poniedziałek, 23 czerwca 2008

SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii. Streszczenie

Lech Wałęsa był agentem SB o kryptonimie "Bolek"; akta świadczące o tym zabrał on w latach 90.; w 2000 r. Sąd Lustracyjny wadliwie ocenił dowody nt. Wałęsy i pominął ich część - twierdzą historycy IPN Sławomir Cenckiewicz i Piotr Gontarczyk w swej książce.

Książka pt. "SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii" stawia tezę, że odwołanie w 1992 r. rządu Jana Olszewskiego na wniosek Wałęsy oraz jego sprzeciw wobec lustracji miało "motywy, niestety, jak najbardziej osobiste". Według autorów, oryginał teczki "Bolka" najprawdopodobniej jest dziś w Moskwie.

"Jeśli Lech Wałęsa - przewodniczący NSZZ "Solidarność", legendarny przywódca marszu ku wolności w latach 80. i były prezydent RP w latach 1990-1995 - nie mógł wyzwolić się z obciążenia przeszłością, to czy mogły to zrobić dziesiątki tysięcy innych osób, uwikłanych w kompromitujące kontakty z SB, a pełniące dziś ważne funkcje publiczne?" - pytają autorzy.

Licząca 751 stron pozycja ma ukazać się nakładem IPN w poniedziałek

Wstęp, autorstwa prezesa IPN Janusza Kurtyki, stwierdza że problem relacji Wałęsy z SB nie został dotychczas poddany analizie naukowej, był zaś wykorzystywany w gwałtownych dyskusjach prasowych. "Odruchowo znaczna część uczestników tych debat odrzuca możliwość, iż młody członek komitetu strajkowego Stoczni Gdańskiej w 1970 r. mógł przez kilka następnych lat, samotny w relacji z machiną SB, być tajnym współpracownikiem bezpieki, mógł następnie zerwać tę współpracę i zaangażować się w działania opozycji demokratycznej i Wolnych Związków Zawodowych, mógł odrzucić próby ponownego werbunku przez SB, dzięki swej osobowości i momentowi historycznemu mógł zostać symbolicznym liderem wielkiego ruchu "Solidarności" i światową ikoną antykomunistycznego oporu; musiał wreszcie jako prezydent wolnej już Polski ustosunkować się do tego epizodu własnej przeszłości - i że wszystkie powyższe odsłony dotyczą biografii jednego człowieka, któremu miejsca w historii Polski nikt nie odbiera" - napisał Kurtyka.

W swoim wstępie autorzy podkreślają, że książka nie jest biografią Wałęsy, ale "naukową próbą wyjaśnienia złożonej kwestii relacji i związków L. Wałęsy z SB". Dodają, że dzieje "sprawy Wałęsy" po 1990 r. przedstawili "na tle zjawisk politycznych i wydarzeń, które naszym zdaniem mogły mieć bezpośredni lub pośredni związek z przeszłością legendarnego przywódcy "Solidarności"". Okres do 1990 r. opracował Cenckiewicz, a po 1990 r - Gontarczyk, ale podkreślają, że za całość odpowiadają wspólnie.

Autorzy podkreślają, że próbowali doprowadzić do spotkania z Wałęsą - 27 września 2007 r. do biura Wałęsy w Gdańsku wpłynęło pismo Gontarczyka z taką propozycją. Jeszcze tego samego dnia dostali kurierem pismo Wałęsy "z żądaniem by w książce przygotowywanej przez IPN uwzględnić jego wersję wydarzeń". "Żadnego sygnału prezydenta Wałęsy o gotowości spotkania z autorami nie było" - dodali.

Intencją autorów - jak piszą - było, by "przede wszystkim przemówiły dokumenty, stąd też przeważającą część publikacji stanowią aneksy źródłowe". Jest tam w sumie 86 najróżniejszych dokumentów - od esbeckich akt z lat 70. i 80., przez fragmenty wspomnień różnych uczestników wydarzeń, po dokumenty z lat 90. dotyczące lustracji, akta UOP oraz prokuratury nt. dalszych losów akt "Bolka". Ostatnim chronologicznie dokumentem jest wyrok Sądu Lustracyjnego wobec Wałęsy z sierpnia 2000 r., że złożył prawdziwe oświadczenie lustracyjne o tym, że nie był agentem SB.

Pierwszym dokumentem z książki jest karta ewidencyjna Wałęsy E-14 o "wyrejestrowaniu" "Bolka" z ewidencji operacyjnej SB 19 czerwca 1976 r. z powodu "niechęci do współpracy". Nr ewidencyjny 12535 odpowiada numerowi dziennika rejestracyjnego gdańskiej SB, w którym 29 grudnia 1970 r. zarejestrowano "Bolka" jako tajnego współpracownika. Zapis o rejestracji jest też w komputerowym zbiorze danych SB, tzw. Zintegrowanym Systemie Kartotek Operacyjnych.

W notatce st. szer. SB Marka Aftyki z 21 czerwca 1978 r. na temat przeglądu akt Wałęsy jest zdanie: "Wymieniony do współpracy z organami bezpieczeństwa pozyskany został w dniu 29 XII 1970 r. jako TW ps. "BOLEK" na zasadzie dobrowolności przez st. insp. Wydziału II KW MO w Olsztynie kpt. [Edwarda] Graczyka" (już nie żyje - red.).

Inne źródło, to tzw. "arkusz ewidencyjny osoby podlegającej internowaniu", w którym - jeszcze w listopadzie 1980 r. - gdańska SB napisała, że Wałęsa był "29.12.1970 pozyskany do współpracy z SB. W okresie 1970-72 przekazał szereg informacji dot. negatywnej działalności pracowników Stoczni".

"Zachowana dokumentacja dotycząca działalności TW "Bolek" jest na tyle skąpa, że nie pozwala na całościowy opis i ocenę jego aktywności" - piszą autorzy. Dodają, że akta SB dotyczące Wałęsy "brakowano" przynajmniej dwa razy: w latach 1989-1990 oraz 1992- 1995. Według książki, do 1992 r. w UOP znajdowało się ponad 30 różnych dokumentów związanych z "Bolkiem", w tym "notatka odręczna prawdopodobnie rekonstruująca treść zobowiązania do współpracy TW "Bolek" z SB". Akta te ukradziono w latach 90. z archiwum UOP - twierdzą autorzy.

Podkreślają, że choć w latach 70. gdańska SB miała czterech agentów o kryptonimie "Bolek", to tylko jeden pracował w stoczni i miał nr ewidencyjny 12535. "Bolek" miał trzech oficerów prowadzących: kpt. Edwarda Graczyka, kpt. Henryka Rapczyńskiego i kpt. Zenona Ratkiewicza. Raz w spotkaniu kontrolnym z "Bolkiem" wziął udział kpt. Czesław Wojtalik.

Według autorów kontakt z "Bolkiem" w stoczni utrzymywał rezydent SB ps. "Madziar" kpt. Józef Dąbek

Odbierał on doniesienia, przekazywał zadania do wykonania oraz wręczał pieniądze. W książce wydrukowano dwa pokwitowania odbioru pieniędzy przez "Bolka" za udzielone SB informacje - 1500 zł 18 stycznia 1971 r. oraz 700 zł 29 czerwca 1974 r. Dąbka nadzorował ppor. Janusz Stachowiak, który oceniał informacje odbierane przez "Madziara" od "Bolka".

W książce opublikowano m.in. cztery zachowane (w formie oryginalnych maszynopisów), pełne doniesienia "Bolka" z kwietnia i listopada 1971 r., które jeden z autorów pracy odnalazł w gdańskim IPN. Są też tam trzy fragmenty doniesień i podsumowań donosów "Bolka" z lat 1971-72 , a także kserokopie ręcznego doniesienia "Bolka" ze stycznia 1971 r. oraz dwóch pokwitowań odbioru pieniędzy.

Autorzy nie umieją określić, na ile prawdopodobna jest hipoteza, że agenturalna działalność wpłynęła na decyzję o przyznaniu Wałęsie w październiku 1972 r. stoczniowego mieszkania.

Według autorów, "Bolek" był "współpracownikiem aktywnym, posłusznym, ofensywnym, pomysłowym i dość skrupulatnym"; dbał też o konspirację. "Oficerom SB zwracał uwagę na jednoźródłowość przekazywanych wiadomości, co w sytuacji ich wykorzystania mogłoby narazić go na dekonspirację" - piszą autorzy. Ich zdaniem, "Bolek" wykazywał ponadto dużo "własnej inicjatywy w rozpoznawaniu "źródeł zagrożeń"".

"W znanych nam zaledwie kilku dokumentach dotyczących bezpośrednio działalności TW "Bolek" przewinęły się 24 nazwiska, z czego większość stanowią jego koledzy z wydziału W-4 i Rady Oddziałowej oraz uczestnicy rewolty grudniowej 1970 r." - piszą autorzy. Dodają, że jako członek komitetu strajkowego w Grudniu '70, a później reprezentant załogi w rozmowach z dyrekcją stoczni, w tym z I sekretarzem KC PZPR Edwardem Gierkiem, "Bolek" cieszył się autorytetem i zaufaniem stoczniowej załogi.

"Bolek" przekazywał SB m.in. informacje o nastrojach na wydziale W-4 stoczni, okolicznościach podpalenia siedziby PZPR w Gdańsku, o odszkodowaniach za grudzień 1970 r. oraz o próbie zakłócenia pochodu 1 maja w 1971 r. Informacje "Bolek" zdobywał nawet podczas zwolnień lekarskich - podkreślają autorzy.

W kwietniu 1971 r. "Bolek" mówił Rapczyńskiemu, że pracownik stoczni Józef Szyler (lider robotniczy z wydziału W-4) mówił mu, że "ma szanse uciec do NRF". SB wszczęła sprawę operacyjną wobec Szylera. O innym, nieznanym mu robotniku, który wzywał do walki o postulaty "sposobem grudniowym", "Bolek" napisał m.in., że jest "wysoki, szczupły, bez zębów z przodu", dzięki czemu SB ustaliła jego personalia.

"W latach 1970-72 wymieniony już jako TW ps. "Bolek" przekazywał nam szereg cennych informacji dot. destrukcyjnej działalności niektórych pracowników; na podstawie otrzymanych materiałów założono kilka spraw" - pisał w swej notatce Aftyka. Dodawał, że za przekazane informacje "Bolek" był wynagradzany i "w sumie otrzymał 13 100 zł; wynagrodzenie brał bardzo chętnie".

Według Aftyki, "po ustabilizowaniu się sytuacji w stoczni dało się zauważyć niechęć do dalszej współpracy z naszym resortem. Tłumaczył on to brakiem czasu i tym, że na zakładzie nic się nie dzieje. Żądał również zapłaty za przekazywane informacje, które nie stanowiły większej wartości operacyjnej. Podczas kontroli przez inne źródła informacji stwierdzono, że niejednokrotnie w przekazywanych informacjach przebijała się chęć własnego poglądu na sprawę, nadając jej niejako opinię środowiskową. Stwierdzono również, że podczas odbywających się zebrań dość często bez uzasadnienia krytykował kierownictwo administracyjne, partyjne i związkowe wydziału".

Jeden z agentów ze stoczni, TW "Kolega" podawał 15 lipca 1974 r., że "Wałęsa powiedział, że jedyną drogą jest organizacja związków mająca na celu pozbycie się "czerwonych pająków" w szeregu związków, którzy tylko patrzą "żeby wykorzystać sytuację budując domy, luksusowe samochody, odpoczywają na zagranicznych wczasach"".

Aftyka pisał, że z Wałęsą przeprowadzano po każdym takim wystąpieniu rozmowy, wytykając mu "niewłaściwość" postępowania, ostrzegając go, że może być zwolniony z pracy. W końcu w kwietniu 1975 r. zwolniono go. Aftyka dodał, że "ponowne nawiązanie kontaktu z TW "Bolek" spowodowało u niego bardzo aroganckie zachowanie w stosunku do naszego pracownika i stwierdzenie, że na żadne spotkanie nie przyjdzie, gdyż nie chce naszych organów znać".

Wobec tego, w czerwcu 1976 r. wyeliminowano go z "czynnej sieci agenturalnej", a "teczkę personalną i roboczą" złożono w archiwum KW MO w Gdańsku.

Z notatki mjr. SB Czesława Wojtalika i mjr. Ryszarda Łubińskiego z 9 października 1978 r. wynika, że 6 października przeprowadzili oni rozmowę z Wałęsą w celu podjęcia "próby ponownego pozyskania" i "zneutralizowania jego negatywnej działalności prowadzonej w ramach tzw. Wolnych Związków Zawodowych".

"Oświadczył, niepytany, że nie będzie o niczym z nami rozmawiał, działalności w WZZ się nie wyrzeknie, nie życzy sobie aby przeszkadzano mu w pracy (...) a poza tym o nachodzeniu go zamelduje komu trzeba" - pisali esbecy. Dodali, że swą wcześniejszą "pomoc" ocenia jako swój błąd; "zresztą z popełnienia tego błędu zwierzył się swoim znajomym z opozycji". "Pociesza go jedynie fakt, że nie tylko on błąd taki w przeszłości popełnił, ale popełnili go także Gwiazdowie, Bulc i Borusewicz" - głosi notatka SB.

Osiem dni po tej rozmowie SB zaczęła Wałęsę rozpracowywać w operacji pod kryptonimem "Bolek" - napisali autorzy

W kolejnej części pracy opisują oni działania Wałęsy w opozycji, szefowanie strajkiem w gdańskiej stoczni w sierpniu 1980 r. i działalność jako lidera NSZZ "Solidarność" w latach 1980-81.

Autorzy piszą, że podczas internowania Wałęsy w stanie wojennym zainicjowano działania operacyjne, których celem było skompromitowanie go zarzutem współpracy z SB w oczach podziemia oraz świata zachodniego (tak by nie dostał pokojowej Nagrody Nobla). Działania te prowadziło tzw. biuro studiów MSW. I tak już w lutym 1982 r. w obozie dla internowanych podrzucono Annie Walentynowicz kopie doniesień "Bolka" z 1971 r i pokwitowań pieniędzy przez niego. Ona natychmiast to zniszczyła.

O "działaniach specjalnych" SB wobec Wałęsy wiadomo tylko z oświadczenia oficera biura studiów mjr. Adama Stylińskiego, złożone w 1985 r. po ucieczce na Zachód Eligiusza Naszkowskiego, lidera "S" w Pile, a zarazem agenta i oficera SB. Pisał on m.in., że "pierwszy etap działań polegał na "przedłużeniu działalności" TW "Bolek";, tj. L. Wałęsy, o minimum 10 lat".

W ramach realizacji tego planu SB przekazała członkom Komitetu Noblowskiego doniesienie "Bolka" i pokwitowanie odbioru pieniędzy. Według autorów, "wszystko wskazuje", że SB korzystała w tych działaniach "także z autentycznych dokumentów archiwalnych TW "Bolek"", co ma potwierdzać notatka st. chor. Tadeusza Maraszkiewicza z 1985 r. Pisał on, że w tych działaniach SB chodziło m.in. o "kontynuację przerwanej uprzednio współpracy z resortem". "Logicznie rzecz ujmując, nie można kontynuować czegoś, co w przeszłości nigdy nie zaistniało" - piszą autorzy. Według nich, mimo fiaska akcji SB i przyznania w 1983 r. Nobla Wałęsie, akcję "Bolek" (od 1983 r. pod nazwą Zadra") kontynuowano do drugiej połowy lat 80.

Kolejnych 130 stron książki poświęcono wydarzeniom po 1990 r. Szeroko opisano sprawę lustracji w 1990 r. i odwołania na tym tle rządu Olszewskiego na wniosek Wałęsy, który znalazł się wtedy na "liście Macierewicza". Książka podaje, że wykonując uchwałę lustracyjną Sejmu, szef MSW Antoni Macierewicz zebrał w UOP "kilkadziesiąt istotnych dokumentów" "Bolka", w tym ok. 20 jego donosów z lat 1971-1974, znalezionych w aktach innych spraw operacyjnych SB. Według autorów, autentyczność dokumentów, które zebrał Macierewicz, "nie budziła wątpliwości" i wykluczone jest "by dołożono je później". Zarazem dodają, że w gdańskim UOP nie było ani teczki personalnej, ani teczki pracy "Bolka".

Dalej książka szeroko opisuje sprawę otrzymania przez prezydenta Wałęsę z UOP, mocą decyzji ówczesnego szefa MSW Andrzeja Milczanowskiego, zgromadzonej na jego temat dokumentacji SB, która wróciła do UOP po kilku miesiącach zdekompletowana. Zniknęły najważniejsze dokumenty świadczące, że urzędujący prezydent był "Bolkiem" - piszą autorzy.

We wrześniu 1996 r. szef MSW z SLD Zbigniew Siemiątkowski napisał w notatce dla prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, że do UOP nie wróciły m.in. "notatki i doniesienia agenturalne od Lecha Wałęsy", "jego dokumenty rejestracyjne" i "pokwitowania Lecha Wałęsy na odbiór wynagrodzenia za działalność agenturalną". Choć poproszono wtedy byłego prezydenta, aby zwrócił brakujące materiały, nigdy nie odpowiedział.

Według autorów, przekazanie przez Milczanowskiego Wałęsie oryginałów akt, bez pośrednictwa tajnych kancelarii, naruszało prawo. Prokuratura, która początkowo postawiła Milczanowskiemu oraz szefom UOP Jerzemu Koniecznemu i Gromosławowi Czempińskiemu zarzut utraty tajnych akt, w 1999 r. umorzyła śledztwo, uznając iż nie doszło do przestępstwa (w książce wydrukowano pełny tekst tego umorzenia, który jest oznaczony klauzulą "tajne").

Zdaniem autorów, prowadząca śledztwo prok. Małgorzata Nowak "początkowo zamierzała powiadomić marszałka Sejmu o możliwości popełnienia przestępstwa przez urzędującego prezydenta, jednak taką możliwość zablokowali jej przełożeni".

Ponadto książka opisuje zniszczenia akt SB co do "Bolka", do których doszło w latach 90. w gdańskim UOP. W ich miejsce podrzucono inne, które według autorów są falsyfikatami, a które mają świadczyć, że w latach 70. Wałęsa nie współpracował z SB.

Ostatnia część książki opisuje proces lustracyjny Wałęsy z 2000 r. w szerokim kontekście lustracji w Polsce

Zdaniem autorów, jej praktyka była ułomna, bo przed Sądem Lustracyjnym nie stanęło wiele osób, "co do których zachowały się dokumenty świadczące o ich współpracy z komunistycznymi organami bezpieczeństwa".

Autorzy dodają, że niektórzy adwokaci lustrowanych "działali we własnej sprawie", np. adwokat Józefa Oleksego mec. Wojciech Tomczyk, "rejestrowany w latach 1985-1990 jako konsultant wydziału IX departamentu III MSW (zwalczanie opozycji)". Innym przykładem ma być prof. Piotr Kruszyński, adwokat Zyty Gilowskiej, który - według książki - był w latach 1968-1971 kandydatem na wywiadowcę Agenturalnego Wywiadu Operacyjnego WP; od 1979 r. rejestrowany przez departament III MSW, najpierw jako kontakt operacyjny, a potem jako tajny współpracownik "Piotr". W 1990 r. akta TW zniszczono.

Opisując wyrok Sądu Lustracyjnego z 2000 r. wobec Wałęsy, autorzy oceniają, że sąd oparł się głównie na notatce Stylińskiego, że w działaniach SB przeciw Wałęsie chodziło o "przedłużenie działalności" TW ps. Bolek, tj. Lecha Wałęsy, o minimum 10 lat". Według autorów, cudzysłów oznaczał, że "przedłużenie" to miało charakter nienaturalny, bo sprawa TW "Bolek" zakończyła się w 1976 r., ale sąd uznał, że cudzysłów to dowód, iż Wałęsa nigdy nie współpracował z SB. "Gdyby rzeczywiście nie było wcześniejszego okresu współpracy L. Wałęsy z SB, to użycie zwrotu o ""przedłużeniu działalności TW "Bolek"" nie miałoby żadnego sensu" - czytamy w książce.

Według autorów, nie wiadomo, na jakiej podstawie sąd wysnuł wnioski, że autentyczna teczka "Bolka" nigdy nie istniała, a Macierewicz w 1992 r. dysponował aktami sfałszowanymi przez SB. Zdaniem autorów, sąd pominął ustalenia śledztwa co do zaginionych dokumentów "Bolka".

"Warto również pamiętać, że sędziowie Sądu Lustracyjnego działali pod ogromną presją gwałtownej kampanii propagandowej, świadomi znaczenia, jakie wyrok w sprawie Wałęsy może mieć nie tylko dla historii Polski, lecz także dla jej współczesności" - napisali autorzy. Według nich, "trudno jednoznacznie stwierdzić, co w sprawie lustracji L. Wałęsy odegrało rolę decydującą: problematyczność w interpretacji niekompletnego materiału dowodowego, niesprzyjające okoliczności procesu, niekompetencja czy zła wola".

"Komplet informacji na temat agenturalnej przeszłości osób publicznych w Polsce dziś znajduje się zapewne tylko w jednym miejscu. Nie w Warszawie, bo tu znaczną część zniszczono, a w Moskwie. Najprawdopodobniej tam właśnie znajduje się oryginalna teczka "Bolka"" - piszą we wnioskach Cenckiewicz i Gontarczyk. Pytają, czy w związku z tym całą tę historię warto po prostu "zamieść pod dywan".

"Rekonstrukcja tej jednej historii mimowolnie pokazuje skutki, jakie w historii Polski odegrał brak lustracji i swobodnego dostępu do archiwaliów b. SB; podporządkowanie służb specjalnych prywatnym interesom rządzących, działalność tzw. sądownictwa lustracyjnego, sędziowie wydający wyroki we własnej sprawie, nielegalny "drugi obieg" ukradzionych dokumentów SB" - napisali autorzy.

Ostatnie zdanie książki brzmi: "Sprawa TW "Bolek" z lat 1970-1976 jest tak samo prawdziwa, jak historyczna rola Wałęsy w latach 80".

Źródło: PAP

Artykuł z dnia: 2008-06-18, ostatnia aktualizacja: 2008-06-18 18:13

Co napisali historycy IPN o "Bolku"

Lech Wałęsa był agentem SB o kryptonimie Bolek. Akta świadczące o tym były prezydent zabrał w latach 90. W 2000 roku Sąd Lustracyjny wadliwie ocenił dowody na temat Wałęsy i pominął ich część. To główne tezy historyków IPN, Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka, zawarte w ich książce. Oto streszczenie tej publikacji:

Przeczytaj fragmenty książki o Lechu Wałęsie

Książka pt. "SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii" stawia tezę, że odwołanie w 1992 r. rządu Jana Olszewskiego na wniosek Wałęsy oraz jego sprzeciw wobec lustracji miały "motywy, niestety, jak najbardziej osobiste". Według autorów, oryginał teczki "Bolka" najprawdopodobniej jest dziś w Moskwie.

"Jeśli Lech Wałęsa - przewodniczący NSZZ , legendarny przywódca marszu ku wolności w latach 80. i były prezydent RP w latach 1990-1995 - nie mógł wyzwolić się z obciążenia przeszłością, to czy mogły to zrobić dziesiątki tysięcy innych osób, uwikłanych w kompromitujące kontakty z SB, a pełniące dziś ważne funkcje publiczne?" - pytają autorzy.

Licząca 751 stron pozycja ma ukazać się nakładem IPN w poniedziałek. Wstęp, autorstwa prezesa IPN Janusza Kurtyki, stwierdza, że problem relacji Wałęsy z SB nie został dotychczas poddany analizie naukowej, był zaś wykorzystywany w gwałtownych dyskusjach prasowych.

"Odruchowo znaczna część uczestników tych debat odrzuca możliwość, iż młody członek komitetu strajkowego Stoczni Gdańskiej w 1970 r. mógł przez kilka następnych lat, samotny w relacji z machiną SB, być tajnym współpracownikiem bezpieki, mógł następnie zerwać tę współpracę i zaangażować się w działania opozycji demokratycznej i Wolnych Związków Zawodowych, mógł odrzucić próby ponownego werbunku przez SB, dzięki swej osobowości i momentowi historycznemu mógł zostać symbolicznym liderem wielkiego ruchu i światową ikoną antykomunistycznego oporu; musiał wreszcie jako prezydent wolnej już Polski ustosunkować się do tego epizodu własnej przeszłości - i że wszystkie powyższe odsłony dotyczą biografii jednego człowieka, któremu miejsca w historii Polski nikt nie odbiera" - napisał Kurtyka.

W swoim wstępie autorzy podkreślają, że książka nie jest biografią Wałęsy, ale "naukową próbą wyjaśnienia złożonej kwestii relacji i związków L. Wałęsy z SB". Dodają, że dzieje "sprawy Wałęsy" po 1990 roku przedstawili "na tle zjawisk politycznych i wydarzeń, które naszym zdaniem mogły mieć bezpośredni lub pośredni związek z przeszłością legendarnego przywódcy ".

Okres do 1990 r. opracował Cenckiewicz, a po 1990 r - Gontarczyk, ale podkreślają, że za całość odpowiadają wspólnie. Autorzy podkreślają, że próbowali doprowadzić do spotkania z Wałęsą - 27 września 2007 r. do biura Wałęsy w Gdańsku wpłynęło pismo Gontarczyka z taką propozycją. Jeszcze tego samego dnia dostali kurierem pismo Wałęsy "z żądaniem, by w książce przygotowywanej przez IPN uwzględnić jego wersję wydarzeń". "Żadnego sygnału prezydenta Wałęsy o gotowości spotkania z autorami nie było" - dodali.

Intencją autorów - jak piszą - było, by "przede wszystkim przemówiły dokumenty, stąd też przeważającą część publikacji stanowią aneksy źródłowe". Jest tam w sumie 86 najróżniejszych dokumentów - od esbeckich akt z lat 70. i 80., przez fragmenty wspomnień różnych uczestników wydarzeń, po dokumenty z lat 90. dotyczące lustracji, akta UOP oraz prokuratury nt. dalszych losów akt "Bolka". Ostatnim chronologicznie dokumentem jest wyrok Sądu Lustracyjnego wobec Wałęsy z sierpnia 2000 r., że złożył prawdziwe oświadczenie lustracyjne o tym, że nie był agentem SB.

Pierwszym dokumentem z książki jest karta ewidencyjna Wałęsy E-14 o "wyrejestrowaniu" "Bolka" z ewidencji operacyjnej SB 19 czerwca 1976 r. z powodu "niechęci do współpracy". Nr ewidencyjny 12535 odpowiada numerowi dziennika rejestracyjnego gdańskiej SB, w którym 29 grudnia 1970 r. zarejestrowano "Bolka" jako tajnego współpracownika. Zapis o rejestracji jest też w komputerowym zbiorze danych SB, tzw. Zintegrowanym Systemie Kartotek Operacyjnych.

W notatce st. szer. SB Marka Aftyki z 21 czerwca 1978 r. na temat przeglądu akt Wałęsy jest zdanie: "Wymieniony do współpracy z organami bezpieczeństwa pozyskany został w dniu 29 XII 1970 r. jako TW ps. na zasadzie dobrowolności przez st. insp. Wydziału II KW MO w Olsztynie kpt. [Edwarda] Graczyka".

Inne źródło to tzw. arkusz ewidencyjny osoby podlegającej internowaniu, w którym - jeszcze w listopadzie 1980 r. - gdańska SB napisała, że Wałęsa był "29.12.1970 pozyskany do współpracy z SB. W okresie 1970-72 przekazał szereg informacji dot. negatywnej działalności pracowników Stoczni".

"Zachowana dokumentacja dotycząca działalności TW jest na tyle skąpa, że nie pozwala na całościowy opis i ocenę jego aktywności" - piszą autorzy. Dodają, że akta SB dotyczące Wałęsy "brakowano" przynajmniej dwa razy: w latach 1989-1990 oraz 1992-1995. Według książki, do 1992 r. w UOP znajdowało się ponad 30 różnych dokumentów związanych z "Bolkiem", w tym "notatka odręczna, prawdopodobnie rekonstruująca treść zobowiązania do współpracy TW z SB". Akta te ukradziono w latach 90. z archiwum UOP - twierdzą autorzy.

Podkreślają, że choć w latach 70. gdańska SB miała czterech agentów o kryptonimie Bolek, to tylko jeden pracował w stoczni i miał nr ewidencyjny 12535. "Bolek" miał trzech oficerów prowadzących: kpt. Edwarda Graczyka, kpt. Henryka Rapczyńskiego i kpt. Zenona Ratkiewicza. Raz w spotkaniu kontrolnym z "Bolkiem" wziął udział kpt. Czesław Wojtalik.

Według autorów, kontakt z "Bolkiem" w stoczni utrzymywał rezydent SB ps. Madziar, kpt. Józef Dąbek. Odbierał on doniesienia, przekazywał zadania do wykonania oraz wręczał pieniądze. W książce wydrukowano dwa pokwitowania odbioru pieniędzy przez "Bolka" za udzielone SB informacje - 1500 zł 18 stycznia 1971 r. oraz 700 zł 29 czerwca 1974 r. Dąbka nadzorował ppor. Janusz Stachowiak, który oceniał informacje odbierane przez "Madziara" od "Bolka".

W książce opublikowano m.in. cztery zachowane (w formie oryginalnych maszynopisów), pełne doniesienia "Bolka" z kwietnia i listopada 1971 r., które jeden z autorów pracy odnalazł w gdańskim IPN. Są też tam trzy fragmenty doniesień i podsumowań donosów "Bolka" z lat 1971-72 , a także kserokopie ręcznego doniesienia "Bolka" ze stycznia 1971 r. oraz dwóch pokwitowań odbioru pieniędzy.

Autorzy nie umieją określić, na ile prawdopodobna jest hipoteza, że agenturalna działalność wpłynęła na decyzję o przyznaniu Wałęsie w październiku 1972 r. stoczniowego mieszkania. Według autorów, "Bolek" był "współpracownikiem aktywnym, posłusznym, ofensywnym, pomysłowym i dość skrupulatnym"; dbał też o konspirację. "Oficerom SB zwracał uwagę na jednoźródłowość przekazywanych wiadomości, co w sytuacji ich wykorzystania mogłoby narazić go na dekonspirację" - piszą autorzy. Ich zdaniem, "Bolek" wykazywał ponadto dużo "własnej inicjatywy w rozpoznawaniu źródeł zagrożeń".

"W znanych nam zaledwie kilku dokumentach dotyczących bezpośrednio działalności TW przewinęły się 24 nazwiska, z czego większość stanowią jego koledzy z wydziału W-4 i Rady Oddziałowej oraz uczestnicy rewolty grudniowej 1970 r." - piszą autorzy.

Dodają, że jako członek komitetu strajkowego w Grudniu '70, a później reprezentant załogi w rozmowach z dyrekcją stoczni, w tym z I sekretarzem KC PZPR Edwardem Gierkiem, "Bolek" cieszył się autorytetem i zaufaniem stoczniowej załogi. "Bolek" przekazywał SB m.in. informacje o nastrojach na wydziale W-4 stoczni, okolicznościach podpalenia siedziby PZPR w Gdańsku, o odszkodowaniach za grudzień 1970 r. oraz o próbie zakłócenia pochodu 1 maja w 1971 r. Informacje "Bolek" zdobywał nawet podczas zwolnień lekarskich - podkreślają autorzy.

W kwietniu 1971 r. "Bolek" mówił Rapczyńskiemu, że pracownik stoczni Józef Szyler (lider robotniczy z wydziału W-4) mówił mu, że "ma szanse uciec do NRF". SB wszczęła sprawę operacyjną wobec Szylera. O innym, nieznanym mu robotniku, który wzywał do walki o postulaty "sposobem grudniowym", "Bolek" napisał m.in., że jest "wysoki, szczupły, bez zębów z przodu", dzięki czemu SB ustaliła jego personalia. c.d.n. "W latach 1970–[19]72 wymieniony już jako TW ps. przekazywał nam szereg cennych informacji dot. destrukcyjnej działalności niektórych pracowników; na podstawie otrzymanych materiałów założono kilka spraw" - pisał w swej notatce Aftyka. Dodawał, że za przekazane informacje "Bolek" był wynagradzany i "w sumie otrzymał 13 100 zł; wynagrodzenie brał bardzo chętnie".

Według Aftyki, "po ustabilizowaniu się sytuacji w stoczni dało się zauważyć niechęć do dalszej współpracy z naszym resortem. Tłumaczył on to brakiem czasu i tym, że na zakładzie nic się nie dzieje. Żądał również zapłaty za przekazywane informacje, które nie stanowiły większej wartości operacyjnej. Podczas kontroli przez inne źródła informacji stwierdzono, że niejednokrotnie w przekazywanych informacjach przebijała się chęć własnego poglądu na sprawę, nadając jej niejako opinię środowiskową. Stwierdzono również, że podczas odbywających się zebrań dość często bez uzasadnienia krytykował kierownictwo administracyjne, partyjne i związkowe wydziału".

Jeden z agentów ze stoczni, TW "Kolega" podawał 15 lipca 1974 r., że "Wałęsa powiedział, że jedyną drogą jest organizacja związków mająca na celu pozbycie się w szeregu związków, którzy tylko patrzą <żeby wykorzystać sytuację budując domy, luksusowe samochody, odpoczywają na zagranicznych wczasach>".

Aftyka pisał, że z Wałęsą przeprowadzano po każdym takim wystąpieniu rozmowy, wytykając mu "niewłaściwość" postępowania, ostrzegając go, że może być zwolniony z pracy. W końcu w kwietniu 1975 r. zwolniono go. Aftyka dodał, że "ponowne nawiązanie kontaktu z TW "Bolek" spowodowało u niego bardzo aroganckie zachowanie w stosunku do naszego pracownika i stwierdzenie, że na żadne spotkanie nie przyjdzie, gdyż nie chce naszych organów znać".

Wobec tego, w czerwcu 1976 r. wyeliminowano go z "czynnej sieci agenturalnej", a "teczkę personalną i roboczą" złożono w archiwum KW MO w Gdańsku. Z notatki mjr. SB Czesława Wojtalika i mjr. Ryszarda Łubińskiego z 9 października 1978 r. wynika, że 6 października przeprowadzili oni rozmowę z Wałęsą w celu podjęcia "próby ponownego pozyskania" i "zneutralizowania jego negatywnej działalności prowadzonej w ramach tzw. Wolnych Związków Zawodowych".

"Oświadczył, niepytany, że nie będzie o niczym z nami rozmawiał, działalności w WZZ się nie wyrzeknie, nie życzy sobie aby przeszkadzano mu w pracy (...) a poza tym o nachodzeniu go zamelduje komu trzeba" - pisali esbecy. Dodali, że swą wcześniejszą "pomoc" ocenia jako swój błąd; "zresztą z popełnienia tego błędu zwierzył się swoim znajomym z opozycji". "Pociesza go jedynie fakt, że nie tylko on błąd taki w przeszłości popełnił, ale popełnili go także Gwiazdowie, Bulc i Borusewicz" - głosi notatka SB. Osiem dni po tej rozmowie SB zaczęła Wałęsę rozpracowywać w operacji pod kryptonimem Bolek - napisali autorzy.

W kolejnej części pracy opisują oni działania Wałęsy w opozycji, szefowanie strajkiem w gdańskiej stoczni w sierpniu 1980 r. i działalność jako lidera NSZZ "Solidarność" w latach 1980-81. Autorzy piszą, że podczas internowania Wałęsy w stanie wojennym zainicjowano działania operacyjne, których celem było skompromitowanie go zarzutem współpracy z SB w oczach podziemia oraz świata zachodniego (tak by nie dostał Pokojowej Nagrody Nobla). Działania te prowadziło tzw. biuro studiów MSW.

I tak już w lutym 1982 r. w obozie dla internowanych podrzucono Annie Walentynowicz kopie doniesień "Bolka" z 1971 r i pokwitowań pieniędzy przez niego. Ona natychmiast to zniszczyła. O "działaniach specjalnych" SB wobec Wałęsy wiadomo tylko z oświadczenia oficera biura studiów mjr. Adama Stylińskiego, złożone w 1985 r. po ucieczce na Zachód Eligiusza Naszkowskiego, lidera "S" w Pile, a zarazem agenta i oficera SB.

Pisał on m.in., że "pierwszy etap działań polegał na TW ;, tj. L. Wałęsy, o minimum 10 lat". W ramach realizacji tego planu SB przekazała członkom Komitetu Noblowskiego doniesienie "Bolka" i pokwitowanie odbioru pieniędzy.

Według autorów, "wszystko wskazuje", że SB korzystała w tych działaniach "także z autentycznych dokumentów archiwalnych TW ", co ma potwierdzać notatka st. chor. Tadeusza Maraszkiewicza z 1985 r. Pisał on, że w tych działaniach SB chodziło m.in. o "kontynuację przerwanej uprzednio współpracy z resortem". "Logicznie rzecz ujmując, nie można kontynuować czegoś, co w przeszłości nigdy nie zaistniało" - piszą autorzy. Według nich, mimo fiaska akcji SB i przyznania w 1983 r. Nobla Wałęsie, akcję "Bolek" (od 1983 r. pod nazwą Zadra) kontynuowano do drugiej połowy lat 80.

Kolejnych 130 stron książki poświęcono wydarzeniom po 1990 r. Szeroko opisano sprawę lustracji w 1990 r. i odwołania na tym tle rządu Olszewskiego na wniosek Wałęsy, który znalazł się wtedy na "liście Macierewicza". Książka podaje, że wykonując uchwałę lustracyjną Sejmu, szef MSW Antoni Macierewicz zebrał w UOP "kilkadziesiąt istotnych dokumentów" "Bolka", w tym ok. 20 jego donosów z lat 1971-1974, znalezionych w aktach innych spraw operacyjnych SB.

Według autorów, autentyczność dokumentów, które zebrał Macierewicz, "nie budziła wątpliwości" i wykluczone jest, "by dołożono je później". Zarazem dodają, że w gdańskim UOP nie było ani teczki personalnej, ani teczki pracy "Bolka".

Dalej książka szeroko opisuje sprawę otrzymania przez prezydenta Wałęsę z UOP, mocą decyzji ówczesnego szefa MSW Andrzeja Milczanowskiego, zgromadzonej na jego temat dokumentacji SB, która wróciła do UOP po kilku miesiącach zdekompletowana. Zniknęły najważniejsze dokumenty świadczące, że urzędujący prezydent był "Bolkiem" - piszą autorzy.

We wrześniu 1996 r. szef MSW z SLD Zbigniew Siemiątkowski napisał w notatce dla prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, że do UOP nie wróciły m.in. "notatki i doniesienia agenturalne od Lecha Wałęsy", "jego dokumenty rejestracyjne" i "pokwitowania Lecha Wałęsy na odbiór wynagrodzenia za działalność agenturalną". Choć poproszono wtedy byłego prezydenta, aby zwrócił brakujące materiały, nigdy nie odpowiedział.

Według autorów, przekazanie przez Milczanowskiego Wałęsie oryginałów akt, bez pośrednictwa tajnych kancelarii, naruszało prawo. Prokuratura, która początkowo postawiła Milczanowskiemu oraz szefom UOP Jerzemu Koniecznemu i Gromosławowi Czempińskiemu zarzut utraty tajnych akt, w 1999 r. umorzyła śledztwo, uznając, iż nie doszło do przestępstwa (w książce wydrukowano pełny tekst tego umorzenia, który jest oznaczony klauzulą "tajne").

Zdaniem autorów, prowadząca śledztwo prok. Małgorzata Nowak "początkowo zamierzała powiadomić marszałka Sejmu o możliwości popełnienia przestępstwa przez urzędującego prezydenta, jednak taką możliwość zablokowali jej przełożeni".

Ponadto książka opisuje zniszczenia akt SB co do "Bolka", do których doszło w latach 90. w gdańskim UOP. W ich miejsce podrzucono inne, które według autorów są falsyfikatami, a które mają świadczyć, że w latach 70. Wałęsa nie współpracował z SB.

Ostatnia część książki opisuje proces lustracyjny Wałęsy z 2000 r. w szerokim kontekście lustracji w Polsce. Zdaniem autorów, jej praktyka była ułomna, bo przed Sądem Lustracyjnym nie stanęło wiele osób, "co do których zachowały się dokumenty świadczące o ich współpracy z komunistycznymi organami bezpieczeństwa".

Autorzy dodają, że niektórzy adwokaci lustrowanych "działali we własnej sprawie", np. adwokat Józefa Oleksego mec. Wojciech Tomczyk, "rejestrowany w latach 1985-1990 jako konsultant wydziału IX departamentu III MSW (zwalczanie opozycji)". Innym przykładem ma być prof. Piotr Kruszyński, adwokat Zyty Gilowskiej, który - według książki - był w latach 1968-1971 kandydatem na wywiadowcę Agenturalnego Wywiadu Operacyjnego WP; od 1979 r. rejestrowany przez departament III MSW, najpierw jako kontakt operacyjny, a potem jako tajny współpracownik "Piotr". W 1990 r. akta TW zniszczono.

Opisując wyrok Sądu Lustracyjnego z 2000 r. wobec Wałęsy, autorzy oceniają, że sąd oparł się głównie na notatce Stylińskiego, że w działaniach SB przeciw Wałęsie chodziło o " TW ps. Bolek, tj. Lecha Wałęsy, o minimum 10 lat". Według autorów, cudzysłów oznaczał, że "przedłużenie" to miało charakter nienaturalny, bo sprawa TW "Bolek" zakończyła się w 1976 r., ale sąd uznał, że cudzysłów to dowód, iż Wałęsa nigdy nie współpracował z SB. "Gdyby rzeczywiście nie było wcześniejszego okresu współpracy L. Wałęsy z SB, to użycie zwrotu o "przedłużeniu działalności TW " nie miałoby żadnego sensu" - czytamy w książce.

Według autorów, nie wiadomo, na jakiej podstawie sąd wysnuł wnioski, że autentyczna teczka "Bolka" nigdy nie istniała, a Macierewicz w 1992 r. dysponował aktami sfałszowanymi przez SB. Zdaniem autorów, sąd pominął ustalenia śledztwa co do zaginionych dokumentów "Bolka".

"Warto również pamiętać, że sędziowie Sądu Lustracyjnego działali pod ogromną presją gwałtownej kampanii propagandowej, świadomi znaczenia, jakie wyrok w sprawie Wałęsy może mieć nie tylko dla historii Polski, lecz także dla jej współczesności" - napisali autorzy. Według nich, "trudno jednoznacznie stwierdzić, co w sprawie lustracji Lecha Wałęsy odegrało rolę decydującą: problematyczność w interpretacji niekompletnego materiału dowodowego, niesprzyjające okoliczności procesu, niekompetencja czy zła wola".

"Komplet informacji na temat agenturalnej przeszłości osób publicznych w Polsce dziś znajduje się zapewne tylko w jednym miejscu. Nie w Warszawie, bo tu znaczną część zniszczono, a w Moskwie. Najprawdopodobniej tam właśnie znajduje się oryginalna teczka " - piszą we wnioskach Cenckiewicz i Gontarczyk. Pytają, czy w związku z tym całą tę historię warto po prostu "zamieść pod dywan".

"Rekonstrukcja tej jednej historii mimowolnie pokazuje skutki, jakie w historii Polski odegrał brak lustracji i swobodnego dostępu do archiwaliów b. SB; podporządkowanie służb specjalnych prywatnym interesom rządzących, działalność tzw. sądownictwa lustracyjnego, sędziowie wydający wyroki we własnej sprawie, nielegalny ukradzionych dokumentów SB" - napisali autorzy.

Ostatnie zdanie książki brzmi: "Sprawa TW z lat 1970-1976 jest tak samo prawdziwa, jak historyczna rola Wałęsy w latach 80".

Lew zawodowiec

prof. Zbigniew Lew-Starowicz

Andrzej Dworak

2008-06-23, aktualizacja: 2008-06-23 10:36:04

Profesor Zbigniew Lew-Starowicz od lat mówi i pisze o seksie. Dla Polaków stał się symbolem otwartego i świadomego podejścia do spraw uważanych często za wstydliwe. W rozmowie z nami ujawnia, co decyduje o męskości i jakie są prognozy na temat przyszłości sztuki kochania w Polsce.

Statystyczny Europejczyk woli obejrzeć mecz piłki nożnej, niż uprawiać seks. Profesor Lew-Starowicz nie ma wątpliwości, że w tej kwestii nie podzielamy gustów Hiszpanów i Włochów. I to nie tylko dlatego, że Orły Beenhakkera na Euro wypadły gorzej niż La Furia Roja czy Azzurri. Po prostu seks wciąż ma dla nas kuszący smak zakazanego owocu...

Czy jest coś, czego Pan nie wie o seksie?
Nie sądzę.

Czy ta wiedza pomagała Panu jako mężczyźnie?
No, wie pan... Zawsze dobrze jest wiedzieć. Dzięki wiedzy lepiej dajemy sobie radę. Trzeba tylko pamiętać, że ludzie są sobą. Nawet seksuolog nie jest tylko chłodnym profesjonalistą, kiedy trzyma dziewczynę za rękę, patrzy jej w oczy lub kiedy oboje podziwiają księżyc. Jest wtedy zwykłym mężczyzną i reaguje nie naukowo, tylko normalnie.

A wiedza o technice jest ważna w sztuce kochania?
Przydaje się. Wiadomo, że kobieta ma punkt G, punkt A, punkt U, i pan wie, że pana partnerka ma taką, a nie inną strukturę budowy, i jeśli się zna technikę seksualną, to można ją wykorzystać do wyboru czegoś pożytecznego. Tu wiedza przydaje się na pewno. Albo jeśli ona i on przed pójściem do łóżka przeczytają podręcznik pocałunku, łatwiej będzie im odkryć pocałunki optymalne…

Co to jest pocałunek optymalny?
Optymalny dla potrzeb, oczekiwań i zmysłowości drugiej osoby. Na przykład - kobieta nie powie panu, że jest dla niej przykre, że pan się ślini podczas całowania. Może też uznać, że całuje pan za ostro albo źle, ale tego panu nie powie. Tymczasem pocałunek jest bogatą umiejętnością i sztuką. Jedni gryzą w wargi, inni wolą delikatne muśnięcie, jedni się wpijają w usta, inni wykorzystują ruchy ust w wielu kierunkach... Chodzi o to, żeby trafić w potrzeby drugiej osoby.

Czy liczą się męskie rozmiary?
Liczy się grubość, nie długość. Teraz wiemy o tym, gdyż umożliwiły to badania z zastosowaniem specjalnych technik - rezonansu magnetycznego, fotografii. Dopiero one ujawniły, że chodzi o grubość. Wcześniej to były tylko gdybania. Nie mieliśmy odpowiednich instrumentów naukowych.

Jakie to instrumenty?
Aparatura badawcza...

Do której się podłącza kobietę i mężczyznę?
Podłącza się kobietę, a metody obrazowania mózgu stwierdzają, czy jest podniecona, czy dochodzi do orgazmu, a jeśli tak, na drodze jakich stymulacji. Dosłownie widać, w jakim zakresie to się dzieje z kobietą. Bezwzględna analiza naukowa, umożliwiona przez aparaturę, wykazała, że chodzi o grubość.

Jest jakiś ratunek dla cieniasów?
Udane współżycie polega na odczytaniu potrzeb, pragnień i oczekiwań drugiej osoby. Centymetry mają mniejsze znaczenie niż poznawanie mapy ciała. To jest jak wyprawa na nieznaną ziemię. Trzeba ją odkryć, a każda kraina jest trochę inna... Bardzo ważne jest oswojenie ze słowem, operowanie nim, ponieważ ono działa. Niech między partnerami zapanuje pogodny klimat. Niech to nie dzieje się w ciszy. Niesłychanie ważne jest, żeby druga osoba czuła się podmiotem.

Pan Profesor jest zwolennikiem środków wspomagających?
Chemii?

Tak.
Kiedy jesteś chory, to nie da rady inaczej. Są dwa typy takich środków: jeden stosuje się w przypadku ewidentnej choroby. Chodzi o zanik popędu czy zaburzenia erekcji, zaburzenia wytrysku... Nie ma wyjścia, trzeba stosować leczenie wczesne. Drugi typ stanowią środki zapobiegające - mikroelementy, afrodyzjaki pochodzenia ziołowego, które mają działanie ogólnie stymulujące. Tutaj też jestem za. Niczym nie różni się to od próby przedłużenia dobrej pamięci za pomocą leków, które rozszerzają naczynia krwionośne mózgu.

Pana afrodyzjakiem jest blues...
To prawda. Jestem zakochany w muzyce. Nie ma dnia, żebym nie żył muzyką, a blues dla mnie miał od początku charakter erotyczny. Są tacy, których ta muzyka nastraja depresyjnie, a dla mnie jest ona głęboko zmysłowa, szczególnie kiedy brzmią w niej instrumenty dęte.

Blues to zmysły, a czym jest dla Pana inny rodzaj muzyki?
Mam różne upodobania muzyczne. Jednym z nich jest muzyka latynoamerykańska we wszystkich jej odmianach. Też ma rytmy poruszające zmysły, jest żywiołowa i pogodna, a ja byłem w niej zakochany od dzieciństwa, od przedszkola. Słucham także muzyki sakralnej, która pomaga mi poznać różnice między kulturami. Muzyka pop jest wszędzie podobna do siebie, a sakralna jest tworzona długo i odzwierciedla charakter danej kultury. Jaka bogata jest muzyka cerkiewna - grecka, rosyjska...

Jaki wpływ Pana zdaniem ma religia na zachowania seksualne? Jak pod tym względem wpływa na nas katolicyzm?
Miał i ma bardzo duży wpływ na nasze zahamowania. Dziś słyszę wypowiedzi, że Kościół zawsze stał na straży godności kobiety, ba, że w istocie był pionierem feminizmu, że bronił pozycji małżeństw w społeczeństwie. Tymczasem historia Kościoła katolickiego mówi, że był antyfeministyczny, antyseksualny, krępujący ciało, wywołujący kompleksy, zahamowania i bariery. Taka jest rola dziejowa Kościoła w tej dziedzinie - rola wszystkich wielkich religii jest tu zresztą podobna. Islam też jest bardzo ograniczający, choć bardziej proseksualny. Można powiedzieć, że religie regulują życie człowieka w łóżku.

Jak Pan ocenia książkę Karola Wojtyły "Miłość i odpowiedzialność"?
Dla mnie "Miłość i odpowiedzialność" była dużym przełomem w teologii. Bardzo pozytywnym. To była pierwsza książka pisana innym językiem, w innym stylu niż teksty teologów z klapkami na oczach, którzy w tym kontekście, o jakim rozmawiamy, poruszali głównie problem grzechu i tylko straszyli. Wojtyła wniósł powiew czegoś świeżego i bardzo mnie zaskoczył. Spodziewałem się, że ta rewolucja pójdzie dalej, ale on później zawrócił z tej drogi. Niektórzy mówią, że Kościół przestraszył się, że w sprawach seksu idzie za daleko, i cofnął się w stosunku do tego, co zawierała "Miłość i odpowiedzialność".

Czeka nas w związku z tym kolejna rewolucja obyczajowa?
Nie. Ukształtowało się u nas kilka społeczeństw i każde inaczej traktuje sprawy seksu. Są w Polsce Kaszubi, Ślązacy...

Kim są seksualni Kaszubi?
Zaraz, zaraz. Są takie mniejszości narodowe, jak Białorusini, Niemcy...

Jeszcze lepiej - kto jest u nas seksualnym Niemcem?
Dobrze brzmi, ale jednak nie o to chodzi. Mamy po prostu w Polsce podział podobny do etnicznego - na grupy, które bardzo różnie podchodzą do spraw erotyki. Jedną jest społeczność skupiona wokół konserwatywnego katolicyzmu. W tej grupie mocno piętnuje się grzechy związane z seksem. Inny jest świat ludzi żyjących w hipokryzji. Co innego mówią, a co innego robią. To potężna grupa ludzi żyjących w osobistej i społecznej schizofrenii. W Sejmie, z ambony i w mediach głoszą coś, co niewiele ma wspólnego z ich postępowaniem. Biorą publicznie udział w zacnych ruchach czy krucjatach…

A w hotelu sejmowym...
Lub w innym zaciszu ulegają pokusom. Tych z reguły unikają spokojni, uczciwi i przeciętni osobnicy, trzecia grupa, ale nie dlatego, że taka jest ich świadoma postawa, tylko z wygody, lenistwa i braku większych ambicji. To jest nawet OK. Wolno im żyć w tym świecie nieskomplikowanego, mało wymagającego seksu. Inni z kolei są uzależnieni od seksu - eksperymentują, zmieniają wciąż pozycje i partnerów, stają się mistrzami w tej dziedzinie życia, aż... ich siły biologiczne słabną i jest po eksperymentowaniu. Gorzej jest z następną grupą - mężczyzn uzależnionych od seksu w internecie - i jeśli pan pytał o rewolucję, to tutaj mamy nowe zjawisko, i to bardzo groźne.

Dlaczego?
Ci mężczyźni wolą kliknąć myszką i mieć rozbudowany seks z ekranu, niż zajmować się partnerką. Tak naprawdę jest im ona niepotrzebna. Nie ma dnia, żeby w moim gabinecie nie pojawiała się para dotknięta tym zjawiskiem. Ona jest w sypialni, a jemu się w ogóle nie spieszy, siedzi przed ekranem komputera i ma dużo bardzo różnych atrakcji, do których wystarczy mu ruch palcem. Nawet kiedy się w końcu pobudzi, to sam osiąga satysfakcję. Woli to od wysiłku zajmowania się partnerką. Zgubi nas ta grupa wirtualnych onanistów.

Zagraża nam wirtualny świat?
W zakresie, o jakim rozmawiamy, tak. To gorsze od przesiadywania przed telewizorem w czasie Euro. Tam przynajmniej na trybunach siedzą śliczne dziewczyny, które dopingują swoich ulubieńców, i od razu każdy widz chce zostać ich bohaterem.

Rośnie pokolenie ludzi słabo aktywnych seksualnie?
Oni są aktywni seksualnie, tylko inaczej. Mają wielką szansę znalezienia się w grupie wygodnych, leniwych klikaczy. Mnie ich przyszłość martwi, ale ich może nie.

A w domu rozmawia się o seksie?
Nie, wszyscy mamy dość gadania na ten temat. Ale dzieci zawsze mogły na mnie liczyć, gdy w grę wchodziła jakaś porada ojca seksuologa. Czasem wysyłają do mnie nawet kolegów czy koleżanki.

Był Pan wierny w związkach?
Jako terapeuta nie tylko nie robię takich deklaracji, ale także jestem apolityczny i areligijny. Staram się nawet, żeby nikt nie kojarzył mnie z jakąś określoną konwencją życia społecznego. Jako terapeuta jestem człowiekiem - fachowcem - bez właściwości. Prywatnie jestem sobą. Religijny jestem też prywatnie.

Czy mógłby Pan żyć bez seksu?
Gdybym bardzo się postarał i użył do tego farmakologii, to pewnie mógłbym, tylko po co?

W przypadku dłuższej wstrzemięźliwości seksualnej trzeba wesprzeć się farmakologią?
Przecież seks jest czymś naturalnym... Jest naturalną potrzebą, naturalnym popędem, przejawem zdrowia i normalności. Jeśli więc wyzbywamy się seksu, to rezygnujemy z czegoś, co jest częścią naszej biologii, nie tylko psychiki. Ale jeżeli już decydujemy się na brak seksu, to trzeba ten stan regulować farmakologicznie. Chyba że mamy do czynienia z kimś, kto choruje na zanik potrzeby uprawiania seksu. Ale teraz chyba mówimy o ludziach zdrowych…

Ma Pan hobby?
Zbieram fajki.

A w taki dzień jak dziś, w piątek, nie myśli Pan już o tym, żeby skończyć ten wywiad i oddać się jakiemuś ulubionemu zajęciu?
Proszę pana, już czeka na mnie asystentka i choć to piątkowy wieczór, to za chwilę będę miał spotkanie ze studentami, a jeszcze później będę pisał opinię sądową. Bardzo późno zjem kolację i może obejrzę jakiś film.

Czy jako biegły sądowy spotyka się Pan Profesor często z przestępstwami na tle seksualnym?
Nie ma tygodnia, żebym nie badał takiego przypadku. Dominują przestępstwa seksualne w stosunku do dzieci. Dotyczy ich 90 proc. spraw. To one powodują, że jeżdżę wciąż po Polsce i dokładam do tego interesu. Dlatego biegłych jest coraz mniej. My dopłacamy do pracy w roli biegłych sądowych.

Swoim czasem?
Pieniędzmi! O czasie nie mówię! Gdybym ten czas poświęcał pacjentom w przychodni, zyskałbym trzy razy tyle i płacił mniejszy podatek. Moja księgowa wyliczyła mi, że przez kilka tygodni w roku pracuję dla sądu za darmo. To chyba nie jest normalne, ale mam takie niekomercyjne podejście.

Jednak Pan nie rezygnuje.
Bo jestem głupi!

Prof. dr hab. Zbigniew Lew-Starowicz, lekarz psychiatra i seksuolog, absolwent WAM w Łodzi, od 1995 roku profesor nadzwyczajny AWF w Warszawie, dziekan Wydz. Rehabilitacji i kierownik Katedry Psychospołecznych Podstaw Rehabilitacji, wykładowca na Wydziale Psychologii WSFiZ w Warszawie, autor licznych prac naukowych i popularno-naukowych

Implementacja prawa unijnego wymaga nowego ujęcia konstytucyjnego

Bogusław Banaszak 23-06-2008, ostatnia aktualizacja 23-06-2008 07:36

Po co tworzyć własne regulacje, skoro można bezpośrednio stosować unijne – pisze Bogusław Banaszak profesor prawa z Uniwersytetu Wrocławskiego oraz Europejskiego Uniwersytetu Viadrina

autor zdjęcia: Paweł Gałka
źródło: Rzeczpospolita

Prawu wspólnotowemu Konstytucja RP przyznała prymat przed wewnętrznymi regulacjami o randze niższej niż ustawa zasadnicza. Jeżeli wynika to z ratyfikowanej przez RP umowy międzynarodowej tworzącej organizację międzynarodową, do prawa stanowionego przez organy prawodawcze tej organizacji odnosi się zasada jego bezpośredniego stosowania.

Stosowanie prawa

Konstytucja z 1997 r., używając w art. 91 ust. 1 formuły o bezpośrednim stosowaniu umów międzynarodowych, nie określa bliżej, co należy przez nią rozumieć. Czyni tak w sytuacji, w której pojęcie stosowania prawa nie jest jednolicie rozumiane w nauce prawa.

Najogólniej rzecz ujmując i abstrahując od sporów na ten temat, stosowanie umów międzynarodowych może być rozumiane dwojako:

> w wąskim tego słowa znaczeniu to określanie przez uprawniony podmiot skutków prawnych norm zawartych w umowach międzynarodowych w danej sytuacji. Innymi słowy jest to przyporządkowanie norm prawa międzynarodowego do indywidualnych przypadków. Wynikiem tego procesu jest akt stosowania umowy międzynarodowej mający postać normy indywidualnej i konkretnej,

> w szerokim tego słowa znaczeniu oznacza nawiązanie do szerszego pojęcia stosowania prawa i jest równoznaczne z czynieniem przez uprawniony organ państwowy użytku z przyznanej mu kompetencji do dokonania czynności konwencjonalnie doniosłej prawnie, np. uchwalenia ustawy, wydania wyroku.

Kwestia bezpośredniości

Pojęcie bezpośredniego stosowania umów międzynarodowych wykracza niekiedy poza sytuację, w której ich normy stają się dla organów państwowych wyłączną (tzn. bez konieczności stosowania jakiejkolwiek ustawy lub bez potrzeby odwoływania się do jakichkolwiek przepisów podustawowych) podstawą rozstrzygnięcia indywidualnego. Do sfery bezpośredniego stosowania umów międzynarodowych zaliczyć powinno się także tzw. ich współstosowanie polegające na równoczesnym stosowaniu ich norm oraz norm ustawowych. Oznacza ono, że podmiot stosujący prawo powinien, uwzględniając pierwszeństwo umowy międzynarodowej wobec ustawy, dawać pierwszeństwo takim rozwiązaniom, które najlepiej realizują postanowienia konstytucji i umowy międzynarodowej.

Stosować bezpośrednio należy tylko te normy umów międzynarodowych, które zostały sformułowane na tyle jednoznacznie, że nie ma konieczności odwoływania się do innych przepisów

Bezpośrednie stosowanie normy umowy międzynarodowej łączy się przecież nie tylko z odpowiednimi postanowieniami w niej zawartymi, uzależniającymi jej stosowanie od wydania norm prawa wewnętrznego, ale także z problemem konkretności tych norm. Z natury swej język stosowany w umowie międzynarodowej jest przecież inny niż w ustawach bądź aktach prawnych o niższej od nich randze. Stosować bezpośrednio należy tylko te normy, które zostały sformułowane na tyle jednoznacznie, że nie ma konieczności odwoływania się do innych przepisów. Tylko w tym wypadku można bez trudu dokonać ich subsumcji do konkretnego stanu faktycznego, wskazać na treść rozstrzygnięć, które należy podjąć i które mają swoje oparcie wprost w nim. Wystarczy tu przeto zwykłe powołanie ich brzmienia i nie jest konieczne wskazanie rozumienia przepisu w orzecznictwie sądowym czy w nauce prawa. Nie można w tym przypadku zastąpić jednej z podstawowych zasad naszej cywilizacji prawniczej – clara non sunt interpretanda.

Dla ustalenia treści normy umowy międzynarodowej podstawowe znaczenie ma wykładnia językowa. Polski Trybunał Konstytucyjny właśnie ją uznaje za pierwszoplanową. Wykładnia językowa mogłaby zostać odrzucona, gdyby nie dała jednoznacznego efektu i zaistniałaby konieczność posłużenia się inną metodą wykładni. Należy jednak od niej zacząć i jej zastosowanie spycha inne metody wykładni (np. wykładnię celowościową) na dalszy plan, wtedy gdy właśnie ona umożliwia nadanie jednoznacznej treści zwrotom mającym istotne znaczenie dla danej sprawy.

Nie powtarzać

Dotychczasowa praktyka implementacyjna polegająca na wydawaniu aktów prawa wewnętrznego powtarzających w istocie akty prawa unijnego nie jest racjonalna. Prawodawca polski decydował się nieraz na tworzenie własnych regulacji powtarzających w istocie mogące u nas obowiązywać bezpośrednio regulacje unijne. Egzemplifikacją tego jest Polska Klasyfikacja Wyrobów i Usług oraz Polska Klasyfikacja Działalności. Rozporządzenie Rady Ministrów z 20 stycznia 2004 r. w sprawie Polskiej Klasyfikacji Działalności stanowi, że klasyfikacja ta „zachowuje pełną spójność i porównywalność metodologiczną, zakresową i kodową z odpowiednią klasyfikacją unijną” (chodzi o nomenklaturę NACE – klasyfikację działalności gospodarczej we Wspólnocie Europejskiej). Wynika z tego prosty wniosek: klasyfikacje te nie mogą być sprzeczne z unijnymi, a wszelkie luki należy wypełnić normami unijnymi, nieścisłości zaś interpretować w sposób zgodny z klasyfikacjami unijnymi. Po co więc tworzyć własne regulacje, skoro można bezpośrednio stosować regulacje unijne?

Problemy z implementacją prawa unijnego przekonują, iż norma regulująca to zagadnienie powinna zostać wprowadzona do konstytucji inaczej – tzn. bardziej precyzyjnie. Pojawiają się także problemy szczegółowe wymagające zmiany konstytucji, aby móc wprowadzić rozwiązania przewidziane przez prawo Unii. Wyraźnie było to widać na przykładzie dobrze znanym w związku z orzeczeniem Trybunału Konstytucyjnego – europejskim nakazie aresztowania.

Źródło : Rzeczpospolita

Będą zmiany w umowach o unikaniu podwójnego opodatkowania

Monika Pogroszewska 23-06-2008, ostatnia aktualizacja 23-06-2008 07:40

Ministerstwo Finansów chce ujednolicić umowy o unikaniu podwójnego opodatkowania zawarte z krajami Unii Europejskiej i Europejskiego Obszaru Gospodarczego

– Zakończyliśmy renegocjacje umowy z Finlandią i przygotowujemy się do jej podpisania. Mamy nadzieję, że oba państwa zdążą z jej ratyfikacją jeszcze w tym roku. Jeśli tak się stanie, umowa zacznie obowiązywać w 2009 r. – powiedział „Rz” Cezary Krysiak, dyrektor Departamentu Polityki Podatkowej w Ministerstwie Finansów.

Wcześniej zakończyły się prace nad zmianą umowy z Austrią, niedawno ratyfikował ją prezydent Lech Kaczyński. Także strona austriacka powinna zdążyć z ratyfikacją. Oznacza to, że nowe regulacje zaczną obowiązywać 1 stycznia 2009 r. i będą się odnosić do dochodów osiągniętych w przyszłym roku.

Dłużej na zmianę międzynarodowych regulacji poczekają nasi rodacy pracujący w Holandii, Belgii, Danii i Islandii. – Przygotowaliśmy propozycje zmian umów z tymi krajami, ale formalne rozmowy się jeszcze nie rozpoczęły. Czekamy na odpowiedź tych państw – powiedział Cezary Krysiak.

Ministerstwo Finansów chce ujednolicić umowy o unikaniu podwójnego opodatkowania zawarte z krajami Unii Europejskiej i Europejskiego Obszaru Gospodarczego. Celem zmian jest przyjęcie korzystniejszej dla podatników metody unikania podwójnego opodatkowania, czyli metody wyłączenia z progresją. Chodzi o to, by Polacy zarabiający wyłącznie poza granicami kraju nie musieli dopłacać podatku w Polsce.

Taka metoda obowiązuje w większości umów z krajami europejskimi. W kilku wypadkach jednak stosuje się metodę proporcjonalnego zaliczenia. Polacy pracujący w Austrii, Finlandii, Holandii, Belgii, Danii i Islandii muszą rozliczać się w kraju z całości dochodów, nawet jeśli nie zarobili tu ani złotówki. Dotyczy to osób, które mają w Polsce miejsce zamieszkania. Od płaconego tutaj podatku mogą odliczyć podatek zagraniczny, do wysokości określonego limitu. Nie może on przekroczyć tej części polskiego podatku przed dokonaniem odliczenia, która proporcjonalnie przypada na dochód uzyskany w obcym państwie.

W praktyce oznacza to, że jeśli za granicą obowiązują wyższe progi podatkowe i niższe stawki, należy dopłacić w Polsce różnicę między podatkiem do zapłacenia w kraju a zapłaconym za granicą.

Również za oceanem

Ministerstwo przygotowuje się też do zmiany umów z USA i Kanadą. Na razie nie wiadomo jednak, kiedy rozpoczną się negocjacje.

Jednakże w praktyce proces zmiany umowy o unikaniu podwójnego opodatkowania jest długotrwały i bardzo sformalizowany. Negocjacje i parafowanie tekstu trwają od sześciu miesięcy do nawet kilku lat, jeśli strony mają rozbieżne stanowiska.

Kolejne kroki to podpisanie umowy, uchwała Rady Ministrów o jej przedłożeniu do ratyfikacji, zgoda Sejmu na ratyfikację, a wreszcie ratyfikacja umowy przez prezydenta. Po wymianie not w sprawie zakończenia ratyfikacji przez oba państwa nowa umowa jest publikowana w Dzienniku Ustaw.

Wydaje się natomiast, że szybciej wejdzie w życie ustawa abolicyjna, która trafiła już do Sejmu. Dla osób pracujących za granicą będzie to miało takie same rezultaty jak zmiana umowy, ponieważ zrównuje ona skutki obu metod unikania podwójnego opodatkowania.

Ponadto abolicja będzie miała szerszy zakres. Obejmie też kraje spoza UE, z którymi Polska ma niekorzystny typ umowy, jak np. USA i Rosja.

Jadwiga Chorązka, doradca podatkowy Pricewaterhouse-Coopers

Polska powinna jak najszybciej zmienić niekorzystne typy umów o unikaniu podwójnego opodatkowania. Jednak może się okazać, iż będzie to czasochłonny proces, chociażby ze względu na to, że inne państwa nie są takimi zmianami zainteresowane. Największe znaczenie będzie miała zmiana umowy z Austrią (którą udało się już wynegocjować) oraz Holandią (co potrwa dłużej). Do tych krajów Polacy coraz częściej wyjeżdżają, np. do siedzib inwestujących w Polsce koncernów, i wydaje się, że ta tendencja będzie się utrzymywać w przyszłości. Jeśli osoby te mają miejsce zamieszkania w Polsce, będą zobowiązane do rozliczenia tutaj dochodów uzyskanych za granicą (co może się wiązać z koniecznością zapłaty dodatkowego podatku w kraju). Na pewno sytuacja tych osób poprawi się po wejściu w życie ustawy abolicyjnej. Jednakże wydaje się, że zmienione umowy będą stanowić długotrwałą gwarancję, iż w przyszłości Polacy nie będą musieli dopłacać podatku, bo łatwiej jest zmienić ustawę niż umowę międzynarodową.

masz pytanie, wyślij e-mail do autorki

m.pogroszewska@rp.pl

Źródło : Rzeczpospolita

Trybunał: saldo mocno na plusie

Jolanta Kroner 23-06-2008, ostatnia aktualizacja 23-06-2008 07:46

O tym, skąd poseł Mularczyk znał teczki sędziów TK, dlaczego rzecznik czeka na wyrok Strasburga i jakie są szanse na to, że zniknie kolejka niewykonanych jeszcze wyroków oraz spraw czekających na rozpatrzenie – „Rz” rozmawia z kończącym kadencję prezesem Trybunału Konstytucyjnego Jerzym Stępniem

autor zdjęcia: Robert Gardziński
źródło: Fotorzepa

Rz: Dobiegła końca pana prezesura w Trybunale Konstytucyjnym. Ledwie półtoraroczna, ale dość burzliwa. A na koniec jeszcze krótkie spięcie z rzecznikiem praw obywatelskich. Potrzebne?

Jerzy Stępień: Nie nazywajmy tego spięciem. Rzecznik wycofał swój wniosek w sprawie lustracji w atmosferze niedomówień, ale poprawnie. Mógł to zrobić wcześniej i nie byłoby sensacji. Chodziło o wniosek, który miał być rozpatrywany w maju ubiegłego roku razem z wnioskiem poselskim w sprawie ustawy lustracyjnej. Wtedy został wyłączony do odrębnego postępowania, bo reprezentujący marszałka Sejmu poseł Arkadiusz Mularczyk miał za wąskie pełnomocnictwa i nie mógł się wypowiadać w jego sprawie. Ponieważ po ubiegłorocznym wyroku do rozstrzygnięcia pozostał już tylko jeden problem, rzecznik wycofał wniosek, a Trybunał umorzył sprawę.

Rzecznik wiąże to jednak z kwestią wyłączania sędziów. Dlatego chce czekać na wynik rozprawy w Strasburgu w sprawie Autokefalicznego Kościoła Prawosławnego, bo Kościół ten zaskarżył postanowienie Trybunału sprzed kilku lat o niewyłączeniu sędziego ze sprawy.

W tamtej sprawie chodziło o mnie. Przy ubiegłorocznej rozprawie lustracyjnej poseł Mularczyk również chciał wyłączenia kilku sędziów, w tym mnie. Wszystkie wnioski zostały wówczas rozpatrzone, a przewodnicząc rozprawie, sam wyłączyłem dwóch sędziów. I na tym problem powinien zostać zamknięty.

Ale nie został. A wyłączeni wtedy dwaj sędziowie Trybunału znaleźli się w składzie, który miał rozstrzygać wniosek rzecznika w sprawie lustracji.

Bo to była nowa sprawa. Rzecznik nie złożył w niej wniosku o ich wyłączenie.

Cokolwiek by powiedzieć, pana prezesura będzie się już zawsze kojarzyć z lustracją. Jedni mówią, że prezes Stępień ją zatrzymał, inni, że ją ucywilizował, a jeszcze inni – że dobił. Co pan z nią zrobił?

Ucywilizowałem. Przecież jest. Toczy się. Ludzie mają dostęp do swoich akt, studiują je w czytelni Instytutu Pamięci Narodowej. Sam tam byłem chwilę temu.

Po co?

Na początku czerwca dostałem zawiadomienie z IPN (po dziewięciu miesiącach czekania), że pojawiły się nowe dokumenty w teczkach sędziów Trybunału Adama Jamroza i Mariana Grzybowskiego, którzy za sprawą aktywności posła Mularczyka w maju ubiegłego roku zostali wyłączeni ze sprawy lustracyjnej. Okazało się jednak, że te nowe dokumenty to kserokopie paszportów i wniosków paszportowych obu panów.

Rozczarowanie?

Otóż nie, bo przy okazji dokonałem zdumiewającego odkrycia. Ponieważ oglądałem te teczki już w ubiegłym roku, w każdej jest mój podpis. Teraz złożyłem drugi, bo tego wymaga procedura. Prócz moich są tam jeszcze dwa inne podpisy oglądających te materiały: pracownika IPN i jeszcze kogoś, kto ma związek z dochodzeniem prowadzonym w adwokaturze. Nie znalazłem jednak śladu podpisu posła Mularczyka. A wszyscy zainteresowani pamiętają, jak to na rozprawie lustracyjnej zapewniał, że osobiście oglądał teczki obu sędziów i obciążające ich dokumenty. Na jakiej podstawie to mówił i na jakiej podstawie złożył 10 maja 2007 r . pismo, że otrzymał dostęp do dokumentów organów bezpieczeństwa państwa? I wreszcie – na jakiej podstawie sporządził notatkę służbową, którą prezentował Trybunałowi i w której podał m.in., że niektóre materiały z obu teczek zostały na początku lat 90. zniszczone?

No właśnie, na jakiej?

Są dwie możliwości: albo wobec posła Mularczyka IPN zastosował inną procedurę dostępu do teczek niż przewidziana przez prawo, albo poseł ten wprowadził w błąd Trybunał w obecności licznie zebranej publiczności i mediów.

Jak pan ocenia tę sytuację?

Poseł sporządził dwa dokumenty, których wiarygodność w świetle tego, co mówimy, staje się wątpliwa. Podobnie jak jego słowa wypowiedziane do protokołu na rozprawie w Trybunale.

To co? Prokurator?

No i Sejm. Jeśli żyjemy w państwie prawa, to z tego muszą być wyciągnięte konsekwencje.

A więc w sprawie posła Mularczyka znów coś się dzieje, a my wróćmy do Trybunału. Półtora roku temu deklarował pan, że swoją krótką prezesurę poświęci naprawie procesu prawotwórczego i zmniejszaniu zaległości w wykonywaniu jego wyroków. Chyba nie bardzo się udało?

Trochę się udało. Przede wszystkim senacka komisja pod przewodnictwem senatora Krzysztofa Kwiatkowskiego złożyła kilkanaście projektów wykonujących wyroki. Sejmowi zaś zaproponowałem, by dla takich projektów ustanowił przyspieszoną ścieżkę legislacyjną. Z kolei Kancelaria Premiera powierzyła losy wyroków Trybunału pani minister Julii Piterze. Wszystkie ministerstwa będą więc musiały dokonywać ich analizy i przygotowywać stosowne zmiany w prawie. Dotąd formalnie nie miały takiego obowiązku. Tak więc udało się najważniejsze: znaleźli się odpowiedzialni za wykonywanie wyroków Trybunału. Niebawem okaże się, mam nadzieję, że zrobiliśmy kawałek dobrej roboty w poprawianiu prawa.

To prawo się, pana zdaniem, poprawia?

Powiem tak: idzie ku lepszemu. Ustawodawca coraz bardziej związany jest standardami konstytucyjnymi i międzynarodowymi. A te są na coraz wyższym poziomie.

Jak tu mówić o poprawie, skoro zaległości w wykonywaniu trybunalskich wyroków sięgnęły 120 spraw?

Ale wcześniej było ich 140.

Jest jednak kilka takich, z którymi trudno się godzić, np. dotyczące asesorów czy przedwojennych obligacji…

Sprawa asesorów jest najważniejsza, bo ustrojowa. Trybunał dał rządowi i ustawodawcy półtora roku na odsunięcie asesorów od sprawowania wymiaru sprawiedliwości. Bo nie są sędziami, a w sądach pierwszej instancji załatwiają nawet do 80 procent spraw. To jest dramat wymiaru sprawiedliwości. Byłem przez dwa lata asesorem i wiem, co mówię. Oni dopiero uczą się zawodu, a doświadczenie i mądrość życiową będą zdobywali jeszcze przez wiele lat. Tu nie ma mowy o niezawisłości, bo nie może być niezawisły człowiek niesamodzielny zawodowo, który do tego po prostu nie dojrzał.

A co z obligacjami?

Zaskoczony jestem stanowiskiem ministra finansów, który nie chce respektować tego wyroku, choć wszedł on już w życie. III Rzeczpospolita zawsze programowo podkreślała ciągłość z przedwojenną II RP. Oznacza to również odpowiedzialność za długi tamtego państwa. Nie mówię, że odszkodowania mają być stuprocentowe, ale nie udawajmy, że sprawy nie ma.

Czy jednak Kowalski może podać ministra finansów do sądu za to, że nie realizuje wyroku Trybunału?

Obawiam się, iż może i że ta droga będzie dla państwa kosztowniejsza niż rozsądna ustawa. Mamy tu bowiem do czynienia z zaniechaniem legislacyjnym, a to już jest podstawa roszczeń odszkodowawczych wobec Skarbu Państwa.

W jakiej kondycji zostawia pan Trybunał? Liczba napływających spraw w minionym roku wzrosła o 60 proc., na rozpatrzenie czeka ich ze 200. Potrzeba pewnie trzech lat, by przerobić zaległości, nowych spraw wciąż przybywa.

Polacy mają coraz wyższą świadomość prawną, adwokaci coraz więcej umieją, więc droga do Trybunału jest coraz łatwiejsza. Coraz więcej problemów konstytucyjnych dostrzegają sędziowie i ślą do nas coraz więcej pytań prawnych. To dobrze. Tym bardziej że zaległości topnieją, bo co tydzień wydajemy po cztery – pięć orzeczeń na rozprawach publicznych i po kilka na posiedzeniach zamkniętych.

W trakcie pana prezesury zmieniła się w Trybunale niemal połowa składu sędziowskiego. Czy zasada Rymarza, jak pan to kiedyś określił, sprawdziła się i tym razem?

Były sędzia Trybunału Konstytucyjnego Ferdynand Rymarz przestrzegał mnie dziewięć lat temu, gdy zostałem sędzią Trybunału, abym przestał odbierać telefony od ludzi władzy i wygasił kontakty z politykami. Bo to najlepszy sposób na prawdziwe wejście w rolę sędziego sądu konstytucyjnego. W moim przypadku ta zasada się sprawdziła. Czy moi nowi koledzy w Trybunale także ją stosują? Pewnie tak, bo to zdrowa zasada.

Poglądy polityczne też wygasają?

Nie, nie wygasają. Każdy je ma, choć gdzieś głęboko skryte, aby nie przeszkadzały w orzekaniu. To jest możliwe, bo sędziego nie obowiązuje dyscyplina i programy partyjne, nie musi się niczemu podporządkowywać. Tylko konstytucji. Z tego płynie najgłębsza satysfakcja zawodowa, której tu doświadczyłem. Bo być sędzią w Trybunale Konstytucyjnym to wielki zaszczyt i wielkie doświadczenie państwowe, ale też życiowe.

Jak z gabinetu prezesa widać skutki zmian w państwie, do których przykładał pan rękę?

Jak w życiu: jedne sprawy się udały, inne tylko częściowo, jeszcze inne wcale. Saldo jest jednak mocno na plusie. Gdyby mnie ktoś 20 lat temu obudził w środku nocy i kazał przygotować się na to, że po PRL i gospodarce nakazowo-rozdzielczej czeka mnie rozpad obozu socjalistycznego, Związku Radzieckiego, wejście do NATO, członkostwo w Unii Europejskiej, wreszcie kapitalizm – doznałbym niewątpliwie szoku.

Wróci pan do polityki?

Jako senator i wiceminister spraw wewnętrznych i administracji tworzyłem struktury nowego państwa, samorząd terytorialny, uczestniczyłem w pracach nad nową konstytucją. Ale nie uprawiałem polityki. Nie ma więc mowy o powrocie.

To co dalej, panie prezesie?

Mam plany, które uważam za bardzo ciekawe. Będę tworzył nowy wydział publicznej administracji i polityki społecznej na jednej z prywatnych warszawskich uczelni. Według amerykańskich wzorów.

Dziękuję za rozmowę oraz lata współpracy i życzę, aby te plany się spełniły.

Źródło : Rzeczpospolita

Kara dla J&S prawomocna

ksta 23-06-2008, ostatnia aktualizacja 23-06-2008 16:21

Uprawomocniła się kara w wysokości prawie pół miliarda złotych dla spółki J&S Energy. Jeśli firma nie zapłaci jej w ciągu tygodnia, wejdzie do niej komornik

- Agencja, mimo uprawomocnienia się decyzji o karze, pieniędzy nie otrzymała - powiedział Piotr Kruk z Agencji Rezerw Materiałowych, która nałożyła karę na J&S Energy

Wyjaśnił, że jeśli pieniądze nie wpłyną, jutro Agencja wyśle J&S upomnienie. Po tygodniu, jeśli pieniędzy nadal nie będzie, ARM wystąpi do komornika o ściągnięcie należności.

Kruk zaznaczył, że procedura ściągnięcia należności toczy się niezależnie od ewentualnego zaskarżenia decyzji w sądzie administracyjnym.

W październiku 2007 r. ówczesny wiceminister gospodarki Piotr Naimski informował, że ARM stwierdziła, iż na koniec lipca 2007 r. J&S nie posiadała wymaganych zapasów paliw. Obowiązek taki nakłada ustawa, a Agencja zobowiązana jest do kontroli nad zapasami paliw. Prezes ARM nałożył wówczas na J&S Energy karę w wysokości 461 mln 696 tysięcy zł.

Karę 14 grudnia 2007 r. anulował obecny wicepremier Waldemar Pawlak, argumentując, że przy jej nakładaniu doszło do błędów proceduralnych.

5 lutego br. ARM wszczęła postępowanie w tej sprawie. Po jego zakończeniu - 3 kwietnia - Agencja wymierzyła spółce J&S karę w wysokości ok. 462 mln zł. 17 kwietnia spółka złożyła do ministra gospodarki odwołanie od decyzji ARM. Pawlak utrzymał karę, ale obniżył jej kwotę o 10 mln zł.

6 czerwca właściciel J&S Energy - Mercuria Energy Group oświadczyła, że zaskarży do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego decyzję ministra o podtrzymaniu kary nałożonej za brak obowiązkowych zapasów. Chce też dochodzenia odszkodowań w procesie arbitrażowym zgodnie z zapisami międzynarodowego traktatu Karty Energetycznej.

Źródło : PAP

Czy Agnieszka Radwańska wygra Wimbledon?

hana
2008-06-22, ostatnia aktualizacja 2008-06-22 17:24
Zobacz powiększenie
Agnieszka Radwańska z trofeum po zwycięstwie nad Nadią Pietrową w turnieju w Eastbourne
Fot. Lewis Whyld AP

Po sobotnim zwycięstwie w Eastbourne Agnieszka Radwańska awansowała na 11. miejsce w rankingu WTA Tour. I zaczyna być traktowana jako poważna kandydatka do triumfu także w Londynie

Radwańska o krok od najlepszej dziesiątki świata

Bukmacherzy zareagowali natychmiast. Kilka minut po tym, jak Radwańska pokonała w sobotę 6:4, 6:7 (11-13), 6:4 Rosjankę Nadię Pietrową w finale w Eastbourne, stawki za jej ewentualny triumf na Wimbledonie podskoczyły. I to jak podskoczyły! Radwańska, która będzie rozstawiona w Londynie z numerem 14., jest teraz siódma na liście zawodniczek, które zdaniem bukmacherów wygrają finał Wimbledonu. Za jednego funta postawionego na Polkę można zarobić 34. Niższe stawki mają jedynie największe gwiazdy: Maria Szarapowa (3,35), Serena Williams (4), Ana Ivanović (5), Venus Williams (5,5), Jelena Janković (13) i Dinara Safina (17). U większości angielskich bukmacherów niżej od Radwańskiej wyceniane są szanse na końcowe zwycięstwo takich sław jak choćby Swietłana Kuzniecowa, czyli tenisistki która rok temu wyeliminowała Polkę w III rundzie.

- Ta dziewczyna gra po prostu niesamowicie! Nigdy nie widziałam zawodniczki tak spokojnie reagującej na cztery zmarnowane meczbole, która mimo przegranego pechowo seta, dalej prze do zwycięstwa. I wygrywa - zachwycała się Radwańską Virginia Wade, ostatnia brytyjska triumfatorka Wimbledonu z 1977 r., która komentowała w sobotę jej finałowy mecz dla BBC. - Agnieszka w niesamowity sposób czuje grę na trawie. Jest stworzona do gry na tej nawierzchni - podkreślała Wade.

Radwańska odniosła ogromny sukces, ale czy wynik osiągnięty w Eastbourne może przełożyć się na podobny wyczyn w Londynie?

RokZwyciężczynie WimbledonuZwyciężczynie Eastbourne
2008?Agnieszka Radwańska (POL)
2007Venus Williams (USA)Justin Henin (BEL)
2006Amelie Mauresmo (FRA)Justin Henin - Hardenne (BEL)
2005Venus Williams (USA)Kim Clijsters (BEL)
2004Maria Szarapowa (RUS)Swietłana Kuzniecowa (RUS)
2003Serena Williams (USA)Chanda Rubin (USA)
2002Serena Williams (USA)Chanda Rubin (USA)
2001Venus Williams (USA)Lindsay Davenport (USA)
2000Venus Williams (USA)Julie Halard - Decugis (FRA)
1999Lindsay Davenport (USA)Natasza Zwieriewa (BLR)
1998Jana Novotna (CZE)Jana Novotna (CZE)
Powyższego zestawienia nie jest dla Polki optymistyczne. W ciągu ostatnich dziesięciu lat, tylko jedna tenisistka potrafiła zwycięstwo w Eastbourne powtórzyć dwa tygodnie później podczas Wimbledonu. Była to Jana Novotna w 1998 roku. Podobna sztuka nie udała się tak znakomitym zawodniczkom jak siostry Williams, Amelie Mauresmo, Justin Henin czy Lindsay Davenport. W tym zestawieniu nazwisko 19-letniej Polki wygląda nad wyraz skromnie.

Radwańska po dramatycznym boju zwycięża w Eastbourne

Minister Sikorski: Byłem rozdarty

Rozmawiał Maciej Stasiński
2008-06-21, ostatnia aktualizacja 2008-06-20 19:47

Rozmowa z szefem MSZ

Zobacz powiekszenie
Fot. Albert Zawada / AG
Maciej Stasiński: Dlaczego Polska poparła zniesienie sankcji przeciw reżimowi Fidela Castro?

Radek Sikorski: Mam nadzieję, że „Gazeta” da się przekonać o moim zasadniczym i emocjonalnym stosunku do żyjących pod dyktaturą Kubańczyków. Kilka lat temu woziłem tam lekarstwa dla więźniów politycznych.

Prawa człowieka są mi bardzo bliskie. A kiedy Fidel Castro opuszczał stanowisko przewodniczącego rady państwa, powiedziałem, że cieszę się, że komunistyczny tyran oddaje władzę. Zostaliśmy za to ukarani odwołaniem pewnej kubańskiej wizyty.

Teraz mieliśmy dylemat moralno-polityczny. Wiemy, że obecne zmiany na Kubie są zaledwie raczkujące i raczej są wymuszone realiami gospodarczymi niż chęcią poprawy ze strony reżimu. Mam więc nadzieję, że zgadzamy się z "Gazetą" co do celów. Pytanie, jakimi drogami do nich dążyć. Na ile rozmawiać z reżimem, a na ile grać twardo.

Moim zdaniem najlepsza jest synteza. Tak jak to było w czasie zimnej wojny: helsińska strategia rozmów Europy Zachodniej i jednocześnie twarda polityka Ronalda Reagana.

Mam dużo zastrzeżeń do środków, które wybrała Unia Europejska. Do ostatniej chwili konsultowaliśmy z premierem, jak się zachować. Instrukcję premiera miałem taką: Jesteśmy przeciwni zniesieniu sankcji, chyba że zostaniemy sami. I tak się stało.

Mocno wsparliśmy stanowisko Czech i Szwecji, nalegając m.in. na mechanizm weryfikacji. I to zostało zapisane. Jeśli zniesienie sankcji nie poskutkuje, za rok w maju wrócimy do tematu.

Prawdą jest też, że dotychczasowe sankcje UE były nieskuteczne, a amerykańskie embargo było nawet przeciwskuteczne. Hiszpanie i komisarz UE ds. humanitarnych Louis Michel zarzekali się, że zmiana postawy UE da pozytywne skutki. Mówili, że rozmawiali w Hawanie przez wiele godzin z Raulem Castro i że przedstawił im on plan reform.

Komisja w osobie pani komisarz Ferrero-Waldner poparła stanowisko Hiszpanii. Jeszcze jednym argumentem było to, że Barack Obama zapowiedział rewizję stanowiska USA.

Ale już było i twardo, i miękko wobec Kuby. I bez powodzenia. A teraz UE podjęła znowu decyzję „miękką”, w dodatku wbrew dysydentom kubańskim. Oni prosili, by UE nie znosiła sankcji.

- Byłem w tej sprawie rozdarty. Ale w końcu byłem sam ze sprzeciwem. A instrukcję od premiera Tuska miałem jasną.

Źródło: Gazeta Wyborcza

Dochodzenie ws. udziału Marka Thatchera w zamachu w Gwinei Równikowej

ulast, PAP
2008-06-22, ostatnia aktualizacja 2008-06-22 20:02

Antyterrorystyczna komórka Scotland Yardu wszczęła dochodzenie w sprawie brytyjskiego wątku niedoszłej próby obalenia władz Gwinei Równikowej, w którą byli zamieszani Brytyjczycy, w tym Mark Thatcher, syn byłej premier Margaret Thatcher - poinformował tygodnik "Mail on Sunday".

Celem zamachu było obalenie prezydenta Teodoro Obianga Nguemaya i doprowadzenie do przejęcia rządów przez jego politycznego przeciwnika Severo Moto przebywającego za granicą. Gwinea Równikowa jest trzecim po Nigerii i Angoli największym w Czarnej Afryce producentem ropy naftowej.

Dochodzenie Scotland Yardu prowadzone na podstawie nowego ustawodawstwa antyterrorystycznego wszczęła elitarna komórka SO15 na wniosek władz Gwinei Równikowej.

Według 55-letniego Simona Manna, jednego z niedoszłych zamachowców, oskarżonego w procesie rozpoczętym w ostatnich dniach w Malabo, stolicy Gwinei Równikowej, Mark Thatcher odgrywał kierowniczą rolę w przygotowaniach przewrotu i znał jego szczegóły.

Rolę nadzorczą nad przygotowaniami pełnił mieszkający w Londynie biznesmen Ely Calil, trudniący się handlem ropą. Trzecim Brytyjczykiem zamieszanym w niedoszły przewrót był Greg Wales, deweloper działający na rynku nieruchomości.

Thatcher był sądzony w RPA (gdzie wówczas mieszkał) na wniosek władz Gwinei Równikowej domagających się jego ekstradycji. Został skazany na grzywnę w wys. 266 tys. funtów i karę czterech lat pozbawienia wolności w zawieszeniu. Obecnie mieszka w Gibraltarze.

Mann, w przeszłości oficer elitarnej jednostki SAS, przyznał się do zarzutów i zeznał, że o przygotowaniach zamachu wiedziały rządy Hiszpanii oraz RPA i je aprobowały. Oba zaprzeczyły tym doniesieniom. Prokurator generalny Gwinei Równikowej Jose Olo Obono twierdzi, że w przygotowany zamach wtajemniczone były także USA i W. Brytania.

Mannowi grozi kara do 32 lat pozbawienia wolności.

Niedoszli zamachowcy zostali aresztowani na lotnisku w Harare, stolicy Zimbabwe, gdzie Mann miał spotkać się z ochotnikami przybyłymi z RPA i odebrać dostawę broni. RPA, Zimbabwe i Angola uprzedziły władze Gwinei o planowanym zamachu.

Złotouści na Euro - trzeci ćwierćfinał

22.06.2008 13:09

Wczorajszy dzień obwołaliśmy najlepszym komentatorskim dniem mistrzostw. Faktycznie - komentatorzy Polsatu stanęli wczoraj na wysokości zadania. Prawda jest jednak taka, że Ci, którzy słuchają meczów w Polskim Radiu, najlepsze komentatorskie dni mistrzostw mają codziennie. Dlatego dzisiejszy odcinek złotoustych pozwolimy zdominować Tomaszowi Zimochowi.

Cytując jednego z naszych czytelników: ''w 10 minucie spotkania Zimoch zdążył już na tyle metaforycznie i obrazowo opisać kolor oczu van Nistelrooya, że opis burzy Mickiewicza w Panu Tadeuszu blednie''. Ten sam czytelnik napisał później: ''po golu dla Rosji Zimoch zaczął mówić tak szybko, że poważnie należy się zastanowić nad wprowadzeniem powtórek w relacjach radiowych''. Coś w tym jest. Dla wszystkich tych, którzy wczoraj nie nadążyli za komentarzem płynącym z radioodbiorników - mała powtórka najciekawszych fragmentów wczorajszego meczu (via wprawne ucho Cadeta):

- Guus Hiddink zamienia wszystko w piłce nożnej w złoto, nawet jeśli było to wcześniej brudnym piaskiem (to trochę tak jak Zimoch - on też nawet brudny piasek jest w stanie zamienić w komentatorskie złoto)

- Reprezentacja Rosji pod wpływem Guusa Hiddinka zaczyna błyszczeć niczym kolia diamentowa (ciąg dalszy jubilerskich porównań)

- Jak na razie Kremlowskie Kuranty są lepsze od holenderskiego wiatraka (nie słyszeliśmy jak gra ''holenderski wiatrak'', ale Kremlowskich Kurantów możecie posłuchać tutaj)

-Przeszedł na lewo żeby gra go nie uwierała (ciekawe czy bohater tego komentarza spotkał na tej mniej uwierającej, lewej stronie, puszczonego tam kilka lat temu, Bąka)

- 61 lat a wygląda tak jakby miał zapał do pracy 18 latka, choć figura oczywiście trochę inna (cała prawda o Guusie Hiddinku)

- Krótkie nogi, wygięte, jakby od dziecka siadał na piłce, jakby piłka była jego smoczkiem (o jednym z holenderskich obrońców)

- Arszawin biega 100 m szybciej niż kobiety (o Arszawinie i kobietach)

- W tych spodenkach krótkich, które sięgają mu do łydki - pożyczył chyba od jakiegoś 90-latka (o spodenkach Arszawina. My jednak i tak wolimy spodenki wiecie-kogo)

- Dwugłowe mięśnie wszystkich Holendrów są jak anakondy, ale Rosjan też (o tym co pod tymi spodenkami można zobaczyć)

- Wycierają tutaj źdźbła trawy piłkarze Rosji swoją ambicją (wygląda na to, że gryzienie trawy już wyszło z mody)

- Nakręcono film ''Zapach kobiety'' a dlaczego nikt nigdy nie nakręcił filmu ''Zapach piłkarza''. Chyba wszyscy wiemy dlaczego (jeśli ktoś jednak nie wie dlaczego, podpowiadamy: zapach piłkarza jest nieprzyjemny)

- Mecz musi być dziś rozstrzygnięty - trzeciego wyjścia nie ma (to trochę inaczej niż z komentarzem radiowym - zawsze mamy wrażenie, że pan Zimoch codziennie znajduje trzecie, czwarte i pięćdziesiąte wyjście, żeby niebanalnie opisać sytuację na boisku)

W tym samym czasie w Polsacie, trwała walka Romana Kołotonia i Bożydara Iwanowa z wymówieniem nazwiska Dirka Kuyta (Kejta, Kelta, Kajta, Kalta, Kałta... holenderskiego piłkarza). Tylko jedną wersję wymowy przyjęli zaś komentatorzy dla nazwiska Romana Pawliuczenko. Niestety brzmiała ona ''Pawliuczenka''. A poza tym:

- Kolejna interwencja ściany zabezpieczającej holenderski futbol totalny (Bożydar Iwanow)

- Powiedzmy że nie była to woda mineralna, ale też nie świętowanie po rosyjsku (Roman Kołtoń)

- Smutne te piękne oczy (Bożydar o jednej z kibicek)

- Minimalnie (a po chwili) Kilka metrów obok bramki (o strzale Engelaara)

- 120 sekund (Bożydar Iwanow 5 minut przed zakończeniem drugiej części dogrywki)

To tyle na dziś. Dziękujemy wszystkim czytelnikom za pomoc przy wyłapywaniu najlepszych cytatów i prosimy o jeszcze na: komentatorzy@g.pl

Spadki na GPW - tak źle nie było jeszcze nigdy

tm
2008-06-22, ostatnia aktualizacja 2008-06-22 09:05

Jeszcze nigdy w jego ponad 17-letniej historii wartość WIG-u nie spadała równie długo co obecnie bez przynajmniej 20 proc. korekty - napisał na swoim blogu w portalu Gazeta.pl Wojciech Białek, analityk SEB TFI.

Zobacz powiekszenie
Indeksy GPW spadają dużo szybciej niż zachodnie
Pełny tekst analizy na blogu Wojciecha Białka .

Gdy zdarzy nam się wyjątkowo długo czekać na przystanku na przyjazd autobusu może to oznaczać dwie rzeczy: albo autobus pojawi się na zakręcie już za chwilę dokładnie w momencie, w którym zrezygnujemy z dalszego czekania (po prostu zdarzyła się jakaś bardzo rzadka koincydecja zdarzeń, która wpłynęła na dłuższe niż zwykle się to zdarza opóźnienie), albo też autobus nie przyjedzie ani za chwilę ani w ogóle tego dnia, bo zdarzyło się coś, co całkowicie znosi dotychczasowe zależności (np. strajk kierowców). W pierwszym przypadku utrata cierpliwości i rezygnacja z czekania byłaby błędem, w drugim wprost przeciwnie.

Z nieco podobną sytuacją mamy obecnie do czynienia na rynku akcji Warszawskiej Giełdy Papierów Wartościowych.

Jeszcze nigdy w jego ponad 17-letniej historii wartość WIG-u nie spadała równie długo co obecnie bez przynajmniej 20 proc. korekty.

Co taki rekordowo długi spadek oznacza? Czy zwiększa on prawdopodobieństwo rozpoczęcia wzrostów? Czy też wprost przeciwnie: słabość rynku w okresie, który powinien przynieść korektę - zawsze w historii GPW po tak dużym spadku w ciągu kilku miesięcy następowało przynajmniej 20 proc. korekcyjne odbicie w górę - zapowiada nadejście kolejnej silnej fali bessy na rynku akcji?

Osobiście skłaniam się ku drugiej odpowiedzi. Wskaźniki wyprzedzające koniunktury gospodarczej zarówno w kraju jak i na świecie dosyć jednoznacznie sugerują, że z punktu widzenia wzrostu gospodarczego lata 2007-2008 powinny być porównywalne do lat 2000-2001. To oznacza, że dobre - dla rynku akcji - wieści z gospodarki nie zaczną napływać przed początkiem 2009 roku.

Pełny tekst analizy na blogu Wojciecha Białka z SEB TFI w portalu Gazeta.pl.