sobota, 29 grudnia 2007

Przemoc nie ustaje w trzecim dniu po śmierci Bhutto

cheko, PAP
2007-12-29, ostatnia aktualizacja 2007-12-29 14:13

W sobotę, w trzecim dniu po zamordowaniu byłej premier Pakistanu Benazir Bhutto 10 tysięcy ludzi manifestowało w Lahaurze na północnym wschodzie kraju. Ulice południowego Karaczi świeciły pustkami.

Zobacz powiekszenie
Fot. FAISAL MAHMOOD REUTERS
Zwolennicy Benazir Bhutto wciąż nie mogą się pogodzić z jej śmiercią
Zobacz powiekszenie
Fot. ZAHID HUSSEIN Reuters
Rodzina Benazir Bhutto nad jej grobem w mauzoleum w Garhi Khuda Baksh
Zobacz powiekszenie
Fot. FAISAL MAHMOOD REUTERS
W Islamabadzie protestowały tysiące osób
W nocy z piątku na sobotę na ulicach wielu pakistańskich miast płonęły witryny sklepowe, samochody i ośrodki opieki społecznej.

Zgromadzony w sobotę przed jednym z meczetów w Lahaurze tłum wykrzykiwał hasła wymierzone w rządzących, a zwłaszcza w prezydenta Perveza Musharrafa: "Odejdź, Musharraf, odejdź!". Następnie wymachujący kijami demonstranci przeszli ulicami miasta. To najliczniejsza manifestacja od śmierci Bhutto.

W Rawalpindi, na północy Pakistanu, gdzie doszło do samobójczego zamachu, około 3 tysięcy zwolenników byłej premier rzucało kamieniami w policję. Przeciwko demonstrantom użyto gazów łzawiących.

Również w Peszawarze na północnym zachodzie kraju około 3 tysięcy ludzi protestowało przeciwko Musharrafowi; usiłowano niszczyć witryny sklepowe. Policja rozpędziła tłum przy użyciu pałek i gazów łzawiących.

W sobotę o świcie zamaskowany mężczyzna zastrzelił 27-letniego zwolennika Bhutto, wracającego z mauzoleum w Garhi Khuda Baksh, gdzie została pochowana w piątek - poinformowała pakistańska policja. Przed śmiercią owinięty w tunikę z czerwono-zielono- czarnej flagi Pakistańskiej Partii Ludowej (PPP) mężczyzna krzyczał: "Bhutto jest wspaniała". Jego brat - kandydat PPP do zgromadzenia prowincji - został ranny w ataku.

Reuter poinformował, że do 40 osób wzrosła liczba ofiar śmiertelnych zamieszek, jakie wybuchły po śmierci przywódczyni pakistańskiej opozycji. Prawie wszyscy zginęli w południowej prowincji Sindh - bastionie PPP. Jak twierdzi Ghulam Mohtaram, przedstawiciel władz prowincji, tylko do piątkowego wieczoru protestujący zniszczyli 947 samochodów, 131 banków i 31 stacji benzynowych.

Według państwowej komisji wyborczej, podpalono kilka jej lokali oraz zniszczono listy wyborcze i urny. Komisja zapowiedziała, że w poniedziałek odbędzie nadzwyczajne posiedzenie w sprawie zapowiadanych na 8 stycznia wyborów parlamentarnych.

Z kolei ugrupowanie pani Bhutto ma zdecydować w niedzielę, czy weźmie udział w tej elekcji, czy ją zbojkotuje.

W sobotę całkowicie opustoszało 14-milionowe portowe miasto Karaczi - patrolowane przez oddziały uzbrojonej policji i sił paramilitarnych. Służby bezpieczeństwa otrzymały rozkaz strzelania do ewentualnych protestujących.

Ze względu na trzydniową żałobę narodową, w mieście zamknięto sklepy, nieczynne były stacje benzynowe. Odnotowano jedynie odosobnione akty przemocy i podpalenia. Drogi pokrywały rozbite szkło i zwęglone skorupy samochodów. Pozrywane zostały połączenia telefoniczne i internetowe między Islamabadem a Karaczi.

Wcześniej podczas zamieszek w Karaczi protestujący zniszczyli kilka budynków i samochodów należących do Fundacji Edhi prowadzącej ośrodki opieki społecznej. "Siedem naszych ośrodków w Karaczi spłonęło. Dziewiętnaście naszych karetek zostało spalonych, a osiem innych zniszczono" - powiedział rzecznik tej pozarządowej organizacji Anwar Ali Kazmi.

Rzeczniczka: Bhutto została postrzelona w głowę

cheko, PAP
2007-12-29, ostatnia aktualizacja 2007-12-29 13:43
Zobacz powiększenie
Benazir Bhutto przemawia na swoim ostatnim wiecu - 27 grudnia 2007
Fot. B.K.Bangash AP

Rzeczniczka Benazir Bhutto potwierdziła w sobotę, że była premier Pakistanu, która zginęła w czwartek w samobójczym zamachu, została postrzelona w głowę.

Jeden z szefów Al-Kaidy gratuluje zabójcom Benazir Bhutto - czytaj

Zwolennik Bhutto zastrzelony podczas powrotu z nad jej grobu - czytaj

Rzeczniczka powiedziała, że myła zwłoki Benazir Bhutto przed jej pochowaniem.

- Widziałam, że miała ranę od kuli z tyłu głowy i drugą (ranę), którą kula wyleciała, z drugiej strony głowy - powiedziała agencji France Presse Sherry Rehman.

W piątek pakistańskie MSW poinformowało, że Bhutto zmarła na skutek obrażeń odniesionych podczas zamachu - uderzyła głową o dach samochodu, do którego wsiadała, usiłując obronić się przed napastnikiem. Według resortu w jej ciele nie znaleziono kuli ani fragmentów metalu.

Bhutto została zamordowana w Rawalpindi w Pakistanie podczas przedwyborczego wiecu zwolenników Pakistańskiej Partii Ludowej, której przewodziła.

TV pokazała zdjęcia "dwóch zamachowców" Bhutto

asz, PAP
2007-12-30, ostatnia aktualizacja 2007-12-30 09:10

Pakistańska telewizja pokazała dzisiaj niewyraźne zdjęcia dwóch mężczyzn - prawdopodobnie zamachowców, którzy zaatakowali i zabili byłą premier Pakistanu Benazir Bhutto w czwartkowym zamachu w Rawalpindi.

Zobacz powiekszenie
Fot. REUTERS TV REUTERS
Zdjęcie fotografa-amatora. Z lewej mężczyzna z pistoletem
Zobacz powiekszenie
Fot. REUTERS TV REUTERS
Zdjęie fotografa-amatora. W centrum mężczyzna trzymający broń w wyciągniętej dłoni
Zobacz powiekszenie
Fot. REUTERS TV REUTERS
Zdjęcie fotografa-amatora: zamachowiec samobójca (w bieli) i mężczyzna z pistoletem (w ciemnych okularach)
Telewizja Dawn pokazała fotografie, które otrzymała - jak twierdzi - od fotografa - amatora.

Na jednym zdjęciu widnieje dwóch mężczyzn stojących w tłumie na wiecu zanim Bhutto go opuściła. Jeden z nich to młody mężczyzna, ubrany w białą koszulę, ciemny płaszcz i słoneczne okulary. Za nim stoi mężczyzna w białej chuście na głowie, który - według Telewizji Dawn - był zamachowcem-samobójcą.

Dwie inne fotografie przedstawiają, jak mężczyzna mierzy z pistoletu do Bhutto, gdy ta opuszczała już wiec. Znajdował się on około trzech metrów od b. premier, z lewej strony jej samochodu, celując z broni, którą trzymał w prawej ręce.

Sprzeczne doniesienia o przyczynie śmierci Bhutto

Wkrótce po śmierci przywódczyni pakistańskiej opozycji pojawiły się sprzeczne doniesienia na temat bezpośredniej przyczyny jej zgonu. Pakistańskie MSW twierdzi, że Bhutto zabiło uderzenie o dach samochodu, do którego wsiadała, i w jej ciele nie wykryto śladów kul.

Wcześniejsze doniesienia mówiły, że Bhutto została śmiertelnie postrzelona. Tę wersję potwierdziła wczoraj rzeczniczka Bhutto, mówiąc, że była premier Pakistanu została postrzelona w głowę. Rzeczniczka Sherry Rehman powiedziała, że myła zwłoki Benazir Bhutto i wdziała, że zmarła miała ranę od kuli z tyłu głowy. CZYTAJ>>

Pakistański rząd zapowiedział, że jest możliwa ekshumacja ciała Bhutto, jeśli jej partia zażyczy sobie tego w celu dokładnego określenia przyczyn śmierci. CZYTAJ>>

W kraju wybuchły zamieszki

Śmierć Bhutto wywołała akcje protestu i zamieszki w Pakistanie. W ich wyniku zginęło ponad 40 osób.

O dokonanie zamachu władze oskarżyły islamskich radykałów, mających powiązania z Al-Kaidą. Tymczasem Pakistańska Partia Ludowa, której przewodziła Bhutto, niezależnie od tego, kto zamachu faktycznie dokonał, za jej śmierć wini administrację kraju, która nie zapewniła byłej premier odpowiedniej ochrony.

Osama bin Laden grozi Irakijczykom

mar, PAP
2007-12-29, ostatnia aktualizacja 2007-12-29 21:42

Przywódca międzynarodowej siatki terrorystycznej Osama bin Laden przestrzegł w sobotę Irakijczyków przed udziałem w jakimkolwiek rządzie jedności, który chcą w Iraku utworzyć Amerykanie, bo będzie to oznaczać zerwanie z islamem. Oskarżył też USA o spiskowanie w celu przejęcia kontroli nad iracką ropą.

Zobacz powiekszenie
fot. NYT (U.S. Attorney's Office)
Osama bin Laden i Mohammed Alef
W nagranym oświadczeniu zamieszczonym w Internecie Osama bin Laden powiedział, że Waszyngton chce zbudować bazy wojskowe w Iraku i zdominować cały region.

Zaapelował do arabskich sunnitów w Iraku, by nie uczestniczyli w realizacji tych planów, w przeciwnym bowiem razie będzie to oznaczać zerwanie z islamem.

Osama bin Laden zaapelował też o rozszerzenie dżihadu (świętej wojny) i o wspieranie Palestyńczyków.

Wystąpienie przywódcy terrorystów zapowiedziano w nocy z czwartku na piątek na tzw. "islamskiej" stronie internetowej, przekazującej m.in. wystąpienia przywódców islamskich ekstremistów.

Afera Rywina. Prokurator się poddaje - nie znalazł GTW

Bogdan Wróblewski
2007-12-28, ostatnia aktualizacja 2007-12-28 16:57

Nie odkrył, kto w lipcu 2002 r. wysłał Lwa Rywina z łapówką do Adama Michnika. Śledztwo poszukujące "grupy trzymającej władzę" zostanie umorzone.

Zobacz powiekszenie
Fot. Sławomir Kamiński / AG
Lew Rywin
Taką informację przekazał nam wczoraj prok. Marek Zajkowski, naczelnik białostockiego wydziału Przestępczości Zorganizowanej Prokuratury Krajowej. - Śledztwo dobiegnie końca ostatniego dnia roku, nie występowaliśmy o jego przedłużenie - mówi prok. Zajkowski.

- Prokuratura nikomu nie przedstawiła zarzutów, zostanie umorzone? - pytamy.

- Tak, szczegółowe uzasadnienie umorzenia będzie gotowe w pierwszych dniach stycznia - odpowiada prokurator.

Pięć lat po tekście "Przychodzi Rywin do Michnika"

Wczoraj minęło dokładnie pięć lat od opublikowania przez "Gazetę" tekstu "Ustawa za łapówkę, czyli przychodzi Rywin do Michnika" - ujawniającego aferę, która zmieniła krajobraz polityczny Polski i walnie przyczyniła się do upadku lewicowej formacji politycznej.

27 grudnia 2002 r. napisaliśmy: „Zapłaćcie 17,5 mln dol. łapówki, to będziecie mogli kupić Polsat - taką propozycję złożył Agorze, wydawcy » Gazety Wyborczej «, producent filmowy Lew Rywin, powołując się na swoje ustalenia z premierem. Rywin obiecał, że niekorzystne dla Agory zapisy zostaną usunięte z ustawy o radiofonii i telewizji. Twierdził, że za jego ofertą stoi » grupa, która trzyma w ręku władzę «. Pieniądze miały wpłynąć na konto firmy Rywina, ale na użytek SLD.

Naczelny » Wyborczej «Adam Michnik nagrał rozmowę z Rywinem i poinformował o wszystkim premiera. Leszek Miller doprowadził do konfrontacji Rywina z Michnikiem. Rywin się przyznał.

Rywin przyszedł do Agory w połowie lipca. Od tego czasu » Gazeta «prowadziła dziennikarskie śledztwo, próbując dociec, czy ktoś stał za propozycją Rywina i jaki był jej prawdziwy cel”.

Sąd: GTW była

Wtedy wyśmiewano "Gazetę", że przez kilka miesięcy niewiele ustaliła. Teraz połamała sobie zęby na tej sprawie także prokuratura.

Lew Rywin nie powiedział nigdy, czyim był listonoszem. Składu "grupy trzymającej władzę" nie udało się ustalić też sądom. Choć sędziowie nie mieli wątpliwości, że Rywin nie działał sam. Gdy w 2004 r. sąd apelacyjny w Warszawie skazał go prawomocnie na dwa lata więzienia za pomoc w płatnej protekcji, sędzia Grzegorz Salamon mówił: - Oskarżony nie był autorem przyjścia do Agory, nie był autorem złożonej propozycji, był jedynie pośrednikiem. Nie powoływał się na swoje wpływy, lecz na wpływy innej osoby czy osób".

Te słowa przypominały raport sejmowej komisji śledczej, która badała aferę Rywina. Zwłaszcza że sędziowie napisali, iż GTW szukać trzeba w łonie ówczesnego SLD.

A według wersji raportu przyjętego przez Sejm autorstwa Zbigniewa Ziobry w skład GTW wchodzili: Leszek Miller (premier), Aleksandra Jakubowska (sekretarz stanu w Ministerstwie Kultury), Lech Nikolski (szef gabinetu politycznego premiera), Włodzimierz Czarzasty (sekretarz KRRiT), Robert Kwiatkowski (prezes TVP).

Prokuratura - jeszcze za SLD - nie dostrzegała tego, co widziała komisja śledcza. Zarzucała Rywinowi tylko płatną protekcję i tego - zaskarżając wyrok sądu apelacyjnego - się trzymała. Odcinała Rywina od GTW.

Umorzyła też początkowo osobne śledztwo dotyczące sfałszowania projektu ustawy medialnej przez Aleksandrę Jakubowską i troje prawników z KRRiT oraz z Ministerstwa Kultury.

Jakubowska uniewinniona

Tej samej ustawy, w sprawie której do Michnika przyszedł Rywin. Ten wątek 20 grudnia 2007 r. warszawski sąd okręgowy zakończył wyrokiem. Jakubowska i dwoje urzędników zostało uniewinnionych. Ale Janina S. legislatorka z KRRiT oskarżona o wycięcie z projektu ustawy słów "lub czasopisma" - skazana.

I znów usłyszeliśmy, że nie działała sama. - Nie ona była pomysłodawcą i zleceniodawcą tego zdarzenia - mówił sędzia Ireneusz Szulewicz. I dodał, że jest poszlaka wskazująca na ówczesnego sekretarza KRRiT Włodzimierza Czarzastego.

Ta sprawa będzie miała jeszcze drugą instancję, bo prokurator generalny zapowiedział apelację od uniewinnienia Jakubowskiej.

Osobne śledztwo, które miało ustalić, kto wysłał Rywina, czyli kto należał do GTW, ciągnęło się latami. Był moment, że minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro zaproponował Rywinowi, by powiedział, kto go posłał, a w nagrodę minister poprze jego starania o ułaskawienie.

Rywin z oferty nie skorzystał. Z orzeczonej kary dwóch lata więzienia odsiedział 14 miesięcy bez jednego tygodnia.

20 tys. billingów

W ostatnich miesiącach prokurator (a wcześniej biegli) ostatniej szansy szukał w analizie ponad 20 tys. połączeń telefonicznych osób z kręgu zaliczanego do GTW. - Nic nie przyniosła? - pytamy. - Odsyłam do uzasadnienia umorzenia - odpowiada prok. Zajkowski. Ma być gotowe w pierwszych dniach stycznia.

- Czy Agora uznana została za pokrzywdzonego i będzie mogła umorzenie zaskarżyć? - pytamy. - I na to odpowie za parę dni prokurator - mówi Zajkowski.

Tropicielka zbrodni odchodzi

Agnieszka Skieterska
2007-12-29, ostatnia aktualizacja 2007-12-28 17:47

Spódnica nigdy nie przeszkodziła jej w ściganiu zbrodniarzy wojennych. Carla Del Ponte stała się twarzą Trybunału Haskiego, który rozlicza najcięższe przestępstwa popełnione w b. Jugosławii. Po ponad ośmiu latach najsłynniejsza europejska prokurator odchodzi

60-letnia dziś Del Ponte, Włoszka ze szwajcarskiego Lugano nazywana była sumieniem Europy od czasu gdy w 1999 r. została prokuratorem generalnym Międzynarodowego Trybunału Karnego ds. byłej Jugosławii. Przypomniała o bestii, która drzemie w ludziach, o tym że w latach 90. na Bałkanach tacy właśnie zwykli ludzie mordowali, gwałcili, palili, dopuszczali się największych okrucieństw w Europie od czasu II wojny.

Zbrodnie rozliczone

Jej największym sukcesem było doprowadzenie przed sąd Slobodana Miloszevicia, byłego prezydenta Jugosławii, a potem Serbii, którego oskarżyła o ludobójstwo. Serb umarł w zeszłym roku na serce, nie doczekawszy wyroku. Ale 53 innych zbrodniarzy osądzono, a do haskiego aresztu trafiło w sumie 91 oskarżonych.

Ale Del Ponte odchodzi sfrustrowana. Nie dopadła bowiem dwóch najbardziej poszukiwanych, bośniackich Serbów Radovana Karadżicia i Ratko Mladicia, oskarżonych m.in. o ludobójstwo ok. 8 tys. muzułmanów w Srebrenicy. Zaraz po zakończonej w 1995 roku wojnie w Bośni wspólnota międzynarodowa nie aresztowała ich, choć było to dużo łatwiejsze niż dziś.

- To, że obaj się ukrywają, jest plamą na naszej pracy, plamą na wszystkich tych wielkich osiągnięciach. I jak wiecie, jestem tym bardzo rozczarowana - mówiła Del Ponte kilka dni temu na swej ostatniej konferencji prasowej w Hadze.

Nadal ukrywają się też numery trzy i cztery na liście poszukiwanych: Stojan Župljanin, oskarżony o mordowanie Muzułmanów i Chorwatów w Krajinie, oraz Goran Hadzić, oskarżony m.in. o masakrę w szpitalu w Vukovarze.

Mimo tych porażek, Del Ponte jest jedną z nielicznych przedstawicielek społeczności międzynarodowej, która nie skompromitowała się na Bałkanach w oczach zwykłych ludzi. Po zbrodniach, czystkach etnicznych i gwałtach, które przeważnie bierna Europa oglądała w telewizji wiara w siłę UE, ONZ czy NATO jest tam niewielka.

Pani prokurator przywróciła wiarę w sprawiedliwość, zwłaszcza w Bośni. Choć kolejne wyroki dla bałkańskich zbrodniarzy umykają w morzu informacji ze świata, przestępstwa stopniowo są rozliczane.

Gen. Radislav Krstić dostał 46 lat za masakrę w Srebrenicy, Momcilo Krajisnik, obok Karadżicia jeden z najważniejszych przywódców bośniackich Serbów, posiedzi 27 lat, prezydent Republiki Serbskiej w Bośni Biljana Plavsić, która jako jedna z nielicznych przyznała się do popełnienia zbrodni przeciwko ludzkości, dostała 11 lat.

Dożywocie za oblężenie Sarajewa, podczas którego zginęło 12 tys. ludzi, dostał gen. Stanislav Galić, a na 33 lata w grudniu sąd skazał jego następcę gen. Dragomira Miloszevicia.

Czterdzieści lat spędzi w więzieniu Milomir Stakić nadzorujący obozy w północno-zachodniej Bośni. Gwałty w obozie Foca po raz pierwszy w historii zostały uznane za zbrodnie wojenne.

Czarownica, dziwka, wariatka

Del Ponte zawsze stała po stronie ofiar. Nie oszczędzała ONZ. Często krytykowała procedury obowiązujące w Hadze, w tym praktykę wypuszczania oskarżonych o zbrodnie wojenne na święta do domu, z czego np. w czasie tegorocznego Bożego Narodzenia skorzystało 12 osób.

Trybunał nie zgodził się na wypuszczenie do Chorwacji gen. Gotoviny, cudem złapanego na Teneryfie i oskarżonego o zbrodnie przeciwko ludzkości, który w tym roku zaproponował, że do rozpoczęcia procesu chciałby pomieszkać w swoim domu na adriatyckiej riwierze.

Jego sprawa była jedną z wielu, w których Del Ponte robiła znacznie więcej, niż musiała. Po kolejnych nieskutecznych próbach aresztowania Gotoviny wsiadała w samolot i przekonywała kolejne kraje europejskie, że jeśli Chorwacja nie będzie współpracować z Hagą, trzeba zablokować jej szybszą integrację z Unią Europejską. W tej sprawie przyjechała nawet do Polski. W końcu, w grudniu 2005 roku, generała dopadła.

Stanowczość przysporzyła jej też wrogów, zwłaszcza w Serbii. Do niechęci przywykła jednak już w czasie, gdy w 1994 objęła urząd prokuratora generalnego Szwajcarii i pomagała w tropieniu sycylijskiej mafii. Wielokrotnie nazywano ją "dziwką", "czarownicą" i "wariatką". Podobnie było potem na Bałkanach, dlatego do dziś prokurator nie rozstaje się z ochroniarzami.

Decyzję o odejściu ze stanowiska ogłosiła rok temu. - Czas wrócić do normalnego życia - powiedziała. Jeszcze w styczniu przeniesie się do Buenos Aires, ponieważ rząd Szwajcarii mianował ją swoim ambasadorem w Argentynie.

Wraz z odejściem energicznej prokurator w międzynarodowym trybunale kończy się epoka, ale nie praca. Będzie ją kontynuował Belg Serge Brammertz, który do niedawna prowadził w Hadze międzynarodowe śledztwo w sprawie morderstwa byłego premiera Libanu Rafika Haririego.

Miesiąc temu del Ponte wygłaszała ostatnie przemówienie przed Radą Bezpieczeństwa ONZ. Zaapelowała do największych mocarstw, by trybunał działał nie do 2010 roku, gdy kończy się jego mandat, lecz do czasu złapania czterech głównych oskarżonych. Domagała się też zamiany sposobu przesłuchań światków, którzy w czasie krzyżowych przesłuchań przez obronę przeżywają swą traumę od nowa.

GTW znów trafi do Sejmu?

em
2007-12-29, ostatnia aktualizacja 2007-12-29 10:35

PiS chce, aby akta z prokuratury białostockiej, która nie znalazła "grupy trzymającej władzę", trafiły do sejmowej komisji sprawiedliwości.

Zobacz powiekszenie
Fot. Marcin Kucewicz / AG
Przemysław Gosiewski
Zobacz powiekszenie
Fot. Sławomir Kamiński / AG
Tomasz Nałęcz
Zobacz powiekszenie
Fot. Krzysztof Miller / AG
Bogdan Lewandowski
Pytamy dwóch b. członków komisji śledczej w sprawie Rywina oraz Przemysława Gosiewskiego, szefa klubu PiS, o przyczyny niepowodzenia prokuratury i o znaczenie sprawy Rywina

Dlaczego nie udało się prokuraturze postawić przed sądem GTW?

Przemysław Gosiewski - szef klubu Pis

Jestem zaskoczony informacjami, że prokuratura chciałaby umorzyć postępowanie w sprawie GTW. To niepokojące, bo skoro sejmowa komisja śledcza widziała powody do odpowiedzialności GTW, to dlaczego prokuratura ich nie znalazła?

Mój klub, gdyby ta informacja się potwierdziła, wystąpi z wnioskiem, aby sejmowa komisja sprawiedliwości zapoznała się z aktami sprawy. W tej chwili niczego więcej nie mogę w tej sprawie dodać, bo nie mam wiedzy o postępowaniu prokuratorskim. A prawnik się w takiej sytuacji nie wypowiada. To jest jak w medycynie - trzeba zobaczyć pacjenta, aby postawić diagnozę.

prof. Tomasz Nałęcz - b. szef komisji śledczej ds. Rywina, był wtedy członkiem Unii Pracy, a potem - SdPl

Nie obwiniam za to prokuratury białostockiej. Byłem przesłuchiwany przez tamtejszego prokuratora. Pozostaję pod wrażeniem jego wiedzy i kompetencji. Ale na całym świecie udowadnianie przestępstw ludziom ze szczytów władzy jest trudne. Bo są to osoby wpływowe, wprawne w zacieraniu śladów.

Przecież dlatego, by ułatwić wyjaśnianie przestępstw na szczytach władzy, autorzy konstytucji zapisali w niej możliwość powoływania sejmowych komisji śledczych. Ich celem jednak jest nie tyle stawianie winnych przed sądem, w tym przed Trybunałem Stanu, ile obnażanie i piętnowanie złych czynów władzy.

Moim celem nie było postawienie przed sądem osób, które - jak uważałem - wchodziły w skład GTW, czyli Roberta Kwiatkowskiego, Włodzimierza Czarzastego i Aleksandry Jakubowskiej.

Twardych dowodów, takich, które ostaną się w sądzie, przeciw nim komisja tak dużo nie zebrała. W sądzie przecież każdą wątpliwość obraca się na korzyść oskarżonego. W komisji - nie. Komisja może wątpliwości zinterpretować przeciw podejrzanym. Mówimy wtedy o odpowiedzialności politycznej. I na nią członkowie GTW zasłużyli, bo próbowali wykorzystać prace nad ustawą medialną do przekrętu, czyli wyrwania łapówki od Agory.

Bogdan Lewandowski - b. wiceszef komisji śledczej ds. Rywina, początkowo w SLD, później w SdPl

Dlaczego się nie udało postawić przed sądem GTW, to pytanie do prokuratury, nie do mnie. Może prokuratura była nieudolna? Jedną z przyczyn było oczywiście milczenie Lwa Rywina.

Milczał i przed komisją, i przed sądem. Dlaczego? Cóż, musiał się kierować jakimiś racjonalnymi przesłankami. Jakimi - proszę go o to spytać. Jest przecież na wolności.

Sam jestem ciekaw, i jak tylko będę miał okazję go spytać, to to zrobię.

Moim zdaniem prokuratura była nieporadna. Na nic się zdały gromkie zapewnienia ministra Zbigniewa Ziobry, że jak tylko prokuratura znajdzie się w rękach właściwych czynników, to postawi przed sądem GTW.

Jakie były skutki sprawy Rywina dla Polski?

Przemysław Gosiewski

Sprawa Rywina była początkiem końca lewicy w Polsce. Owszem, SLD weszło do Sejmu i być może będzie wchodzić nadal, ale mam nadzieję, że już nigdy nie będzie formacją współrządzącą.

We Francji i we Włoszech są partie komunistyczne, ale nie rządzą. W Polsce będzie podobnie. I właśnie afera Rywina rozpoczęła ten proces "schyłkowienia" SLD.

Miała ona i taki efekt, że politycy poczuli, iż będą ponosić odpowiedzialność za swoje czyny, nawet gdy pełnią ważne funkcje lub mają koneksje w kręgach władzy.

Po raz pierwszy poczuli to przed aferą Rywina za czasów, gdy ministrem sprawiedliwości był Lech Kaczyński. On nie wahał się zatrzymywać ludzi związanych z obozem władzy.

prof. Tomasz Nałęcz

W ujawnieniu afery ogromną zasługę ma kierownictwo Agory i redaktor naczelny "Gazety" Adam Michnik. Gdyby nie nagranie, to nie udałoby się udowodnić łapówkarskiej propozycji Rywina.

Nie lubię mówić językiem braci Kaczyńskich, ale afera Rywina spowodowała, że ludzie władzy przestali się czuć w III RP bezkarni. Zobaczyli, że modelując przepisy ustawy tak, aby wydrzeć łapówkę, wiele ryzykują.

Afera Rywina pogrążyła SLD. Na własne życzenie tej partii. Zbigniew Ziobro nie miał racji, uważając, że to afera SLD. Nie, to była afera z udziałem ludzi SLD, ale nie jej naczelnych władz.

SLD w jej wyniku się pogrążyło, bo broniło winnych, zamiast się od nich odciąć. Po prostu - nie wykazali determinacji w piętnowaniu winnych. I do dziś niewiele z tej afery zrozumieli, skoro po tym, jak sąd uniewinnił Aleksandrę Jakubowską, prominentni politycy SLD zaczęli triumfować, twierdząc, że afery Rywina w ogóle nie było. I zażądali przeprosin. Niczego więc nie pojęli.

Bogdan Lewandowski

Sprawa Rywina stała się dla PO i PiS, złączonych wtedy w braterskim uścisku, paliwem ich politycznej kariery. Połączyła też PiS z Samoobroną. Komisja śledcza stała się wielkim teatrem politycznym. Obniżyła notowania lewicy, oczywiście nie tylko ona. Pokazanie kuchni prac nad ustawą medialną uderzało w partię rządzącą.

In vitro, mamy problem

not. Katarzyna Wiśniewska
2007-12-29, ostatnia aktualizacja 2007-12-28 20:26

Co dla państwa i polityki oznacza ostra reakcja biskupów na refundowanie zapłodnienia in vitro? Co może wyniknąć z konfliktu rząd-Kościół o dzieci z probówki?

Zobacz powiekszenie
Fot. Waldemar Kompała / AG


Rząd powinien wysłuchać biskupów

Dla "Gazety"

Grzegorz Górny

redaktor naczelny pisma "Fronda"

Biskupi, krytykując pomysł refundacji zabiegu in vitro, zareagowali tak, jak powinni. Nie widzę tu problemu. Episkopat przedstawia po prostu nauczanie Kościoła, które w tej kwestii jest jednoznacznie i powszechnie znane.

Nie wiem, czy spór o in vitro doprowadzi do eskalacji wielkiego konfliktu, czy wojny religijnej. Na razie mamy za mało przesłanek, by przesądzać w tej sprawie. Myślę, że głos biskupów powinien być wzięty pod uwagę przez rząd. To sygnał, któremu należy się uważnie przysłuchać.

Nie przekonują mnie argumenty ludzi, którzy straszą państwem wyznaniowym, ponieważ in vitro nie jest sprawą stricte wyznaniową. To zagadnienie, które dotyka życia i śmierci, zatem nie dotyczy tylko osób wierzących. Podczas zabiegu in vitro wiele embrionów trzeba zamrozić lub zabić, żeby jeden mógł żyć. Rząd powinien też mieć na uwadze względy ekonomiczne. Mam znajomych w NFZ i wiem, że brakuje pieniędzy na elementarne potrzeby, a in vitro z pewnością do nich nie należy.

Sądzę też, że trzeba najpierw stworzyć ramy prawne, które regulowałyby takie zjawiska jak in vitro czy inżynieria genetyczna. Trzeba wytyczyć granice, do których walczymy o życie, a gdzie zaczynamy już walczyć z życiem.

Kościół chce władzy nad ludźmi

dla "Gazety"

prof. Bronisław Łagowski, filozof polityki



A po co w ogóle pytać biskupów o zdanie? Kościół ma prawo swoje zasady religijne i moralne egzekwować na terenie, który jest mu właściwy - np. w konfesjonale. Tam można sprawować władzę nad sumieniem jednostki.

Mam wrażenie, że wprawdzie rząd formalnie nie pytał o zdanie biskupów, ale zachowuje się, jakby pytał. Podobnie media - jak gdyby pytały Kościół, na co pozwoli, a na co nie pozwoli. A Kościół to wykorzystuje, by zaprzęgać państwo do obrony swoich wątpliwych wartości.

Chodzi przede wszystkim o władzę nad ludźmi. Biskupi doskonale wiedzą, ile mogą osiągnąć swoimi religijnymi środkami. Sięgają więc po władzę poza Kościołem, wywierają presję na rząd i domagają się ustaw takich lub innych, które by Kościołowi pomagały utwierdzać zasięg wpływów religii. Konflikt wokół religii w szkole czy refundacji in vitro to oczywiście przejaw takiej ekspansji władzy Kościoła na tereny, które nie są mu właściwe.

I rząd się ugnie. Ten blok polityczny funkcjonuje bowiem według zasady jedności między władzą polityczną a kościelną wykutej w trakcie zmiany ustroju. Kościół uważa się przecież za głównego sprawcę przełomu i z tego tytułu rości sobie pretensje do władzy politycznej. Z kolei aktualna władza polityczna jest bardzo mocno zabarwiona przekonaniami religijnymi. Musimy jeszcze poczekać na taki rząd, który zechce bornić swojej niezależności od Kościoła.

Potężna, niesłabnąca, rozrastająca się władza Kościoła w Polsce przynosi złe skutki. Powoduje m.in. obniżenie racjonalności w debacie publicznej. W nauczaniu szkolnym zaciera granice między wiedzą i wiarą. Powstaje też pytanie na czym kler opiera swoją pewność siebie, bo ani moralnych, ani intelektualnych podstaw do tego nie widać.

Państwo powinno stać po stronie świeckości

Janusz A. Majcherek, filozof, publicysta



Ten spór to próba określenia miejsca i roli Kościoła w społeczeństwie pod rządami nowej ekipy. Biskupi wychodzą z założenia, że władza polityczna może się zmieniać, natomiast rząd dusz ma należeć do niego, ponieważ jest depozytariuszem nienaruszalnych prawd.

Kościół przeżył rządy komunistyczne, które były otwarcie ateistyczne i antyklerykalne. Trudno przypuszczać, że boi się polskich liberałów, którzy w dodatku są dalecy od sekularyzacyjnych zapędów. Kościół po prostu chce obronić swą pozycję autorytetu i wyznacznika norm i reguł w życiu publicznym.

Liberalno-demokratyczne państwo nie powinno wyznaczać obywatelom wartości ani norm. Powinno stać na straży pluralizmu wartości i systemu. Ale też stanąć po stronie świeckości, a więc uniezależnienia norm i systemów prawnych od jednego - choćby dominującego w społeczeństwie - systemu wartości. Optymalne rozwiązanie byłoby takie, że in vitro czy aborcja są prawnie dopuszczalne, ale korzysta z nich tylko ten, czyjego systemu wartości to nie narusza. Ale Kościół się na to nie zgodzi.

Konflikt toczy się o charakter demokratycznego państwa. Kościół zajął pryncypialne stanowisko. Uważa, że jest tylko jeden prawomocny system wartości, którego to Kościół jest depozytariuszem. Państwo nie powinno tego przyjmować do wiadomości. Bo państwo to przecież wspólnota polityczna obywateli o różnych przekonaniach.

To test dla rządu. Jeżeli ulegnie i przyjmie bezkrytycznie argumentację i żądania Kościoła, to zamknie sobie możliwość zachowania neutralności i autonomii w sprawach światopoglądowych. I stanie się w tym sensie zakładnikiem Kościoła.

Moim zdaniem niestety zostanie zawarty kompromis, który niczego nie rozwiąże - np. religia nie wejdzie na maturę, ale będzie wliczana do średniej ocen, a in vitro nie będzie refundowane, ale nie zostanie zakazane.

Politycy są ślepi jak kury: nie widzą, że bliskie stosunki z Episkopatem nie tylko nie dają profitów politycznych, ale wręcz prowadzą do klęski wyborczej. Po 1989 r. im kto był bliżej Episkopatu, tym gorzej na tym wychodził - mimo przeważającej większości katolików w społeczeństwie.

Wygląda na to, że obywatele są dojrzalsi niż rządy, które sobie wybierają. Bo potrafią oddzielić swój katolicki światopogląd od kwestii pozycji Kościoła w życiu publicznym. Widocznie katolicy nie życzą sobie, żeby Kościół wychodził poza role wyznaniowe.

Wprowadził na ekran nas wszystkich

2007-12-29, ostatnia aktualizacja 2007-12-28 20:03

W czwartek w wieku 85 lat zmarł Jerzy Kawalerowicz, autor nieprzemijających filmów: "Pociągu", "Matki Joanny od Aniołów", "Faraona", był jednym z tych, dzięki którym powojenne kino polskie zyskało rangę sztuki i stało się znane na świecie.

Andrzej Wajda

Zaraz po powstaniu Zespołu Filmowego "Kadr" znaleźliśmy się - Jerzy Kawalerowicz, Andrzej Munk, Tadeusz Konwicki i ja - na jednym kocu na plaży w Sopocie. Była też z nami Joanna, żona Munka, która - ukształtowana przez żoliborskiego ducha spółdzielczości - powtarzała: Zżywajcie się, zżywajcie.

Wtedy każdy z nas nosił w tornistrze oprócz marszałkowskiej buławy pomysł filmu, który miał już przed oczami. Munk - "Człowieka na torze", Konwicki - "Ostatni dzień lata", ja - "Kanał", a Kawalerowicz - szereg projektów jak zawsze.

Naszym zamiarem było zrobić filmy tak jak inni. A inni w tym czasie to byli - Fellini, Bergman, Orson Welles ze swoim "Obywatelem Kane", Rosselini, później Kurosawa.

Nie chodziło o to, jaki film zrobić, ale jak go zrobić, żeby mógł zaistnieć za berlińskim murem. Tu naszym mentorem i nauczycielem był Jerzy Kawalerowicz, który ze swoim talentem i z wielką inteligencją przeniknął wszystkie trudności naszego zawodu. A będąc sam entuzjastą i nas zapalał do takich rozważań.

Jego głos wiele też ważył w politycznych trudnościach, na jakie napotykały nasze filmy. Dzięki niemu mogłem zrealizować takie filmy jak "Kanał" czy "Popiół i diament".

Spotkanie z Jerzym Kawalerowiczem było dla mnie prawdziwą wyższą szkołą filmową.

Odszedł człowiek, który wprowadził na ekran nas wszystkich - ludzi polskiej szkoły filmowej. Wielki reżyser,wielki przyjaciel, wielki nauczyciel.

Tadeusz Sobolewski

W 1961 r. w Cannes dwa filmy konkurowały do Złotej Palmy: "Viridiana" Bunuela i "Matka Joanna" Kawalerowicza, nagrodzona Grand Prix Jury. Obok Wajdy, Hasa, Munka był czołowym reżyserem szkoły polskiej. W jego zespole Kadr powstały takie dzieła, jak "Popiół i diament" Wajdy, "Eroica" Munka; debiutowali Tadeusz Konwicki, Kazimierz Kutz.

Należał do PZPR, był posłem, notablem partyjnym. Pomagał w ten sposób nie tyle sobie, ile kinematografii. W 1968 r. odebrano mu na kilka lat kierowanie zespołem, uniemożliwiono realizację "Austerii". Jego późniejszą odpowiedzią na Marzec '68 był film o mordzie na Narutowiczu - "Śmierć prezydenta" (1977).

Ukazywał ludzi w labiryncie namiętności, polityki, losu. W "Matce Joannie" zakonnica mistyczka (wielka rola Lucyny Winnickiej) popada w szaleństwo, nie umie pogodzić miłości ziemskiej i niebiańskiej. Jej opętanie staje się maską miłości.

Najlepiej próbę czasu przetrwał "Pociąg" (1959). Byłem świadkiem, jak wspaniale odbierali go studenci w USA. Film ma lekkość ballady jazzowej, ale i wagę przypowieści o daremnym poszukiwaniu i nieoczekiwanym odnalezieniu. Fabuła zawiązuje się z chwilą wejścia pasażerów do pociągu, kończy - gdy dojeżdża nad morze. Ludzie odchodzą, zostaje pusty wehikuł - scena komedii omyłek, niespełnionych pragnień ("Nikt nie chce kochać, wszyscy chcą być kochani" - mówi pasażerka Lucyna Winnicka). W tej pustce kryje się współczucie. Tak mówił o "Pociągu" amerykański student pochodzący z Korei, któremu film skojarzył się z buddyzmem, o czym reżyser pewno nigdy nie pomyślał. Ale czy nie na tym polega drugie życie kina?

Źródło: Gazeta Wyborcza

Sąd nad złym urodzeniem

Wojciech Więcko, Łomża
2007-12-29, ostatnia aktualizacja 2007-12-28 20:21

Po pięciu latach walki sąd przyznał wczoraj państwu Wojnarowskim z Łomży rentę dla córki, która urodziła się chora, bo szpital wbrew prawu odmówił aborcji.

Zobacz powiekszenie
Fot.WOJCIECH WIECKO / AG
Państwo Wojnarowscy. W sądzie w Łomży. 2007.12.28
ZOBACZ TAKŻE
Sąd Okręgowy w Łomży zasądził też zadośćuczynienie dla każdego z rodziców za naruszenie ich prawa do planowania rodziny.

W sumie Szpital Wojewódzki w Łomży ma więc zapłacić poszkodowanym blisko 200 tys. zł zadośćuczynienia z odsetkami od 2002 r. (wtedy proces się rozpoczął). A także dwie miesięczne renty po 1,1 tys. zł za zwiększone koszty utrzymania i leczenia chorego dziecka oraz za niemożność zarobkowania przez matkę z powodu opieki nad córką.

Zasądzenie pieniędzy nakazał dwa lata temu Sąd Najwyższy, rozpatrując kasację Wojnarowskich od wyroku odrzucającego ich roszczenia. W precedensowym wyroku SN orzekł, że nie jest to odszkodowanie za urodzenie chorego dziecka, bo dziecko nigdy nie jest "szkodą". Jest to wyrównanie zwiększonych kosztów opieki.

Koszty te w przypadku ośmioletniej dziś Moniki są wyjątkowo wysokie, bo dziecko wymaga drogich leków (sam hormon wzrostu kosztuje 60 tys. zł rocznie), rehabilitacji i operacji. I tak będzie już zawsze.

Barbara Wojnarowska nie chciała Moniki urodzić, bo pierwsze dziecko (syn) urodziło się z rzadką wadą genetyczną - hypochondroplazją powodującą degenerację stawów i kości. Nie rosną ręce i nogi, deformuje się kręgosłup i klatka piersiowa, w której nie mieszczą się normalnie rosnące narządy wewnętrzne.

Gdy w 1999 r. Wojnarowska ponownie zaszła w ciążę, zażądała aborcji, bo prawdopodobieństwo wady genetycznej było wysokie. Prawo w takim przypadku aborcję dopuszcza. Ale lekarze z Łomży odmówili aborcji i skierowania na badania prenatalne.

W 2002 r. Wojnarowscy pozwali szpital. Był to drugi w Polsce pozew o zmuszenie do urodzenia dziecka wbrew prawu do aborcji. Na świecie takie procesy nazywa się procesami o "złe urodzenie". U nas pierwszy wytoczyła zgwałcona mieszkanka Dąbrowy Górniczej. W kwietniu zeszłego roku Sąd Najwyższy nakazał gminie wypłacać jej rodzaj alimentów do czasu, aż syn dorośnie.

Wojnarowscy domagali się w sumie 1,7 mln zł (renty i zadośćuczynienia). Procesują się przed różnymi instancjami pięć lat. Nie ponosili kosztów, bo Helsińska Fundacja Praw Człowieka objęła ich Programem Spraw Precedensowych. Wojnarowskich reprezentowali pro bono prawnicy: Zbigniew Hołda, Małgorzata Klapczyńska i Anna Niżankowska.

- Obowiązkiem lekarzy było udzielić Barbarze Wojnarowskiej stosownej informacji i skierować na badania specjalistyczne - uzasadniała wczoraj wyrok sędzia Anna Kacprzyk. Lekarze nie dopełnili staranności, ale nie działali umyślnie, dlatego sąd orzekł, że cały ciężar zobowiązań wobec Wojnarowskich poniesie pracodawca lekarzy, czyli Szpital Wojewódzki w Łomży. Szpital zapowiedział apelację.

- Na razie to pieniądze wirtualne, bo wyrok jest nieprawomocny - powiedziała Barbara Wojnarowska. Od urodzenia córki zajmuje się z mężem zdobywaniem od różnych instytucji charytatywnych i ludzi dobrej woli pieniędzy na leczenie dzieci. Niedawno za wyjazd na rehabilitację zapłaciła fundacja TVN. Było to podziękowanie za udział rodziny w jednym z programów stacji.

Wojnarowscy będą chodzić po prośbie do czasu, aż wyrok stanie się prawomocny. Mieszkają w 36-metrowym mieszkaniu, bo miasto od lat odmawia im przydzielenia większego. Remontowali je dzięki sponsorom.

Źródło: Gazeta Wyborcza

Numer jeden po 31 latach

qbi
2007-12-28, ostatnia aktualizacja 2007-12-28 21:06

Zobacz powiększenie
Evonne Goolagong
Fot. Roger Cawley AP

Niezwykła historia w kobiecym tenisie. Okazało się, że Australijka Evonne Goolagong 31 lat temu była numerem jeden na świecie, ale ktoś pomylił się w rachunkach i dopiero teraz to zauważono.

SERWISY
Bycie numerem jeden to wielki zaszczyt. Od wprowadzenia rankingów zawodowych tenisistek w 1975 r. wyróżnienia tego dostąpiło zaledwie 15 kobiet, m.in. Steffi Graf, Martina Navratilova, Martina Hingis czy ostatnio Justine Henin.

Kilka tygodni temu pracownicy kobiecej federacji tenisowej WTA, szperając w archiwach, dokonali niezwykłego odkrycia - na początku istnienia rankingu, gdy w 1976 r. dane zapisywane ręcznie przenoszono do komputera, ktoś popełnił błąd i źle zsumował punkty. Nie zauważono wówczas, że Australijka Evonne Goolagong wyprzedziła na pierwszym miejscu w rankingu WTA Amerykankę Chris Evert o 0,8 pkt!

Oznacza to, że tuż po zwycięstwie w kwietniowym turnieju Virginia Slims w Los Angeles 56-letnia dziś Goolagong przez dwa tygodnie powinna być numerem jeden. Evert ponownie wyprzedziła ją dopiero na początku maja.

- Niestety, w tamtych pionierskich czasach zdarzały się błędy, ale na ich naprawienie nigdy nie jest za późno - powiedział Larry Scott, szef WTA. Goolagong na specjalnie zorganizowanej uroczystości otrzymała więc niedawno należny jej honorowy puchar, a jej nazwisko na zawsze zostanie teraz wpisane do wszelkich kronik tenisowych. - To miłe usłyszeć coś takiego po tylu latach. Rok 1976 był w moim wykonaniu naprawdę dobry - mówiła wzruszona Evonne, która m.in. czterokrotnie w karierze wygrała Australian Open.

Dziś pani Goolagong wiedzie spokojny żywot w okolicach Brisbane. Razem z mężem organizuje obozy tenisowe dla dzieci z aborygeńskich rodzin.