sobota, 17 maja 2008

Groclin - Legia 4:1 w finale Pucharu Ekstraklasy

Maciej Weber
- Sok z cytryny wyciskaliśmy tak maksymalnie, że dziś nie mogliśmy wycisnąć nic więcej - przyznał trener Jan Urban. Legia przegrała aż 1:4 finał w Grodzisku z Groclinem i nie zdobyła Pucharu Ekstraklasy
- Jesteśmy w dobrej formie - mówili piłkarze Legii przed sobotnim spotkaniem. - My bardziej chcemy tego pucharu - twierdził trener Groclinu Jacek Zieliński. Okazało się, że racja była po jego stronie. Tym bardziej, że po wtorkowym sukcesie w Pucharze Polski - odpowiednio uczczonym - z legionistów uszło powietrze. Tak jak w inaugurującym rundę wiosenną ligowym meczu w Grodzisku sprawiali wrażenie dwa razy wolniejszych od gospodarzy. Wtedy mówiono o błędach w przygotowaniach. Teraz widać było zmęczenie. Z drużyny sezon wycisnął wszystkie soki. Legia od dłuższego czasu grała co trzy dni, rywale w środku tygodnia odpoczywali. Już po pół godzinie było "po ptakach".

Trener Urban w Pucharze Ekstraklasy zwykle wystawiał dublerów. Tym razem nie zmienił poglądów. Mimo kontuzji Piotra Gizy i Edsona dał dodatkowo wolne powołanym do kadry na zgrupowanie przez Euro Jakubowi Wawrzyniakowi i Rogerowi Guerreiro. Takich graczy jak Aleksandar Vuković czy Takesure Chinyama zostawił na ławce rezerwowych. Zostawił też Marcina Smolińskiego - co pamiętając w jakim ten był gazie podczas ostatniego spotkania w lidze - szkoda. Jakoś od dwóch bramek i asysty z Polonią Bytom dla Smolińskiego nie znalazło się miejsce w podstawowym składzie. Ani z Wisłą, ani nawet przeciwko Groclinowi w sobotę. Do tego Urban trochę w zbyt drastyczny sposób zmienił taktykę.

Po raz pierwszy wystawił aż pięciu obrońców. W tym aż trzech stoperów - klasycznego Inakiego Astiza i jakby kryjących Dicksona Choto oraz Wojciecha Szalę. Boczni Jakub Rzeźniczak i Tomasz Kiełbowicz mieli wspomagać kolegów w pomocy. Legioniści wyraźnie w tym wszystkim się pogubili.

Do tego jak zwykle w meczach Pucharu Ekstraklasy w bramce Jana Muchę zastąpił Wojciech Skaba. I - delikatnie mówiąc - tego meczu Legii nie wygrał. W pierwszej połowie spisał się tylko raz, kiedy wygrał pojedynek z Adrianem Sikorą. Jednak spośród czterech pozostałych uderzeń wybronił ledwie jedno i to niezbyt mocne Radosława Majewskiego. Już pierwsza próba gospodarzy zakończyła się ich powodzeniem. Tomasz Kiełbowicz wybił w 3. minucie piłkę przed pole karne, gdzie czekał urodzony w Warszawie, uwielbiający strzelać Legii bramki Piotr Rocki (on też strzelił zwycięską na inaugurację wiosny). Uderzył bardzo mocno w lewy róg i pokonał Skabę. Tu było ciężko obronić. Ale uderzenie Jarosława Laty z rzutu wolnego z boku boiska, z ok. 25 metrów było do obronienia absolutnie. Piłka po ręce Skaby wpadła tym razem w prawy róg bramki. Przy 3:0 w 30. min to nawet trudno powiedzieć, czy Skaba mógł wyjść do dośrodkowania. Przy bramce Sikory przede wszystkim nie spisał się Choto. W spotkaniu grupowym tych zespołów w Pucharze Ekstraklasy było już tak, że Groclin prowadził 3:1, a jednak mecz skończył się remisem. Tym razem trudno było oczekiwać remisu, bo wynik był jeszcze bardziej wysoki. Postawie Skaby przyglądał się z trybun Łukasz Fabiański. Były bramkarz Legii, a obecnie Arsenalu jest w kraju, bo z reprezentacją dziś zaczyna zgrupowanie. Nie omieszkał jednak popatrzeć jak spisują się koledzy. Widok jednak go nie usatysfakcjonował. Koniec sezonu był dla Legii żałosny. 300 tys. zł za wygranie finału zgarnął Groclin. Legia dostała połowę. - W pierwszej połowie graliśmy bardzo źle. Pozwalaliśmy rywalom na zbyt wiele. Warunki do gry były trudne. Jednak takie same dla obu zespołów - podsumował Kiełbowicz.

Po przerwie Urban zastosował terapię wstrząsową. Od razu zmienił trójkę piłkarzy. Pojawili się Smoliński, Chinyama (w poprzednim sezonie był zawodnikiem Groclinu) oraz Vuković (w tych rozgrywkach można zrobić cztery zmiany w meczu). Niedługo potem nastąpiła zmiana czwarta - Przemysław Wysocki za Astiza. Nie wiadomo, czy nie był to ostatni występ Astiza w barwach Legii. Hiszpan jest tylko wypożyczony z Osasuny Pampeluna. Waży się, czy zostanie w Warszawie, czy będzie musiał wrócić.

W drugiej połowie mecz był bardziej wyrównany, ale Sikora jeszcze raz znalazł sposób na Skabę. Do tej pory w lidze Legia z Groclinem wygrała i przegrała. W PE były dwa remisy, finał rozstrzygnął sprawę na korzyść grodziszczan. Gdyby nie było sobotniego spotkania legioniści kończyliby sezon z wysoko podniesionymi głowami. Wicemistrzostwo, Puchar Polski, pojawiła się szansa na dwa trofea - więcej nawet niż Wisła. Sił i entuzjazmu jednak nie wystarczyło. Groclin nie tylko obronił trofeum (ostatni mecz w historii Grodziska, bo klub przenosi się do Wrocławia), ale Legię wręcz zdeklasował. Udany sezon skończył się więc dla Legii wstydliwie. Chociaż jednak z resztkami honoru. Kapitan gości Vuković w ostatniej sekundzie meczu znakomicie wykonał wolnego. Po rękach rezerwowego bramkarza Groclinu piłka znalazła się w siatce.

- Można powiedzieć, że sezon zakończył się dla nas wtorkowym finałem Pucharu Polski. Trudno było zmobilizować drużynę. Także klub nie dał bodźca. Mogliśmy przecież ten finał rozegrać przed własną publicznością, a zagraliśmy na wyjeździe - mówił trener Urban. - Zmiana Inakiego Astiza była wymuszona urazem - poprosił o zmianę. Zmieniłem dziś system gry, ale obojętnie jakim systemem byśmy zagrali to i tak by nam się nie udało. Mimo to mogę pogratulować drużynie. Sezon możemy uznać za udany.

GROCLIN GRODZISK4 (3)
LEGIA WARSZAWA1 (0)
Strzelcy bramek

Rocki (4., po odbiciu piłki przez Kiełbowicza), Lato (13., z wolnego po faulu Borysiuka na Majewskim), Sikora (30., po dośrodkowaniu Laty i 65., z podania Majewskiego) - Vuković (92., z wolnego po faulu Kumbeva na Chinyamie)

Groclin: Przyrowski (70. Brzostowski) - Mynar, Kumbev, Jodłowiec, Telichowski Ż - Sokołowski, Świerczewski (16. Muszalik), Majewski (76. Ivanovski), Lato - Rocki (59. Ciarkowski), Sikora

Legia: Skaba - Rzeźniczak, Astiz (56. Wysocki), Choto Ż (46. Smoliński), Szala, Kiełbowicz - Radović, Ekwueme (46. Vuković), Borysiuk (46. Chinyama), Rybus - Grzelak

Widzów: 2,5 tys.

Sędziował: Hubert Siejewicz (Białystok)



Grzelak w koronie

W sobotnim finale dwa gole strzelił Adrian Sikora, ale były to dopiero trafienia numer dwa i trzy w tej edycji Pucharu Ekstraklasy. Najwięcej - po pięć - zdobyli Arkadiusz Aleksander i Bartłomiej Grzelak (w grupie strzelił trzy Groclinowi). Legioniście nie udało się samodzielne przejęcie strzeleckiej korony, ale jednak pierwszeństwo obronił.

Czołówka strzelców Pucharu Ekstraklasy

5 - Bartłomiej Grzelak (Legia Warszawa), Arkadiusz Aleksander (Odra Wodzisław)

4 - Jakub Grzegorzewski (Odra)

3 - Adrian Sikora (Groclin Grodzisk Wlkp.), Rafał Grodzicki (GKS Bełchatów), Ernest Konon (Jagiellonia Białystok), Mariusz Mężyk (Polonia Bytom), Grażvydas Mikulenas (Ruch Chorzów), Dudu Omagbemi (Wisłą Kraków), Kamil Witkowski (Cracovia)





7

tyle bramek w dwóch meczach PE w Grodzisku puścił Wojciech Skaba - w grupie było 3:3, w finale 1:4bramkę dla Legii strzałem z rzutu wolnego zdobył Alexandar Vukovic.

Piłkarze Zenitu u prezydenta Rosji

PAP, pn
2008-05-16, ostatnia aktualizacja 2008-05-16 12:07
Zobacz powiększenie
Fot. MICHAEL DALDER REUTERS

Prezydent Rosji, Dmitrij Miedwiediew przyjął w Moskwie, na Kremlu piłkarzy i działaczy Zenitu St. Petersburg. Zenit zdobył w środę Puchar UEFA, po wygranej w meczu finałowym w Manchesterze z Glasgow Rangers 2:0.

Zobacz powiekszenie
fot. AP
SERWISY
Uroczystość odbyła się w sali Jekatierinowskiej, udekorowanej w tonacji biało-niebieskiej, symbolizującej barwy klubowe Zenitu. W spotkaniu wzięli udział piłkarze, trenerzy, szefowie klubu, a także minister sportu, turystyki i polityki młodzieżowej Witalij Mutko, będący zarazem prezesem Rosyjskiej Federacji Piłkarskiej.

Piłkarze byli w ciemnych garniturach, a niektórzy mieli niebiesko- białe krawaty. Kapitan drużyny, Anatolij Timoszczuk na uroczystość przybył z pucharem, który został ustawiony na stoliku w centrum sali.

Eliminacje do IO 2008: Polska - Japonia 1:3

pn
Polki przegrały w pierwszym meczu turnieju interkontynentalnego eliminacji olimpijskich w Tokio z gospodarzem turnieju - Japonią. Mimo tej porażki Polki mają duże szanse na awans do Pekinu - pozostałe ekipy w stolicy Japonii są o wiele słabsze (z wyjątkiem Serbii).
Mecz zaczął się źle dla drużyny Marco Bonitty. Polki przegrały pierwszego seta 20:25, bo od początku Japonki kontrolowały przebieg gry. Polki szybko straciły cztery punkty z rzędu. Przewaga rywalek trwała do II przerwy technicznej (16:10) dla Japonii. Potem nastąpił zryw Polek. Na boisku pojawiły się Anna Podolec i Katarzyna Skorupa. Polki odrobiły pięć punktów i doszły do stanu 17:18. Końcówka, jednak wyraźnie należała do Japonek, które zachowały spokój i wygrały do 20.

Na drugiego seta Polki wyszły bardzo skoncentrowane, szybko obejmując prowadzenie. Na pierwszą przerwę techniczną schodziły, prowadząc 8:6. Potem nastąpił jednak kryzys. W jednym ustawieniu Japonki zdobyły 5 oczek z rzędu, a złą passę przerwała skutecznym atakiem Małgorzata Glinka. Przy drugiej przewie technicznej na tablicy widniał wynik 16:13 dla Japonii, jednak "Złotka" nie miały zamiaru się poddać. Proste błędy w przyjęciu Azjatek pozwoliły zawodniczkom Bonitty wyjść na prowadzenie 19:18. Polki cały czas grały skutecznie w ataku, doprowadzając do stanu 24:22. Dwie piłki setowe niestety zostały zmarnowane, a chwilę później nasze reprezentantki popełniły błąd czterech odbić. Japonki objęły prowadzenie i nie dały sobie już go odebrać, kończąc drugą partię wynikiem 27:25.

W trzeciej partii dobrze dysponowane rywalki zaczęły popełniać błędy. As Maszy Liktoras dodał naszym zawodniczkom pewności. Polki zeszły na pierwszą przerwę techniczna prowadząc jednym punktem i od tego momentu zaczęły dominować na parkiecie. Zdobywały punkty seriami, odrzucając przeciwniczki od siatki. Japonki nie potrafiły zatrzymać rozpędzonych rywalek. Trener gospodyń poprosił o czas, jednak jego uwagi na nic się zdały. Polki nadal regularnie punktowały, doprowadzając do stanu 16:11.

Po przerwie widać było jednak ślady dekoncentracji w polskim zespole. Po kilku straconych piłkach Marco Bonitta poprosił o czas. Złotka uspokoiły grę i spokojnie kontrolowały jej przebieg. Bardzo dobra gra w przyjęciu i skuteczny atak pozwolił Polkom odskoczyć na cztery punkty. Anna Podolec została zmieniona przez Katarzynę Skowrońską, która przy pierwszej okazji zanotowała udany atak. Złotka wygrały 25:19, przedłużając swoje szanse na zwycięstwo.

W czwartej partii powtórzyła się jednak historia z pierwszego seta. Szybko uzyskana przewaga dała Japonką pewność siebie. Z kolei Polki popełniały coraz więcej niewymuszonych błędów i nawet nie zbliżyły się do rywalek, które niesione dopingiem swojej publiczności wygrały do 17.

Jutro Polki grają z Kazachstanem, który dziś uległ Serbkom 1:3. Inny wynik jak zwycięstwo Złotek byłby wielką sensacją.

Estonia pokonana, Polacy bliżej ME

kris
Polscy siatkarze wygrali drugi mecz w turnieju kwalifikacyjnym do ME. W olsztyńskiej hali Urania nie dali szans Estonii pewnie zwyciężając 3:0.
Złotka przegrywają z Japonią w walce o Pekin

Polacy przystępowali do turnieju w Olsztynie w roli zdecydowanego faworyta i na razie z tej roli wywiązują się bardzo dobrze. Drugi mecz z rzędu wygrali 3:0 i pokazali, jak wielka różnica klas dzieli Polaków od pozostałych drużyn walczących w eliminacjach.

W meczu z Estonią emocji dostarczył tylko pierwszy set, w końcówce którego rywale Polaków niespodziewanie objęli prowadzenie (20:19). Jednak dobra gra Mariusza Wlazłego i Marcina Wiki zapewniła Polakom zwycięstwo w tej partii, którą efektownym asem serwisowym zakończył zawodnik Wkręt-Metu.

W kolejnych setach Polacy już nie dawali szans rywalom, od początku budując przewagę. Wicemistrzowie świata grali skutecznie i konsekwentnie, a ich zwycięstwo ani przez moment nie było zagrożone. Zwycięstwo Polaków w drugiej partii znów przypieczętował Marcin Wika.

Podobnie wyglądał trzeci i ostatni set meczu. Na pierwszą przerwę techniczną Polacy schodzili prowadząc 8:3, po drugiej wygrywali już 16:8. Rywali stać było jeszcze na zryw w końcówce i zbliżenie się do Polaków na dwa punkty. Jednak przy wyniku 20:18 jeszcze raz klasę pokazał Wika. Po jego ataku było już 22:18. Chwilę później Estończyków zatrzymał pojedynczy blok Łukasza Żygadły, a set i mecz zakończył atak Piotra Gruszki.

Rywalizację w Olsztynie Polacy zakończą w niedzielę meczem z Węgrami. Zwycięzca grupy awansuje do przyszłorocznych finałów mistrzostw Europy. Od 23 do 25 maja w stolicy Estonii rozegrany zostanie turniej rewanżowy grupy F.

Piotr Gruszka: Estonia była wymagająca

Ubezpieczenie kredytu w GE Money: Polisa to, czy niby-polisa?

Odpowiada Maciej Samcik, "Gazeta Pieniądze"
2008-05-15, ostatnia aktualizacja 2008-05-16 16:17

Ubezpieczenie kredytu na wypadek nieprzewidzianych zdarzeń losowych ma dać klientowi banku poczucie bezpieczeństwa i gwarancję, że ktoś (firma ubezpieczeniowa) spłaci kredyt w sytuacji, gdy kredytobiorca z powodu nieszczęścia (poważnej choroby lub śmierci) nie będzie mógł tego uczynić. Praktyka pokazuje, że często to poczucie bezpieczeństwa jest złudne, choć firmy ubezpieczeniowe biorą za swoje usługi całkiem pokaźne kwoty

Zobacz powiekszenie
LISTY CZYTELNIKÓW

W jednym z poprzednich numerów "Gazety Pieniądze" przeczytałem artykuł " Z polisą Cardif lepiej nie choruj". Ucieszyłem się, że wreszcie ktoś poruszył temat kiepskiego ubezpieczenia kredytów, które oferują klientom bank GE Money i firma ubezpieczeniowa Cardif. Mam podobne doświadczenia jak czytelniczka, która nie otrzymała świadczenia pomimo choroby nowotworowej.

Otóż moja mama Krystyna w 2003 r. wzięła kredyt na zakup samochodu wraz z ubezpieczeniem Cardif. Mama zmarła na zapalenie opłucnej w marcu 2006 r. Jako spadkobiercy wraz z ojcem i bratem wystąpiliśmy do Cardif z wnioskiem o zrealizowanie polisy, przedstawiając wszystkie niezbędne dokumenty wraz z kartami chorobowymi mojej mamy. Nie wyobrażacie sobie państwo, w jakim szoku byliśmy, gdy towarzystwo przesłało do nas pismo z odmową wypłaty odszkodowania za śmierć mamy.

W uzasadnieniu napisali, iż z kart chorobowych wynikało, że mama chorowała na astmę, co według nich było bezpośrednią przyczyną śmierci. Odwołałem się od tej decyzji, przedstawiając akt i kartę zgonu, z której jednoznacznie wynikało, iż bezpośrednią przyczyną zgonu było zapalenie płuc, które przeszło w zapalenie opłucnej i nie miało to nic wspólnego z astmą. Sprawę skierowałem do sądu i czekam na wynik. Lekarze, z którymi konsultowałem uzasadnienie odmowy wypłacenia świadczenia przez Cardif, nie mogą zrozumieć, na jakiej podstawie uznano, iż mama zmarła z powodu astmy...

Oczywiście w momencie odmowy uznania roszczenia przez Cardif bank GE Money wystąpił do spadkobierców z żądaniem spłaty pozostałej części kredytu. Musiałem sprzedać samochód, by spłacić 25 tys. zł kredytu. Czy to jest ten spokój, który oferują ubezpieczyciele i banki?

Krzysztof Rogowski

Jestem starszą osobą, inwalidą II grupy. W 2005 r. zaciągnąłem pożyczkę w GE Money. Pożyczka była ubezpieczona na wypadek jakiegoś nieszczęścia. Kilka miesięcy później doznałem nieszczęśliwego wypadku w pracy. Od tamtej pory miałem już sześć operacji. Napisałem do banku prośbę o wstrzymanie spłaty rat lub o przejęcie ich spłacania przez firmę ubezpieczeniową, w której pożyczka była ubezpieczona (Cardif), ale i ona się wymiguje. Proszę o pomoc, służę wszelkimi dokumentami.

Robert Liśkiewicz





Odpowiada Maciej Samcik

W przypadku mamy pana Krzysztofa firma ubezpieczeniowa Cardif odmówiła wypłacenia pieniędzy, bo uznała, że powodem śmierci była choroba, na którą klientka chorowała już w chwili zawierania polisy i zaciągania kredytu. To częste zastrzeżenie stosowane przez firmy ubezpieczeniowe. Ma ono uchronić ubezpieczyciela przed wyłudzeniami. Gdyby go nie było, to np. każda osoba, która wie, że ma nieuleczalną chorobę, mogłaby się ubezpieczyć na gigantyczną kwotę i jej spadkobiercy mieliby gwarancję, że dostaną te pieniądze. To doprowadziłoby firmy ubezpieczeniowe do bankructwa.

W przypadku mamy pana Krzysztofa argumentacja firmy Cardif jest jednak mocno naciągana. Lekarze twierdzą, że zapalenie opłucnej nie musiało wynikać z astmy. Poprosiliśmy ubezpieczyciela o ponowne przeanalizowanie tego przypadku. Katarzyna Książek z Cardif napisała nam: „W sprawie odwołania p. Rogowskiego powołaliśmy niezależnego lekarza pulmonologa, którego poprosiliśmy o opinię. Jak tylko ją otrzymamy, » Gazeta Pieniądze «zostanie poinformowana o dalszym postępowaniu naszego Towarzystwa”. Cieszymy się i czekamy na wieści z Cardif.

Sprawa p. Roberta jest jeszcze bardziej złożona. Okazuje się, że GE Money i Cardif oferowały wspólnie klientom banku dwa rodzaje ubezpieczenia kredytu. Nasz czytelnik wybrał uboższą opcję ubezpieczenia (tzw. opcję numer 1). Obejmuje ona zgon kredytobiorcy, trwałą i całkowitą niezdolność do pracy oraz czasową niezdolność do pracy spowodowaną leczeniem szpitalnym następstw nieszczęśliwych wypadków.

Trudno się oprzeć wrażeniu, że takie sformułowanie warunków polisy jest przykładem bankowo-ubezpieczeniowego kombinatorstwa, którego celem jest wyciągnięcie od klientów pieniędzy i zaoferowanie w zamian jedynie pozornej ochrony. Dlaczego tak uważam?

Pierwszym haczykiem jest sformułowanie "trwała i całkowita niezdolność do pracy". Przy odrobinie złej woli można ją zinterpretować w niekorzystny dla klienta sposób. I pod taki paragraf podpadałyby tylko np. urwanie obu nóg lub obu rąk. Bo przecież z jedną nogą jeszcze można pracować (więc niezdolność do pracy nie jest "całkowita"). Przy takiej interpretacji nawet ciężki wypadek może nie uprawniać do wypłaty odszkodowania!

Idźmy dalej. Tzw. opcja numer 1 zawiera również ubezpieczenie od "czasowej niezdolności do pracy spowodowanej leczeniem szpitalnym następstw nieszczęśliwych wypadków". W ramach tego zapisu spod ochrony ubezpieczeniowej wypadają z marszu wszystkie naturalne choroby. A więc rak, przewlekłe zapalenie płuc, marskość wątroby, zapalenie opon mózgowych. Nawet ciężko chorując, trzeba zacisnąć zęby i samemu spłacać kredyt - ubezpieczyciel nie pomoże. Zostają nieszczęśliwe wypadki (komuś spada na głowę cegła lub potrąca go tramwaj).

Aby się załapać na ochronę ubezpieczeniową, nie wystarczy nieszczęśliwy wypadek - w jego wyniku musi wystąpić "czasowa niezdolność do pracy". Owa czasowa niezdolność do pracy to wcale nie L4 wystawione np. przez lekarza, który np. udziela pierwszej pomocy. Niezdolność musi być udokumentowana zaświadczeniem z ZUS. Jego uzyskanie to dodatkowy problem dla klienta, który chciałby uzyskać od ubezpieczyciela pieniądze na spłatę rat kredytowych.

Ale i zaświadczenie z ZUS jeszcze nie wystarczy: niezdolność do pracy nie może być taką sobie zwykłą niezdolnością - musi być "spowodowana leczeniem szpitalnym następstw nieszczęśliwego wypadku". Zatem jeśli komuś spadła na głowę cegła i został przez pięć dni w szpitalu, po czym z L4 w ręku i bandażem na głowie spędził kolejne dwa tygodnie w domu, to jego niezdolność do pracy jest następstwem wypadku czy następstwem "leczenia szpitalnego" tego wypadku?

Reasumując: aby w tym konkretnym przypadku ubezpieczyciel wziął na siebie koszty rat kredytowych, musi zajść następujący zestaw okoliczności: klient nie może zachorować, musi mieć wypadek. Musi potwierdzić w ZUS niezdolność do pracy, musi nastąpić leczenie w szpitalu i jeszcze byłoby wskazane, by niezdolność do pracy wynikała z tego leczenia, a nie z samego wypadku. Inaczej spece od ubezpieczeń mogą nie wypłacić ani grosza, mimo że klient zapłacił składkę i wydaje mu się, że ma ochronę ubezpieczeniową od wydarzeń, które uniemożliwiają mu spłacanie kredytu.

A tak naprawdę ma polisę tylko od śmierci, urwania obu nóg i obu rąk oraz nieszczęśliwego wypadku, ale nie każdego (tylko takiego leczonego w szpitalu i unieruchamiającego klienta). Taka polisa jest w zasadzie niby-polisą. Jej cena powinna być jakieś dziesięć razy niższa od normalnej polisy, chroniącej od wszystkich możliwych nieszczęść. Niestety, w przypadku polis GE Money i Cardif różnica w cenie między dwoma wariantami - ubogim i pełnym - była dużo, dużo niższa.

Apeluję do klientów banków, którzy ubezpieczają swój kredyt - koniecznie przeczytajcie, od czego ubezpiecza was polisa, czy przypadkiem nie jest to niby-polisa, na którą nabrał się nasz czytelnik pan Robert. Mając do wyboru kilka wariantów polis, czasem warto wybrać ten droższy. Albo - jeśli w umowie są takie kwiatki jak te z polisy GE Money i Cardif - to nie ubezpieczać się w ogóle.

I jeszcze dobre wieści. Co prawda Katarzyna Książek z Cardif nie pozostawia złudzeń i pisze nam, że "ubezpieczenie kredytu nie obejmowało swym zakresem opcji, z powodu których pan Liśkiewicz domagał się od nas odszkodowania", ale jednocześnie dodaje, że "w związku z wyjątkowo trudną sytuacją życiową klienta" Cardif gotowa jest rozważyć udzielenie mu pomocy w spłacie kredytu. Z góry za to dziękujemy w imieniu klienta.

Na koniec uwaga: choć opisany przypadek dotyczy konkretnego banku i firmy ubezpieczeniowej, niestety podobne praktyki stosują inne banki i ubezpieczyciele. Każde ubezpieczenie kredytu warto dokładnie prześwietlić przed podpisaniem i zapłaceniem składki.

Źródło: Gazeta Pieniądze

Straszny dwór Lecha Kaczyńskiego

Dzień z życia prezydenta

Jaki prywatnie jest prezydent Lech Kaczyński

Jak wygląda życie w Pałacu Prezydenckim? Jakim człowiekiem prywatnie jest Lech Kaczyński? "Leszek to dobry człowiek. Nie potrafi opanować tego towarzystwa wokół siebie i jest nieszczęśliwy, bo on nie lubi być prezydentem" - mówi DZIENNIKOWI jego dobra znajoma.

Pałacowy urzędnik, który odszedł do pracy w rządzie: "Powiem wam, dlaczego zrezygnowałem z pracy w pałacu. Ja mam naturę urzędnika, który wykonuje swoją robotę i z tego jest rozliczany. Na dworze liczy się coś innego. Trzeba umieć się uśmiechnąć, przymilić, w porę opowiedzieć anegdotę, która rozbawi szefa".

Poranek

Prezydent zabiera się do pracy około 10. Na wcześniejszą godzinę nie wolno umawiać mu spotkań, bo prezydent może się pogniewać.

Polityk z PiS: "Prezydent lubi dłużej pospać. - pochwaliłem się kiedyś Jarosławowi Kaczyńskiemu. - odparł".

Doradca Lecha Kaczyńskiego: "Prezydentowi nie można umawiać spotkań na zbyt wczesne godziny. Z tego mogą być problemy. Sam byłem świadkiem, jak zrugał publicznie Andrzeja Krawczyka, który odpowiadał za sprawy zagraniczne. Krawczyk na jakimś szczycie międzynarodowym umówił spotkanie Lecha z prezydentem Rumunii na 9.30. Zrobił tak, bo rozmowy plenarne zaczynały się o 10. Kaczyński był aż czerwony ze złości. - oburzał się. . Dla Krawczyka wyglądało to bardzo groźnie, ale po kilku godzinach prezydent o wszystkim zapomniał i był znów ze swoim ministrem w najlepszej komitywie. To charakterystyczne dla niego. Oburza się, obraża, a potem szybko zapomina".

Dyplomata: "To późne wstawanie komplikuje nam kalendarz w czasie wizyt zagranicznych. Zazwyczaj rozmowy dyplomatyczne zaczynają się o 10. Żeby zdążyć na spotkania gdzieś w zachodniej Europie, należy wylecieć z Warszawy o 7 rano. Ale prezydent ma z tym problem. Na początku proponowaliśmy mu takie rozwiązanie, ale odpowiadał krótko: . Od tej pory szef i świta: doradcy, ministrowie, ochrona, lekarze, tłumacze - czasem jest to kilkadziesiąt osób - wylatują dzień wcześniej i śpią w hotelu na miejscu. To oczywiście zwiększa koszty".

Urzędnik z Pałacu Prezydenckiego: "Czasami prezydent zaczyna dzień od telefonu do brata. To są krótkie rozmowy. Bywa, że trwają raptem kilka sekund: ".

Były minister Kaczyńskiego: "Prezydent wychodzi ze swoich apartamentów około 9.45. Apartamenty mieszczą się na piętrze pałacu. To dziesięć pokoi, które są świętością. Kaczyńscy mają tam gosposię, która sprząta i gotuje. Mało kto ma dostęp do prywatnej części pałacu. Niektórzy ministrowie nigdy nie zostali tam wpuszczeni. Przed drzwiami stoi dodatkowa straż BOR, ale żaden z oficerów nie ma prawa przekroczyć progu. Wyjątkiem jest Krzysztof Olszowiec - szef prezydenckiej ochrony, od wielu lat związany z Kaczyńskim. To taki okrągły blondynek średniego wzrostu, który jest prawie zawsze pół kroku za Lechem. On cieszy się specjalnymi względami prezydenta i jest na dworze ważną postacią. Prawie non stop ma dostęp do ucha szefa. A przy układach panujących w pałacu to kluczowa sprawa".

Wygodny bałagan

Prezydent wie, że jego otoczenie jest podzielone i nawet mu to odpowiada. Gdy nie ma ochoty czegoś robić, zawsze znajdzie się ktoś, kto przyzna mu rację.

Doradca prezydenta:"U Kaczyńskiego dwór wygrał z urzędem. Co to znaczy? Zasada jest taka, że w sumie nie liczy się formalnie zajmowane stanowisko, ale to, jak blisko szefa się jest. Jak to na dworze. Są frakcje i koterie, podjazdowe wojenki, taktyczne sojusze i intrygi. Dwór widział przez te dwa i pół roku niejedną rozgrywkę. Padali w nich, wydawałoby się, niezniszczalni ministrowie. Triumfowali ci, którzy byli prawie zatopieni".

Wieloletni pracownik Kancelarii Prezydenta: "U Kwaśniewskiego też były wojenki i intrygi, ale to nie wydostawało się na zewnątrz. Odpowiadał za to Marek Ungier, postać z cienia. Cicho i skutecznie trzymał całe towarzystwo za twarz. Dbał, żeby wszyscy grali na lidera, czyli Kwaśniewskiego. Nawet jak z prezydentem działo się źle, nikt nie pisnął słowa. A Kaczyński nie ma swojego Ungiera. Może on nawet nie chce go mieć".

Znany polityk PiS: "Ta niespójność zaplecza jest dla Lecha wygodna. Podam prosty przykład. Michał Kamiński, odpowiedzialny za wizerunek prezydenta, namawia szefa, żeby pojechał gdzieś w Polskę i spotkał się ze zwykłymi ludźmi. Jeśli Kaczyński nie ma na to ochoty, to zawsze w jego otoczeniu znajdą się osoby, które , że ciśnienie jest za niskie, pogoda nie taka jak trzeba i w ogóle wyjazd jest bez sensu, bo nie poprawi mu wizerunku".

Kto straszy prezydenta

Prezydent lubi tajne kwity i sekretne informacje ze służb. Łatwo uwierzy, że ktoś spiskuje przeciw niemu albo jego rodzinie. Otoczenie nauczyło się to wykorzystywać.

Urzędnik, który odszedł z pałacu: "Lech ma problem z podejmowaniem decyzji. Długo się zastanawia, dzieli włos na czworo. Wykorzystuje to jego najbliższe otoczenie. Mistrzynią pałacowej rozgrywki i jedną z najbardziej wpływowych postaci w państwie okazała się Małgorzata Bochenek, osoba niemal kompletnie nieznana szerszej publiczności. Jej siła nie bierze się z urzędniczej szarży (dopiero od niedawna jest sekretarzem stanu), ale z zaufania, jakim obdarza ją prezydent. Wcześniej pozycja Bochenkowej nie była tak silna, ale pani minister sprytnie Elżbietę Jakubiak. Jakubiak była najbliższą osobą prezydenta. Nawet premier Marcinkiewicz umawiał się z Kaczyńskim za jej pośrednictwem. Wtedy, w pierwszym roku prezydentury, wpływy Jakubiak były wielkie. Jej gabinet znajdował się naprzeciwko pokoju głowy państwa. Bliżej była tylko sekretarka i ochrona. Wydawało się jej pozycja jest nienaruszalna. Wydawało się... ".

Znajomy Elżbiety Jakubiak: "Ela poszła na dwutygodniowe zwolnienie lekarskie. Po powrocie, jak zwykle, próbowała wejść do gabinetu szefa. Ale tam już siedziała minister Bochenek. Prezydent bardzo grzecznie przeprosił i powiedział, że omawia właśnie tajne dokumenty. Przeżyła to bardzo. Zrozumiała, że traci wpływy. Próbowała walczyć, ale sprawę przeciął sam Lech Kaczyński. Powiedział swoim współpracownikom: . Taki był finał wojny. Ela wkrótce odeszła na ministra sportu>".

Prezydencki minister: "Dziś minister Bochenek to uszy i oczy prezydenta. To ona opowiada mu, jak wygląda otaczający świat. Opowiada, bo prezydent woli słuchać, niż studiować papiery. Oczywiście bzdurą jest twierdzenie, że w ogóle Lech nie czyta dokumentów i gazet. Czyta i to sporo, nawet . Doradca Lecha Kaczyńskiego: Bochenek jest pierwszym urzędnikiem, z którym co rano spotyka się głowa państwa. Sesja zaczyna się około 10 i trwa godzinę, półtorej. W trakcie spotkania dopraszani są inni ministrowie i doradcy, ale pierwsze pół godziny jest zarezerwowane dla pani Bochenek. Właśnie wtedy prezydent wysłuchuje tego, co napisała o nim prasa polska i zagraniczna oraz dowiaduje się, co jest w raportach służb specjalnych".

Oficer służb specjalnych: "Prezydent lubi tajne i ekskluzywne informacje przeznaczone dla niewielu uszu. Dlatego pani Bochenek blisko trzymała się i nadal się trzyma z generałem Zbigniewem Nowkiem, silnym człowiekiem służb specjalnych, do niedawna szefem wywiadu. To on dostarczał najsmaczniejsze kawałki. Odwiedzał panią minister 3 - 4 razy w tygodniu, wchodząc do pałacu od strony kościoła Wizytek. Kiedy informacje były szczególnie atrakcyjne, Nowek bywał wprowadzany do samego prezydenta, żeby ”.

Doradca Lecha Kaczyńskiego: "Kolejnym atutem Małgorzaty Bochenek jest jej mąż Marcin, wiceprezes TVP. Dzięki niemu pani minister ma informacje ze świata mediów, które także prezydent kolekcjonuje".

Były współpracownik prezydenta: "Problem w tym, że Bochenek wierzy, że prezydenta otaczają spiski. Taką wiedzę dostarcza głowie państwa. Zdarza się, że wprowadza Kaczyńskiego w stan emocjonalnego rozchwiania".

Minister prezydenta: "Przyszedłem do prezydenta krótko po jego porannej sesji z Bochenkową. Był rozbity. Mówił, że w jednej z gazet będzie atak na jego matkę. Długo trwało uspokajanie go: . Oczywiście żadnego ataku nie było".

Były polityk PiS: "To jest szerszy problem. Otoczenie nauczyło się straszyć Lecha Kaczyńskiego. Robią to, by osiągnąć osobiste wpływy na prezydenta. Wygląda to tak, że sprzedają Lechowi jakąś groźnie brzmiącą historię. Prezydent zaczyna się bać i zaraz podsuwana jest mu metoda wyjścia z wykreowanego kryzysu. To go uspokaja i wzmaga zaufanie do rozmówcy. To niezwykle cyniczne. Ludzie, którzy nie robili takich rzeczy, zostali w wyniku pałacowych intryg odsunięci".

Pałacowe wojny i sojusze

Prezydenccy ministrowie prowadzą przeciw sobie nieustanne wojny podjazdowe. Zawierają i zrywają sojusze. Osłabia to Lecha Kaczyńskiego, ale on nie potrafi tupnąć na nich nogą.

Urzędnik Pałacu Prezydenckiego: "Zazwyczaj następnymi gośćmi po pani Bochenek są minister Michał Kamiński i szefowa prezydenckiej kancelarii Anna Fotyga. Oboje są w stanie zimnej wojny, co oczywiście rozgrywa się na oczach prezydenta, który nie reaguje. Kiedy Fotyga przeszła do pałacu z MSZ, Kamiński kilka razy okazał jej ostentacyjnie niesubordynację. Nie brał udziału w organizowanych przez nią naradach ministrów. Kiedy pytano go, dlaczego, odpowiadał: . Jednak zrozumiał, że Fotyga jest zbyt silna, by się z nią centralnie zderzyć. Przyjął inną taktykę. Dziś mówi: . Przy innych urzędnikach mówi o Fotydze z lekceważeniem, ale wie, że jest niebezpieczna".

Były minister prezydenta: "Siła Fotygi bierze się z blisko 30-letniej znajomości z Lechem. Kamiński i Bochenek nie mają tego atutu. Żeby zrównoważyć wpływy szefowej kancelarii, musieli zawrzeć taktyczny sojusz. To śmieszne, że Michał, który do niedawna oceniał Bochenkową jako złego ducha prezydenta, ostatnio zaczął się o niej wyrażać z atencją".

Urzędnik Kancelarii Prezydenta: "Te wszystkie frakcyjne wojenki osłabiają prezydenta, ale Lech Kaczyński nie potrafi przerwać intryg. Nie umie tupnąć nogą i powiedzieć do tej Ani, Michała, Małgosi: . Psychicznie takie zachowanie w wykonaniu Lecha jest niemożliwe. Wie, że Kamiński poświęcił dla niego mandat eurodeputowanego, światowe życie, które kochał, i świetne zarobki. Dla Kaczyńskiego, który zawsze żył skromnie, taki gest miał ogromne znaczenie. Tak samo z Fotygą - wie, że też odeszła z parlamentu, do tego na jego prośbę została ministrem spraw zagranicznych, choć wiedziała, że sobie nie poradzi. Pamięta jej wierność i nigdy jej nie odrzuci".

Wpływowy polityk PiS:"Jarosław Kaczyński wie, że Fotyga jest słaba. Lech też ma tego świadomość, ale broni jej do upadłego. Dlaczego? Bo to on ją wymyślił i dał najważniejsze stanowiska, daleko wykraczające poza jej kompetencje. Prosty mechanizm: ”.

Doradca prezydenta: "Lech broni Fotygę, chociaż niczego dobrego nie wniosła do pracy kancelarii. Jest za to przewrażliwiona na swoim punkcie, małostkowa i wprowadza nerwową atmosferę w pałacu. Pewnego wieczoru wezwała dyrektora jednego z departamentów. Człowiek stawił się karnie, choć obchodził własne imieniny. Zadała mu jakieś pytanie. On na to, że nie wie, bo to nie kompetencje jego departamentu. Pani minister była zaskoczona, nie bardzo wiedziała, co powiedzieć, więc tylko rzuciła zimno: . Dyrektor został w sekretariacie i pytał zdezorientowanych sekretarek: ”.

Były minister prezydenta: "Anna Fotyga, zamiast pomagać, sama zarzuca szefa swoimi kuriozalnymi problemami. Legenda mówi, że zdenerwowana Fotyga zadzwoniła na prywatną komórkę prezydenta. Skarżyła się, że nie może pracować, bo robotnik pod jej oknami strzyże trawę spalinową kosiarką. Prezydent interweniował osobiście, by przerwać koszenie. W pałacu nie ma żadnej hierarchii. Głowa państwa zmuszona jest do zajmowania się najróżniejszymi błahostkami".

Współpracownik prezydenta: "Całkowitym przeciwieństwem kostycznej i wycofanej Fotygi jest Michał Kamiński. Zasypuje prezydenta pomysłami, a ma ich kilka dziennie: . Niektóre pomysły są kupowane, o innych prezydent nie chce nawet słyszeć. Kiedy Kamiński nie jest słuchany, wpada w dołek. Bywa, że zamyka się na cały dzień w swoim gabinecie. Już rano zapowiada sekretarce: . To piętrzy problemy. Dziennikarze nie mają od kogo brać komentarzy, nie wiadomo, czy prezydent udzieli wypowiedzi w jakiejś gorącej sprawie".

Były doradca prezydenta, przeciwnik Kamińskiego: "Kamiński jest królem życia. Lubi spoczywać w pozycji półleżącej w fotelu z cygarem w jednej dłoni i ze szklanką whisky w drugiej. Prezydent o tym wie i mu wybacza. Mawia: . Z drugiej strony Kamiński przy prezydencie stara się mitygować. Im dalej w danej chwili znajduje się od Lecha, tym jest większym birbantem".

Kiedy prezydent się wścieka

Czasami Lech Kaczyński bierze się za rządzenie. Wydzwania do swoich ministrów albo "wyrzuca” pałacowych urzędników z pracy. Ale złość mu szybko przechodzi. Nie potrafi wybaczyć tylko jednego - nielojalności.

Polityk PiS: "Lech ma problem z zapanowaniem nad tym całym towarzystwem, jego ambicjami i wojenkami. Od czasu do czasu usiłuje zarządzać. Chwyta wtedy za swoją prywatna komórkę - starą Nokię. Nie wspomnę, że to jest zwykły telefon, bez żadnych systemów szyfrujących. Wydzwania z niego do swoich ministrów. Kiedy nie odpowiadają, wścieka się: ".

Były urzędnik pałacu: "To prawda, że szef potrafi się często wkurzać. Chodzi wtedy po gabinecie i wygraża palcem. Często w takich chwilach używa zwrotu: . Pamiętam, jak wyrzucił dyrektora z kancelarii. - krzyczał. Przerażony dyrektor zapytał Elżbietę Jakubiak, co robić. Ta poradziła mu, by na dwa dni zniknął prezydentowi z oczu. Dnia trzeciego został wysłany do Kaczyńskiego z jakimiś papierami. Szef podpisał, nie miał żadnych uwag, tak jakby o wszystkim zapomniał. Prezydent rzeczywiście dość często . Było tak jeszcze w warszawskim ratuszu. Tam chyba nie było dyrektora, który przynajmniej raz nie roboty. Ale takie groźby działają na krótką metę. Za trzecim razem nikt się nimi nie przejmuje".

Urzędnik Kancelarii Prezydenta: "Jednego Lech nie potrafi wybaczyć - nielojalności. Tak jest na przykład z Andrzejem Krawczykiem, odpowiedzialnym kiedyś za prezydencką dyplomację. Powodem jego dymisji były papiery lustracyjne, marnej zresztą jakości, które zostały wyciągnięte w pałacowej rozgrywce. O sprawy lustracyjne prezydent nie ma do Krawczyka pretensji. Pożegnali się w przyjacielski sposób. Jednak potem Krawczyk opowiadał na prawo i lewo pikantne szczegóły pracy z prezydentem. I o to Kaczyński ma prawdziwy żal. Dlatego blokuje Krawczykowi nominację na ambasadora".

Pracownik MSZ: "Dziś Krawczyk przedstawiany jest jako ofiara kaczyzmu i guru polskiej dyplomacji. To trochę śmieszne, bo główny problem Krawczyka polegał na tym, że on nie bardzo znał się na polityce zagranicznej. Jak na fachowca od spraw międzynarodowych kiepsko mówił po angielsku, a w zasadzie nie mówił wcale. Nie czuł się dobrze na salonach, zawsze w jakimś dziwnym wymiętym garniturku, jakby trochę z innego świata. Pamiętam szczyt NATO. Stoimy w gronie doradców prezydenckich, rozmawiamy. Nagle wpada zdyszany Krawczyk, w końcu minister i to odpowiedzialny za sprawy międzynarodowe: ".

Były urzędnik Kancelarii Prezydenta: "Krawczyk miał w kancelarii pseudonim Kissinger, bo zawsze powoływał się na przykład byłego sekretarza stanu. Jednak między Andrzejem a Henrym różnica była kolosalna. Do pałacu został wzięty trochę z ulicy. Dostał politykę zagraniczną, bo Kaczyński nie miał nikogo innego. Do tego odpowiadał psychologicznie Kaczyńskiemu - jest gawędziarzem, zna mnóstwo anegdot, prezydent lubił go słuchać".

Były minister PiS-owskiego rządu: "O tym, jak nagradzana jest u Kaczyńskiego lojalność i wierność, mówi historia kariery Krzysztofa Olszowca, szefa prezydenckiej ochrony. Otoczenie prezydenta dziwiło się tej szczególnej pozycji oficera BOR, ale podobno prezydent powiedział swoim współpracownikom: . Połowa ministrów PiS-owskiego rządu telefonowała do Olszowca, bo on miał realną władzę w dopuszczaniu ludzi do prezydenta. W końcu zawsze mógł powiedzieć, że prezydenta nie ma, jest zajęty albo już śpi".

Były wysoki rangą funkcjonariusz BOR: "Kaczyński zna Olszowca jeszcze z czasów szefowania Najwyższej Izbie Kontroli. Olszowiec był wówczas kierowcą prezesa. Od tamtego czasu utrzymują kontakty, ich żony są po imieniu. Pani Olszowcowa jest masażystką i jak wieść niesie, masuje panią Marię Kaczyńską. Olszowcowie bywają w Juracie, w ośrodku prezydenckim, ulubionym miejscu głowy państwa. Olszowiec jest oddany. Można go poprosić o wszystko. Czasem dyryguje nawet zakupami do prezydenckiego apartamentu. Jeśli trzeba, może wysłać podwładnego po słoik majonezu czy keczupu".

Oficer BOR: "Choć jest tylko kierowcą i nie ma skończonych studiów, przy prezydencie zrobił niecodzienną karierę. Doszedł do stopnia pułkownika, przez chwilę był nawet szefem zarządu ochrony osobistej - najważniejszego w BOR. Było to fikcją, bo zarządem kierował dorywczo z Pałacu Prezydenckiego. Za to pensję ustawiono mu na poziomie wiceszefa BOR".

Były minister PiS-owskiego rządu: "Olszowiec ustawił się doskonale, choć oczywiście nie jest kimś w rodzaju Wachowskiego przy Lechu Wałęsie. Zna swoje miejsce, ma się jak pączek w maśle. A jego kariera jest dowodem na to, że poza nielojalnością czy urzędniczą nieuczciwością wszystko przechodzi. Bo prezydent jest miękki wobec swoich współpracowników. Byłem w pałacu i przez jakiś czas czekałem na przyjęcie przez głowę państwa. Wrażenie było piorunujące. Pięć kobiet dyskutujących o serialach, fryzurach i wychowaniu dzieci. Zero pracy intelektualnej. Tak w pałacu mija dzień".

Wieczór

Prezydent jest w pracy do późna. Wytchnienia szuka w pogwarkach ze swoim dobrym przyjacielem ministrem Maciejem Łopińskim. Starzy znajomi Lecha Kaczyńskiego twierdzą, że jest on nieszczęśliwy w butach prezydenta.

Dobra znajoma prezydenta: "Leszek to jest dobry człowiek. Nie potrafi opanować tego towarzystwa wokół siebie i jest nieszczęśliwy, bo on nie lubi być prezydentem. Co to znaczy, że jest dobry? Przejmuje się krzywdą zwykłych ludzi. Podam wam przykład. Któregoś razu kolumna prezydenckich samochodów wracała z jakiejś imprezy. I na drodze Bydgoszcz - Warszawa Leszek zobaczył koszmarny wypadek. Kazał zatrzymać kawalkadę. Okazało się, że w kraksie ciężko ranna została nastolatka. Prezydent wziął sprawy w swoje ręce. Kazał wieźć ranną do klinki w Bydgoszczy, osobiście telefonował do ministra zdrowia Zbigniewa Religi i jego zastępcy Bolesława Piechy. Ktoś mu mówił, że w Bydgoszczy nie ma odpowiedniego sprzętu. - wołał do słuchawki".

Były PiS-owski minister: "Kaczyński sprawdzał się na stanowiskach, gdzie była akcja, gdzie coś się działo, na przykład w ministerstwie sprawiedliwości. A w pałacu akcji nie ma. Są oficjalne spotkania, delegacje, przecinanie wstęg i wręczanie orderów, cały ten ceremoniał. W tym świetny był Kwaśniewski i jego żona w pięknych kapeluszach. Lech źle się czuje w butach prezydenta".

Ważny polityk PiS: "Prezydent jest nocnym Markiem. Pracuje do późna. Kiedy jest zmęczony, lubi się spotykać się z Maciejem Łopińskim - szefem swojego gabinetu. Ten jest przeciwieństwem Kamińskiego. Nie ma żadnych pomysłów i pomysłów nie lubi. Jest urzędnikiem, który osiąga stan błogości, gdy nic się nie dzieje. Każdy nowy pomysł to nowe kłopoty. Jest za to jednym z najstarszych przyjaciół Lecha, jeszcze z konspiracji. Łopiński daje prezydentowi wytchnienie. Siedzą przy winie i wspominają stare czasy. Prezydent ubóstwia takie pogwarki. Jest mistrzem wielominutowych dygresji i szczególarzem. Potrafi na spotkaniu z mało znanym sportowcem wypalić: ”.

Urzędnik kancelarii: "Gdy robi się bardzo późno, na dół schodzi małżonka prezydenta. Pani Maria dba bardzo o Lecha: - pyta w żartach. Potem pani Maria zaczyna rugać prezydenta, że jej nie odwiedził przez cały dzień: . . . W końcu pani Maria zbiera męża na górę: - opowiada potulnie prezydent".

Tusk nie zjadł serca byka, bo idzie w góry

Premier na peruwiańskich szczytach

Donald Tusk z żoną w Machu Picchu

Zaczyna się najciekawszy etap podróży premiera do Ameryki Południowej. Dziś Donald Tusk rusza w peruwiańskie góry. Nie będzie to łatwa wyprawa, dlatego wczoraj lekarz odradził mu próbowania na wystawnej kolacji u prezydenta Peru alkoholu i szaszłyków z serca byka - pisze DZIENNIK.

Europejscy przywódcy zawiedli peruwiańskich gospodarczy. Wielu z nich uznało, że spotkanie w Limie nie jest warte lotu przez pół świata. Nie było premiera Wielkiej Brytanii Gordona Browna i Włoch Silvio Berlusconiego, a kanclerz Niemiec Angela Merkel zrobiła tylko krótką przerwę w podróży przez Amerykę Łacińską, która przyniesie miliardowe kontrakty dla niemieckiego biznesu.

Peruwiański prezydent Alan Garcia też zresztą uznał, że szczytu nie może zdominować praca. W 12-milionowej metropolii ogłoszono białą noc: przy rytmie salsy nieprzebrane tłumy wyszły tańczyć na ulice, korzystając z trzydniowej przerwy w pracy.

Donald Tusk odwiedził Machu Picchu, najlepiej zachowane miasto InkówGalerię
Donald Tusk wraz z pozostałymi politykami nie narzekał na brak atrakcji. Robocze spotkanie zorganizowano w Museo de la Nacion, w którym przechowywane są wspaniałe zbiory prekolumbijskie. A wieczorem prezydent Peru wydał pyszne przyjęcie, podczas którego gości zabawiali tancerze ubrani w barwne stroje.

Szef polskiego rządu nie mógł jednak skosztować serwowanych podczas imprezy trunków. Już dziś rano wyrusza zbudowaną niegdyś przez inżyniera Ernesta Malinowskiego linią kolejową, która do niedawna była uznawana za najwyżej położoną na świecie. W krótkim czasie pociąg z Donaldem i Małgorzatą Tuskami wzniesie się z poziomu oceanu do wysokości 4815 m. To trudne doświadczenie dla organizmu. Dlatego lekarz szefa rządu Jerzy Baryczko zalecił premierowi powstrzymanie się dzień wcześniej od spirytusowej peruwiańskiej specjalności pisco i innych alkoholi. Zalecił też Tuskowi, aby zrezygnował z szaszłyków z serca byka i wszelkich ciężkich specjałów peruwiańskiej kuchni.

"Ostrzegliśmy tutejszy protokół dyplomatyczny, że premier będzie jadł raczej sałatki nie dlatego, że mu nie smakuje, tylko na drugi dzień ma wymagający program turystyczny" - przyznają polscy dyplomaci.

Nie wiadomo natomiast, czy dziś przed podniebną podróżą Donald Tusk zdecyduje się na wypicie wywaru z koki, który zapobiega mdłościom spowodowanym zmianą wysokości, czy też raczej postawi na współczesne peruwiańskie tabletki sorocho. Ale wczorajsze wyrzeczenia premierowi z pewnością się opłacą: prowadząca do przełęczy Tisclio linia kolejowa przebiega przez zapierające dech w piersiach widoki.

Szef naszego rządu spełnił już zresztą marzenie swojego życia. Czwartek poświęcił na obejrzenie Machu Picchu, położonej w głębi Andów cytadeli Inków uznanej w międzynarodowym sondażu za jeden z 7 cudów świata. Gospodarze zrobili wszystko, aby dogodzić polskiemu premierowi. Polak wylądował helikopterem nieopodal twierdzy, choć ze względu na ochronę niszczejących ruin nie jest to dopuszczalne. Na miejscu pojawił się jednocześnie z prezydentem Gwatemali Alvaro Colonem. Był też przewodniczący Komisji Europejskiej Jose Manuel Barroso. Ale inni przywódcy Europy nie znaleźli już czasu, aby odwiedzić największą atrakcję turystyczną Peru. Być może zrobi to jeszcze Angela Merkel.

Donald Tusk razem z żoną z szerokim uśmiechem fotografowali się z indiańskimi dziećmi. "To było niezwykłe doświadczenie" - przyznał po obejrzeniu Machu Picchu Barroso.

Sielską atmosferę na chwilę przerwali tylko działacze Greenpeace protestujący przeciwko niszczeniu pobliskich lasów tropikalnych. Ale służby bezpieczeństwa były czujne: intruzi zostali zatrzymani.

Palikot do Tuska: Błazen bywał mądrzejszy od króla

Rozmowa z kontrowersyjnym posłem PO

Janusz Palikot woli pracować w Sejmie niż być ministrem

Premierowi Tuskowi doradzałbym, by przeprowadził również badanie na obecność narkotyków. Jestem pewien, że młodzieńcze przygody nie wywołały żadnych zmian w organizmie, ale byłoby wskazane przedstawić wiarygodny raport medyczny w tej sprawie - mówi DZIENNIKOWI Janusz Palikot, poseł Platformy Obywatelskiej.

ROBERT MAZUREK: Kiepsko u pana z testosteronem. Jest pan impotentem?
JANUSZ PALIKOT:
Nie, nie mam też chorób wenerycznych i jestem zdrowy psychicznie.

A leczył pan się kiedyś psychiatrycznie?
Nigdy.

Bywał u psychologa?
Radziłem się w kilku sprawach. To były takie rozmowy, które lepiej pomogły mi zrozumieć rzeczywistość.

Ten eufemizm oznacza regularną terapię?
U psychologa byłem cztery razy, potem uznaliśmy, że wszystko jest w porządku i nie potrzebuję więcej wizyt. To było po rozstaniu z pierwszą żoną.

Nie niepokoją pana doniesienia o zażywaniu narkotyków przez premiera?
Przede wszystkim dziwią. Rozumiem, że uprzedził tym jakąś akcję, ale nie mogę zrozumieć, po co ktoś sięga po takie używki, bo sam nigdy nie paliłem ani papierosów, ani marihuany, ani książek, ani flag, niczego…

Jak przystało na Palikota, płomienie ma pan tylko w nazwisku?
Tak, jestem ssakiem całkowicie niepalącym.

Donald Tusk nie powinien się pilnie przebadać?
Powinien zrobić badania, tak samo jak prezydent Kaczyński. Premier obiecał poddać się temu w czerwcu, prezydent miał to zrobić jeszcze w maju, ale już kluczy i mówi o jesieni. A premierowi doradzałbym, by przeprowadził również badanie na obecność narkotyków. Jestem pewien, że młodzieńcze przygody nie wywołały żadnych zmian w organizmie, ale byłoby wskazane przedstawić wiarygodny raport medyczny w tej sprawie.

Od kiedy tak bardzo troszczy się pan o stan zdrowia Polaków?
Tu chodzi o stan zdrowia polityków. Zaczęło się w styczniu od trochę niefortunnego pytania o stan zdrowia prezydenta Kaczyńskiego.

Sugestie, iż ktoś jest alkoholikiem lub ma Alzheimera, nazywa pan niefortunnymi? Przecież to bardzo kulturalne...
Przyznaję - nie jest, ale jeśli chodzi o Alzheimera, to zacytowałem tylko "Przekrój”, w którym przeczytałem o pojawiających się plotkach na ten temat.

Pan jest alkoholikiem?
Właśnie się przebadałem, niczego takiego nie stwierdzono.

Sam pan zapłacił za badania, więc te wyniki…
To, co pan teraz próbuje powiedzieć…

To insynuacja. Chce panu pokazać, jaką bronią się pan posługuje.
Ja niczego nie insynuuję, ale proszę o przedstawienie raportu na temat stanu zdrowia prezydenta! Ja tylko zadaję pytania.

Zupełnie jak Lepper. On też tylko pytał, ale został za to skazany.
Właśnie byłem przesłuchiwany w prokuraturze, zobaczymy, czym to się skończy.

Jeśli mamy równość wobec prawa, to ma pan jak w banku wyrok w zawieszeniu. Jak Lepper.
Być może, ale to jednak nie są te same przypadki. Powtarzam, że zadawałem pytania.

"Czy prawdą jest, że 10 maja pobił pan i zgwałcił swojego asystenta Jana K.?” Gdybym zadawał panu takie pytania, to nie odpowiadałby mi pan na nie, ale podał mnie do sądu.
Nikogo nie pobiłem i nie zgwałciłem, ale jeśli miałby pan choćby jakieś poszlaki, to mógłby takie pytanie zadać. Ja powoływałem się na artykuł w gazecie i plotki krążące po Warszawie.

W gazecie przeczytałem, że w Lublinie krążą plotki, jakoby był pan gejem i miał romans z byłym asystentem.
Artykuł w "Rzeczpospolitej” był wyjątkowo złośliwy. Nigdy nie byłem, nie jestem i nie będę gejem.

Jak wpada pan w gości, to pyta gospodarza o Alzheimera, a gospodynię, czy jest alkoholiczką?
(śmiech) Nie, ale pytałem ludzi na ulicy, czy nadużywają alkoholu.

Słucham?! Zaczepia pan ludzi i zadaje im takie pytania?! Nikt pana nie spoliczkował?
Nie.

Duch w narodzie ginie.
Pytam czasami: "Czy nadużywa pan alkoholu?” i słyszę "Nie” albo "A co to pana obchodzi?”, ale kiedy dopytuję: "A obraziło pana to pytanie?”, to większość odpowiada, że nie. Z badań wynika, że 60 do 80 procent Polaków uważa, że prezydent powinien przedstawić raport o stanie swego zdrowia. Nie sądzę zresztą, że powinno to ograniczać się do prezydenta i premiera.

To w takim razie również marszałkowie Komorowski i Borusewicz.
Nic złego by się nie stało, gdyby wszyscy kandydujący w wyborach do parlamentu czy kandydaci na prezydentów dużych miast przedstawili informację na temat swego stanu zdrowia.

Może na dobry początek namówi pan kolegów z PO? Przewodniczący Chlebowski? Wicemarszałek Niesiołowski wygląda na przemęczonego…
Nie sądzę, raczej tryska energią (śmiech). To bardzo pogodny człowiek, choć ogromnie zaciążyły na nim lata spędzone w więzieniu. Widzę w jego zachowaniu to doświadczenie kilku lat spędzonych w więzieniu, to trwała rysa jego charakteru. Czy nadużywa alkoholu?

Ja o to nie pytałem.
Wiem, wiem, ale odpowiadam, że nie zauważyłem.

Przecież pana wcale nie interesuje stan zdrowia Kaczyńskiego. Chce mu pan tylko dopiec…
W najmniejszym stopniu. To ja padłem ofiarą agresji, bo na zadane pytania posypały się na mnie obelgi.

No nie! Pan już oskarżył prezydenta o wszystko, więc i pana można oskarżyć o wszystko. Byle w formie pytania.
To nie jest tak, że powiedziałem wszystko o wszystkich.

To prawda, Tuska się pan boi.
Nie boję się. Przypominam, że kiedy Donald Tusk powiedział, że "każda partia ma swojego Palikota”, odpowiedziałem, iż na niektórych dworach błazen bywał mądrzejszy od króla.

W 2005 roku trafił pan do Sejmu jako szanowany, leciutko ekscentryczny biznesmen i filozof. I w ciągu trzech lat zrobił pan z siebie błazna.
To pana ocena.

Nie. Chlebowskiego, Tuska…
Nie sądzę, by mieli taką opinię.

A kiedy Tusk mówił, że "każda partia ma swego Palikota”, to chodziło mu o to, że każda ma intelektualistę?
No, można to i tak odczytywać. Oczywiście część opinii mogła rozumieć w ten sposób, że chodzi o błazna…

Sam pan tak to odczytał.
Nie, po prostu odpowiedziałem w ten sposób na pytanie dziennikarza.

Jasne, według Tuska pan jest drugim Kołakowskim.
I tak również można te słowa odebrać.

Pozwoli więc pan, że będę mówił do pana: mistrzu? Chlebowski mówiąc, że ma pana dosyć, nie myślał o pańskiej pracowitości i geniuszu, ale obciachu, który pan sprowadza.
I cóż ja mogę na to powiedzieć? Jeśli pan tak uważa, to zachęcam pana i redakcję do przeprowadzenia badań, jak Polacy oceniają Janusza Palikota. I zobaczy pan, czy wyniki będą takie, o jakich pan mówi, czy też zupełnie inne. A ostatnio premier kilkakrotnie bardzo pochlebnie wypowiadał się na temat mojej pracowitości. Powiedział, że tylko Palikot jest w stanie pokonać biurokrację, bo do tego potrzeba determinacji graniczącej z szaleństwem.

Sugerowanie, że jest pan szalony, to mało wyrafinowany komplement.
Jeśli tak pan myśli, to zalecam panu lekturę "Świętego idioty” Cezarego Wodzińskiego i prac z historii Kościoła dotyczących roli świętego idioty.

Chciałby pan uchodzić za jurodiwego?
(śmiech) Nie, ale chcę panu pokazać, że słowo "szaleniec” odczytywane przez pana tak negatywnie w naszej kulturze bywa rozumiane inaczej, ma wiele znaczeń. Być może panu niektóre moje zachowania mogą wydawać się szaleństwem w pejoratywnym znaczeniu tego słowa, ale dla większości Polaków jest inaczej. A w polityce nie decyduje głos Tuska, Chlebowskiego, Mazurka czy Palikota, ale głos opinii publicznej.

I pan się odwołuje do ludu, tak?
W wyborach miałem ponad 40 tysięcy głosów. Zapewniam pana, że dziś miałbym więcej. Pan jest przekonany, że opinia na mój temat jest negatywna?

Nie, ale myślę, że nie traktuje się pana poważnie.
Brak mi tego ciężaru, tego gravitas? A zmieniłby pan zdanie, gdyby się okazało, że to, co pan uważa za brak powagi, większość Polaków odbiera jako odwagę mówienia prawdy wbrew konwencjom elit? Codziennie spotykam się z takimi reakcjami, że ludzie rzucają mi się na szyję, zatrzymują samochód, okazują znaki sympatii…

Matko, to pan jest jak Beatlesi. Pan stanowi zagrożenie dla ruchu!
Dlatego staram się ostatnio przejeżdżać, a nie przechodzić, bo spacerowanie stało się uciążliwe ze względu na liczbę fanów, którzy chcą pogadać. Wyobraża sobie pan to?

Mam bogatą wyobraźnię. Kubę Wojewódzkiego ludzie też lubią, a nie głosowaliby na niego.
Nie mam ambicji prezydenckich. Ale nie musi pan podawać takich przykładów, niech pan weźmie Donalda Tuska, który również przez lata uchodził za człowieka luźnego, swobodnie traktującego politykę, zainteresowanego piłką. On w ciągu dwóch, trzech lat stracił tę łatkę, zmienił wizerunek i dziś jest premierem.

To droga Palikota: od bohatera tabloidów na szczyty? Pan to wyliczył, sprawdził, że się panu wizerunkowo i politycznie opłaca, więc wszedł pan w to?
Tu się pan myli, tak nie jest. Ja zupełnie nie kalkuluję, nie jestem wyrachowany.

Nie wiem, kto panu to wymyślił, ale pan udaje wariata jak młodzi Polacy przed wojskiem.
Wbrew pozorom nie ma przy mnie sztabu piarowców, zespołów analityczno-badawczych pracujących nad moimi decyzjami, ale zapewne nic pana, przy pańskim sceptycyzmie, nie przekona.

Platforma Obywatelska jest panu wdzięczna?
Za co?

Za akcję Kaczyński. Pan mówi to, co miało się dostać do opinii publicznej, ale nikt inny nie chciał tego tematu wrzucić. I dlatego te żółte kartki, które panu dawali, były teatrem.
Z tego, co wiem, ze dwa razy moja obecność w Platformie Obywatelskiej wisiała na włosku. Chyba opatrzność chciała, bym był w PO, bo jakoś wszyscy wokół mnie krytykowali. A przyszłość pokaże, czy uda mi się osiągnąć równowagę między moją pracą w komisji Przyjazne Państwo z jednej strony, a tymi akcjami typu koszulka "Jestem gejem, jestem z SLD” i badaniami stanu zdrowia prezydenta z drugiej.

Pan mówi o równowadze, ale każdy artykuł na pański temat w internecie jest ilustrowany zdjęciem z wibratorem.
Jak zrobiłem trzy lub cztery konferencje prasowe jak Bóg przykazał w sprawie sytuacji w lubelskiej policji, to nikt poza prasą regionalną nie reagował, ale jak tylko pojawiłem się z wibratorem, to prokuratura wzięła się do roboty i rozpoczęły się przesłuchania w sprawie molestowania kobiet przez policjanta. Więc dzisiaj, choć dla czytelnika Jeleńskiego, Audena czy Eliadego był to kontekst estetycznie trudny, zrobiłbym to jeszcze raz.

I pojawiłby się pan w koszulce "Jestem gejem, jestem z SLD”?
Cztery dni po tej konferencji Barbara Blida popełniła samobójstwo, co pokazuje, że miałem rację, piętnując atmosferę w Polsce, w której Blida mogła targnąć się na swoje życie.

Niech pan da jej wieczny odpoczynek. Niedawno po przeszukaniu przez ABW popełnił samobójstwo sędzia z Garwolina. I co, Ćwiąkalski jest mordercą, a reżim Tuska spłynął krwią?
To zupełnie inny przypadek. Temu człowiekowi nie zafundowano żadnego spektaklu, niczego nie filmowano, nie pokazywano w telewizji.

Śmierć jest śmiercią.
Mówiliśmy o moich zachowaniach. Pan uważa, że ja je wykalkulowałem, wyliczyłem, że to da mi rozpoznawalność?

A potem będzie pan ją przekuwał na wizerunek polityka serio. Kilka zdjęć w garniturze z kamizelką i wizyta u fryzjera powinny wystarczyć.
Jak pan widzi na przykładzie Borisa Johnsona, burmistrza Londynu, można wygrywać wybory bez fryzjera (śmiech). Próbuję pana przekonać, że nie mam żadnej strategii, pomysłu, jak zdobyć popularność, a potem startować po najważniejsze stanowiska. Pewne gesty były raczej aktem rozpaczy, próbą zwrócenia uwagi na to, co się dzieje, kiedy inne podobające się panu normalne środki zawodziły.

Proszę się nie gniewać, ale był pan świetnym wydawcą, udanym biznesmenem, ale pańska działalność polityczna to nieporozumienie.
Dlaczego pan tak myśli?

Bo mógłby pan coś zrobić, ale woli brylować w tabloidach jako facet z penisem w szufladzie.
Nawet jeśli ujawnienie stanu zdrowia najważniejszych osób w państwie pana nie przekona, to mam nadzieję, że przekonają pana efekty pracy komisji.

Co pan jeszcze zrobi, by zwrócić na siebie uwagę? Przejedzie nagi kabrioletem po Warszawie w proteście przeciw globalnemu ociepleniu?
Nie, nie planuję takich posunięć. Mam zamiar doprowadzić do końca prace komisji Przyjazne Państwo, by pan i inni uznali, że to jednak dobrze, iż Palikot znalazł się w polityce, bo coś się w pańskim życiu zmieniło.

Nie zabije was siła biurokracji? PO już wycofuje się z pomysłu likwidacji meldunku.
Nie wycofujemy się. Z tego, co wiem, prace w MSWiA trwają i do końca roku obowiązek meldunku zostanie zniesiony. To nie ja za to odpowiadam, ale myślę, że skończy się to sukcesem. My w zeszłym tygodniu skończyliśmy prace nad zniesieniem pozwoleń na budowę.

To akurat pomysł Mirosława Barszcza, byłego ministra z PiS.
Wszystko jedno czyj, ważne, by wreszcie wprowadzić go w życie. Podam panu inny przykład: cztery razy do roku pracodawcy muszą wyliczać ZUS podstawę ubezpieczenia społecznego dla 12 milionów pracowników. To miało sens w czasach hiperinflacji, ale nie teraz, kiedy można to spokojnie robić raz w roku. Jeżeli w tych 48 milionach dokumentów jest tylko 1 procent błędów, to znaczy, że mamy prawie pół miliona pomyłek, które potem w korespondencji z ZUS trzeba naprawiać! I widzi pan, to nie wibrator, tego żadna telewizja nie pokaże, bo to nie jest sexy.

No tak, a pan musi być w mediach.
Zależy mi na tym, by to załatwić, a obecność w mediach miała mi tylko pomóc w realizacji moich pomysłów.

Zaręczyny, ślub, narodziny dziecka - wszystko pan sprzedał tabloidom.
Kiedy pod kliniką, w której żona urodziła syna, roiło się od paparazzi i nie można było normalnie wejść, to wychodząc stamtąd, pokazaliśmy dziecko, zrobili zdjęcia i spokój. Nie zaprosiliśmy mediów na wesele, więc wszystkie drzewa wokół posiadłości były zajęte przez fotoreporterów, a ochrona prowadziła z nimi bitwy. Co miałem zrobić? Wpuściliśmy ich do środka, pozwoliliśmy zrobić kilka zdjęć i koniec. Wcale tego nie chciałem, ale okoliczności nas zmusiły.

Plan zajęć Janusza Palikota na dziś: był pan rano na głosowaniach w Sejmie?
Nie, od rana byłem na tych badaniach…

Z udziałem kamer i fotoreporterów. Prosto stamtąd na wywiad dla "Dziennika”. Już 19.00, a na pana czeka "Playboy”. Co potem?
Potem jeszcze idę do telewizji.

To się pan zaharowuje na śmierć!
To manipulacja, bo dziś akurat tak wypadło, ale wczoraj przez cały dzień prowadziłem obrady komisji, przedwczoraj identycznie.

Raz na dwa tygodnie nawet Palikot musi pracować?
Raz na dwa tygodnie występuję w mediach.

Szczyci się pan, że płaci największe alimenty w Polsce - 10 tysięcy złotych.
Nie szczycę się, a płacę na synów dużo więcej. Sąd zasądził 10 tysięcy, ale realnie wydaję dwa razy tyle.

Znani biznesmeni nie płacą alimentów, tylko fundują dzieciom fundusze powiernicze i są to znacznie większe kwoty niż 10 tysięcy, o które żona musiała się z panem sądzić.
Nie musiała, to nieprawda.

Udowodniła w sądzie, że pan jej wyliczał pieniądze na benzynę, mięso, zakupy.
Nic takiego nie miało miejsca. Sprawa alimentów była wynikiem ugody, a nie rozprawy. Sam zaproponowałem taką kwotę, a sąd się na nią zgodził, nie było żadnego sporu. Proszę mnie nie zmuszać, bym udowadniał, że wydaję na dzieci więcej, niż kazał mi sąd, a żona dostała z naszego majątku więcej niż ja.

To był pan ubogim człowiekiem.
Jeżeli dla pana kilkadziesiąt milionów złotych to mało, to gratuluję.

Przed rozwodem wyceniano pana na kilkaset milionów. Co to jest JP Family Foundation z siedzibą na wyspie Curacao?
A co to jest JP Morgan, a co JP wypożyczalnia wózków widłowych w Augustowie i tysiące innych firm, które mają w nazwie JP?

Ale szefem żadnej z nich nie jest pański współpracownik, a JP Family Foundation - tak.
Rzeczywiście, nazwa ma odniesienie do mnie, a twórcą tej fundacji był bank inwestycyjny, który zainwestował pieniądze w Polmos Lublin. I normalną procedurą jest, że takie firmy lokują pieniądze ze względów podatkowych w Holandii czy Luksemburgu.

I normalną procedurą jest transferowanie pieniędzy przed rozwodem na firmę z Karaibów, by żonie zostawić mniej?
Będzie rozprawa w sądzie, to będziemy o tym dyskutowali. Oskarżenia formułuje Roman Giertych, sam będący w kręgu podejrzeń o wyprowadzenie pieniędzy z Wielkopolskiego Banku Rolniczego.

Musi być coś na rzeczy, skoro tak się pan unosi.
Bo czy nie niepokoi pana, że sprawa WBR ciągnie się 7 lat?

Możemy rozmawiać, że w Ameryce biją Murzynów, ale rozmawiam nie z Giertychem, ale z panem. Zarzuty zresztą stawia nie on, ale pańska żona, która czuje się oszukana.
Mówię tylko tyle: nie zakładałem tej fundacji, nie jestem jej właścicielem ani udziałowcem i nie czerpię z niej żadnych korzyści. Koniec, kropka. A moja była żona i pan Giertych nie mają żadnych dowodów na swoje twierdzenia.

I po prostu inwestor, który pana lubi, na pańską część nazywa fundację JP Family Foundation i zatrudnia tam pańskiego człowieka. Ciekawe.
Mógłby sobie nawet nazwać fundację Palikot - i co by z tego wynikało?! Oni podobnych operacji dokonują dziesiątki. A zatrudnił tam mojego współpracownika, którego poznał z pracy przy Polmosie i miał do niego zaufanie. A oskarżenia mojej żony zweryfikuje sąd.

Epatuje pan wibratorami i koszulkami, więc prasa zajmuje się tym, zamiast sprawdzaniem, czy wyprowadził pan z Polski kilkadziesiąt milionów. Upiekło się panu.
Może media uznały, że nie ma żadnych dowodów na potwierdzenie takiej tezy, więc się nie ma czym zajmować?

Jest pan gwiazdą reklamy?
Tylko raz reklamowałem własną firmę.

Kazał pan wypłacić sobie honorarium i to takie, jakiego nikt w Polsce nie dostał.
Być może, nie pamiętam już.

Nie pamięta pan, ile wziął?
Naprawdę wyleciało mi z głowy. Proszę mi przypomnieć.

Mówiono o 1,7 milionie złotych. Linda bierze mniej.
Co zrobić? Dałem twarz do filmu reklamującego emisję akcji firmy produkującej alkohol, to ryzykowna rzecz. A co by było, gdyby emisja akcji się nie udała? Cały mój wizerunek zostałby nadszarpnięty.

To była uczciwa cena?
Jak najbardziej.

I to nie jest wypompowywanie pieniędzy ze spółki?
Mogłem przecież wziąć te pieniądze z dywidendy, mogłem zatrudnić się jako przewodniczący rady nadzorczej i inkasować po 150 tysięcy miesięcznie. Wtedy by to nikogo nie oburzało, tak? Sprawa jest czysta.

Nie ma pan ambicji politycznych?
Jestem szefem komisji i to mi w tej chwili wystarcza. Nie mam innych ambicji.

Nie chce pan być ministrem?
Gdybym chciał, to bym nim już był, ale uznałem, że więcej mogę zrobić w Sejmie.

Dostał pan propozycję od Donalda Tuska?
Nie potwierdzę i nie zaprzeczę.