piątek, 6 stycznia 2012

Zdzisław Marchwicki - seryjny morderca, czy niewinna ofiara spisku milicji


mil
2012-01-06, ostatnia aktualizacja 2012-01-06 20:50

Zdzisław Marchwicki
Zdzisław Marchwicki
Fot. TVP/youtube.com

Kiedy 40 lat temu, szóstego stycznia 1972 roku, milicja zatrzymała Zdzisława Marchwickiego, społeczeństwo odetchnęło z ulgą. Niemal wszyscy wierzyli, że wreszcie udało się złapać "Wampira z Zagłębia", który zamordował co najmniej 14 kobiet. Byli jednak też i tacy, którzy uważali, że Marchwicki to... kozioł ofiarny, na którego śledczy tylko czekali. Czy ten człowiek mógł być po prostu ofiarą zdesperowanej milicji, która przez osiem lat nie potrafiła złapać prawdziwego sprawcy i postanowiła wszelkimi sposobami wrobić kogoś w zabójstwa?

Siódmego listopada 1964 roku, w Dąbrówce Małej, zamordowana zostaje 58-letnia Anna Macek. Kobieta ginie od siedmiu ran tłuczonych, zadanych w głowę. Śledczy znajdują ją z głową całą we krwi, podciągniętą do piersi spódnicą i bielizną ściągniętą do kolan. Podejrzewają, że zabójstwo miało motyw seksualny.

Od tego dnia, na terenie Zagłębia Śląsko-Dąbrowskiego, rozpoczyna się fala morderstw. Sprawca zawsze działa w podobny sposób: idzie za ofiarą, a kiedy znajdują się w odludnym miejscu, uderza ją tępym narzędziem w głowę. Gdy kobieta upada, zadaje jej jeszcze wiele ciosów, doprowadzając do śmierci. Następnie obnaża ofiarę, bawi się jej narządami, czasami okrada z rzeczy osobistych.

"Anna"

Policja orientuje się, że ma do czynienia z seryjnym mordercą w lipcu 1965 roku. Sprawca zaatakował już w taki sam sposób cztery razy, trzy kobiety udało mu się zabić. W katowickiej komendzie zostaje powołana specjalna grupa dochodzeniowa o nazwie "Anna", która ma za zadanie złapać "Wampira". Jej naczelnikiem zostaje naczelnik Wydziału Specjalnego KW MO ppłk Jerzy Gruba. Przez podwładnych oceniany jako chorobliwie ambitny.

Wiadomość o grasującym seryjnym mordercy szybko rozchodzi się wśród mieszkańców Zagłębia i wywołuje psychozę. Kobiety boją się same wychodzić po zmroku; jeżeli już muszą się przemieszczać, to robią to pod eskortą mężczyzn. Niektóre zakłady pracy wynajmują busy, które odwożą pracownice pod domy. Wieczorami i w nocy na ulicach ciężko kogokolwiek spotkać.

Nieuchwytny sprawca

Milicja działa pod ogromną presją przerażonego społeczeństwa. Napastnik atakuje z dużą częstotliwością (w 1965 roku napada aż 11 razy), ale pozostaje nieuchwytny. Śledczy wpadają na pomysł, aby złapać go "na wabik". Wystawiają mundurowych przebranych za kobiety. Mężczyźni w sukienkach i perukach jednak się nie sprawdzają. Z całej Polski zostaje więc ściągnięta setka milicjantek, które będą udawały potencjalne ofiary. Zostają one przeszkolone z judo, wyposażone w miniaturowe radiostacje oraz specjalne pancerze chroniące głowę i uszy, a następnie wypuszczone w odludne miejsca. Takie "wabiki" również nie przynoszą oczekiwanego skutku.

Bratanica Gierka

Kolejny rok przynosi kolejne ofiary, a śledczy nadal stoją w miejscu. Kiedy w październiku 1966 roku z rąk "Wampira" ginie 18-letnia Jolanta Gierek, bratanica Edwarda Gierka, ówczesnego I sekretarza KW PZPR, robi się gorąco. Milicja wie, że władza szczególnie przygląda się teraz jej poczynaniom i liczy, że w końcu uda się złapać zabójcę. Ale ta świadomość niewiele pomaga śledztwu. Do 1968 roku liczba śmiertelnych ofiar wzrasta do 13. Grupa dochodzeniowa jest powszechnie krytykowana za nieudolność i nieskuteczność. Milicja wyznacza więc nagrodę za pomoc w ujęciu sprawcy - milion złotych.

Po tej informacji śledczy zostają dosłownie zalani donosami. Wiele z nich pochodzi od żon, chcących się pozbyć mężów, wiele od osób pragnących zaszkodzić wrogom. Milicjanci skrupulatnie wszystko sprawdzają; chodzą od domu do domu i przepytują podejrzanych.

Jaki jest "Wampir"

Na podstawie zebranych materiałów, powstaje model hipotetycznych 483 cech fizycznych i psychicznych, którymi ma wyróżniać się sprawca, a do pomocy polskim śledczym włącza się amerykański ekspert dr James Brussel. Specjalista który był m.in. profilerem w słynnej amerykańskiej sprawie Dusiciela z Bostonu, kreśli portret psychologiczny "Wampira z Zagłębia": "Jako typ paranoidalny jest on w swoich poczynaniach precyzyjny, jest ostrożny, planuje starannie swoje działania, jest schludny, lubi porządek, jest czysty" - pisze. "Trzyma się z dala od ludzi (). Jego jedynym sposobem osiągania zadowolenia seksualnego jest masturbacja lub - symbolicznie, jak ze swymi ofiarami - pewna kombinacja fetyszyzmu i zemsty na matce i całym rodzaju żeńskim (...) Ma wykształcenie średnie lub wyższe, być może o charakterze technicznym".

Wkrótce milicja wyłania ponad 250 podejrzanych.

Żona "Wampira"

Rok 1969 mija bez zbrodni, a w 1970 roku ginie 14. ofiara "Wampira" - Jadwiga Kucia. Śledczy nadal intensywnie pracują nad sprawą i przesłuchują kolejnych podejrzanych. Jeden z nich - chory psychicznie, znęcający się nad rodziną, Piotr Olszewa - zeznaje, że jest poszukiwanym zabójcą. Z braku dowodów zostaje jednak wypuszczony na wolność. 10 dni później mężczyzna zabija nożem żonę, dzieci morduje młotkiem, a następnie oblewa benzyną siebie i dom i podpala. Nie udaje się go uratować. Po latach przez wielu będzie uważany za prawdziwego "Wampira".

Przez następne dwa lata w śledztwie nie widać nadziei na przełom, a dowództwo milicji zaczyna się bać o swoje stanowiska. Ktoś w końcu musi odpowiedzieć za porażkę w sprawie złapania "Wampira". Wtedy "na pomoc" przychodzi Maria Marchwicka. Kobieta zgłasza się do śledczych i oświadcza, że jej mąż, Zdzisław (który był na liście podejrzanych), jest poszukiwanym zabójcą. Za jego ujawnienie, domaga się obiecanej nagrody.

Szóstego stycznia 1972 roku milicja aresztuje Zdzisława Marchwickiego. Kiedy po niego przyjeżdżają mundurowi, ten - nie wiedząc o co chodzi - mówi: "Dwa samochody marki Wołga no to po takiego jednego człowieka, jak ja? Ile was tu jest, jakbyście co najmniej tego wampira ujęli". Te słowa zostają później przeinaczone i do akt trafia zapis: "O proszę, nareszcie ście wampira ujęli".

Nie jest do końca jasne, dlaczego milicja tak ufnie podchodzi do informacji przekazanych przez Marchwicką, która nie przedstawia właściwie żadnych mocnych dowodów przeciwko mężowi. Dzisiaj wielu uważa, że zdesperowani śledczy, w tym szczególnie ambitny szef grupy dochodzeniowej, po prostu musieli w końcu "kogoś" złapać.

Spór o winę

Trzy dni po aresztowaniu Zdzisława, gazety informują, że "ujęto osobnika podejrzanego o dokonanie serii potwornych zbrodni" i zamieszczają przy artykułach zdjęcie Marchwickiego. Mimo, że nic jeszcze nie jest pewne, społeczeństwo oddycha z ulgą i cieszy się z sukcesu mundurowych. Milicja czuje presję, że powinna dowieść, iż za kratkami siedzi prawdziwy "Wampir".

Ale w grupie dochodzeniowej wielu nie jest co do tego przekonanych. "Anna" dzieli się na dwa obozy - wierzących w winę Marchwickiego, i w nią wątpiących. Spór zostaje rozwiązany szybko: wątpiący zostają odsunięci od sprawy, albo nawet wyrzuceni z pracy, a reszta zabiera się do zbierania dowodów, które pozwolą na przedstawienie aktu oskarżenia.

Zboczony sadysta

Zdzisław nie przyznaje się do winy. Początkowo obciążają go głównie zeznania żony. Maria Marchwicka twierdzi, że jej mąż jest sadystycznym awanturnikiem, znęcającym się nad dziećmi, a nawet je molestującym (miał je dotykać w miejscach intymnych). Dodaje, że "był zboczony", bo wykorzystywał ją, gdy miała ataki padaczki. Śledczym ten obraz pasuje do profilu poszukiwanego mordercy.

Kilka miesięcy po zatrzymaniu Zdzisława, śledczy aresztują również jego braci, Jana i Henryka oraz siostrę Halinę Flak i jej syna Zdzisława. Zatrzymany zostaje także przyjaciel Jana - Józef K. Wszyscy mają być zamieszani w sprawę "Wampira".

Jan, który był kierownikiem sekretariatu Wydziału Prawa i Administracji UŚ, ma być zamieszany w jakąś aferę łapówkarską. Jest też homoseksualistą. Według milicji, o obu faktach z życia brata Zdzisława wiedziała ostatnia ofiara "Wampira" - dr Jadwiga Kucia. Kobieta miała szantażować Jana ujawnieniem tych informacji, dlatego też zależało mu na jej śmierci. O pozbycie się Kuci, Jan poprosił Zdzisława. Do pomocy wzięli Józefa K. i Henryka, który miał stać na czatach, i zamordowali kobietę.

Halina Flak jest podejrzana o przyjmowanie rzeczy osobistych ofiar Marchwickiego, wiedząc, że pochodzą one z przestępstwa. Jej młody syn Zdzisław miał wiedzieć o zabójstwach i ukrywać to przed milicją.

"Ale to nieprawda"

Zbieranie dowodów i przesłuchania ws. "Wampira" trwają ponad dwa lata. W tym czasie do celi Henryka Marchwickiego przychodzą mundurowi i zaczynają nakłaniać go do zeznań. Twierdzą, że jego żona znajduje coraz to nowych kochanków, a on nic nie robi, żeby wyjść i tę sprawę rozwiązać. Potem kolega z celi opowiada mu, że jego dom jest okradany, a dzieci zabrano do domu dziecka. Henryk jest coraz bardziej zdesperowany. W końcu postanawia zeznawać. Przyznaje, że razem z braćmi zamordował Jadwigę Kucię. Podczas 80 przesłuchań podaje jednak aż 20 różnych wersji tego wydarzenia, które nie pasują do opisu zbrodni. W końcu podpisuje protokół, który zgadza się z dowodami zebranymi przez śledczych.

Reszta rodziny Marchwickich również jest zdesperowana. Zaczynają zeznawać, ale prawie nic się nie zgadza. W końcu proszą śledczych, aby napisali co trzeba, a oni podpiszą. Józef K. przyjaciel brata Zdzisława po obietnicy otrzymania łagodnego wyroku zeznaje, że razem z Marchwickimi zamordował Kucię i opisuje zbrodnię. Podobnie jak inni, chce jak najszybciej wyjść na wolność.

Zmęczony długimi przesłuchaniami i oskarżeniami ze strony rodziny Zdzisław w końcu przyznaje się do zbrodni. Opowiadając o rzekomych zabójstwach podaje jednak szczegóły napaści, które nigdy nie miały miejsca. Czasami podpisuje protokoły przesłuchań i dodaje dopisek "ale to nieprawda". Raz zdesperowany wyrywa oficerowi protokół i próbuje go zjeść.

Śledczy tymczasem zbierają dowody. Niektóre są tworzone na siłę, jak chociażby pejcz znaleziony u dziadka Marchwickich, którym to Zdzisław miał mordować ofiary. Pejcz będzie jednym z ważniejszych dowodów w sądzie, chociaż nigdy nie znaleziono na nim śladów krwi i był to przedmiot zbyt giętki, aby zadawać takie obrażenia, jakich doznały zabite kobiety.

Akta sprawy obejmują 166 tomów.

Wątpliwe dowody

Proces rusza 18 września 1974 roku i zostaje zorganizowany w Klubie Fabrycznym Zakładów Cynkowych "Silesia" w Katowicach. Ma być pokazowy i taki też jest. Na sali rozpraw czasami zbiera się aż 800 osób publiczności. Zdzisław Marchwicki ma odpowiadać za 14 zabójstw i sześć usiłowań.

Oskarżenie od początku stara się zohydzić całą rodzinę Marchwickich społeczeństwu. Przedstawia się ich jako degeneratów, alkoholików, zboczeńców, prostytutki. Słowem - ludzi, których nie ma co żałować.

Przed sądem przedstawiane są rzekome dowody winy Marchwickiego. Jest wśród nich m.in. portmonetka jednej z ofiar. Znalazł ją na śmietniku upośledzony umysłowo chłopak. Nie ma żadnych śladów mówiących, kto mógłby ją tam wyrzucić. Ale sąd uznaje, że skoro Zdzisław był konwojentem, mógł to zrobić.

Oskarżenie ma także odciski palców, które prawdopodobny sprawca zostawił na rowerze jednej z zamordowanych ofiar. Linie papilarne nie odpowiadają odciskom Marchwickiego. Na dodatek eksperci ustalili wcześniej, że sposób zadawania ciosów przez zabójcę wskazuje, iż był on mańkutem. Zdzisław jest praworęczny. Wcześniejsza opinia zostaje utajniona i nie pojawia się podczas procesu.

Ponadto dowody wskazują na to, że "Wampir" działał z pobudek seksualnych. Tak jak określili to specjaliści, najprawdopodobniej nie był zdolny do współżycia i miał problemy z erekcją. Satysfakcję osiągał tylko w momencie zabijania, lub bawienia się narządami ofiary. Tymczasem zeznania kochanek i żony Marchwickiego przedstawiają go jako w pełni zdolnego do kontaktów seksualnych mężczyznę.

Zdzisława poważnie obciążają także zeznania żony, opowiadającej o nim jako o brutalnym tyranie i zboczeńcu. Tę wersję potwierdzają dzieci (które po latach wyznają, że zostały do tego zmuszone, głównie przez matkę). Sama Maria powie później, że to ona ciągle biła męża, a on kochał ją nad życie.

Pod koniec procesu Marchwicki wygląda na zmęczonego i zrezygnowanego. Wszyscy obrócili się przeciwko niemu, nawet własne dzieci. Nie chce już przychodzić na kolejne rozprawy. Mówi do sędziego: "No że ja nie, ja nie chcę już po prostu zeznawać, bo nie mam nic do powiedzenia. Wiele zawiniłem, to na pewno, że tak postąpiłem, tego żałuje, no ale dzisiaj to już za późno". Sąd na to: "No to ostatnie pytanie: oskarżony przyznaje się, czy nie". Marchwicki: "No cóż, że, Najwyższy Sądzie, cóż to jest za różnica". Sąd: "Czy oskarżony jest mordercą?" Marchwicki: "No z tego co słyszałem, co się dowiedziałem, no to chyba tak". Słowa te zostają uznane za przyznanie się do winy.

Walka o dobre imię

28 lipca 1975 roku sąd uznaje Zdzisława Marchwickiego za winnego zarzucanych mu czynów i skazuje go na karę śmierci. Jego brat Jan dostaje taką samą karę za udział w zabójstwie Jadwigi Kuci. Henryk za pomoc w zabójstwie zostaje skazany na 25 lat więzienia. Pozostali oskarżeni dostają od czterech do pięciu lat więzienia.

Kiedy Zdzisław czeka na wyrok, współwięzień (za obietnicę natychmiastowego skrócenia wyroku), namawia go do napisania pamiętnika. Mówi Marchwickiemu, że im dłużej będzie pisał, tym dłużej pożyje.

Zdzisław własnoręcznie opisuje historię swojego życia, oraz zbrodni, które popełnił. Jego pamiętnik zostanie później uznany jako koronny dowód na to, że milicja złapała prawdziwego "Wampira z Zagłębia". Niewierzący w winę Marchwickiego poddadzą zaś w wątpliwość jego autentyczność. Nie tyle ręki (bo to on pisał), ile treści. Łatwo bowiem zauważyć używane podczas opisów zbrodni zwroty jak z raportu policyjnego, np. "dokonałem zabójstwa", "oddaliłem się w kierunku".

Zdzisław Marchwicki i jego brat Jan zostają straceni w garażu policyjnym w Katowicach. Skazany na 25 lat Henryk, wychodzi na wolność po 20 latach. Postanawia walczyć o dobre imię braci i przyznaje, że fałszywie ich oskarżał. Zaczyna głośno mówić o tym, że Zdzisław był kozłem ofiarnym, którego milicja musiała w końcu znaleźć. Niedługo potem umiera nagle, w - jak wielu twierdzi - niewyjaśnionych okolicznościach. Jako oficjalną przyczynę podaje się upadek ze schodów.

"Wyniki badań potwierdzają - Lepper chciał żyć"


Paulina Piekarska

Logo dostawcy wp.pl  | dodane 2012-01-05 (14:20)

fot. WP / Paulina MatysiakSzef Samoobrony Andrzej Lepper został znaleziony martwy 5 sierpnia 2011 r.

Jeśli okaże się, że Andrzej Lepper wziął leki rano, w dniu, kiedy znaleziono go martwego - a tak prawdopodobnie było, jeśli stwierdzona we krwi dawka mieści się w normie - to znaczy, że nie miał zamiaru odbierać sobie życia. Gdyby chodziło mu po głowie samobójstwo, nie brałby leków, bo po co? Skoro je zażył to znaczy, że miał zamiar dalej żyć

Janusz Maksymiuk


Wyniki badań toksykologicznych nie rozwiewają wątpliwości współpracowników Andrzeja Leppera dotyczących jego śmierci. Janusz Maksymiuk w rozmowie z Wirtualną Polską tłumaczy, że lider Samoobrony regularnie przyjmował leki przepisane mu przez lekarza. - Dawka wykryta we krwi mieściła się w normie, więc najprawdopodobniej zażył je rano w dniu śmierci. A to oznacza, że nie miał zamiaru odbierać sobie życia - przekonuje. Maksymiuka zastanawia jeszcze jedno - sekcja zwłok wykazała, że śmierć byłego wicepremiera trwała kilka minut i nastąpiła w wyniku uduszenia. - Jeśli to prawda, to nie ma cudów, żeby nie wykonywał gwałtownych ruchów, próbując się ratować. Łapałby się za szyję, machał nogami, może próbował oprzeć się o parapet. Jednak w gabinecie nie było żadnych śladów, ściana nie była pobrudzona, tak jakby wisiał nieruchomo - opowiada. 

Polecamy również: "To może pomóc rozwikłać zagadkę śmierci Leppera" 


REKLAMA  Czytaj dalej




Badania toksykologiczne krwi Andrzeja Leppera wykazały obecność w niej pewnego leku, w dawce nie przekraczającej dopuszczalnej normy. Prokuratura Okręgowa w Warszawie, która prowadzi śledztwo ws. okoliczności śmierci byłego lidera Samoobrony na prośbę rodziny nie ujawnia, o jaki lek chodzi. Janusz Maksymiuk, długoletni przyjaciel i współpracownik byłego ministra przyznaje w rozmowie z Wirtualną Polską, że regularnie przyjmował on leki zapisane przez lekarza. Jego zdaniem decydującą kwestią jest ustalenie godziny, w której Lepper je zażył. 

"Wziął leki - chciał żyć" 

– Jeśli okaże się, że wziął je rano, w dniu, kiedy znaleziono go martwego - a tak prawdopodobnie było, jeśli stwierdzone we krwi ślady są w normie - to znaczy, że nie miał zamiaru odbierać sobie życia. Gdyby chodziło mu po głowie samobójstwo, nie brałby leków, bo po co? Skoro je zażył to znaczy, że miał zamiar dalej żyć – tłumaczy. Podkreśla, że wyniki badań toksykologicznych utwierdzają go w przekonaniu, żeAndrzej Lepper nie popełnił samobójstwa. – On nie planował śmierci. Ten wynik pokazuje, że ktoś musiał mu w tym pomóc, że była ingerencja z zewnątrz – mówi. 

Maksymiuk zwraca też uwagę, że Lepper mógł dostać przed śmiercią substancje wywołujące amnezję lub utratę świadomości, które neutralizują się po kilku godzinach od zażycia. A ponieważ sekcję zwłok zrobiono dopiero po trzech dniach, ich wykrycie było niemożliwe. Były polityk za wielkie uchybienie uważa zwlekanie z sekcją. – Dlaczego zrobiono ją dopiero w poniedziałek, kiedy śmierć nastąpiła w piątek? Przecież próbki trzeba było pobrać jak najszybciej – podkreśla. 

"Nie mógł wisieć nieruchomo" 

Współpracownika Leppera zastanawia jeszcze jedno. Sekcji zwłok wykazała, że śmierć lidera Samoobrony trwała kilka minut i nastąpiła w wyniku uduszenia. Rdzeń kręgowy nie został przerwany. – Jeżeli jest prawdą to, co mówią lekarze, że mógł dusić się od kilku do nawet dziesięciu minut, to nie ma cudów, żeby nie wykonywał gwałtownych ruchów, próbując się ratować. Nie ma tak silnych ludzi. Albo łapałby się za szyję, machał nogami, może próbował oprzeć się o parapet… A w gabinecie nie było żadnych śladów, ściana nie była pobrudzona, tak jakby wisiał nieruchomo – opowiada Maksymiuk. 

Pytany, jak rodzina Andrzeja Leppera ocenia prowadzone śledztwo, przyznał, że nie kontaktował się z nią ostatnio. - Oni nadal bardzo przeżywają tę śmierć. Nie chcę rozgrzebywać ran. Jesteśmy umówieni, że jak będzie potrzeba, to pani Irena [żona Andrzeja Leppera – przyp.red.] do mnie zadzwoni. Co ja teraz mogę pomóc? – dodaje. 

Śledztwo trwa 

Śledztwo prowadzone przez warszawską prokuraturę okręgową wciąż trwa. Jej rzeczniczka informowała niedawno, że wciąż są przesłuchiwani kolejni świadkowie. Maksymiuk nie chce oceniać działań śledczych, ale za poważny błąd uważa początkowe uchybienia – późno wykonaną sekcję zwłok oraz przyjętą za pewnik już na początku tezę, że Lepper odebrał sobie życie z powodu kłopotów finansowych. – Jak można było już wtedy o tym przesądzać? Do dziś nie wiadomo przecież, co wydarzyło się 5 sierpnia w gabinecie szefa – mówi. 

Dodaje, że początkowe zaniedbania na pewno odbiją się na wynikach śledztwa. – Jeśli ktoś podał Andrzejowi Lepperowi jakieś środki w jedzeniu czy piciu, już się tego nie dowiemy. Być może są jednak inne dowody – odciski palców, ślady zapachowe – które wskażą, kto mu pomógł – zaznacza. 

Szef Samoobrony i b. wicepremier Andrzej Lepper został znaleziony martwy 5 sierpnia ub.r. w warszawskiej siedzibie partii. Polityka, powieszonego w łazience na sznurze przymocowanym do worka bokserskiego, w godzinach popołudniowych znalazł jego zięć. Oględziny nie wykazały na ciele żadnych obrażeń, poza bruzdą wisielczą. 

Wykonana 8 sierpnia sekcja zwłok nie wykazała śladów udziału osób trzecich. Mimo to Warszawska Prokuratura Okręgowa wszczęła śledztwo w sprawie śmierci Andrzeja Leppera na podstawie art. 151 Kodeksu karnego, który stanowi: „Kto namową lub przez udzielenie pomocy doprowadza człowieka do targnięcia się na własne życie, podlega karze pozbawienia wolności od 3 miesięcy do lat 5”. Sprawę od początku monitoruje Prokuratura Generalna. 

Śledczy przesłuchali już kilkudziesięciu świadków, w pierwszej kolejności m.in. pracowników biura Leppera i osoby, które w ostatnim czasie kontaktowały się z nim osobiście. Zabezpieczono m.in. telefon komórkowy zmarłego oraz dokumentację z biura. Wśród przesłuchanych znalazł się redaktor naczelny „Gazety Polskiej” Tomasz Sakiewicz, który przekazał prokuraturze nagranie rozmowy z Andrzejem Lepperem, który miał w niej ujawnić źródło przecieku w aferze gruntowej. Śledztwo w tej sprawie zostało umorzone w październiku 2009 r. z powodu nie znalezienia jednoznacznych dowodów na popełnienie przestępstwa. Zgodnie z Kodeksem karnym umorzone postępowanie na mocy postanowienia prokuratora może być w każdej chwili podjęte na nowo. 

Paulina Piekarska, Wirtualna Polska