albo na siłowni, albo ze swoim trenerem. Nie ma takiego obowiązku, ale podobnie robi wielu zawodników. Jest to mile widziane. Trzeba się doskonalić - mówi Micielski.

Połowa z 82 meczów rundy zasadniczej odbywa się na wyjeździe. Dzień po naszej rozmowie Orlando wylatywali na Zachodnie Wybrzeże, gdzie w ciągu tygodnia czekały ich mecze w: Oakland, Los Angeles, Salt Lake City i Phoenix. W styczniu będą kolejno w Minneapolis, Chicago, Indianie, Waszyngtonie, Sacramento, Denver, Portland, Los Angeles, Charlotte, Memphis i Detroit. - Są miesiące, w których spędzam 2 - 3 dni w domu. Reszta to 8 - 10-dniowe wycieczki, podczas których objeżdżamy pięć miast. Bywają tygodnie, kiedy śpię w pięciu różnych hotelach. Nie znoszę życia na walizkach. Ciężko się do tego przyzwyczaić i bywają momenty, kiedy naprawdę mam już dosyć i myślę, by rzucić to wszystko. Jednak taką drogę

obrałem, więc hotele będą musiały być mi codziennością jeszcze przez kilkanaście lat - dodaje.

Wszystko jest podporządkowane jednemu celowi: grać jak najlepiej i osiągnąć w NBA tak dużo, jak tylko się da. Wielu uważa, że Gortat ma przed sobą dużą karierę. Na przykład dziennikarz z Orlando, który miał pewność

co do dwóch rzeczy: że popisy cheerleaderek są zbyt wyzywające, jak na wiek dziewcząt, i że ȁE;Polish MachineȁD; to znakomity zawodnik. - Przecież to tak naprawdę dopiero jego drugi sezon w NBA, a już grał w finale ligi. Jest świetnym zmiennikiem dla Dwighta Howarda. Może jeszcze nie teraz, ale w przyszłości stać go na to, żeby być podstawowym centrem w jakimś innym klubie - przekonywał.


Oszustwo - nasz sport narodowy. Fiskus nabiera się na banalne sztuczki

Piotr Skwirowski
2010-01-08, ostatnia aktualizacja 2010-01-09 10:11

Skomplikowany system podatkowy, wysokie koszty pracy i przekonanie, że państwo marnotrawi nasze podatki, wpychają polskich podatników w szarą strefę i zachęcają do oszustw - wynika z raportu o oszustwach podatkowych przygotowanego przez Mirosława Barszcza, eksperta BCC, wcześniej wiceministra finansów.

Skomplikowany system podatkowy, wysokie koszty pracy i przekonanie, że państwo marnotrawi nasze podatki, wpychają polskich podatników w szarą strefę i zachęcają do oszustw
Fot. Paweł Kozioł /AG
Skomplikowany system podatkowy, wysokie koszty pracy i przekonanie, że państwo marnotrawi nasze podatki, wpychają polskich podatników w szarą strefę i zachęcają do oszustw
Jak fiskus walczy o zaległe podatki
Jak fiskus walczy o zaległe podatki
Jesteśmy rekordzistami. Udział szarej strefy w polskim PKB sięga 25 proc. Średnia dla całej Unii Europejskiej to tylko 15 proc. - Gdyby ograniczyć szarą strefę w Polsce do poziomu średniej w UE, budżet miałby dodatkowe dochody podatkowe przekraczające 20 mld zł - uważa Mirosław Barszcz, ekspert Business Centre Club i były wiceminister finansów. Na zlecenie BCC przygotował on specjalny raport, w którym opisuje, jak Polacy oszukują na podatkach.

Pominął w nim oszustwa podatkowe popełniane przez zorganizowane grupy przestępcze - m.in. podrabianie towarów akcyzowych czy wprowadzanie do obrotu paliw z zaniżoną akcyzą. Tym niech zajmują się organy ścigania. Ekspert skupił się natomiast na oszustwach popełnianych przez zwykłych zjadaczy chleba, zwłaszcza przedsiębiorców. - Działalność przestępcza przynosi szkody w wysokości setek milionów złotych rocznie, ale w skali całej gospodarki takie zjawiska są marginalne. A straty, które ponosi skarb państwa, są niewielkie w porównaniu ze stratami, które wynikają z działalności setek tysięcy przedsiębiorców oszukujących na znacznie mniejsze kwoty, za to systematycznie - tłumaczy ekspert BCC.

Jak kantują Polacy? Barszcz podzielił oszustwa podatkowe na kilka grup. - Najprostszym sposobem uniknięcia opodatkowania pracy jest po prostu praca na czarno, bez podpisanej umowy - uważa były wiceminister finansów. Ale zatrudnianie na czarno jest dość ryzykowne. Pracodawca i pracownik pracujący na czarno obniżają więc ryzyko, podpisując umowę o pracę bez wypełnienia pól dotyczących daty. W razie kontroli pracodawca w sekundę wpisuje bieżącą datę jako datę podpisania umowy. I już może udawać, że pracownik został dopiero co zatrudniony.

Zatrudnienie na czarno ma zazwyczaj miejsce w branżach, w których ryzyko skutecznej kontroli jest minimalne - w rolnictwie, budownictwie.

W przypadku pracowników stałych, pracujących w zakładzie przedsiębiorcy częściej zaniża się wysokości faktycznego wynagrodzenia. Przykład: firma zatrudnia asystentkę. Zobowiązuje się wypłacać jej 2000 zł netto. Po dodaniu do pensji netto podatku PIT oraz składek ubezpieczeniowych koszt pracodawcy wzrasta jednak prawie dwukrotnie, firma podpisuje więc z asystentką umowę o pracę na pół etatu z wynagrodzeniem w wysokości 700 zł brutto miesięcznie. Resztę - do sumy 2000 zł - asystentka dostaje "pod stołem". Dzięki temu pozapłacowe koszty pracy spadają u pracodawcy ponadtrzykrotnie. Teoretycznie o takim procederze pracownik mógłby donieść fiskusowi. Ale... musiałby zapłacić zaległy podatek. No i straciłby pracę. Pracodawca i pracownik mają więc wspólny interes w tym, by milczeć.

Inna wielka grupa oszustw to te związane z ukrywaniem przychodu. Część przedsiębiorców wcale się nie rejestruje się i nie ujawnia swojej działalności. Usługi budowlano-remontowe świadczone w prywatnych domach, sprzedaż obwoźna, handel na bazarach, giełdach samochodowych, korepetycje i prywatne nauczanie - to najczęstsze przykłady.

A tam, gdzie firmy nie da się ukryć, ukrywane są przychody. Przydaje się m.in. znajomość zwyczajów pracowników organów kontrolnych. Firmy usługowe wiedzą, że nienabijanie towarów na kasę fiskalną wiąże się z mniejszym ryzykiem... po godz. 17, gdy kontrolerzy nie pracują.

Trudniej jest w handlu i gastronomii. Nieuczciwy podatnik musi ukrywać nie tylko przychód, ale też poziom zakupów (bo sprzedaż znacząco niższa od zakupów to sygnał dla fiskusa, że coś z ewidencją jest nie tak). Część towarów dostarczanych przez hurtownika lub producenta nieuczciwy restaurator kupuje więc "na paragon" (nie ma faktury VAT na nabywcę, sprzedaż ewidencjonuje się na kasie fiskalnej jako sprzedaż detaliczną). Gdy hurtownik lub producent nie prowadzi sprzedaży detalicznej i metoda "na paragon" nie działa, pozostaje wystawienie faktury na nieistniejącą firmę.

- Mimo że ten raport wydaje się mieć charakter poradnika dla początkującego oszusta podatkowego, jego rola jest inna. Chodzi o pokazanie banalności sposobów wykorzystywanych powszechnie przez wielu podatników, ze szkodą dla gospodarki, państwa i uczciwych przedsiębiorców - tłumaczy Mirosław Barszcz. I dziwi się, że od lat fiskus pozostaje wobec tych praktyk kompletnie bezradny. - Skupia się za to na coraz to bardziej wymyślnych metodach przyłapywania uczciwych podatników na potknięciach i pomyłkach - zżyma się ekspert BCC.

Zdaniem Barszcza, żeby przekonać polskich podatników, że podatki powinno się płacić, trzeba im pokazać, że państwo nie marnotrawi ich pieniędzy. A do tego potrzebna jest więc reforma finansów publicznych. Fiskus powinien zmienić też swoje podejście do podatników. Zakazane powinny być takie działania, które rujnują zaufanie podatników do państwa. Przykładowo - wszczynanie egzekucji wobec tych podatników, którzy będąc w tarapatach, poprosili o rozłożenie podatku na raty.