środa, 20 maja 2009

Odszkodowanie za brak przepisów (SN sygn. III CZP 139/08)

Izabela Lewandowska 20-05-2009, ostatnia aktualizacja 20-05-2009 06:54

Skarb Państwa odpowiada tylko za brak przepisów, których obowiązek wydania powstał po wejściu w życie Konstytucji RP

autor zdjęcia: Danuta Matloch
źródło: Fotorzepa

Tak uznał Sąd Najwyższy w uchwale podjętej wczoraj (19 maja 2009 r.) w powiększonym składzie siedmiu sędziów (sygn. III CZP 139/08).

Uchwała jest odpowiedzią na pytanie prawne rzecznika praw obywatelskich. Do wystąpienia z nim skłoniły r.p.o. rozbieżności w dotychczasowym orzecznictwie SN dotyczącym odszkodowań za szkody wyrządzone niewydaniem aktu prawnego. Chodzi m.in. o sytuacje, gdy wskutek takiego zaniechania ustawodawcy, z braku odpowiednich aktów prawnych, nie istnieje droga do wykorzystania uprawnień. Tak było przez wiele lat z uprawnieniami zabużan i jest do dziś z wykupem przez państwo przedwojennych obligacji.

Rzecznik nie miał wątpliwości, że prawne ramy odpowiedzialności Skarbu Państwa za szkody powstałe wskutek bezczynności ustawodawcy stworzył dopiero art. 77 Konstytucji RP, a ta weszła w życie 17 października 1997 r. Wcześniej ich nie było. Art. 77 konstytucji głosi, że każdy ma prawo do wynagrodzenia szkody, jaka została mu wyrządzona przez niezgodne z prawem działanie organu władzy publicznej.

Jednakże dopiero od 1 września 2004 r. obowiązuje art. 417 (1) § 4 kodeksu cywilnego szczegółowo normujący odpowiedzialność za zaniechanie legislacyjne. Zapisano w nim, że jeśli szkoda została wyrządzona przez niewydanie aktu normatywnego, choć przewiduje to przepis prawa, niezgodność z prawem niewydania tego aktu stwierdza sąd rozpoznający sprawę o naprawienie szkody.

Stąd pytanie, czy można od Skarbu Państwa domagać się odszkodowania za szkody wyrządzone zaniechaniem legislacyjnym, jeśli stan bezczynności prawodawcy powstał przed 1 września 2004 r. Rzecznik w uzasadnieniu pytania opowiedział się za objęciem odpowiedzialnością odszkodowawczą także skutków zaniechań legislacyjnych sprzed wejścia w życie konstytucji. Jednakże za najważniejsze uznał jednoznaczne rozstrzygnięcie tej kwestii.

Zgodnie ze stanowiskiem SN zajętym we wczorajszej uchwale nie będzie się można domagać odszkodowania za szkodę wyrządzoną niewydaniem aktu normatywnego, jeśli obowiązek jego wydania powstał przed wejściem w życie konstytucji. Będzie to możliwe, jeśli obowiązek ten powstał pod jej rządami. Takie, choć nie do końca „czyste", zaniechanie legislacyjne powstało wskutek niewydania przepisów o refundacji kosztów przewozu osób uprawnionych ustawowo do przejazdów ulgowych.

Rzeczpospolita

Zagraniczni pomocnicy Hitlera

Zagraniczni pomocnicy Hitlera

Niemcy ponoszą pełną odpowiedzialność za Holokaust, zorganizowane na przemysłową skalę masowe zabijanie Żydów

Dotychczas pomijany był jednak fakt, że hitlerowscy oprawcy znajdowali w europejskich krajach chętnych pomocników. Takich jak John Demianiuk, nadzorca w obozie koncentracyjnym, który ma teraz stanąć przed sądem.

Tu, w kraju sprawców już kiedyś był. I widział, jak ten kraj upada. Miał wtedy 25 lat, nosił imię Iwan. Prawie do końca wojny pełnił służbę jako strażnik w obozie koncentracyjnym Flossenbürg, odkomenderowany tam z obozu zagłady w Sobiborze w dzisiejszej Polsce, jednego z najbardziej mrocznych miejsc w historii ludzkości. Był Ukraińcem, jednym z pięciu tysięcy mężczyzn wyszkolonych w obozie koncentracyjnym w Trawnikach na pomocników nazistowskiego reżimu w dokonaniu zbrodni tysiąclecia – zgładzenia wszystkich Żydów w Europie, co określano mianem "Endlösung", ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej. Demianiuk w tym uczestniczył, nawet jeśli z najniższego szczebla hierarchii. (...)

Karta identyfikacyjna Johna Demjanjuka, znanego jako Ivan, 1948 r. Fot. AFP


Prawne przepychanki trwały przez wiele miesięcy. Sprawą Demianiuka zajmowały się sądy niemieckie i wszystkie instancje w jego nowej ojczyźnie, w której spędził niemałą część życia – w USA. Telewizja pokazywała rzekomo chorego, cierpiącego człowieka. Miało to wzbudzić współczucie.

Kiedy w miniony wtorek wydano nakaz aresztowania, oskarżony "tylko skinął głową" – mówi jego obrońca z urzędu, Günther Maull. Zarzuty są poważne: współudział w zamordowaniu co najmniej 29 tysięcy Żydów w Sobiborze (to, co robił we Flossenbürgu nie ma już przy tym żadnego znaczenia). Tak też zostanie sformułowany akt oskarżenia, a sąd przysięgłych byWyrównaj z obu stronć może już z końcem lata zajmie się tą sprawą – o ile zdrowie pozwoli Demianiukowi na udział w procesie, bądź co bądź człowiek ten ma już prawie 90 lat.

Przed sądem pojawią się świadkowie, ale nie będzie wśród nich ludzi, którzy mogliby go zidentyfikować jako sprawcę. Dowody istnieją tylko w aktach, a te są ciężkie. Inny z nazistowskich pomocników, nieżyjący już Ignat Danilczenko dwukrotnie, w 1949 i 1979 roku zeznał, że Demianiuk był "doświadczonym i skutecznym strażnikiem", który pędził Żydów do komór gazowych – "to była jego codzienna praca".

Ten wszystkim oskarżeniom zawsze zaprzeczał. Nigdy nie był we Flossenbürgu ani w obozie w Sobiborze, nigdy nie zapędzał ludzi do komór gazowych. W obranej taktyce ów eks-Amerykanin nie różni się od wielu innych oskarżonych, którzy po 1945 roku musieli odpowiedzieć przed sądem za swoje czyny. Już dzisiaj wiadomo jednak, że ostatni wielki proces przeciwko zbrodniarzom nazistowskim, jaki odbędzie się na niemieckiej ziemi, będzie wydarzeniem niezwykłym.

Po raz pierwszy bowiem w centrum zainteresowania światowej opinii publicznej znajdą się cudzoziemscy sprawcy, ludzie, którym dotychczas poświęcano zadziwiająco mało uwagi – ukraińscy żandarmi i litewscy policjanci pomocniczy, rumuńscy żołnierze, węgierscy kolejarze. A także polscy chłopi, holenderscy urzędnicy katastralni, francuscy merowie, norwescy ministrowie, włoscy żołnierze – wszyscy oni współuczestniczyli w zbrodni holokaustu.

Eksperci, jak Dieter Pohl z Instytutu Historii Współczesnej, oceniają liczbę ludności nieniemieckiej, która "przygotowywała, prowadziła i wspierała akcje morderstw“ na 200 tysięcy. To odpowiada mniej więcej liczbie sprawców niemieckich i austriackich. I nierzadko ludzie ci pod względem okrucieństwa nie ustępowali w niczym siepaczom Hitlera.

By wymienić jeden tylko przykład: 27 czerwca 1941 roku pułkownik ze sztabu Grupy Armii Północ (jedna z grup armii Wehrmachtu, która brała udział w ataku na Polskę, a następnie na ZSRR – przyp. Onet) w Kownie na Litwie przejeżdżając obok stacji benzynowej, zobaczył gęsty tłum ludzi. Klaskali, wołali: "Brawo!", matki podnosiły wysoko dzieci, by mogły lepiej widzieć.

Oficer podszedł bliżej, a potem zapisał to, co zobaczył. "Na wybetonowanym placu stał około 25-letni mężczyzna średniego wzrostu, o jasnych włosach. Zmęczony, opierał się o kij grubości ramienia, który sięgał mu aż do piersi. U jego stóp leżało 15, 20 ludzi, martwych lub konających. Ze szlaucha płynęła przez cały czas woda, spłukując rozlaną krew do studzienki ściekowej".

I dalej: "Kilka kroków za tym człowiekiem stało około 20 mężczyzn, którzy pilnowani przez uzbrojonego cywila, w milczeniu, pokornie czekali na okrutną egzekucję. Na skinięcie ręki występował kolejny i za pomocą drewnianej pałki zostawał zatłuczony na śmierć. Każdemu uderzeniu towarzyszyły pełne zachwytu okrzyki ze strony publiczności". Kiedy wszyscy leżeli już martwi na ziemi, jasnowłosy morderca wspiął się na stos ciał i sięgnął po akordeon. Zgromadzony tłum odśpiewał hymn Litwy, tak jakby owa zbrodnicza orgia była wydarzeniem narodowym.

Jak coś podobnego mogło się wydarzyć? To pytanie już od dawna stawia się nie tylko Niemcom – których główna odpowiedzialność za popełnione okrucieństwa nie podlega żadnej dyskusji – lecz również sprawcom ze wszystkich innych krajów. Co skłoniło na przykład rumuńskiego dyktatora Iona Antonescu i jego generałów, żołnierzy, urzędników, chłopów do wymordowania 200 tysięcy Żydów (liczba ta może być dwukrotnie większa) "z własnej inicjatywy", jak określił to historyk Armin Heinen. Jak wytłumaczyć fakt, że szwadrony śmierci z republik bałtyckich uderzały na zamówienie na Litwie, Łotwie, Ukrainie i Białorusi? I dlaczego niemieckim oddziałom do zadań specjalnych stacjonującym między Warszawą a Mińskiem z taką łatwością udało się podjudzić nieżydowską ludność do organizowania pogromów?

Jest bezspornym faktem, że bez Hitlera, szefa SS Heinricha Himmlera i wielu, wielu innych Niemców holokaust nigdy by się nie wydarzył. Pewne jest jednak i to, "że masowych morderstw popełnionych na milionach europejskich Żydów Niemcom nie udałoby się dokonać samodzielnie" – konstatuje historyk z Hamburga, Michael Wildt. Jest to konkluzja, w jaką wielu z tych, którym udało się przeżyć, nigdy nie wątpiło. Gdy w 1947 roku w Monachium spotkali się członkowie związku Żydów litewskich ocalałych z holokaustu, uchwalili rezolucję o jednoznacznym tytule: "O winie dużej części narodu litewskiego za wymordowanie litewskich Żydów".

W tak zwanej Trzeciej Rzeszy z jej doskonale funkcjonującą administracją Żydów wyłapywano od lat. Ale na terenach zdobytych przez wojska Wehrmachtu hitlerowscy oprawcy potrzebowali informacji, jakich na przykład w Holandii dostarczały im biura meldunkowe. Ich pracownicy zadali sobie sporo trudu, by sporządzić dokładny "rejestr Żydów".

A w jaki sposób w wieloetnicznych miastach wschodniej Europy SS i policja mogłyby wytropić Żydów bez pomocy miejscowej ludności? Niewielu Niemców było w stanie "rozpoznać Żyda w tłumie ludzi" – przypomina Thomas Blatt, ocalały z obozu w Sobiborze, który chce wystąpić jako oskarżyciel posiłkowy w procesie przeciwko Demianiukowi.

Blatt był wówczas jasnowłosym chłopcem i próbował w swoim rodzinnym mieście Izbica w Polsce uchodzić za chrześcijańskie dziecko. Nie nosił żółtej gwiazdy Dawida i w kontaktach z ludźmi w mundurach wykazywał się dużą pewnością siebie. Kilkakrotnie został jednak zdradzony – Niemcy płacili za takie informacje – i miał dużo szczęścia, że udało mu się przeżyć.

W Polsce Żydów denuncjowano tak powszechnie, że na określenie ludzi udzielających za pieniądze podobnych wskazówek powstało specjalne słowo: "szmalcownik" (przedtem nazywano tak paserów). Sprawca i jego ofiara – co szczególnie przygnębiające – bardzo często się znali. I podczas gdy Francuzi, Holendrzy czy Belgowie mogli jeszcze łudzić się, że deportowanym na Wschód Żydom z Paryża, Rotterdamu czy Brukseli uda się jakoś przeżyć, tu, między Wisłą a Bugiem, ludzie dobrze wiedzieli, co czeka więźniów Auschwitz czy Treblinki.

Oczywiście, bez trudu można znaleźć wiele przeciwstawnych przykładów. Jeden z oficerów wysokiej szarży z oddziału specjalnego C (odpowiedzialnego za wymordowanie ponad 100 tysięcy ludzi) skarżył się, że Ukraińcom obcy jest "antysemityzm z pobudek rasistowskich lub ideowych". I przez to "brakuje przywódców i duchowego zapału do tropienia Żydów". A jak pokazuje sfilmowana niedawno biografia krytyka literackiego Marcela Reich-Ranickiego, przeżył on czas okupacji na przedmieściach Warszawy, bo pewien polski pisarz zaryzykował wszystko, by umieścić go wraz z żoną w bezpiecznej kryjówce. Historyk Feliks Tych ocenia liczbę Polaków, którzy bezinteresownie ratowali Żydów, na 125 tysięcy.

Czego jednak, ponad prawdę, że zbrodniarze stanowili zawsze niewielką mniejszość miejscowej ludności, dowodzą takie przykłady? Niemcy zdani byli na tę właśnie mniejszość. W policji, SS i Wehrmachcie brakowało personelu do przeczesywania ogromnych terenów, na których nazistowscy przywódcy zamierzali zgładzić wszystkich ludzi pochodzenia żydowskiego. Chodziło o to, by na obszarze od Bretanii po Kaukaz – odcinek o długości prawie 4 tys. kilometrów – wyłapać ofiary, deportować je do odległych obozów zagłady lub zabić na miejscu, zapobiec ucieczkom, wykopać lub kazać wykopać masowe groby i dokonać krwawego dzieła.

Naturalnie tylko Hitler i jego otoczenie albo Wehrmacht mogli wstrzymać holokaust. Nie osłabia to jednak argumentu, że gdyby nie było zagranicznych popleczników, wielu tysiącom, może nawet milionom z około sześciu milionów zamordowanych Żydów udałoby się przeżyć.

Na polach śmierci w Europie Wschodniej na jednego niemieckiego policjanta przypada do dziesięciu lokalnych pomocników. Podobnie wyglądały proporcje w obozach zagłady, choć nie w Auschwitz, prowadzonym niemal wyłącznie przez Niemców, ale na przykład w Bełżcu (600 tys. zabitych), Treblince (900 tys.) czy w Sobiborze Demianiuka. Tam garstka esesmanów miała do pomocy około 120 wyszkolonych najemników. (...)

W obliczu tak niewyobrażalnych proporcji cisną się do głowy niepokojące pytania. Podobne berliński historyk Götz Aly postawił już przed kilkoma laty: czy to możliwe, by w kwestii tak zwanego ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej chodziło o "projekt ogólnoeuropejski, którego nie da się wytłumaczyć jedynie specyficznymi uwarunkowaniami niemieckiej historii"?

Jednoznaczny osąd europejskiego wymiaru holokaustu z sześcioma milionami wymordowanych Żydów jest jeszcze przed nami. Francuzi, Włosi dość późno – większość sprawców już nie żyła – rozpoczęli na szerszą skalę rozliczenia z tą częścią własnej historii, inni, jak Ukraińcy czy Litwini, do dziś z trudem radzą sobie z owym zadaniem lub podobnie jak Rumuni, Węgrzy i Polacy są dopiero na początku drogi. Nic dziwnego: od 1945 roku narody zaatakowane przez hitlerowski Wehrmacht postrzegają siebie i swoje spustoszone po wielokroć kraje w roli ofiar – i są nimi bez wątpienia za sprawą hekatomby zabitych, stanowiących spuściznę "Trzeciej Rzeszy". Tym większy ból sprawia wyznanie, że wielu rodaków służyło pomocą niemieckim oprawcom.

Najbardziej dotyczy to chyba Litwinów, którzy według badań przeprowadzonych przez amerykańskiego historyka Raula Hilbergsa mieli najwięcej takich pomocników w przeliczeniu na liczbę ludności. Na drugim końcu skali są Duńczycy, którzy w Yad Vashem uhonorowani zostali zespołowo. Kiedy w 1943 roku rozpoczęły się deportacje duńskich Żydów, szerokie rzesze mieszkańców pomagały im w ucieczce do Szwecji lub ukrywały prześladowanych przed niemieckimi siepaczami. Z około 7,5 tysiąca duńskich Żydów 98 procent przeżyło drugą wojnę. Dla porównania: Żydom z Holandii udało się to jedynie w dziewięciu procentach.

Czy więc holokaust stanowił punkt krytyczny nie tylko niemieckiej, "lecz również europejskiej historii", jak twierdzi historyk Aly? Tak czy inaczej, wiadomo o kilku faktach na temat nieniemieckich sprawców, które nie pasują do tego, co przez długi czas uchodziło za rzecz pewną. Choćby przekonanie, że pomocnicy działali pod przymusem. To prawda, że ryzykowali życie, jeśli sprzeciwili się rozkazom niemieckich okupantów – dotyczyło to zarówno jednostek policyjnych i pracowników administracji w Europie Zachodniej, jak i nowo formowanych oddziałów policji pomocniczej na wschodzie kontynentu. Ale prawdą jest również to, że w wielu miejscach ludzie dobrowolnie zgłaszali się na służbę u Niemców lub bezpośrednio uczestniczyli w zbrodniach. (...)

Szczególnie niepokojącym wnioskiem, jaki wypływa z badań, jest fakt, że podobnie jak w przypadku niemieckich złoczyńców, również ich poplecznicy nie odznaczali się żadnymi szczególnymi cechami, pozwalającymi przypisać ich do określonej grupy. Wśród morderców byli katolicy i protestanci, cieszący się życiem Europejczycy z Południa i zimnokrwiści Bałtowie, zapaleni prawicowi ekstremiści i chłodni biurokraci, wysublimowane umysły i grubo ciosani proletariusze. (...)

A antysemityzm? W latach 30. jego zwolennicy znajdowali posłuch w każdym miejscu w Europie, ponieważ głębokie zmiany po pierwszej wojnie światowej i światowy kryzys gospodarczy wywoływały silny niepokój. Zwłaszcza w Europie Wschodniej ludzie skłonni byli szukać w Żydach kozłów ofiarnych i wykluczać ich jako rywali z rynku pracy. Na Węgrzech od końca lat trzydziestych nie mogli oni obejmować urzędów publicznych i wykonywać wielu zawodów. Rumunia z własnej inicjatywy wprowadziła niesławne ustawy norymberskie. W Polsce młodzieży pochodzenia żydowskiego ograniczono dostęp na uczelnie.

Rozmiary niezależnego od Niemiec antysemityzmu widać również w tym, że w Polsce jeszcze po zakończeniu wojny miejscowy motłoch pozbawił życia co najmniej 600, a niewykluczone, że parę tysięcy Żydów, którzy przetrwali holokaust. Wydaje się jednak, że ważniejszą rolę odgrywał tu wybujały nacjonalizm, przynajmniej w Europie Wschodniej. Wielu marzyło o państwie narodowym, pozbawionym mniejszości. Z takiej perspektywy Żydzi stanowili tylko jedną z obcych grup narodowościowych, których chciano się pozbyć. (...)

Trudno stwierdzić, co skłania człowieka do tego, by pozbawiał życia drugiego. Często nacjonalistyczne zaślepienie lub antysemityzm stanowiły jedynie pretekst. W Niemczech podczas wojny nikt nie głodował, na wschodzie kontynentu natomiast warunki życia były straszne. "Dla Niemców 300 Żydów oznaczało 300 wrogów ludzkości. Dla Litwinów było to 300 par spodni i butów" – tak świadek tamtych czasów opisywał panujące powszechnie chciwe pożądanie mienia ofiar.

A w szerszym wymiarze – nad Sekwaną 97 procent przejętych żydowskich przedsiębiorstw pozostało w rękach Francuzów. Rząd węgierski dzięki majątkom pożydowskim mógł rozbudować system emerytalny i zahamować inflację. Ale czy to wystarczy do wyjaśnienia europejskiego wymiaru holokaustu? Czy też na końcu będziemy wiedzieć tylko tyle, że podobny koszmar wymyka się wszelkim próbom wytłumaczenia? (...)

Nie da się z całą pewnością stwierdzić, jak wielką rolę w konkretnych przypadkach odegrali niemieccy podżegacze. Przed i za linią frontu latem 1941 roku miały w każdym razie miejsce potworne wydarzenia, jak to w Jedwabnem we wschodniej Polsce. Około 40 polskich katolików, uzbrojonych w nabijane gwoździami pałki i metalowe rury na oczach wszystkich mieszkańców spędziło swoich żydowskich sąsiadów na rynek. Tam zmuszali ich, by tańczyli, niektórych zabili od razu, a pozostałych zamknęli w stodole, którą następnie podpalili. 300 mężczyzn kobiet i dzieci zginęło, nie doczekawszy się niczyjej pomocy.

Wydarzenie to w 2000 roku wywołało zainteresowanie na całym świecie, kiedy polski historyk Jan Gross zbadał dokładnie jego przebieg i został oskarżony przez wielu swych rodaków, że kala własne gniazdo. Komisja polskich historyków potwierdziła wyniki dochodzenia Grossa i zwróciła uwagę na cały region. Dziś więc wiadomo już dość dokładnie, co sprawiło, że mieszkańcy Jedwabnego i wielu innych miejscowości w 1941 roku stali się mordercami.

Czasem motywem były pieniądze. Niektórzy sprawcy byli zadłużeni u Żydów i w taki sposób próbowali pozbyć się obciążeń. Główny powód pogromów stanowiła jednak, jak się wydaje, wyimaginowana zemsta. Teza, że "ci właśnie Żydzi" tworzą swego rodzaju bazę dla sowieckiego panowania, przyciągała coraz więcej zwolenników, bo komuniści pochodzenia żydowskiego przez pewien czas byli bardzo licznie reprezentowani w niektórych sektorach radzieckiego aparatu władzy. Organizatorzy pogromów obciążyli więc Żydów winą za zbrodnie, jakich Rosjanie dopuścili się w latach 1939-1941 podczas okupacji wschodniej części Polski. (...)

Zasada oczerniania zadomowiła się także w Holandii i we Francji. Podobnie jak usłużne posłuszeństwo miejscowych władz, by nie stawać na przeszkodzie masowym morderstwom, lecz współdziałać. Powszechna była również wymówka, że o losie tych ludzi nie miało się najmniejszego pojęcia, nie mówiąc już o jakiejkolwiek wiedzy. Tak tłumaczyli się przestępcy siedzący za biurkiem, pomagierzy różnej maści i oportuniści. Istnieniu tej kategorii sprawców akurat we Francji często się zaprzecza. Tu bowiem zrodził się mit, że cały naród heroicznie walczył w "résistance", ruchu oporu, jak określił to generał Charles de Gaulle, późniejszy prezydent. (...)

Demianiuk to całkiem inny typ sprawcy, on nie należał do kolaborantów ani szmalcowników, którzy z dala od śmiercionośnej maszynerii wnosili swój wkład w dzieło wytępienia Żydów. Był dokładnie na miejscu – tak widzą to prokuratorzy, tak napisane jest w obszernym akcie oskarżenia. (...) Powinien stanąć przed sadem. – Jesteśmy to winni ofiarom holokaustu – powiedział wicekanclerz Niemiec Frank-Walter Steinmeier.

Ci, którym tacy ludzie jak Demianiuk przysporzyli cierpień, nie czują dziś chęci odwetu. (...) Thomas Blatt, ocalały z Sobiboru, mówi, że jest mu wszystko jedno, czy oskarżony trafi do więzienia, czy też nie. Ważny jest dla niego sam proces, chce jedynie, by prawda wyszła na jaw. Demianiuk mógłby z pewnością wiele opowiedzieć o Sobiborze i o przerażającym świecie ludzi, którzy pomagali dokonać Zagłady.

Orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego w sprawie sporu kompetencyjnego prezydent - premier z 20 maja 2009

Kpt 2/08

Komunikat prasowy po rozprawie dotyczącej sporu kompetencyjnego w sprawie określenia centralnego konstytucyjnego organu państwa, który uprawniony jest do reprezentowania Rzeczypospolitej Polskiej w posiedzeniach Rady Europejskiej.

27 marca i 20 maja 2009 r. Trybunał Konstytucyjny w pełnym składzie rozpoznawał wniosek Prezesa Rady Ministrów dotyczący sporu kompetencyjnego w sprawie określenia centralnego konstytucyjnego organu państwa, który uprawniony jest do reprezentowania Rzeczypospolitej Polskiej w posiedzeniach Rady Europejskiej.

W postanowieniu z 20 maja 2009 r. Trybunał Konstytucyjny orzekł:
1. Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej, Rada Ministrów i Prezes Rady Ministrów w wykonywaniu swych konstytucyjnych zadań oraz kompetencji kierują się zasadą współdziałania władz, wyrażoną w Preambule oraz w art. 133 ust. 3 Konstytucji Rzeczypospolitej Polskiej.

2. Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej, jako najwyższy przedstawiciel Rzeczypospolitej, może, na podstawie art. 126 ust. 1 Konstytucji, podjąć decyzję o swym udziale w konkretnym posiedzeniu Rady Europejskiej, o ile uzna to za celowe dla realizacji zadań Prezydenta Rzeczypospolitej określonych w art. 126 ust. 2 Konstytucji.

3. Rada Ministrów, na podstawie art. 146 ust. 1, 2 i 4 pkt 9 Konstytucji, ustala stanowisko Rzeczypospolitej Polskiej na posiedzenie Rady Europejskiej. Prezes Rady Ministrów reprezentuje Rzeczpospolitą Polską na posiedzeniu Rady Europejskiej i przedstawia ustalone stanowisko.

4. Udział Prezydenta Rzeczypospolitej w konkretnym posiedzeniu Rady Europejskiej wymaga współdziałania Prezydenta Rzeczypospolitej z Prezesem Rady Ministrów i właściwym ministrem na zasadach określonych w art. 133 ust. 3 Konstytucji. Celem współdziałania jest zapewnienie jednolitości działań podejmowanych w imieniu Rzeczypospolitej Polskiej w stosunkach z Unią Europejską i jej instytucjami.

5. Współdziałanie Prezydenta Rzeczypospolitej z Prezesem Rady Ministrów i właściwym ministrem umożliwia odniesienie się Prezydenta Rzeczypospolitej - w sprawach związanych z realizacją jego zadań określonych w art. 126 ust. 2 Konstytucji - do stanowiska Rzeczypospolitej Polskiej ustalanego przez Radę Ministrów. Umożliwia też sprecyzowanie zakresu i form zamierzonego udziału Prezydenta Rzeczypospolitej w konkretnym posiedzeniu Rady Europejskiej.

Przedmiotem sporu kompetencyjnego (art. 189 konstytucji) rozstrzygniętego postanowieniem Trybunału Konstytucyjnego z 20 maja 2009 r., była kwestia ujęta w pytaniu Prezesa Rady Ministrów, kto "uprawniony jest do reprezentowania Rzeczypospolitej Polskiej w posiedzeniach Rady Europejskiej w celu prezentowania na nim stanowiska Państwa".

Trybunał przyjął, że istotą realnego sporu są dwie funkcjonalnie powiązane kompetencje:
- "określanie" centralnego konstytucyjnego organu Rzeczypospolitej, uprawnionego do reprezentowania państwa na posiedzeniach Rady Europejskiej;
- "prezentowanie" (przedstawianie) na posiedzeniach Rady Europejskiej stanowiska Rzeczypospolitej.
Problem powstaje w sytuacji, gdy Prezydent Rzeczypospolitej wyrazi zamiar wzięcia udziału w posiedzeniu Rady Europejskiej, podczas gdy udziału tego nie przewidywała Rada Ministrów.

Zarówno Prezydent Rzeczypospolitej i Rada Ministrów mają właściwe dla każdego z nich zakresy działania i kompetencji przy jednoczesnym wskazaniu sytuacji wymagających wzajemnego i lojalnego współdziałania. W kształtowaniu relacji pomiędzy RP a instytucjami Unii Europejskiej, oba organy występujące w sporze uczestniczą w sposób zróżnicowany w zakresie i w formach zdeterminowanych konstytucyjnie oraz ustawowo (zgodnie z art. 126 ust. 3 oraz art. 146 ust. 1, 2 i 4 konstytucji).

Przedmiotem obrad Rady Europejskiej są zagadnienia z zakresu wszystkich trzech "filarów" Unii: Wspólnoty Europejskiej i jej polityk, wspólnej polityki zagranicznej i bezpieczeństwa oraz współpracy policyjnej i sądowej w sprawach karnych.
W posiedzeniu Rady Europejskiej, na którym przyjmowane są wnioski, każdej delegacji państwa członkowskiego przysługują dwa miejsca. Określenie (art. 4 Traktatu o Unii Europejskiej) "szefowie państw lub rządów", którzy uczestniczą w posiedzeniach Rady Europejskiej - odsyła do konstytucji i ustawodawstw krajowych.
Ponieważ określenie organu państwa uprawnionego do reprezentowania Rzeczypospolitej Polskiej w posiedzeniach Rady Europejskiej w celu przedstawiania na nim stanowiska Państwa nie zostało konstytucyjnie uregulowane w sposób literalny i jednoznaczny, konieczna jest wykładnia systemowa odpowiednich unormowań konstytucyjnych.

Zgodnie z art. 146 ust. 1 konstytucji Rada Ministrów prowadzi politykę wewnętrzną i zagraniczną Rzeczypospolitej Polskiej. Trybunał stwierdza, że materia "europejska" (unijna) pozostaje w ścisłym związku z tradycyjnie rozumianą "polityką wewnętrzną" (taką jak: polityka gospodarcza, rolna, transportowa, ekologiczna). Im bardziej przedmiot obrad Rady Europejskiej wiąże się z polityką wewnętrzną, którą prowadzi i za którą politycznie odpowiada Rada Ministrów, tym mniej zasadne jest uczestnictwo w posiedzeniach Rady Europejskiej innych niż Rada Ministrów organów państwa.

Rada Ministrów realizuje konstytucyjną funkcję "ogólnego kierownictwa w dziedzinie stosunków z innymi państwami i organizacjami międzynarodowymi" (art. 146 ust. 4 pkt 9). Zapewnia ona zewnętrzne bezpieczeństwo państwa (art. 146 ust. 4 pkt 8). Prowadzi też politykę wewnętrzną i zagraniczną Rzeczypospolitej Polskiej (art. 146 ust. 1). Dysponuje także kompetencją zawierania umów międzynarodowych. Na rzecz Rady Ministrów działa domniemanie właściwości w sprawach "polityki państwa" niezastrzeżonych dla innych organów państwowych i samorządu terytorialnego (art. 146 ust. 2).

Właściwość Rady Ministrów w "prowadzeniu polityki zagranicznej" nie jest równoznaczna z wyłączną kompetencją (właściwością rzeczową) Rady Ministrów w zakresie reprezentowania Rzeczypospolitej Polskiej wobec innych państw i organizacji międzynarodowych. Uwzględnić tu bowiem należy treść art. 133 ust. 1 określającego Prezydenta Rzeczypospolitej jako "reprezentanta państwa w stosunkach zewnętrznych". Zgodnie z art. 146 ust. 2 konstytucji do Rady Ministrów należą zatem wszystkie sprawy reprezentacji państwa, z wyjątkiem tych, które w wyraźny sposób zostały - w zakresie art. 133 ust. 1 i 2 - zastrzeżone na rzecz Prezydenta Rzeczypospolitej. Realizacja konstytucyjnych kompetencji Prezydenta Rzeczypospolitej określonych w art. 133 ust. 1 wymaga współdziałania z Prezesem Rady Ministrów, ministrem spraw zagranicznych, a nadto - w zakresie art. 133 ust. 1 pkt 1 - z Sejmem i Senatem.

Prowadzenie polityki wewnętrznej i zagranicznej należy do Rady Ministrów. Prezes Rady Ministrów zaś na podstawie art. 148 pkt 4 "zapewnia wykonanie polityki Rady Ministrów i określa sposoby jej wykonywania".
Działania Prezesa Rady Ministrów są zatem pochodną konstytucyjnej funkcji "reprezentowania Rady Ministrów" (art. 148 pkt 1) oraz konstytucyjnego zadania "zapewnienia realizacji polityki Rady Ministrów i określania sposobów jej wykonywania" (art. 148 pkt 4). W ramach zadania wskazanego w art. 148 pkt 4 Konstytucji mieści się określanie przez Prezesa Rady Ministrów sposobu reprezentacji Rady Ministrów na posiedzeniach Rady Europejskiej.
Prowadzenie przez Radę Ministrów polityki zagranicznej i sprawowanie "ogólnego kierownictwa" w stosunkach z innymi państwami i organizacjami międzynarodowymi oraz pozostawanie organem właściwym w sprawach "nie zastrzeżonych dla innych organów państwowych" obejmuje ustalanie treści stanowiska Rzeczypospolitej we wszystkich zakresach jej stosunków zewnętrznych, w tym: we wszystkich zakresach (i na wszystkich forach) relacji z Unią Europejską. Ustalenie stanowiska Rzeczypospolitej Polskiej na każde posiedzenie Rady Europejskiej należy, zgodnie z art. 146 ust. 2 konstytucji, do wyłącznej właściwości Rady Ministrów.

Prezes Rady Ministrów ma generalne uprawnienie do reprezentowania Rady Ministrów i określa sposoby wykonywania polityki kierowanej przez siebie Rady Ministrów. Uczestnictwo Prezesa Rady Ministrów w posiedzeniach Rady Europejskiej jest bezpośrednią konsekwencją jego funkcji ustrojowych w Radzie Ministrów i w systemie organów państwowych.

Prezydent Rzeczypospolitej urzeczywistniając przypisane mu przez prawo funkcje oraz zadania działa niezależnie od Rady Ministrów, "na własny rachunek". Dotyczy to funkcji Prezydenta określonych w art. 126 ust. 1 konstytucji.
Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej nie ma wynikających wprost z konstytucji uprawnień służących samodzielnemu prowadzeniu polityki zagranicznej Rzeczypospolitej.
Nie jest też upoważniony do samodzielnego prowadzenia polityki zagranicznej ani do sprawowania kierownictwa w dziedzinie stosunków z organizacjami międzynarodowymi. Zadania Prezydenta, określone w art. 126 ust. 2, jak też kompetencje wskazane w art. 133 ust. 1 konstytucji wykazują szereg odniesień do sfer polityki: zagranicznej, wewnętrznej oraz "unijnej", prowadzenie których pozostaje w gestii Rady Ministrów.

Konstytucja RP czyni Prezydenta "najwyższym przedstawicielem Rzeczypospolitej Polskiej" nie rozciągając analogicznej funkcji na inne organy państwowe, ani nie przewidując udziału tych organów w pełnieniu tak określonej funkcji Prezydenta. Stąd wynika, że Prezydent - na zasadach i w granicach wyznaczonych przez konstytucję i ustawy (art. 126 ust. 3 konstytucji) - samodzielnie postanawia o miejscu i formach urzeczywistnienia funkcji określonej w art. 126 ust. 1 konstytucji.
Rola Prezydenta jako "najwyższego przedstawiciela Rzeczypospolitej Polskiej" i "gwaranta ciągłości władzy państwowej" została przedmiotowo ukierunkowana - w art. 126 ust. 2 jako: czuwanie nad przestrzeganiem konstytucji, stanie na straży suwerenności i bezpieczeństwa państwa oraz nienaruszalności i niepodzielności jego terytorium. Przepis ten wyznacza zakres zadań, jakie konstytucja stawia przed Prezydentem, określając ramy, sferę realizacji i charakter jego ról określonych w art. 126 ust. 1 konstytucji.

Treść art. 126 ust. 2 konstytucji określa zadania, a nie kompetencje. Wymienione w art. 126 ust. 2 zadania są realizowane przez Prezydenta wspólnie i w porozumieniu z innymi organami władzy państwowej. W zakresie żadnego ze wskazanych zadań Prezydent nie ma wyłączności ich realizacji w formach władczych. Ustalonych w art. 126 ust. 2 zadań (celów) Prezydent nie może realizować w sposób dowolny. Realizując je może sięgać bowiem jedynie po kompetencje określone w konstytucji i ustawach. Sięganie przez Prezydenta po te kompetencje następować może jedynie w sytuacji, gdy służy to realizacji celów, wyrażonych w art. 126 ust. 2 konstytucji.

Stanie na straży nienaruszalności i niepodzielności terytorium państwa polskiego oznacza zobowiązanie do przeciwdziałania wszelkim próbom cesji najmniejszej choćby części obszaru terytorialnego Polski, w tym również wód terytorialnych; przeciwdziałanie politycznej dezintegracji terytorium Polski, powstawaniu zróżnicowanych porządków publicznych, wykraczających poza konstytucyjnie dopuszczalną decentralizację władzy. Dotyczy także przeciwdziałania podejmowaniu prób wprowadzenia autonomii terytorialnej oraz dążeniom do federalizacji Polski.
Wystąpienie w ramach Unii Europeskiej zagrożeń dla integralność terytoriów państw członkowskich jest w wysokim stopniu nierealne. Okoliczność ta istotnie zawęża potrzebę udziału Prezydenta w posiedzeniach Rady Europejskiej motywowanego staniem na straży "nienaruszalności i niepodzielności terytorium" Rzeczypospolitej (art. 126 ust. 2 in fine).

Troskę o bezpieczeństwo (rozumianą jako śledzenie, przeciwdziałanie i zwalczanie przeszkód w funkcjonowaniu państwa) Prezydent urzeczywistnia przede wszystkim jako zwierzchnik Sił Zbrojnych RP. Decydujące są kompetencje wiążące się z wprowadzaniem stanu wojennego i wyjątkowego oraz zarządzenia (powszechnej lub częściowej) mobilizacji.
Przedmiotem rozstrzygnięć Rady Europejskiej są sprawy uprzednio przekazane przez państwa członkowskie do wspólnego wykonywania za pośrednictwem instytucji Unii Europejskiej. Zarówno tryb przekazania, jak i przedmiot przekazania "kompetencji organów władzy państwowej w niektórych sprawach" zachowuje cechę pozostawania "w zgodzie z Konstytucją" jako "najwyższym prawem Rzeczypospolitej". Natomiast zmiana zakresu przekazania kompetencji organów władzy państwowej na rzecz Unii Europejskiej wymaga zmiany traktatów, stanowiących podstawę Unii.
Trybunał Konstytucyjny stwierdza, że posiedzenia Rady Europejskiej poświęcone zmianom traktatów, stanowiących podstawę Unii, mogą się wiązać z zagadnieniem suwerenności Rzeczypospolitej Polskiej, co uzasadniałoby udział w nich Prezydenta RP.

Z Preambuły do konstytucji i z art. 133 ust. 3 wynika trwałe zobowiązanie Prezydenta Rzeczypospolitej i Prezesa Rady Ministrów oraz właściwego ministra dotyczące współdziałania w realizacji zadań nieobjętych zakresami ich wyłącznej właściwości. Współdziałanie to stanowi ciąg czynności, podejmowanych bądź to z inicjatywy Prezydenta, bądź Prezesa Rady Ministrów lub obydwu wymienionych organów w sferze konstytucyjnie i ustawowo określonej. W odniesieniu do zadań Prezydenta wymóg współdziałania z Prezesem Rady Ministrów i właściwymi ministrami występuje w znacznie szerszym zakresie. Nie ma zatem pełnej symetrii dotyczącej zakresów konstytucyjnej powinności współdziałania.

Konstytucja nie determinując wyczerpująco zasad i sposobu współdziałania pozostawiając je praktyce politycznej i organizacyjnej Prezydenta Rzeczypospolitej i Prezesa Rady Ministrów. Tak rozumiane współdziałanie obejmuje także wypracowywanie stanowiska Rzeczypospolitej Polskiej w związku z posiedzeniem Rady Europejskiej, niezależnie od woli udziału w posiedzeniu Prezydenta RP, w zakresie, w jakim stanowisko to mieści się "w zakresie polityki zagranicznej".
Oznacza w szczególności rzetelne informowanie Prezydenta Rzeczypospolitej przez Prezesa Rady Ministrów lub Ministra Spraw Zagranicznych o porządku planowanego posiedzenia.

W przypadku oficjalnie zgłoszonego zainteresowania Prezydenta Rzeczypospolitej sprawą objętą porządkiem obrad Rady Europejskiej, (a wchodzącą w zakres zadań Prezydenta określonych w art. 126 ust. 2 konstytucji), Rada Ministrów udziela informacji o stanowisku rządu w tym zakresie.

Oficjalna decyzja dotycząca udziału Prezydenta w konkretnym posiedzeniu Rady Europejskiej winna być efektem współdziałania między określonymi w art. 133 ust. 3 konstytucji organami państwa. Może być ogłoszona jako rezultat uzgodnienia, a nawet - jako wspólna decyzja Prezydenta Rzeczypospolitej i Rady Ministrów reprezentowanej przez Premiera.
Współdziałanie Prezydenta Rzeczypospolitej, Prezesa Rady Ministrów i właściwego ministra w ramach art. 133 ust. 3 konstytucji oznacza obustronną otwartość na współpracę i efektywną gotowość jej podjęcia. Ustrojodawca objął dyrektywą współdziałania wszystkie formy aktywności Prezydenta, Rady Ministrów i Prezesa Rady Ministrów skierowane "na zewnątrz" Rzeczypospolitej Polskiej.

Współdziałanie określone w art. 133 ust. 3 konstytucji dotyczy w pierwszym rzędzie sytuacji, gdy Prezydent zgłosi zamiar uczestniczenia - ze względu na realizację zadań określonych w art. 126 ust. 2 konstytucji - w posiedzeniu Rady Europejskiej. Założeniem jest, iż Rzeczpospolitą Polską reprezentuje na posiedzeniu Rady Europejskiej Prezes Rady Ministrów lub wyznaczony minister (członek Rady Ministrów); przedstawia on stanowisko Rzeczypospolitej Polskiej ustalone przez Radę Ministrów. Uzgodnienie pomiędzy Prezesem Rady Ministrów i właściwym ministrem a Prezydentem Rzeczypospolitej może dopuścić inne formy przedstawiania wskazanego tu stanowiska Rzeczypospolitej, obejmujące udział Prezydenta w tych czynnościach.

Prezydent Rzeczypospolitej może zgłaszać uwagi do stanowiska Rzeczypospolitej na posiedzenie Rady Europejskiej w zakresie, który uzna za celowy dla realizacji jego konstytucyjnych zadań, niezależnie od uczestnictwa w posiedzeniu.

Rozprawie przewodniczył prezes TK Bohdan Zdziennicki, sprawozdawcami byli sędzia TK Marian Grzybowski i sędzia TK Mirosław Wyrzykowski.

Postanowienie podlega ogłoszeniu w Monitorze Polskim.

Prasa:

Newsweek, 14, 5.04 09 r.
Marek Safjan: Czekamy na wyrok.
Gazeta Prawna, 61, 27. 03. 09 r.
Katarzyna Żaczkiewicz: Dziś Trybunał zadecyduje, czy jest spór kompetencyjny.
Gazeta Wyborcza, 74, 28-29. 03. 09 r.
Ewa Siedlecka: Dla kogo szczyty.
Rzeczpospolita, 74, 28-29. 03. 09 r.
Agata Łukaszewicz: Spór o krzesło w UE nierozstrzygnięty.
Dziennik, 74, 28-29. 03. 09 r.
Grzegorz Osiecki: Pojedynek nierozstrzygnięty.
Trybuna, 74, 28-29. 03. 09 r.
Ewa Rosomak: Pałaców Wojna o Brukselę.
Nasz Dziennik, 74, 28-29. 03. 09 r.
Artur Kowalski: O co ten spór.
Polska, 74, 28-29. 03. 09 r.
Anita Czupryn: Lech Kaczyński będzie miał zdjęcie z Obamą.
Newsweek, 14, 5.04 09 r.
Marek Safjan: Czekamy na wyrok.

Komunikat prasowy o nowym terminie rozprawy dotyczącej sporu kompetencyjnego w sprawie określenia centralnego konstytucyjnego organu państwa, który uprawniony jest do reprezentowania Rzeczypospolitej Polskiej w posiedzeniach Rady Europejskiej.

27 marca 2009 r. o godz. 9.00 Trybunał Konstytucyjny w pełnym składzie rozpoznawał wniosek Prezesa Rady Ministrów dotyczący sporu kompetencyjnego w sprawie określenia centralnego konstytucyjnego organu państwa, który uprawniony jest do reprezentowania Rzeczypospolitej Polskiej w posiedzeniach Rady Europejskiej.

Nowy termin rozprawy 20 maja 2009 r., godz. 9.30.

Rozprawie będzie przewodniczył prezes TK Bohdan Zdziennicki, sprawozdawcami będą sędzia TK Marian Grzybowski i sędzia TK Mirosław Wyrzykowski

Komunikat prasowy o odroczeniu rozprawy dotyczącej sporu kompetencyjnego w sprawie określenia centralnego konstytucyjnego organu państwa, który uprawniony jest do reprezentowania Rzeczypospolitej Polskiej w posiedzeniach Rady Europejskiej.

27 marca 2009 r. o godz. 9.00 Trybunał Konstytucyjny w pełnym składzie rozpoznawał wniosek Prezesa Rady Ministrów dotyczący sporu kompetencyjnego w sprawie określenia centralnego konstytucyjnego organu państwa, który uprawniony jest do reprezentowania Rzeczypospolitej Polskiej w posiedzeniach Rady Europejskiej.

Trybunał Konstytucyjny odroczył rozprawę bezterminowo.

Rozprawie przewodniczył prezes TK Bohdan Zdziennicki, sprawozdawcami byli sędzia TK Marian Grzybowski i sędzia TK Mirosław Wyrzykowski.

Komunikat prasowy przed rozprawą dotyczącą sporu kompetencyjnego w sprawie określenia centralnego konstytucyjnego organu państwa, który uprawniony jest do reprezentowania Rzeczypospolitej Polskiej w posiedzeniach Rady Europejskiej.

27 marca 2009 r. o godz. 9.00 Trybunał Konstytucyjny w pełnym składzie rozpozna wniosek Prezesa Rady Ministrów dotyczący sporu kompetencyjnego w sprawie określenia centralnego konstytucyjnego organu państwa, który uprawniony jest do reprezentowania Rzeczypospolitej Polskiej w posiedzeniach Rady Europejskiej.

Trybunał Konstytucyjne orzeknie w sprawie rozstrzygnięcia sporu kompetencyjnego między Prezydentem Rzeczypospolitej Polskiej a Prezesem Rady Ministrów w przedmiocie określenia centralnego konstytucyjnego organu państwa, który uprawniony jest do reprezentowania Rzeczypospolitej Polskiej w posiedzeniach Rady Europejskiej w celu prezentowania na nim stanowiska Państwa.

Spór kompetencyjny dotyczy określenia podmiotu władnego do określenia składu delegacji na posiedzenie Rady Europejskiej oraz uprawnionego do prezentowania na nim stanowiska Rzeczpospolitej Polskiej. Koncentruje się na uczestniczeniu Prezydenta RP w posiedzeniach Rady Europejskiej i sprowadza do rozstrzygnięcia, czy o uczestnictwie Prezydenta RP decyduje on samodzielnie, czy też ostateczna decyzja należy do Prezesa Rady Ministrów. Zdaniem wnioskodawcy, skoro konstytucja ogólne kierownictwo w dziedzinie stosunków z innymi państwami i organizacjami międzynarodowymi przyznaje Radzie Ministrów w ramach prowadzonej przez nią polityki zagranicznej RP, to uprawnienie do wyznaczania osób reprezentujących RP na posiedzeniach Rady Europejskiej ma Prezes Rady Ministrów. Przemawia za tym - wynikające z art. 146 konstytucji - domniemanie kompetencji Rady Ministrów oraz brak przepisu przyznającego uprawnienie w tym zakresie Prezydentowi RP. Naruszenie konstytucji polegało na wyinterpretowaniu przez Prezydenta RP z art. 126 ust. 1 konstytucji samoistnych uprawnień do wzięcia udziału w posiedzeniu Rady Europejskiej w Brukseli 15 -16 października 2008 r. wbrew stanowisku Prezesa Rady Ministrów. Stanowiło to wkroczenie w kompetencje Prezesa Rady Ministrów wynikające z art. 146 ust. 1, ust. 2 i ust. 4 pkt 9 w związku z art. 148 pkt 1, 4 i 5 konstytucji oraz wykraczało poza kompetencje Prezydenta RP wynikające z art. 133 ust. 3 konstytucji.

Rozprawie będzie przewodniczył prezes TK Bohdan Zdziennicki, sprawozdawcami będą sędzia TK Marian Grzybowski i sędzia TK Mirosław Wyrzykowski.

Ostatnia zmiana: 05/20/2009 18:48:11

Odwaga dedykowana Wandzie

Monika Rogozińska 20-05-2009, ostatnia aktualizacja 20-05-2009 03:42

Kangczendzonga zdobyta. Kinga Baranowska stanęła 18 maja na szczycie jako pierwsza Polka i piąta kobieta na świecie.

Kinga Baranowska, 33 lata, 160 cm wzrostu (Archiwum Kingi Baranowskiej)
źródło: Rzeczpospolita
Kinga Baranowska, 33 lata, 160 cm wzrostu (Archiwum Kingi Baranowskiej)

Początek wyprawy naznaczyła wiadomość o śmierci kolegi Piotra Morawskiego w lodowej szczelinie Dhaulagiri. Potem był marsz przez górzystą dżunglę, przeziębienie, gorączka, antybiotyk, pijawki, problemy z transportem, strajki i ucieczki tragarzy. Kinga Baranowska dołączyła do wyprawy baskijsko-katalońsko-andorskiej.

Rozległy, rzadko odwiedzany masyw trzeciego co do wysokości ośmiotysięcznika leży na granicy Indii i Nepalu. Ma kilka oddalonych od siebie wierzchołków. Polacy zapisali tu piękne karty. W 1978 r. na dziewiczy szczyt Południowy Kangczendzongi weszli Eugeniusz Chrobak i Wojciech Wróż, a na Środkowy Wojciech Brański, Andrzej Heinrich i Kazimierz Olech. Zimą 1986 r. główny wierzchołek zdobyli Jerzy Kukuczka i Krzysztof Wielicki.

Na obecnej wyprawie 13 maja był dniem pamięci o Wandzie Rutkiewicz, którą ostatni raz widziano tu w 1992 r. na wysokości 8250 m, na innej drodze. Zaginęła.

O Kangczendzondze (8598 m n.p.m.) mówiono, że pożera kobiety. Pierwszą niewiastą, która stanęła na wierzchołku w 1998 r. była Brytyjka Ginette Harrison. Drugą kobietą, którą Kangczendzonga łaskawie potraktowała trzy lata temu, była Austriaczka Gerlinde Kaltenbrunner.

18 maja próbę podjęło 20 alpinistów różnych narodowości. Kinga Baranowska stanęła na wierzchołku o 16.45 po 16 godzinach wspinaczki. „Góra niewyobrażalnie wymagająca, dla mnie najtrudniejsza ze wszystkich, na których do tej pory byłam. Jestem bardzo zmęczona, ale też szczęśliwa. Górę tę dedykuję Wandzie Rutkiewicz” – przekazała wiadomość po zejściu do namiotu obozu IV (7700 m).

Pół godziny przed Polką na szczyt dotarła Baskijka Edurne Pasaban, dla której Kangczendzonga jest 12. ośmiotysięcznikiem. Podczas zejścia Edurne zasłabła. Koledzy zorganizowali akcję ratunkową. Dzień wcześniej na wierzchołku stała Koreanka wspomagana tlenem z butli i dużą wyprawą.

Kinga wspina się bez tlenu. „Istnieje kolosalna różnica pomiędzy niskimi i wysokimi ośmiotysięcznikami w odczuwaniu zawartości tlenu – napisała w relacji. – Po prostu rozrywa płuca od próby nabrania powietrza. I istnieje ogromna różnica, gdy używa się butli z tlenem, ludzie mieli o połowę krótsze czasy. My przy nich jak łamagi...”

Złośliwi mówią, że Kinga jest mistrzynią jazdy w peletonie.

– Megasukces! – mówi Artur Hajzer, uczestnik polskiej zimowej wyprawy na tę górę. – Mam nadzieję, że wreszcie dotrze do Polskiego Związku Alpinizmu, iż trzeba Kingę i kobiecy himalaizm wesprzeć. Ostatnio rzeczywiście wspina się z Hiszpanami w silnych wyprawach. Edurne bowiem towarzyszy „dwór” wspomagający jej program. Kiedy zrobi Koronę Himalajów, do czego jej brakuje dwóch ośmiotysięczników, to Kinga może zostać znowu sama, tak jak Wanda.

Polską alpinistkę wsparła finansowo Fundacja Jerzego Kukuczki – organizacja pożytku publicznego.

– Tym wejściem Kinga dołączyła do elity kobiecego himalaizmu – mówi Piotr Pustelnik, który tą samą drogą dotarł na wierzchołek w 2001 r., używając tlenu z butli. – Wreszcie przełamiemy syndrom polskiego myślenia o Kangczendzondze „górze, na której zginęła Wanda Rutkiewicz”. Teraz będzie górą, na którą weszła Kinga.

Ośmiotysięczniki Baranowskiej

2003 r. - Cho Oyu (8201 m) 2006 r. - Broad Peak (8047 m) 2007 r. - Nanga Parbat (8125 m) 2008 r. - Dhaulagiri (8167 m) - pierwsza Polka 2008 r. - Manaslu (8163 m) - pierwsza Polka 2009 r. - Kangczendzonga (8598 m) - pierwsza Polka

Rzeczpospolita

Przestępca i profesor. Historia znajomości

Izabela Kacprzak 20-05-2009, ostatnia aktualizacja 20-05-2009 03:16

Z listu wybitnego fizyka: Ośmielam się prosić Wysoki Sąd o łaskawość dla Jana Kolano, niegdyś mordercy, teraz człowieka niezwykłego, by mógł poświęcić się swej pasji, fizyce

– Wierzę w niego – odpowiada profesor Jerzy Warczewski na pytanie, dlaczego zaangażował się w sprawę niezwykłego więźnia
autor zdjęcia: Bartosz Siedlik
źródło: Fotorzepa
– Wierzę w niego – odpowiada profesor Jerzy Warczewski na pytanie, dlaczego zaangażował się w sprawę niezwykłego więźnia
Jan Kolano mówi, że swymi wynalazkami chce zrekompensować ludzkości zło, które kiedyś wyrządził
autor zdjęcia: Bartosz Siedlik
źródło: Fotorzepa
Jan Kolano mówi, że swymi wynalazkami chce zrekompensować ludzkości zło, które kiedyś wyrządził

To prośba prof. Jerzego Warczewskiego, szefa Zakładu Fizyki Kryształów w Instytucie Fizyki Uniwersytetu Śląskiego, jaką skierował do sądu penitencjarnego w Gliwicach w sprawie Jana Kolano. Już piątą. Śle je mniej więcej co pół roku. Na razie bez rezultatu. – Chciałbym móc opowiedzieć o Janku przed sądem – mówi profesor. Ale sądy penitencjarne decydują o przedterminowym wyjściu skazanego na podstawie dokumentów i opinii służby więziennej, a te świadczą na jego niekorzyść.

Co by profesor powiedział o Janku przed sądem? Że zna go trzy lata, że Janek dzwoni do niego, do katedry Instytutu, średnio co dwa dni (od niedawna tylko raz w tygodniu, bo ślęczy nad przygotowaniem doświadczenia „zimnej fuzji”, które parze wybitnych fizyków udało się raz, ale Janek wierzy, że odkrył mechanizm blokujący i ma szansę na zrobienie rewolucji w fizyce.). Że choć widzieli się raz, w więzieniu w Zabrzu, to profesor ma przekonanie, że zna go bardzo dobrze. Że kupił wtedy dla Janka piękne truskawki, ale nie pozwolono mu ich dać. Że Janek przytulił się wtedy do niego jak syn do ojca.

Profesor chciałby powiedzieć sądowi, że przez telefon rozmawiają z Jankiem o problemach fizyki i są to niezwykle interesujące i wartościowe – także dla profesora – rozmowy. Że Janek, który nie jest maniakiem, ale miłośnikiem fizyki, ociera się o geniusz, choć skończył osiem klas wiejskiej podstawówki. I najważniejsze: Janek chce dokonać wynalazku, by odkupić czyn sprzed 28 lat.

Profesor wierzy, że Janek go nie zawiedzie.

48-letni dziś Jan Kolano o profesorze Warczewskim mówi: mój Anioł Stróż. Listy do niego zawsze podpisuje „Janek, wdzięczny dłużnik”.

W za ciasnej klatce

W 1981 r. Janek Kolano zabił człowieka, znajomego. Ze względu na młody wiek dostał 25 lat. Powodem zabójstwa miały być pieniądze. Dopiero niedługo przed śmiercią ojca powiedział, jak było naprawdę. Udusił w szale, bo mężczyzna próbował go molestować. Początkowo nie czuł winy, nienawidził tego człowieka. – Wyparłem powody tego czynu z siebie. Odblokowałem się po latach, po latach też zrozumiałem, że zabiłem człowieka i że żałuję tego, co zrobiłem – mówi dziś.

Wystąpienie Jana Kolany na zjeździe wynalazców słuchacze nagrodzili owacją na stojąco

Pierwsze więzienie: Strzelce Opolskie. – Najgorsze ze wszystkich, zostałem tam zdemoralizowany – opowiada.

Ale już wtedy zaczyna pasjonować się fizyką, chemią, biologią. Przez matkę przemyca list do prof. Jerzego Raułuszkiewicza, szefa Instytutu Fizyki PAN, eksperta od promieniowania, za co grozi 14 dni karceru. Pyta go o emisję elektronów z polimerów. Profesor odpisuje. List ocenzurowany, z zakreślonymi zdaniami, w których go wspiera, przychodzi po półtora miesiąca.

Janek kończy w Strzelcach zawodówkę obuwniczą. W ciągu pięciu lat w jego aktach zbiera się 600 negatywnych raportów.

Czuje się jak bezdomny, chory pies w za ciasnej klatce.

Rzadko dostaje przepustki, w końcu z jednej z nich nie wraca. Ukrywa się przez rok. Na wolności okrada z kolegą sklepy RTV. Wpada, dostaje kolejne sześć lat i ląduje w więzieniu we Wrocławiu. Ojciec Janka wypowiada zdanie, które syn zapamiętuje do końca życia: człowieka poznaje się po tym, jak podnosi się z upadku.

Janek przekreśla siebie

Po 11 latach trafia do Raciborza, zakładu karnego dla niebezpiecznych, na 17 lat. Szefem jest tu płk Tadeusz Korecki. Dziś Kolano mówi, że „to człowiek, który uratował go od śmierci moralnej”. – Trafiłem z horroru do pięknej bajki – ocenia pobyt w Raciborzu.

Korecki przygląda się pasji Janka. Dostarcza mu książki o fizyce, encyklopedie, pozwala na komputer w celi. Janek chłonie wiedzę jak gąbka, ale więzienna biblioteka jest dla niego za mała. Koresponduje więc z największymi osobistościami świata fizyki, m.in. ks. prof. Michałem Hellerem, prof. Andrzejem Hrynkiewiczem z krakowskiego Instytutu Fizyki Jądrowej PAN, i cały czas się od nich uczy.

Tu już ma dobrą opinię. Zdyscyplinowany, przestrzega porządku, nie uczestniczy w subkulturze więziennej, wykorzystuje czas na samokształcenie, unika sytuacji konfliktowych – tak piszą o nim wychowawcy.

Od 1997 r. dyrektor śle pisma do sądu penitencjarnego o przedterminowe zwolnienie. Janek wychodzi na przepustki, ale znów z jednej z nich nie wraca. Po dziewięciu miesiącach zostaje złapany jako Antoni Dereń. Ma podrobiony dowód.

Na wolności żył ze składania komputerów, ale też z handlu narkotykami. Dostał kolejne pięć lat. – Wziąłem winę kogoś innego na siebie – zapewnia.

Kolano znów przekreśla „swoją pozytywną prognozę społeczną”. Czy była to ucieczka przed wolnością? Życie za kratami jest łatwiejsze niż na wolności. Kolano: – Dyrektor Korecki miesiącami mój przypadek analizował. Uznał, że jak się coś dzieje, to polegam tylko na sobie, nie potrafię szukać pomocy u innych. Musiałem się tego nauczyć. I on mnie tego nauczył.

Jan Kolano na zakręcie jest jeszcze kilka razy. Kiedy nie wypuszczają go na pogrzeb ojca, któremu wszystko zawdzięcza, albo gdy dyrektor półotwartego zakładu karnego w Zabrzu, gdzie trafia w 2003 r., odmawia mu wyjazdu na zjazd fizyków. Kolano wszczyna bunt, awanturuje się, staje się „trudnym osadzonym”. Pisze skargi, czuje bezsens wszystkiego.

Docent Janusz Boratyński z Instytutu Immunologii i Terapii Doświadczalnej PAN z Wrocławia prosi dyrektora zabrzańskiego więzienia, by umożliwić Kolanie wykonanie w celi ciekawego doświadczenia na kukurydzy. Gdyby się udało, wykorzystaliby je onkolodzy. To pomysł Janka, doc. Boratyński uważa, że wart sprawdzenia. Dyrektor odmawia, choć jedyna pomoc, jakiej musiałby udzielić, to znaleźć dla niego nasłonecznioną celę.

Kolano opracowuje wynalazki: sztuczny mięsień (ruchami rąk steruje specjalny program), Salvator, czyli gwiazdolot o napędzie fotonowym, minielektrownię. Świadczą o dużej wiedzy i ogromnej wyobraźni.

Jest pan entuzjastą wiedzy

Janek, po złych doświadczeniach w Zabrzu, wraca do zakładu zamkniętego, do Raciborza, oficjalnie z powodu depresji i myśli samobójczych. Choć nie może opuszczać celi, czuje ulgę.

W lokalnej gazecie czyta pasjonujące artykuły popularnonaukowe prof. Jerzego Warczewskiego. Pisze do niego. Profesor odpisuje. List jest pełen ciepłych słów, Kolano odzyskuje wiarę w życie. Tak rodzi się niebywała znajomość: profesora i Janka.

Nawiązuje się między nimi korespondencja. Kolano nie ma dostępu do książek specjalistycznych. Z jednego z listów profesora do Janka: „Oczywiście, w warunkach, w których Pan żyje, Pana wiedza zdobyta samodzielnie z nielicznych książek, do których ma Pan dostęp, nie może być kompletna i dlatego popełnia Pan błędy, z czego zresztą Pan sobie zdaje sprawę i mówi Pan o tym często, prosząc o korygowanie tych błędów”.

Profesor radzi mu, by napisał do Wydawnictwa PWN z prośbą o przesłanie mu monumentalnego pięciotomowego dzieła z fizyki ogólnej Richarda Feynmana. Popiera prośbę swoją specjalną rekomendacją.

Do zakładu przychodzi zbiór tomów, sześciotomowe dzieło o fizyce Szczepana Szczeniowskiego oraz kilka książek o fizyce współczesnej. Od tej chwili Janek dzwoni do profesora co kilka dni i dyskutuje kolejne fragmenty dzieła Feynmana. Na święta Bożego Narodzenia do kartek wysyłanych profesorowi zawsze wkłada opłatek.

Wysyła mu opis swoich wynalazków. Z dedykacją: „Panu prof., wybitnemu fizykowi, niestrudzonemu propagatorowi tej dziedziny wiedzy, lecz przede wszystkim człowiekowi niezwykle szlachetnemu, mojemu przewodnikowi po świecie fizyki i nauczycielowi życia, z wyrazami ogromnej wdzięczności”.

„Nie jest Pan żadnym maniakiem, lecz jest Pan pasjonatem i entuzjastą wiedzy” – podkreśla profesor w listach.

W listach dba o interpunkcję

70-letni dziś prof. Warczewski to autor i współautor wielu artykułów naukowych w czasopismach o międzynarodowym zasięgu, Członek Zagraniczny Rosyjskiej Akademii Nauk Przyrodniczych, Członek Rzeczywisty Europejskiego i Brytyjskiego Towarzystwa Fizycznego. To z jego inspiracji kompozytor prof. Wojciech Kilar napisał Symfonię o ruchu z okazji Światowego Roku Fizyki 2005. Motyw muzyczny – wymyślił go prof. Warczewski – składa się z nut (c, h, G, e, a), których symbole literowe są identyczne z symbolami literowymi pewnych fundamentalnych stałych i pojęć fizycznych.

Na pytanie, dlaczego tak zaangażował się w sprawę Jana Kolano, odpowiada: – Wierzę w niego, poza tym lubię pomagać ludziom, kiedy widzę sens.

Janek w swych listach dba o interpunkcję, co profesor zauważa i ceni. Prosty wiejski chłopak nie mówi już „rozchodzi mi się o”, lecz „chodzi mi o to”.

Od kilku lat zgłębia tajemnicę „zimnej fuzji” – to zimna synteza jądrowa mająca dawać ogromne ilości energii. Marzy o tym, by powtórzyć z sukcesem ten eksperyment podczas najbliższego zjazdu energetyków, który odbędzie się 31 maja i 1 czerwca we Wrocławiu.

– Jeśli się uda, a wierzę w to, wynajdę najbardziej ekologiczny sposób pozyskiwania niekończącej się energii – opowiada. Jak podkreśla, chce zrekompensować ludzkości zło, które kiedyś wyrządził.

„Gdy będzie miał niczym nieskrępowany dostęp do wiedzy – książki, wykłady, laboratoria, Internet, profesorowie – może osiągnąć poziom, który umożliwi mu zrealizowanie planów naukowych” – zapewnia sąd prof. Warczewski.

Sąd odmawia Jankowi

Jan Kolano ma proste marzenia. Ukończyć liceum, potem studia u prof. Warczewskiego na Uniwersytecie Śląskim. Dostaje rentę, więc to już coś. – Janek ma teraz wiedzę w niektórych fragmentach na poziomie magistra, ale zdarzają się też luki. Zalecałbym mu studia interdyscyplinarne – mówi profesor.

Jako jedyny z osadzonych Janek ma własny laptop, choć bez dostępu do Internetu. Otrzymał go od sponsora. Ostatnio jego sztucznym mięśniem zainteresowali się polscy naukowcy z Kanady. Chcą kupić od niego patent (Kolano zgłosił wynalazek do urzędu patentowego).

Z liceum jest problem. W więzieniu to niemożliwe. Janek musiałby mieć zgodę na stałe przepustki. A przepustek dostaje niewiele. 11 grudnia dwa dni na odwiedziny u chorej matki (cierpi na alzheimera), 10 listopada pojechał na trzydniowy zjazd wynalazców do Wrocławia, gdzie jego wystąpienie nagrodzono oklaskami na stojąco, a on zaczął płakać. Tyle.

Dlaczego przepustek jest tak mało? Dwukrotnie ukarano go za posiadanie pieniędzy w celi, raz za aroganckie zachowanie wobec funkcjonariusza. Ma też sześć nagród za dobre sprawowanie. To jednak głównie dodatkowe widzenia i paczki.

Kapitan Mariusz Anioł, starszy wychowawca w Zakładzie Karnym w Jastrzębiu-Zdroju, gdzie siedzi obecnie Jan Kolano, mówi szczerze: – Jest za wcześnie, by dobrze prognozować. Nie jestem przekonany, czy pan Kolano poradziłby sobie na wolności w sytuacji trudnej. Musi przecież utrzymać siebie i chorą matkę, a przecież większość życia spędził w izolacji.

Tomasz Pawlik, rzecznik Sądu Okręgowego w Gliwicach, któremu podlega sąd dyscyplinarny, przyznaje, że Kolano ma wiele pochlebnych opinii od znanych osób, wybitnych profesorów. Jednak odmowy jego przedterminowego zwolnienia biorą się z „negatywnej prognozy społecznej” (sąd odmawia mu już cztery lata). Dwukrotnie popełnił ciężkie przestępstwa na przepustkach. Może to oznaczać, że na wolność wyjdzie w 2018 r.

– Ktoś powie – dziewięć lat to ogrom. A ja mu mówię: to już końcówka. Muszę wytrzymać – mówi Kolano. Może tylko nie zdąży wyremontować domu rodzinnego, zaopiekować się schorowaną matką i stać się magistrantem prof. Warczewskiego.

I ta świadomość najbardziej mu ciąży.

Rzeczpospolita

Szachtar i Lewandowski z Pucharem UEFA

misza
Szachtar Donieck pokonał Werder Brema 2:1 i zdobył Puchar UEFA. W ostatnim finale tych rozgrywek wszystkie gole strzelali Brazylijczycy
Zobacz jak Szachtar wygrał Puchar UEFA - Z czuba.tv »

Zaczął Luiz Adriano z Szachtara, który wykorzystał błąd środkowych obrońców i pokonał Tima Wiese. 22-letni wychowanek Internacionalu był jednym z pięciu piłkarzy Canarinhos w jedenastce z Doniecka.

Na brazylijskich geniuszy od lat dziesiątki milionów euro wydaje Rinat Achmetow, właściciel i dobrodziej Szachtara. Sprowadzał ich, bo wymarzył sobie podbicie Ligi Mistrzów. Po latach niepowodzeń w najważniejszych europejskich rozgrywkach, wczoraj w końcu mógł świętować.

Jego drużyna miała przewagę przez większość meczu. Długo rozgrywała piłkę, na lewym skrzydle szalał Willian, a na prawym Ilsinho. Ale bodaj najsilniejszymi punktami drużyny z Doniecka byli boczni obrońcy. Razvan Rat i Darijo Srna. Pierwszy asystował przy golu Luiza Adriano, po podaniu drugiego bramkę na wagę zwycięstwa i Pucharu UEFA zdobył Jadson.

Werder wielu okazji nie miał. Gola strzelił dzięki pomyłce bramkarza Andrija Piatowa, który po strzela z rzutu wolnego Brazylijczyka Naldo wbił piłkę do bramki. Było to jedyne celne uderzenie Niemców w pierwszej połowie. Na kilkanaście sekund przed końcem dogrywki Werder strzelił drugiego gola, ale sędzia uznał, że Claudio Pizarro faulował Czyhrynskiego.

Mariusz Lewadowski grał 120 minut. Pewnie przerywał akcje Werderu, gorzej wychodziły mu podania do napastników. Tuż przed przerwą 30-letni pomocnik miał szansę na strzelenie gola, ale piłkę po jego uderzeniu odbił Wiese. Ale i tak został wczoraj czwartym Polakiem, który zdobył Puchar UEFA. Wcześniej w tych rozgrywkach triumfowali Andrzej Buncol z Bayerem Leverkusen oraz Tomasz Rząsa i Euzebiusz Smolarek z Feyenoordem Rotterdam.

Więcej Polacy tego trofeum już nie zdobędą. W następnym sezonie Pucharu UEFA zastąpi Liga Europejska.

Dwa polskie akcenty w finale Pucharu UEFA - czytaj tutaj »


Szachtar i Lewandowski z Pucharem UEFA

Prof. Zbigniew Hołda
Fot. Iwona Burdzanowska / AG
Prof. Zbigniew Hołda
Miał 59 lat. Był absolwentem wydziału prawa UMCS, kierownikiem Zakładu Prawa i Polityki Penitencjarnej Uniwersytety Jagiellońskiego, wiceprezesem Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka, członkiem Komisji Prawniczej Polskiej Akademii Umiejętności. W latach 1989-1997 pracował w Komisji ds. Reformy Prawa Karnego, a w latach 1999-2000 w Zespole ds. Nowelizacji Kodyfikacji Karnej przy Ministrze sprawiedliwości.

W 1980 i 1981 roku był cenionym i niezmordowanym doradcą Solidarności, został internowany w stanie wojennym.

W wolnej Polsce poświęcił się z wielką energią działaniom na rzecz dostosowania polskiego systemu prawnego i penitencjarnego do standardów europejskich.

Prof. Hołda był laureatem nagrody ProBono. Tytuł ten nadaje od pięciu lat Fundacja Uniwersyteckich Poradni Prawnych osobom, które bezinteresownie świadczą pomoc potrzebującym. Od lat jako adwokat prowadził tzw. sprawy precedensowe, w których wyrok może spowodować nową, bardziej przyjazną interpretację prawa.

Za działalność pro bono otrzymał też Złoty Paragraf przyznawany od 18 lat przez "Gazetę Prawną" i Nagrodę Tolerancji przyznawaną przez europejskie organizacje LGBT (działające na rzecz praw osób o odmiennej orientacji i identyfikacji seksualnej).

Źródło: Gazeta Wyborcza Lublin