Pokazywanie postów oznaczonych etykietą JARUZELSKI. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą JARUZELSKI. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 9 maja 2010

Jaruzelski modlił się za Lecha Kaczyńskiego

Kwiaty w Smoleńsku

Jaruzelski modlił się za Lecha Kaczyńskiego

Nie tylko marszałek Sejmu, Bronisław Komorowski złożył kwiaty w hołdzie ofiarom smoleńskiej katastrofy. Wieniec pod pominkiem 96 osób, które zginęły w rozbitym tupolewie położył także generał Wojciech Jaruzelski.

Marszałek Sejmu, p.o. prezydenta RP Bronisław Komorowski złożył w niedzielę po południu wieniec kwiatów przy kamieniu upamiętniającym ofiary katastrofy polskiego samolotu pod Smoleńskiem, w której zginęła para prezydencka oraz 94 inne osoby. Kwiaty złożył również gubernator Smoleńska Siergiej Antufiew.

W polskiej delegacji, która oddała hołd ofiarom i pomodliła się za nich przy kamieniu, był również generał Wojciech Jaruzelski, szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego Stanisław Koziej oraz reżyser Andrzej Wajda.

środa, 9 grudnia 2009

Jaruzelski broni się słowami Kościoła: Episkopat też widział możliwość wojny domowej

awe
2009-12-09, ostatnia aktualizacja 16 minut temu

Stan wojenny uchronił Polskę przed wojną domową - przekonywał w "Kropce nad i" gen. Wojciech Jaruzelski. Tym razem jednak odwołał się do słów hierarchów polskiego kościoła, którzy w 1981 r. ostrzegali przed groźbą bratobójczej walki. - Kościół, który trzyma ucho przy ziemi widział taką możliwość - powiedział Jaruzelski


Fot. Michał Mutor / AG
- W dniach 24-25 listopada 1981 r. odbyło się Konferencja Episkopatu Polski. Komunikacie po posiedzeniu padają słowa: "Kraj nasz znalazł się w wielkim niebezpieczeństwie. przesuwają się nad nim czarne chmury grożące walka bratobójczą" a więc wojną domową. Kościół, który trzyma ucho przy ziemi widział taką możliwość - powiedział Jaruzelski w TVN24.

- W 1981 r nie broniłem Polski ani przed radykalnymi Polakami ani przed Rosjanami. Broniłem przed grożącą realnie wielowymiarowa katastrofą - stwierdził autor stanu wojennego. Według niego na tę katastrofę złożyli się wszyscy.


poniedziałek, 7 grudnia 2009

Gen. Wojciech JARUZELSKI po programie „Teraz My”

Przykre


23 bm. o godz. 22.35 w TVN rozpoczęła się „rozmowa”, jaką przeprowadzili ze mną pp. Andrzej Morozowski i Tomasz Sekielski. Od ponad roku usilnie, wręcz natarczywie – zwłaszcza p. Morozowski – o nią zabiegali. Uchylałem się dostrzegając, iż w imię fetysza tzw. oglądalności są to nieraz – mówiąc oględnie – dość dziwaczne spektakle.

W ostatnim okresie miałem możliwość odbycia rozmów z p. Janiną Paradowską („Superstacja” – 10 bm.) oraz p. Moniką Olejnik (TVN 24 – 12 bm.). Zawartość merytoryczną, spokój i kulturę tych rozmów zapamiętałem dobrze. Liczyłem, iż ów wzorzec pozwoli panom Morozowskiemu i Sekielskiemu zachować stosowny standard.

Zapowiadało się dobrze

Z tą też intencją 16 bm. odbyłem z nimi ponad godzinne spotkanie w Biurze b. Prezydenta RP. Miało ono charakter obustronnie życzliwy, rzeczowy, ześrodkowany na problemach drogi do historycznych przemian, jakie zaszły w Polsce, Europie i świecie. Wręczyłem im też tekst mojego wystąpienia, jakie miało miejsce 18 września br. w czasie konferencji naukowej we francuskim Instytucie Spraw Międzynarodowych w Paryżu (uczestniczyli w niej również: Tadeusz Mazowiecki, Aleksander Hall, Bogdan Lis, Adam Michnik oraz ks. biskup Bronisław Dembowski). Moje wystąpienie opublikował tygodnik „Przegląd” 4 października br. Do tej konferencji nawiązał również przeprowadzony ze mną przez red. Krzysztofa Lubczyńskiego wywiad, jaki 2 października br. ukazał się na łamach „Trybuny”.

Redaktor Morozowski w kolejnej rozmowie telefonicznej (21 bm.) powiedział, że z treścią tego wystąpienia zapoznał się, podziela zawarte w nim oceny, co też stanie się osią naszej ewentualnej telewizyjnej rozmowy. Zaznaczył też, że tzw. strzałów z biodra nie będzie. Wszystko to skłoniło mnie do wyrażenia na nią ostatecznej zgody.

Dziennikarz powinien być dociekliwy, gdy trzeba ostry, nawet zadziorny, ale w ramach elementarnej kultury i rzetelności. Przyznam, iż łatwowiernie na to liczyłem.

Nocny „spektakl”

Nocny telewizyjny „spektakl” 23 bm. po prostu mnie zaskoczył, zaszokował. Właściwie powinienem od razu opuścić studio. Nie uczyniłem tego z szacunku dla telewidzów i stacji TVN jako całości, jednocześnie licząc na uwzględnienie mojej uwagi, iż „ze studia, którego oprawa i sceneria przypomina paryski kabaret Moulin Rouge, nie należy czynić konfesjonału”. Niestety – kto oglądał ową audycję, wie, jak toczyła się ona do końca. Wciąż próbowano sprowadzić ją na płaszczyznę intymną, bardzo osobistą. W tym miejscu przypomnę spotkania – które wielce sobie cenię – z historyczną postacią, Papieżem Janem Pawłem II. Długą, trzygodzinną rozmowę z Prymasem Polski Stefanem Wyszyńskim, a także liczne merytoryczne kontakty z Prymasem Józefem Glempem. Nigdy nie byłem pytany o mój światopogląd. Panowie Morozowski i Sekielski w sposób wręcz natrętny okazali się „bardziej papiescy niż sam Papież”. Ponadto nawet tak groteskowe pytanie, gdzie trafię po śmierci: do piekła, czyśćca, czy raju? Prowadzący audycję nie oszczędzili też mojej świętej pamięci Matki, m.in. w sprawie charakteru mego udziału w Jej pogrzebie. Telewidzowie mogli to odczytać jako dziennikarskie „odkrycie”, z którego powinienem się wytłumaczyć. A rzecz polega na tym, że to właśnie ja niejednokrotnie pisałem i mówiłem z goryczą o tym fakcie, sytuując go jednakże na szerszym tle ówczesnych „chorych” stosunków państwo – Kościół.

Obelga

Zdumiewające było powoływanie się na opinię, jaką wyrażał o mnie Ryszard Kukliński. Warsztatowa, elementarna przyzwoitość nakazywała przywołanie świadectwa nie tylko dezertera i szpiega, ale jeszcze jakiejś innej osoby. Dowodzi to rzeczywistej intencji nie tylko wobec mnie, ale i dziesiątek, setek tysięcy osób znających mnie, współpracujących i podlegających mi przez długie lata. Kukliński np. orzekł, że byłem tchórzem. Tę obelgę smakowicie przywołuje pan Morozowski, co więcej, zapytuje, co to jest honor?! Czy panowie M. i S. przystępując do tej rozmowy nie zadali sobie trudu poznania, nie jakichś wycinkowych, a nawet bałamutnych strzępów, ale całości mojego życiorysu? Zobaczyliby wówczas, jak ten „tchórz” został dowódcą zwiadu działającego przecież na pierwszej frontowej linii. Że został odznaczony orderem Virtuti Militari, dwukrotnie Krzyżem Walecznych, trzykrotnie srebrnym Medalem Zasłużonym na Polu Chwały. Że wreszcie w okresie działań wojennych awansował dwukrotnie – i w stopniu, i na stanowisku. Przez powojenne dziesięciolecia musiałem podejmować, lub też godzić się z trudnymi i nieraz kontrowersyjnymi decyzjami. Zawsze przy tym pamiętałem, że Naród nasz doznał nieraz straszliwych skutków „odważnych” decyzji. Nie uznaję jałowej fanfaronady. Kukliński przywołuje jako chlubny przykład odwagę Ceausescu. Poznałem ją z bliska. Płacił za nią wieloletnim terrorem i jaskiniową ortodoksją we własnym kraju. Finał jest znany.

A wprowadzenie stanu wojennego? Niezależnie, jak kto ocenia tę decyzję, wymagała ona odwagi, zwłaszcza że towarzyszyła mi świadomość, iż jej ciężar nieść będę do końca swych dni. Dwa tygodnie przed śmiercią Mieczysława Rakowskiego ukazał się (26 października 2008 roku) na łamach „Przeglądu” jego obszerny artykuł na mój temat, w mojej obronie. Pisze w nim m.in. o stanie wojennym, którego wprowadzenie uważał za konieczne, ale jednocześnie przypomina, jak w swych listach do mnie stwierdzał, że muszę się liczyć z wszelkimi dotkliwymi konsekwencjami, włącznie z zagrożeniem życia. Zmaterializowało się to zresztą w październiku 1994 roku w postaci zamachu, który istotnie takie zagrożenie spowodował. Tylko że ja wówczas oświadczyłem, iż sprawcy wybaczam oraz zwróciłem się z apelem do prokuratury i sądu, ażeby go nie karać. W rezultacie kara była w istocie symboliczna. Odszedłem więc od aktualnej do dziś filozofii pana Zagłoby: „ja waści po chrześcijańsku wybaczę, ale trzy dni po tym, jak go kat powiesi”.

Nie piszę o tym wszystkim z nadzieją na jakieś humanitarne względy. Wręcz przeciwnie – co podkreślałem wielokrotnie – jestem zainteresowany, ażeby sprawy rozstrzygnął niezawisły sąd. Pozwala to bowiem w sposób oficjalny złożyć stosowne wyjaśnienia zarówno w sprawie tragedii Grudnia 1970 roku, jak też „zbrodni komunistycznej” stanu wojennego. Te pierwsze są szczegółowo ujęte w książkach pt.: „Przed sądem” oraz „Przeciwko bezprawiu” (Wyd. Adam Marszałek, odpowiednio 2002 oraz 2004 rok). Te drugie znalazły się w ponad 300-stronicowej książce pt. „Być może to Ostatnie słowo” (Wyd. Comandor – 2008 rok). To w istocie rzeczy dokument. Jednakże jako niewygodny, a nawet wstydliwy dla wielu znanych historyków, polityków, publicystów jest znamiennie przemilczany, a w zdecydowanej większości księgarń nieobecny. Na wspomniane wyjaśnienia-książkę zwracałem uwagę panom M. i S. podczas naszego spotkania 16 bm. W czasie audycji nie znalazłem – poza moją uwagą – żadnego jej śladu.


Oceny powinny być uczciwe

Oczywiście każdy, a tym bardziej polityk, dziennikarz, ma prawo do własnych ocen. Ale po pierwsze, powinny być uczciwe. Po drugie, nie mogą polegać na publicznym ferowaniu wyroków, stanowić próby wywierania w ten sposób na sąd społecznej presji. Staje się to bowiem czymś w rodzaju słynnego powiedzenia babci Pawlakowej – „sąd sądem, ale sprawiedliwość musi być po naszej stronie”.

Wreszcie w owej audycji – bo trudno to nazwać autentyczną rozmową – szczególnie niestosowne było manipulowanie, instrumentalne wykorzystywanie ludzkich tragedii, krzywd doznanych przez niektóre osoby jako emocjonalnej „podkładki” pod tezy mające zdyskwalifikować mnie moralnie. A przecież panowie M. i S. chyba dobrze wiedzą, iż ja niezliczoną ilość razy publicznie mówię, oświadczam: żałuję, ubolewam, przepraszam itd. zwłaszcza tych wszystkich, którym wyrządzone zostały jakakolwiek krzywda czy niesprawiedliwość. W czasie dramatycznych zawirowań stanu wojennego było to tzw. mniejsze zło. Ale zło nawet mniejsze – co zawsze podkreślam – jest też złem, zwłaszcza gdy dotyka ono kogoś osobiście. A to, że nie udało się wykryć i ukarać wszystkich sprawców? Nie wiem, czy wnikliwość konkretnych śledztw była wystarczająca. Ale przecież w demokratycznej już Polsce jakże wiele spraw jest wciąż otwartych. Chociażby morderstwo Alicji i Piotra Jaroszewiczów, zabójstwo Marka Papały i wiele innych mniej znanych, ale po ludzku również bolesnych. Niestety, były, są i będą tego rodzaju przypadki nie tylko u nas, ale na całym świecie.

Oskarżyli nie tylko mnie

Jest wreszcie jeszcze jeden aspekt tej audycji. Stałem się głównym adresatem wszelkiego zła, czarną legendą owych czasów. Ale – chcąc nie chcąc – tym samym oskarżenie rzuca cień na miliony ludzi, którzy stan wojenny poparli i nadal – mimo propagandowej kanonady – uważają, iż był on uzasadniony. Dotyczy to również wielu tysięcy tych żołnierzy, którzy nawet nie uczestnicząc bezpośrednio w jego realizacji nie dezerterowali, nie protestowali, nie strzelali do siebie jak w 1926 roku, a pozostawali w służbie, przy tym niektórzy pozostają w niej do dzisiaj. W istocie rzeczy wszyscy wyżej wymienieni traktowani są jako bezmyślne, bezwolne stado, albo jako zgraja oportunistów i koniunkturalistów. Można to stosownie odnieść do jakże wielu realistów, ludzi różnych przekonań, a zwłaszcza polskiej lewicy, w tym tzw. postkomunistów i oczywiście żołnierzy służby zawodowej, a także zasadniczej, których ok. 50 proc. przed wcieleniem do wojska należało do „Solidarności”. Wojsko Polskie w każdym jego historycznym wcieleniu jest mi serdecznie bliskie. Biorąc odpowiedzialność na siebie bronię i bronić będę do końca jego dobrego imienia.

Proszę, ażeby nie traktować tego tekstu jako wyrazu mojej niechęci, krytycyzmu wobec środowiska dziennikarskiego. Dziennikarz, publicysta to niezwykle ważna i odpowiedzialna społecznie misja. Zdecydowana większość, mimo nawet skrajnie różnych poglądów, zachowuje należne normy warsztatowe i etyczne. Zasługują oni na społeczne uznanie i zaufanie, ale właśnie dlatego nie można godzić się na odstępstwa od tych norm, na mieszankę ignorancji z arogancją. Taką „łyżkę dziegciu” zaaplikowali panowie Morozowski i Sekielski. Piszę o tym z przykrością, bo wydawali mi się dotychczas kompetentni i sympatyczni.

Wreszcie uwaga ostatnia. Zbliża się 13 grudnia – kolejna, tym razem już 28., rocznica wprowadzenia stanu wojennego. Od lat daje się zauważyć zupełnie niezrozumiałą tendencję. Otóż w miarę upływu czasu zamiast bardziej wyważonych ocen i refleksji następuje eskalacja emocji, oskarżeń, przywoływanie starych podziałów. Historia bywa zastępowana histerią. Trwa licytacja o monopol, o wyłączną uzurpację prawdy, honoru, patriotyzmu. Mnożą się kombatanckie szeregi. Pojawiają się kolejne sensacje. „Jastrzębie” krajowe i zagraniczne, w tym z lampasami, przeistaczają się w „gołębie”. A przecież dla nas, w Polsce, nadrzędnym powinno być myślenie: jak tamto wczoraj w imię jutra „sine ira et studio” odczytywać dziś. Wczoraj jako nauka – jutro jako wyzwanie i cel.

(Środtytuły pochodzą od redakcji)





Do właścicieli stacji TVN


23 listopada br. redaktorzy Tomasz Sekielski i Andrzej Morozowski na antenie telewizji TVN w programie „Teraz my”, przeprowadzili rozmowę z byłym prezydentem RP Wojciechem Jaruzelskim.

Przykre jest, że tak wprawni i doświadczeni dziennikarze nie potrafili uszanować godności, prawa do prywatności oraz prawa do wolności sumienia i wyznania zaproszonego gościa. Pierwszą cześć rozmowy poświęcili właśnie sprawom osobistym dotyczącym sumienia i wyznania byłego prezydenta. Tok rozmowy skierowany został na sprawy związane z podeszłym wiekiem prezydenta, śmiercią, wiarą i jej utratą oraz życiem pozagrobowym.

Odnieść można było wrażenie, że tak dobrane pytania, miały sprawić, aby rozmówca dokonał swoistego rozliczenia się z przeszłością, swoim życiem i przeprowadził rachunek sumienia w związku z jego podeszłym wiekiem.

Były prezydent słusznie zauważył, że: „program swoją oprawą bardziej przypomina Moulin Rouge niż konfesjonał” i nie jest to miejsce na uzyskanie od niego odpowiedzi na takie pytania.

Uważamy, że redaktorzy w wywiadzie z Wojciechem Jaruzelskim naruszyli zasady Karty Etycznej Mediów, w szczególności zasady szacunku i tolerancji – poszanowania ludzkiej godności, a szczególnie prywatności i dobrego imienia.

Myślimy, że sposób przeprowadzenia wywiadu nie powinien przejść bez słowa komentarza i zajęcia krytycznego stanowiska, aby w przyszłości w debacie publicznej uniknąć takich przykrych spektakli. Proszę również mieć na uwadze, że nie jest to tylko nasza opinia. Otrzymaliśmy w tej sprawie bardzo dużo wiadomości e-mail, telefonów od Państwa widzów, którym nie podobał sposób prowadzenia programu. To właśnie głosy od widzów „Teraz my” były dla nas impulsem do napisania niniejszego listu.

Sprawdzianem dziennikarskiego profesjonalizmu powinny być słowa przeprosin, skierowane do byłego Sybiraka i żołnierza frontowego, wystosowane przez Tomasza Sekielskiego i Andrzeja Morozowskiego oraz stację TVN.

Grupa posŁów Klubu Lewica

niedziela, 15 lutego 2009

Jaruzelski: Mnie się ta Polska podoba

Rozmawiał: Jacek Żakowski
2009-02-13, ostatnia aktualizacja 2009-02-13 11:16

Wojciech Jaruzelski w sądzie podczas rozprawy 12.09.2008 r.
Wojciech Jaruzelski w sądzie podczas rozprawy 12.09.2008 r.
Fot. Wojciech Olkuśnik / AG

Rozmowy na XX-lecie. Generał Wojciech Jaruzelski o przełomie 1989 r.

Okładka ''Polityki'' nr 7
Okładka ''Polityki'' nr 7
SERWISY
Jacek Żakowski: - Kto obalił komunizm?

Wojciech Jaruzelski: - Spodziewałem się, że zacznie pan od dyżurnego tematu - stan wojenny.

O stanie wojennym nie mam już siły rozmawiać.

A co ja mam powiedzieć? Jako oskarżony złożyłem przed sądem wyjaśnienia, którym w wydaniu książkowym dałem tytuł "Ostatnie słowo". Ale oczywiście wiem, że w tej sprawie ostatniego słowa ani ostatniego pytania nie będzie.



Tym bardziej wróćmy do komunizmu. Kto go naprawdę obalił?

Pamiętam wielką konferencję w Turynie z okazji 20 rocznicy pierestrojki. Udział w niej wzięło kilku byłych prezydentów, premierów, wielu polityków, radzieckich dysydentów. Byliśmy tam razem z Wałęsą i Rakowskim. Wałęsa po swojemu podzielił zasługi. Jego zdaniem upadek komunizmu to w 50 proc. zasługa papieża, w 30 proc. Solidarności, a w 20 - "innych czynników". Szanuję historyczną rolę Lecha Wałęsy, ale z taką oceną trudno się zgodzić. W tym 20-proc. tłumie miały zmieścić się wszystkie pozostałe - polskie i zagraniczne - siły i osoby.

A pana zdaniem, kto obalił komunizm?

Krótko nie da się tego powiedzieć, zwłaszcza że pojęcie komunizmu jest bardzo rozciągliwe. Trzeba by najpierw zapytać, kto chciał obalić, a kto nie chciał, ale faktycznie obalił. Chcieli obalić Reagan, papież, Solidarność. A Gorbaczow, ja i wielu innych chcieliśmy ten ustrój głęboko zreformować.

Czyli - katastrofa budowlana. Zawaliło się w trakcie remontu?

Bodaj Hegel powiedział, że bez reform nie ma rewolucji. Reformy stopniowo tworzyły przestrzeń dla zmian rewolucyjnych. Reformy, które realizowaliśmy, były niewystarczające, aby stworzyć optymalny system. Ale przyczyniły się do tego, że dotychczasowy system upadł. Na szczęście drogą ewolucji.

Ja bym wam nie zarzucał braku radykalizmu. Do dziś neoliberałowie z Witoldem Gadomskim na czele jako wzór liberalnej reformy rynkowej podają ustawy Wilczka uchwalone, gdy pan był I sekretarzem, a Mieczysław Rakowski premierem. To była prawdziwa rewolucja.

Z punktu widzenia marksizmu był to zwrot zasadniczy. Marksizm zakładał społeczną, a de facto państwową, własność środków produkcji. Przez lata byliśmy temu wierni. Ale tabu społecznej własności powodowało, że reformy wprowadzone przez nas były w istocie półśrodkami, namiastkami.

Czego?

Twardych reguł kapitalizmu. Bez nich nie dało się zrobić efektywnych gospodarczych reform. W tym sensie to Rakowski wprowadził w Polsce rozwiązania kapitalistyczne. Już sam pomysł uchwalenia ustawy o swobodzie działalności gospodarczej był bardzo odważny, a z punktu widzenia marksistowskiej ortodoksji - kontrrewolucyjny. Jednocześnie weszła w życie ustawa otwierająca Polskę na kapitał zagraniczny. Wkrótce powstało około miliona prywatnych firm.

Wiedział pan w 1988 r., że zaczyna pan odbudowywać w Polsce kapitalizm?

Słowo kapitalizm było wstydliwe, nawet wyklęte. Myśleliśmy o gospodarce mieszanej. Chcieliśmy autentycznej konkurencji między własnością prywatną, państwową, spółdzielczą.

Czyli kapitalizm reński, jak w Niemczech zachodnich?

Pierwsze skrzypce miał grać sektor państwowy. Bo wciąż wierzyliśmy, że motywacje społeczne są silniejsze niż egocentryczne. Z ideologii wynikało, że jeśli przedsiębiorstwo jest wspólną, społeczną własnością, to o efektywność będą dbać wszyscy. Nie tylko właściciel myślący, jak możliwie szybko zarobić. Okazało się, że wspólny interes nie daje takiej efektywności jak osobisty interes właściciela.

Mówimy o schyłku lat 80. Pan, Rakowski, Wilczek wprowadzacie w Polsce reformę rynkową. W ZSRR Gorbaczow robi pierestrojkę, w której też są elementy rynkowe. W podobnym kierunku Deng Xiaoping zmienia Chiny. Czy to był tylko zbieg okoliczności? Czy wspólnie doszliście do wniosku, że realny socjalizm się w rzeczywistości nie sprawdził?

Fundamentalny był problem własności. Ale istniał też inny problem doktrynalny. Kierownicza lub, inaczej nazywając, przewodnia rola partii. Były jej różne warianty, były substytuty demokracji. Wprowadziliśmy coś w rodzaju demokracji konsultacyjnej, powstała Rada Konsultacyjna, wpisaliśmy mechanizm konsultacji do konstytucji, instytucje obrosły ciałami doradczymi, rozszerzyliśmy badania opinii społecznej. Staraliśmy się w ten sposób lepiej zrozumieć, czego społeczeństwo oczekuje, i obudzić aktywność. Ale kierowniczej roli przeskoczyć się nie dało. Uwierało to coraz bardziej. Kiedy odświeżam sobie dokumenty z ostatnich lat PRL, ciągle natykam się na ślady moich ówczesnych krytycznych wystąpień dotyczących omnipotentnych tendencji w partii, niezdolności do znalezienia wspólnego języka ze społeczeństwem. Interesy i nawyki szeroko rozumianego aparatu przynosiły tylko ograniczone, kosmetyczne zmiany. Nie tylko w partii, ale wszędzie ci, którzy mieli jakąś władzę, byli zainteresowani utrzymaniem status quo.

Które się nie sprawdzało.

Miałem jeszcze nadzieję, złudzenia, że da się to w ramach ustroju naprawić. Na przykład uruchomiliśmy wielką, naukowo podbudowaną, akcję atestacji miejsc pracy. Wiadomo było, że są znaczne przerosty zatrudnienia. Liczyliśmy, że samorządy, dyrekcje, organizacje partyjne i związkowe będą umiały ustalić, które miejsca pracy są zbędne. Ale góra urodziła mysz. Być może wszyscy mieli dobrą wolę, ale nikogo nie dało się zwolnić, bo jeden miał chorą żonę, drugi pięcioro dzieci, a trzeci wpływowych kolegów. Bez twardej łapy właściciela, bez bicza bezrobocia nie dało się zwiększyć wydajności i kreatywności.

Kiedy pan zdał sobie z tego sprawę?

To był proces. Ale punktem zwrotnym stało się referendum w sprawie drugiego etapu reformy, przeprowadzone w listopadzie 1987 r.

Przegrane referendum.

Przegrane na własne życzenie. Bo ustaliliśmy, że wynik będzie liczony w stosunku do ogółu uprawnionych. To była zasada nieznana w świecie. Przecież wśród głosujących większość była za.

Wtedy zdał pan sobie sprawę, że bez twardej łapy kapitalisty socjalizm się nie uda?

Stopniowo przekonywałem się w coraz większym stopniu. Ale jeszcze z premierem Mazowieckim mieliśmy rozmowy na ten temat. Jako prezydent musiałem przecież zaakceptować reformy Balcerowicza. A bałem się wybuchu bezrobocia, nierówności, nędzy. Wtedy Mazowiecki skierował Balcerowicza do mnie na rozmowę. Uspokajał on, że to będzie przejściowe. Pół roku mieliśmy się przemęczyć, a potem miało wyraźnie być lepiej. A stało się tak, że w 1993 r. Solidarność przegrała wybory i SLD doszedł do władzy, zachowując jednak kierunek reform.

To był pański triumf?

W żadnym razie. Przecież byłem współautorem zmiany, którą w 1993 r. wyborcy w jakimś sensie odrzucili. Ale to pokazuje, jak trudny jest problem z reformami naruszającymi przywiązanie ludzi do sprawiedliwości społecznej, równości szans, opieki państwa, pełnego zatrudnienia. Trzeba było przejść przez dolinę łez, jak mówił Ralf Dahrendorf.

Miał pan taki poranek, kiedy się obudził i uznał, że socjalistycznego zegarka już się nie da naprawić, że trzeba tę ruinę rozebrać i budować od nowa?

To by mnie dziś stawiało w dobrym świetle. Ale nie zamierzam perfumować swego ówczesnego myślenia. Nie uważam, że Polska Ludowa pozostawiła tylko ruinę. To oddzielny temat. Raczej miałem poczucie, że doszliśmy do fazy przełomowych zmian. Bez specjalnej radości kolejno godziłem się na to, co wydawało się nieuchronne. Ale nie wiem, czy wszystko tak być powinno, jakie były i są koszty uboczne. Przecież kapitalizm ma też istotne wady. Obecny kryzys dobrze to pokazuje.

To pana różni od Denga. Pan cofał się przed rzeczywistością, a on ją świadomie zmieniał.

Rozmawiałem z nim o tym podczas wizyty w Chinach w 1986 r.

Opowiadał panu, że nie ważne, czy kot jest czarny czy biały, ważne, żeby łapał myszy?

On nie, ale inni tak. Natomiast pamiętam jego słowa, że na drodze reform politycznych Polska jest znacznie bardziej zaawansowana niż Chiny. Mieliśmy już Trybunał Konstytucyjny, rzecznika praw obywatelskich, Radę Konsultacyjną, partie sojusznicze odgrywały coraz większą rolę, w przedsiębiorstwach duże możliwości miały samorządy. Denga to zbytnio nie interesowało. Prosił, żebyśmy tym doświadczeniem podzielili się z ich premierem, który zresztą wkrótce wyleciał z trzaskiem. A Deng był dumny z tego, że Chiny są bardziej zaawansowane w reformach gospodarczych. Zakładał rozwój swobód gospodarczych przy zachowaniu pełnej kontroli politycznej przez partię.

Co mu się niestety udało.

Bo w Związku Radzieckim powstała inna sytuacja. Po trzech kolejno umierających generalnych sekretarzach żartowano, że na placu Czerwonym odbyła się kolejna demonstracja siły, gdyż kierownictwo radzieckie o własnych siłach weszło na trybunę. Wybór Gorbaczowa nie był tak oczywisty. Był on jedynie sekretarzem do spraw rolnictwa. Zienkowicz, wtedy pracownik KC KPZR, napisał - nie wiem zresztą czy wiarygodnie - że zanim wybrano Gorbaczowa, odbyły się w tej sprawie trzy posiedzenia Biura Politycznego. Bo było dwóch mocnych kontrkandydatów. Griszin, sekretarz KPZR w Moskwie, i Romanow, sekretarz z Leningradu. Obaj konserwatywni. Zienkowicz pisze, że protokoły dwóch pierwszych posiedzeń znikły, a został tylko protokół z trzeciego posiedzenia, na którym wybrano Gorbaczowa. Przesądził głos Gromyki: "nie patrzcie na łagodny uśmiech Gorbaczowa, on ma stalowe zęby".

Czyli to Gromyko zlikwidował system.

Ale Gorbaczow początkowo zbytnio słowom Gromyki nie przeczył. To widać nawet w niektórych dokumentach. W kwietniu 1984 r. ówcześni sojusznicy coraz bardziej naciskali, że Solidarność jeszcze niedobita, że Kościół, że rolnictwo indywidualne, że partia nie taka... Ciągle były w tych sprawach rozmowy, wizyty, pisma. Nie mogliśmy twardo tych zarzutów odrzucić, bo w wyniku załamania gospodarczego lat 1980-81 oraz restrykcji amerykańskich, zachodnich byliśmy bardzo zależni gospodarczo. Wreszcie zaproponowali spotkanie z radzieckim kierownictwem. Generalnym sekretarzem był wtedy Czernienko. Wiedziałem, że rozmowa z nim nie ma sensu, bo to był żywy trup. W rezultacie uzgodniliśmy, że spotkanie będzie bardziej robocze w Brześciu. Jak w kwietniu 1981 r. Też w wagonie kolejowym. Też cała noc rozmów. Też kanapki i piwo. I też bardzo trudna rozmowa. Z ich strony był Gromyko i Ustinow. Opublikowany został protokół z posiedzenia Biura Politycznego KPZR, na którym składali oni relację z tej rozmowy. Bardzo krytyczną wobec mnie. "Nic nie rozumie. Wciąż liczy na jakieś porozumienie. Pełza przed Kościołem. Wsi nie reformują. Do konstytucji wprowadzili prywatną własność ziemi. Partia nie spełnia swojej roli...". I pada też głos Gorbaczowa: "Trzeba zobaczyć, czy Jaruzelski nie myśli o jakimś pluralizmie". Może realistycznie dostosowywał się do otoczenia, możliwe też, że do głębszych reform dojrzewał stopniowo.

Obserwował pan to dojrzewanie?

Kiedy został sekretarzem generalnym, od razu było widać, że jest to człowiek innego formatu, z którym można rozmawiać.

A z Breżniewem nie można było rozmawiać?

Rozmawiać można było, ale już coraz mniej do niego docierało. A Gorbaczow, od razu było widać, że chłonie, kiedy mówiłem o przyczynach naszych systemowych niepowodzeń, o potrzebie reform, o tym, że system działa źle. Pierwszy raz rozmawialiśmy blisko pięć godzin w kwietniu 1985 r. Miałem wrażenie, że te problemy widzi podobnie. O głasnosti (jawności) ani o pierestrojce (przebudowie) nie było wtedy mowy. Jego pierwszym hasłem było uskorienje (przyspieszenie). A więc przyspieszenie budowy socjalizmu. Pierestrojka pojawiła się dopiero później. Po latach go zapytałem, jak ocenia wagę tych trzech swoich haseł: uskorienje-pierestrojka-głasnost'. Powiedział, że najważniejsza okazała się głasnost'. Bo ona nadwyrężyła pozycję aparatu, który po raz pierwszy zobaczył, że można go publicznie krytykować. Dlatego też niczemu aparat tak się nie sprzeciwiał jak właśnie głasnosti. Bo ona obdzierała władzę z mitu wszechmocy i nieomylności.

Aparat też przestał się bać wyższej władzy?

Zaczął stawiać opór, który szybko dał się zauważyć. Ja od lat 60. widziałem z bliska radziecką wierchuszkę - najpierw jako wiceminister obrony narodowej, potem jako minister, premier, członek politbiura i tak dalej. Oni przez te wszystkie lata używali rytualnych zwrotów "Leonid Ilicz skazał" (Breżniew powiedział), "Leonid Ilicz dumajet czto" (Breżniew myśli, że). Po Leonidzie Iliczu byli kolejni sekretarze. Przy Gorbaczowie to się szybko skończyło. Były nawet uśmieszki na boku. A kiedy wszczął krucjatę antyalkoholową, opór zaczęli stawiać zwykli ludzie. Na Zachodzie i w Polsce jego popularność rosła równie szybko, jak w Rosji malała. Pod koniec trzymał się już głównie siłą biurokratycznej bezwładności systemu. Utrzymał się jednak wystarczająco długo, ażeby powstały nieodwracalne zmiany. Bo gdyby przegrał wybory na sekretarza generalnego albo gdyby aparat wcześniej go obalił, sprawy mogły się zupełnie inaczej potoczyć.

Reformatorska oś Pekin-Moskwa-Warszawa powstała przypadkiem?

Może przez jakąś osmozę. Bo przecież na przykład o czarnym i białym kocie dowiedziałem się, zanim przyszedł Gorbaczow i zanim pojechałem do Chin. To przemawiało do naszej wyobraźni. Tylko że Chińczycy rządzili twardą ręką. A my poza zależnością od ZSRR mieliśmy też wewnętrzne hamulce. Jednym był krąg władzy, jego opory. Innym hamulcem były postawy społeczne. Na różnych spotkaniach wciąż słyszałem: "kiedy pan ukróci tę prywatę, badylarzy, firmy polonijne?". Przez wiele dziesięcioleci ideał równości zakorzenił się mocno. Myśli pan, że robotnicy zgodziliby się na to, aby do 21 postulatów gdańskich dopisać punkt 22 "prywatyzacja", punkt 23 "reprywatyzacja" i punkt 24 "możliwość bezrobocia"? Musieliśmy stopniowo dochodzić do przekonania, że inaczej nie można.

Do dziś nie wszyscy są o tym przekonani.

Istniał jeszcze inny hamulec. Chodziło o to, ażeby utrzymał się Gorbaczow. Widziałem, że jego pozycja słabła. Sam mi mówił, że twardnieje opór przeciw jego polityce, co zresztą latem 1991 r. zmaterializowało się w puczu Janajewa. Nie wiadomo, co by się stało, gdyby pucz nastąpił rok czy dwa lata wcześniej. Do dziś mam w uszach słowa Jana Pawła II: "Opatrzność zesłała nam Gorbaczowa", wypowiedziane podczas mojej wizyty w Watykanie w 1987 r.

Papież mówił o opatrzności dlatego, że rozumiał, iż ZSRR nie da się zreformować i uruchomienie reformy wymusi upadek?

Chyba nie miał takiego poczucia. Bush senior, którego przyjmowałem w 1987 r., też powtarzał: "ażeby tylko Gorbaczow się utrzymał". Wszyscy o niego się troszczyli. Nie pamiętam, czy pan siedział w 1988 r.?

Szczęśliwie nie siedziałem.

To pamięta pan pewnie wizytę Gorbaczowa w Polsce. Poza papieżem nikt nie był u nas tak entuzjastycznie przyjmowany. Przecież nie dlatego, że Gorbaczow stał się w istocie grabarzem socjalizmu. Wtedy nic na to nie wskazywało. Przyjmowano go serdecznie jako tego, który tworzy jakiś nowy, lepszy socjalizm, wprowadza partnerskie stosunki, poszerza sferę wolności. Papież mówił mi na Wawelu w 1983 r.: "rozumiem, że socjalizm jest realnością. Chodzi o to, żeby był on z ludzką twarzą". Zmieniać rzeczywistość można było tylko krok po kroku. I dlatego tak ważny dla nas był Gorbaczow. Jemu Polska wprowadzająca reformy też była potrzebna. Jako laboratorium przemian i jako dowód, że reform nie trzeba się bać. To nas ograniczało.

W jakim sensie?

W takim, że nie należało ryzykować posunięć, które by ugodziły w pozycję Gorbaczowa. I tak krytykowano go za tolerowanie polskich reform czy za zgodę na likwidację "białych plam". Wiele razy rozmawialiśmy o tym, jak działać, żeby wprowadzając reformy nie robić sobie nawzajem kłopotów. Mówił wtedy, że ma do czynienia z konserwatystami i kawalerzystami.

Czyli?

Konserwatyści - wiadomo. A kawalerzyści to ci, którzy nie liczą się ze stanem dojrzałości całej sytuacji. U nas konserwatyści byli jeszcze silni, ale już w defensywie. Do głosu dochodzili umiarkowani kawalerzyści. Na dramatycznie przebiegającym dwuczęściowym plenum KC z grudnia 1988 i stycznia 1989 zmieniona została niemal połowa Biura Politycznego i sekretariatu KC.

Gdzie naprawdę zapadały decyzje?

Ale jakie decyzje?

Na przykład, żeby zacząć Okrągły Stół.

Poszukiwaliśmy jakiegoś wyjścia z pata. W 1986 r. miała miejsce generalna amnestia. Od tego czasu - w odróżnieniu od innych państw regionu - w Polsce nie było już więźniów politycznych. W 1988 r. Bronisław Geremek jako czołowy doradca Wałęsy udzielił wywiadu tygodnikowi "Konfrontacje" i zaproponował pakt antykryzysowy. Z kolei jeden z moich najbliższych współpracowników, Józef Czyrek, zaproponował na tychże łamach koalicję proreformatorską. Takie spektakularne oferty miały uzupełnienie w postaci moich rozmów z prymasem, kontaktów Kiszczaka i Cioska z biskupami, spotkań Czyrka z prof. Stelmachowskim itd. Powoli zbliżaliśmy się do jakiejś formy dialogu, porozumienia. Wiedziałem, że do reform trzeba przygotować aktyw, aparat władzy. Wprowadziłem system organizowania przed posiedzeniami KC tak zwanych spotkań informacyjno-konsultacyjnych. Chodziło o to, ażeby zwłaszcza robotników, chłopów oraz innych mniej politycznie wyrobionych ludzi, będących w KC, przygotować do zrozumienia konieczności podejmowanych decyzji. Na jednym z takich spotkań rzuciłem pomysł Okrągłego Stołu.

Chciał pan oddać władzę?

Chciałem, żeby partia podzieliła się władzą. Ale nie myślałem jeszcze o Solidarności. To miał być - jak mówiłem na VII Plenum KC w czerwcu 1988 r. - Okrągły Stół z rozbudowanymi stowarzyszeniami. Zgłosiłem też pomysł przywrócenia senatu i zmian w ordynacji wyborczej. W czasie strajków latem 1988 r. do Czyrka zatelefonował Stelmachowski z informacją, że Wałęsa jest zainteresowany pomysłem Okrągłego Stołu i można by na ten temat porozmawiać. W tym duchu były też jakieś rozmowy mecenasa Siły-Nowickiego z Kiszczakiem. Chwyciliśmy się tych inicjatyw. Ale najpierw trzeba było wyjaśnić naszemu zapleczu, dlaczego chcemy przystąpić do rozmów z Wałęsą, o którym przez lata mówiliśmy, że jest osobą prywatną. Pamiętam, jak na spotkaniu ze starszym aktywem ktoś wprost zapytał, po co jedliśmy żabę stanu wojennego, skoro teraz chcemy rozmawiać z ludźmi, przeciw którym go wprowadziliśmy. Odpowiedziałem, że w 1981 r. jedliśmy tę żabę, ażeby nie połykać ognia. A dziś nie grozi nam ogień, ale realny jest paraliżujący impas. W sierpniu 1988 r. na spotkaniu konsultacyjnym przedstawiłem projekt wznowienia rozmów z Wałęsą. Dla aparatu gwarancją bezpieczeństwa miało być powierzenie tych rozmów Kiszczakowi, który zresztą prowadził je bardzo umiejętnie. Nie wyobraża pan sobie, jak protestowano. Wygłosiłem gorący apel o zaufanie. Obiecałem, że się wycofamy, jeżeli rozmowy nie będą owocne. To jakoś uspokoiło członków KC i plenum przebiegło już stosunkowo spokojnie.

Ciągle nie wiem, kto te decyzje podejmował.

One się jakoś stopniowo kształtowały.

Gdzie?

W mojej świadomości. W świadomości moich najbliższych współpracowników. Między Rakowskim, Barcikowskim, Czyrkiem, Cioskiem, Urbanem, później Reykowskim. Oczywiście wojskowi - Kiszczak, Siwicki, Janiszewski i inni. Coraz większe grono widziało potrzebę zrobienia takiego kroku naprzód, jednocześnie zapewniając bezpieczeństwo i stabilność w kraju. Nurt reformatorski się wzmacniał. Ważne były opinie takich osób jak Werblan i Wiatr. Również wybitnych ekonomistów - Baki i Sadowskiego. Wreszcie coraz bardziej widoczna młoda gwardia z Kwaśniewskim na czele. Chodziło o to, żeby pociąg ruszył, ale żeby trzymać rękę na hamulcu. Ten hamulec był też konieczny, żeby uspokoić naszych sojuszników. Kiedy rozpoczął się Okrągły Stół, postanowiłem osobiście poinformować sąsiadów, do czego zmierzamy. Pierwsza wizyta była w Pradze. Akurat w dniu, kiedy sądzono Havla doprowadzanego z więzienia. U nas to już w grę nie wchodziło. A oni łapali się za głowę: "co wy w Polsce robicie". Tłumaczyłem, że to jest historyczny eksperyment i że mamy silne bezpieczniki. Nie bardzo im to trafiało do przekonania.

I mieli rację.

Mieli. Ale kiedy pojechałem omówić sprawę z Gorbaczowem, to już była inna rozmowa. Co nie znaczy, że nie trzeba go było zapewniać, że panujemy nad sytuacją. Prof. Paczkowski powołał się na jakiś zapis tej rozmowy. Ja rzekomo mówiłem: "towarzyszu Gorbaczow, nie ma się czego bać, u nas wszyscy generałowie i pułkownicy w różnej formie studiowali w ZSRR". To była oczywista nieprawda. Faktycznie znaczna część generałów i tylko niewielka liczba pułkowników, chyba nawet mniejsza, niż obecnie studiuje na uczelniach zachodnich.

Ale Gorbaczow się uspokoił?

On w zasadzie był spokojny, ale potrzebował argumentów dla swoich. Natomiast następna rozmowa, z Honeckerem, już była bardzo nerwowa. Cały Układ Warszawski bardzo się niepokoił, że polscy towarzysze doprowadzą do zburzenia fundamentów ustrojowych. Ja wciąż zapewniałem, że tych reform bać się nie należy.

To wtedy pojawiło się sformułowanie, że w razie czego pan może "kopnąć w stolik"?

Ja takiego określenia chyba nie używałem.

Ale inni na to kopnięcie "w razie czego" liczyli.

Chyba podskórnie tak. Ale byłem zwierzchnikiem sił zbrojnych, ministrem obrony był Siwicki. Miałem w wojsku poparcie, autorytet, więc raczej nie wchodziło w grę, żeby coś poważnego bez mojej zgody się stało. W niektórych kręgach wojska mogły być najwyżej pomruki niezadowolenia. W sumie jednak zdyscyplinowana, odpowiedzialna postawa Sił Zbrojnych stanowiła swoisty parasol dla ówczesnych zmian. Natomiast w MSW Kiszczak był ciałem obcym, z zewnątrz, z wojska. Nie wszystko mógł znać i kontrolować, czego przykładem było zabójstwo księdza Popiełuszki. Z MSW dochodziły groźniejsze sygnały, chociaż byli tam również ludzie światli, widzący konieczność zmian. Jednak frontalnego zderzenia się nie spodziewałem. Trzymaliśmy lejce "historycznego eksperymentu", który - jak ustaliliśmy przy Okrągłym Stole - za cztery lata miał doprowadzić do całkiem wolnych wyborów.

To był wasz pomysł?

Nie pamiętam, czyj to był pomysł. Mówiło się w naszym gronie, że jeśli reforma się uda, to po czterech latach będą wolne wybory. To był pewnik. Zresztą uważaliśmy, że te następne będą dla nas korzystne, bo owoce reform byłyby już widoczne.

I ten scenariusz właściwie się sprawdził. W 1993 r. wygrał SLD. Ale najpierw był Okrągły Stół. Co pan chciał tam uzyskać?

Przede wszystkim społeczną akceptację dla reform gospodarczych. Byliśmy za słabi, żeby je samodzielnie wprowadzić, a opozycja była za słaba, żeby nas obalić. Badania pokazywały, że mieliśmy poparcie mniej więcej 25 proc. Solidarność podobnie. A z grubsza połowa społeczeństwa była niezdecydowana. Obie strony zdawały sobie sprawę, że nie mają dość siły, by wygrać, a żyć tak w nieskończoność się nie da.

Rozumiał pan już wtedy, że to koniec? Że już nie chodzi o reformę PRL, ale o przejście do innego systemu?

Byliśmy laboratorium reformatorskich zdolności socjalizmu. Zerwanie, gwałtowna zmiana, przewrót typu bolszewickiego czy robespierowskiego mogły zatrzymać reformy w całym Układzie Warszawskim. Proszę sobie wyobrazić, co by się stało w innych państwach bloku, gdzie były tylko grupki dysydentów, gdyby polski eksperyment skończył się fiaskiem, a zwłaszcza po rumuńsku. A Polska dawała zachęcający przykład ewolucji...

...bezpiecznej dla dotychczasowej władzy.

Co więcej, z rządem koalicyjnym, bo przecież w rządzie Mazowieckiego mieliśmy czterech ministrów, plus ja, jako prezydent mający poważne uprawnienia. To w innych krajach ułatwiło przeprowadzenie tak zwanych aksamitnych rewolucji.

Które inaczej nie byłyby takie aksamitne?

Raczej długo by do nich nie doszło. Bo tamte społeczeństwa się nie buntowały, a Zachód też nie naciskał. Były obawy przed zamieszaniem, przed gwałtowną zmianą układu sił. Pamiętam moją wizytę w Londynie wiosną 1989 r., kiedy po obiedzie pani Thatcher podprowadziła mnie do kominka, złapała za guzik i mówi: "nie wolno się zgodzić na zjednoczenie Niemiec. Nam trudno jest to mówić otwarcie, ale wy powinniście walczyć". Mitterrand myślał bardzo podobnie, kiedy odwiedziliśmy go z premierem Mazowieckim. Nikt nie miał jeszcze wtedy poczucia, że to koniec.

Pamiętam taki moment między świętami a sylwestrem 1989 r. Byłem rzecznikiem Bronisława Geremka. Profesor nagle zwołał nas na naradę. Przygotował projekt zmian w konstytucji i jechał go panu przedstawić. Bez pańskiej zgody zmiana konstytucji nie była możliwa. Chodziło o zmianę ustroju - koniec kierowniczej roli partii, skreślenie przyjaźni z ZSRR, powrót do nazwy Rzeczpospolita Polska. Myśleliśmy, że pan się wścieknie. A pan przyjął te zmiany w zasadzie bez sprzeciwu. To było kompletne zaskoczenie, bo w ten sposób wydał pan wyrok śmierci na system, któremu pan całe życie służył.

Prosiłem tylko, ażeby skoro już skreślamy socjalizm, wpisać sformułowanie "sprawiedliwość społeczna". Dla lewicy ma ono znaczenie kluczowe. Formuła o przyjaźni ze Związkiem Radzieckim za Gorbaczowa nie była już konieczna.

Ale kierownicza rola partii była istotą systemu.

Ja już tak nie uważałem. Gdyby pan poczytał moje przemówienia z lat 80., przekonałby się pan, że zachęcałem do bardzo wstrzemięźliwego rozumienia kierowniczej roli. Nie miałem powodu tych zapisów żałować.

To był formalny koniec radzieckiej wersji socjalizmu w Polsce.

Formalny, ale jeszcze niczego nie przesądzający. Gdyby dokoła nie stało się to, co się stało, brak konstytucyjnych zapisów niczego by nie zmienił.

Ale w Polsce już się zmieniło. Premierem był Mazowiecki, Solidarność działała legalnie, mur berliński upadł, plan Balcerowicza pan wcześniej zaakceptował, a Sejm wkrótce uchwalił, na Układ Warszawski trudno było liczyć.

Ja o polityce nie myślałem w sposób talmudyczny. Konstytucja była oczywiście ważna...

...bo dawała panu prawo kopnięcia w stolik?

Ale co pan z tym kopaniem w stolik.

Wszystko, co się działo, naruszało zapisany w konstytucji porządek polityczny. Baliśmy się, że pan to wykorzysta i znowu zrobi to co w 1981 r.

A mnie to przez myśl nie przeszło. Jako prezydent mogłem w każdej chwili rozwiązać parlament, ale takiej potrzeby nie było.

Dlaczego?

Jak już mówiłem, konieczne były bolesne reformy. Tylko razem mogliśmy je zrobić. Opozycja w rządzie była do tego tak samo potrzebna, jak ja jako prezydent. Niech pan sobie wyobrazi, że latem 1989 r. prezydentem zostaje Lech Wałęsa. Przecież z powodu tych reform w 1990 r. Mazowiecki przegrał wybory prezydenckie nie tylko z Wałęsą, ale też z Tymińskim. Co by było, gdybym w 1990 r. wszedł na trybunę i zawołał: "nie tak miało być, nie miało być społeczno-ekonomicznych kontrastów, krzywdy, bezrobocia". Myśli pan, że ludzie, którzy głosili "komuno wróć", by tym śladem nie poszli? To oczywiście byłoby awanturnictwo. Łatwiej było Polskę przez te reformy przeprowadzić mnie niż Wałęsie, wciąż przywódcy związku zawodowego. Przecież gdyby Wałęsa realizował w 1989 r. historyczny, społeczno-ekonomiczny program Solidarności, to tak rozległe, bolesne reformy gospodarcze mogły być znacznie utrudnione. Dodam, że nasze długotrwałe opory wobec legalizacji Solidarności jako związku zawodowego wynikały głównie z obaw przed powtórką katastrofy gospodarczej z lat 1980-81. Tym bardziej że OPZZ ścigał się z opozycją w roszczeniach. Zmiana systemu, ustroju to musiał być proces.

Nieraz się zastanawiałem, dlaczego pan tak łatwo ustąpił Wałęsie zgłaszając po 14 miesiącach urzędowania, we wrześniu 1990 r., projekt ustawy skracającej kadencję prezydenta.

To był logiczny element całego tego procesu. Nie można było zawrócić Wisły kijem.

Po wyborach w czerwcu 1989 r. Kiszczak mówił nam, że nie czuje się pewnie, bo "w aparacie i resortach siłowych kipi". To były strachy na lachy czy rzeczywiście tak było?

Było. W wojsku mniej. W MSW bardziej. Potem były napięcia, kiedy nie udało się stworzyć rządu Kiszczaka, Baki, Malinowskiego i powstał rząd Mazowieckiego. Od tego już nie było odwrotu. Ale gdyby to nie był Mazowiecki, mogły być inne reakcje. Znany był - zresztą całkowicie słusznie - jako człowiek poważny, odpowiedzialny, rozważny.

Dlaczego wolał pan Tadeusza Mazowieckiego od Bronisława Geremka i Jacka Kuronia, których Wałęsa też panu proponował?

Wałęsa wymienił te trzy kandydatury. Kuronia i, tu dodam też, Michnika, uważałem jeszcze za bardzo kontrowersyjne postacie. Geremek był historykiem, intelektualistą. A Mazowiecki miał doświadczenie z Sejmu PRL. Znał mechanizmy władzy. I wiedzieliśmy, że jest umiarkowany, chociaż jednocześnie konsekwentny, nawet uparty. Uważałem, że opór wobec niego będzie stosunkowo najmniejszy. Nazwisko Mazowieckiego było jakimś znieczuleniem na fakt, że po pół wieku oddajemy urząd premiera. A logiczną konsekwencją tych kolejnych kroków było oddanie urzędu prezydenta. Sam to zaproponowałem premierowi Mazowieckiemu. Zresztą pan wie, że ja nie chciałem być prezydentem. Zrezygnowałem na rzecz gen. Kiszczaka. Ale wtedy zaczęły się rezolucje - partyjne, wojskowe, milicyjne, kombatanckie - że powinienem kandydować.

I dał się pan przekonać.

Ważną rolę odegrał głos prezydenta Busha, który wtedy przyjechał do Polski. W swoich wspomnieniach napisał, że przekonywał komunistycznego lidera do kandydowania na urząd prezydenta, bo mógł on zagwarantować ewolucyjne przejście przez ten trudny czas. Ja nie chciałem tej prezydentury. Miałem świadomość jej przejściowego charakteru.

Już pan nie musiał kontrolować wydarzeń?

Sytuacja wydawała się ustabilizowana. Był rząd Mazowieckiego. Dokoła przetoczyły się aksamitne rewolucje. W parlamencie istniała stosowna większość. Prawdę mówiąc myślałem, że po mojej rezygnacji prezydentem zostanie Mazowiecki. Może uniknęlibyśmy różnych niespodzianek. Wałęsa był politycznym fenomenem, urodzonym przywódcą, ale predyspozycje prezydenckie Mazowieckiego były niewątpliwie większe. Wiosną 1990 r. pierwszy raz poinformowałem go, iż mogę zrezygnować z urzędu. Radził, ażebym jeszcze został. Uważał, że takie są potrzeby sytuacji.

Żeby kontrolować resorty siłowe?

Tak, ale też dlatego, że prezydentura Wałęsy wydawała mu się jeszcze przedwczesna, a sam nie był zdecydowany na kandydowanie. Sądził, że na razie jestem lepszą osłoną trudnych reform. Potem, na początku września 1990 r., rozmawiałem o możliwości swej rezygnacji z kardynałem Glempem. Wałęsa już się publicznie niecierpliwił. Kaczyńscy podgrzewali napięcie. Nie chciałem być przeszkodą. Prymas zaproponował spotkanie w szerszym gronie. Byli biskupi, Wałęsa z Kaczyńskimi, ja, Czyrek, Janiszewski i chyba ktoś jeszcze. Jeden z Kaczyńskich nawet podszedł do mnie i powiedział, że właściwie jesteśmy sąsiadami, bo ich korzenie sięgają wsi Kaczyn - kilka kilometrów od rodzinnego majątku Jaruzelskich. Kaczyn to była wieś szlachty zagrodowej. Prawie wszyscy tam byli Kaczyńscy. Więc na tym spotkaniu Wałęsa naciskał, że trzeba przyspieszyć, bo ludzie nie rozumieją, dlaczego wciąż jestem prezydentem. Ja na to, bardzo proszę, zróbmy to w formule przyspieszonych wyborów. Prymas był elastyczny. To się chyba Wałęsie nie podobało, bo wychodząc pożegnał się ze mną, a do prymasa nie podszedł. Skończyło się tym, że 19 września zgłosiłem do Sejmu projekt ustawy skracającej kadencję i w grudniu Wałęsa został prezydentem.

Jest pan zadowolony, że stało się, jak się stało?

Tak.

Naprawdę?

Naprawdę! Może długo do tego dojrzewałem, ale dziś jestem przekonany, że Polska jest tam, gdzie jej miejsce i że jest w zasadzie taka, jaka być powinna, a co najważniejsze w zintegrowanej, europejskiej konstelacji polityczno-gospodarczej.

Panu się ta Polska naprawdę podoba?

Bardziej niż poprzednia. Chociaż Churchill miał rację, kiedy powiedział o demokracji, jak powiedział. Myślę, że można to również odnieść do kapitalizmu.

czwartek, 18 grudnia 2008

Jaruzelski o Rakowskim "Z godnością niósł ciężar losu"

Z godnością niósł ciężar losu

Wojciech Jaruzelski

Mietku Drogi – myślałem, że odejdę wcześniej – i Ty, jako młodszy, będziesz żegnał mnie. Dziś, pełen głębokiego smutku i żalu, ja żegnam Ciebie. Trudno pogodzić się z myślą, że Mieczysława Rakowskiego – Mietka, już nie ma. „Drzewa umierają stojąc”. Tak właśnie było. Kiedy 3 dni przed śmiercią odwiedziłem Go w szpitalu, udręczonego długotrwałą chorobą, skrajnie osłabionego – zapamiętałem z jaką godnością niósł ciężar losu, jak do końca myślał o Polsce – o tym co Go cieszy, a zwłaszcza co Go smuci. Nigdy nie potrafił być zimny, obojętny, zarówno wobec spraw wielkich, jak i wobec spraw zwykłych, ludzkich. Syn wielkopolskiego chłopa, twardo stąpał po ziemi. Jako intelektualista wzniósł się wysoko. Łączył konsekwentny realizm z wrażliwością i emocjonalnym zaangażowaniem, urok osobisty i poczucie humoru z pryncypialnością w sprawach nadrzędnych. Widziałem to nieraz, zwłaszcza w momentach przełomowych, dramatycznych. Przeżywaliśmy wspólnie w bliskim kontakcie nadzieje i lęki, wreszcie koszmar tygodni, dni i godzin, dzielących nas od 13 grudnia. Podobnie, gdy zaangażował się w doprowadzenie do porozumienia narodowego, do Okrągłego Stołu. Gdy jako Premier podejmował odważne decyzje. Wreszcie, gdy wydał komendę: „sztandar wyprowadzić”. Był politykiem wielkiego formatu. Próby „szufladkowania”, dzielenia Jego życiorysu na część dobrą i część złą, to nieporozumienie i nadużycie. On był zawsze sobą. Wartością niepodważalną dla Niego było realnie istniejące państwo polskie. Mimo jego wielu schorzeń i ułomności, gdy znalazło się na krawędzi katastrofy i w konsekwencji narodowej tragedii, stanął odważnie w jego obronie. Była to dla Niego szczególnie trudna próba. Wziął na siebie ciężar braku zrozumienia w niektórych bliskich sobie środowiskach. Boleśnie odczuwał też, że niełatwo jest Pani Elżbiecie. Nie szukał taniej popularności. Szedł często „pod prąd”. Był prostolinijny, mówił otwarcie w oczy, co myśli. Zwalczany, i z lewa, i z prawa, i zewnątrz, był wierny swym ideałom i reformatorskim poglądom. Jego patriotyzm nie był tromtadracki, napuszony, ale autentyczny, postępowy, z ducha Żeromskiego. Stał się mentorem polskiej lewicy, wyrazicielem nowoczesnego, europejskiego widzenia jej roli. Jednocześnie z bezprzykładną odwagą przeciwstawiał się deformowaniu historii, przekreślaniu rzeczywistego dorobku Polski Ludowej, dziesięcioleci pracy milionów jej obywateli. Odejście Mieczysława Rakowskiego to wielka strata. Chciałoby się powiedzieć za Sienkiewiczem: „larum grają”, a Ciebie nie ma, nie wstajesz. Ale przecież jesteś wciąż. Pozostaje Twoja wielka spuścizna – cała biblioteka książek, dzienników, artykułów, wywiadów i wypowiedzi. A przede wszystkim żyjesz w ludziach, w sercach nas tu obecnych i nieobecnych. Jestem też przekonany, że Twoje myśli nie stracą na wartości w kolejnych pokoleniach. Pozostaje ból. Dzielimy go z jakże dzielną Panią Elżbietą, z Synami, z całą Rodziną Zmarłego. Żegnaj Mietku, żegnaj Drogi, Niezawodny Przyjacielu.

sobota, 25 października 2008

Stolica dziękuje Jaruzelskiemu za metro

Zaskakujące słowa Gronkiewicz-Waltz

Gronkiewicz-Waltz: Podziękowałam Jaruzelskiemu za metro

Generał Wojciech Jaruzelski dostał list od prezydent stolicy, w którym Hanna Gronkiewicz-Waltz dziękuje mu za to, że zaczął budować metro. Gospodyni stołecznego ratusza uściśliła, że podobny list dostał każdy, kto pomagał w budowaniu podziemnej kolei, której pierwsza linia została dziś w całości oddana do użytku. Podziękowania dostał więc też jej poprzedni prezydent stolicy - Lech Kaczyński.

czytaj dalej...
REKLAMA

"Podziękowałam każdemu inżynierowi i tym, którzy zaczęli budowę. Wysłaliśmy list nawet do generała Wojciecha Jaruzelskiego i do Lecha Kaczyńskiego, który był moim poprzednikiem" - powiedziała Gronkiewcz-Waltz.

Podziękowania dla budowniczych zostały wysłane, mimo że rzadko która inwestycja budzi tak mieszane uczucia. W latach 50. komunistyczne władze zaczęły kopać podziemne tunele od strony Pragi. Ale miały one raczej służyć strategom wojskowym, którzy obmyślali sposoby bezpiecznych przepraw przez Wisłę na wypadek wojny.

W latach 80. rządzący Polską Jaruzelski chciał budować kolej przy pomocy gospodarczej "potęgi" Związku Radzieckiego. Plan się nie powiódł, a największym sukcesem było wbicie pali na stacji Ursynów w 1983 roku, co uważa się za początek budowy.

Warszawiacy musieli więc czekać na pierwszą linię metra - która liczy 21 stacji plus dwie zajezdnie - aż 25 lat.

Dudek: Nowe dowody obciążą Jaruzelskiego » Dudek: Nowe dowody obciążą Jaruzelskiego Zamknij X Dudek: Nowe dokumenty obciążą Jaruzelskiego

Historyk IPN dla DZIENNIKA

Jaruzelski żyje w zamkniętym świecie wyobrażeń o swojej roli w dziejach Polski. Ma też obrońców, którzy rozumują w ten sposób: pokazujecie nam tu różne protokoły, ale skoro Rosjanie weszli w 1956 r. na Węgry, a w 1968 r. do Czechosłowacji, to weszliby też na pewno do Polski. Oni nie przyjmują do wiadomości, że sytuacja geopolityczna ZSRR zmieniła się między 1968 i 1981 r., tak jak stan zdrowia Breżniewa - mówi DZIENNIKOWI Antoni Dudek.

czytaj dalej...
REKLAMA

Małgorzata Pietkiewicz, Bogumił Łoziński: Wojciech Jaruzelski powtarza na procesie argument, że wprowadzenie stanu wojennego było koniecznością, bo groziła nam interwencja radzieckich wojsk. Czy w świetle obecnej wiedzy historycznej taka teza jest do utrzymania?
Antoni Dudek*: Ta linia obrony gen. Jaruzelskiego załamała się już w latach 90. W 1993 r. prezydent Rosji Borys Jelcyn przywiózł do Polski część dokumentów na ten temat. Był tam protokół z posiedzenia sowieckiego Biura Politycznego z 10 grudnia 1981 r. Jego uczestnicy uznali, że nie może być mowy o jakimkolwiek zaangażowaniu militarnym ZSRR. Jest prawdą, że wcześniej naciskano na Jaruzelskiego, aby własnymi siłami podjął próbę przeciwstawienia się kontrrewolucji.

Jaruzelski objął stanowisko I skretarza PZPR z głęboką wolą zrobienia porządku, a w rozmowie telefonicznej z Breżniewem zachowywał się jak gubernator zbuntowanej prowincji, mówiąc: "Zgodziłem się na objęcie tego stanowiska z wielkimi oporami i tylko dlatego, że wiedziałem o waszym poparciu i że to wasza decyzja. (...) Zrobię wszystko jako komunista i jako żołnierz, Leonidzie Iljiczu, żeby sytuacja się poprawiła, żeby doprowadzić do przełomu w kraju".

Zapis tej rozmowy poznaliśmy przy okazji słynnej już konferencji w Jachrance w 1997 r., kiedy to doszło do konfrontacji gen. Jaruzelskiego z marszałkiem Wiktorem Kulikowem i grupą generałów sowieckich, którzy zgodnie stwierdzili, że potencjalne koszty zbrojnej interwencji byłby dla ZSRR zbyt wysokie. Nawet najbardziej zagorzały przeciwnik solidarnościowej rewolucji, przywódca NRD Erich Honecker, w poufnej rozmowie z Breżniewem w maju 1981 r. mówił: "Ja nie opowiadam się za akcją wojskową".

Czy generał nie wie o tych dokumentach i zeznaniach?
Dziś można odnieść wrażenie, że oto mamy 13 grudnia 1981 r., a on przekonuje naród, że działa dla naszego dobra. Jaruzelski żyje w zamkniętym świecie wyobrażeń o swojej roli w dziejach Polski. Ma też obrońców, którzy rozumują w ten sposób: pokazujecie nam tu różne protokoły, ale skoro Rosjanie weszli w 1956 r. na Węgry, a w 1968 r. do Czechosłowacji, to weszliby też na pewno do Polski. Oni nie przyjmują do wiadomości, że sytuacja geopolityczna ZSRR zmieniła się między 1968 i 1981r. tak jak stan zdrowia Breżniewa.

A czy realny był szantaż energetyczny?
Jest to jedyny argument generała, który uznaję. Polska zresztą do dziś jest wciąż zależna od rosyjskich dostaw, zwłaszcza gazu, mniej ropy. Wówczas była całkowicie uzależniona i w sferze energetycznej Rosjanie mogli Jaruzelskiego trzymać za gardło i przymuszać do wprowadzania stanu wojennego. Pytanie jednak, czy zdecydowaliby się na całkowite przerwanie dostaw.

Kontrowersje budzi fakt, że proces autorów stanu wojennego toczy się przed sądem powszechnym z paragrafu stosowanego do sądzenia np. mafii. Czy bardziej właściwy byłby proces przed Trybunałem Stanu?
Oczywiście. Na początku lat 90. taka próba została podjęta, ale w 1996 r. zwolennicy generała z SLD przy wsparciu PSL definitywnie zablokowali ten proces. Moim zdaniem w tamtej atmosferze społecznej było wysoce prawdopodobne, że Jaruzelski zostałby uniewinniony przed Trybunałem i dzisiaj nie byłoby żadnej możliwości postawienia go przed sądem powszechnym. A więc to właśnie posłowie SLD wyrządzili generałowi niedźwiedzią przysługę i doprowadzili do obecnego procesu.

Jako argument przeciwko procesowi podawany jest też wiek i stan zdrowia oskarżonych.
Obraz generała, starego człowieka, który musi się tłumaczyć w sądzie, to przykry widok. Ale dziś politycy SLD powinni mieć pretensje do swoich byłych liderów, do Aleksandra Kwaśniewskiego, Leszka Millera, Jerzego Szmajdzińskiego, którzy zrobili, co mogli, by Jaruzelski nie stanął przed Trybunałem, a równocześnie uznali, że zdołają w przyszłości uniemożliwić każdą próbę osądzenia go przed sądem powszechnym.

Na ławie oskarżonych zasiedli też inni prominentni politycy okresu stanu wojennego. Czy można spodziewać się z ich strony jakiejś innej linii obrony?
Być może inne stanowisko wobec stanu wojennego zajmie Stanisław Kania. Choć ma on na sumieniu niejedno, to jeśli chodzi o stan wojenny, zachował się przyzwoicie. Owszem, formalnie podpisał się pod dokumentami kończącymi pewien etap przygotowań, dlatego prokurator uznał, że jest współorganizatorem stanu wojennego, ale wówczas nie chciał wcielać go w życie. Jego odpowiedzialność jest zdecydowanie mniejsza. Przed wprowadzeniem stanu wojennego ustąpił ze stanowiska pierwszego sekretarza PZPR, bo nie chciał decydować się na taką operację.

Czy Kania przyzna przed sądem, że nie chciał wprowadzenia stanu wojennego?
Mam nadzieję, że tak będzie. Gdyby było inaczej, to zaprzeczyłby temu, co robił i mówił w 1981 r. Kania wprawdzie kluczył, kadził Breżniewowi, ale jego polityka uników była skuteczna. Składanie wyjaśnień przez Kanię będzie najciekawszym punktem tego procesu.

Wierzy pan, że Czesław Kiszczak pojawi się wreszcie na sali rozpraw?
Nie wierzę w powody zdrowotne, którymi się zasłania, bo wtedy przedstawiłby poważne świadectwa, zresztą ostatnie wypowiedzi sądu także pokazują, że nie wierzy on w zły stan zdrowia Kiszczaka. Prowadzi on świadomą grę obliczoną na efekt: co mi zrobicie, będziecie mnie wprowadzać w kajdankach? Proszę bardzo, będę męczennikiem! Najtragiczniejsze jest to, że dla wielu ludzi ten proces już jest dowodem męczeństwa Jaruzelskiego, który ich zdaniem powinien być patronem ulic, a nie oskarżonym o zdławienie największego ruchu wolnościowego w dziejach naszego kraju.

Spodziewa się pan niespodzianek podczas procesu?
Mogą pojawić się jeszcze nowe dokumenty obciążające generała, ale na razie nie chcę o tym więcej mówić.

*dr hab. Antoni Dudek, historyk, doradca prezesa IPN

Antoni Dudek - Rewolucja bez reżysera

Czy przełom roku 1989 był zaplanowany?

1989: Rewolucja bez reżysera

Jesienią 1989 roku w "Tygodniku Solidarność" ukazał się głośny artykuł Jadwigi Staniszkis sugerujący, że za zmianami w Polsce i innych krajach bloku radzieckiego stoi antykryzysowe centrum powołane przez KGB. I właśnie wtedy rozpoczął się trwający po dziś dzień i raczej niemożliwy do ostatecznego rozstrzygnięcia spór - pisze w DZIENNIKU Antoni Dudek*.

W jakim stopniu to, co wydarzyło się w Polsce w 1989 roku między lutym (początek obrad Okrągłego tołu) a wrześniem (powstanie rządu Mazowieckiego), było procesem spontanicznym, w jakim zaś zostało wyreżyserowane przez ludzi z komunistycznego obozu władzy.

Ujawniane na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat dokumenty dostarczyły wielu argumentów zwolennikom tezy, że przełom ustrojowy, którego byliśmy świadkami w 1989 roku został wcześniej - przynajmniej do pewnego stopnia - nie tylko przemyślany, ale i zwerbalizowany w formie pisemnej. Oto kilka przykładów. Wiosną 1988 roku już po wygaśnięciu słabej, wiosennej fali strajków, w czym decydującą rolę odegrała brutalna pacyfikacja protestu w Hucie im. Lenina, uznana za dowód słabości opozycji i siły ekipy Jaruzelskiego, jej eksponowany reprezentant Stanisław Ciosek zaczął formułować daleko idące propozycje reform politycznych.

3 czerwca 1988 roku, w rozmowie z dyrektorem Biura Prasowego Episkopatu ks. Alojzym Orszulikiem, w następujący sposób charakteryzował zamierzenia władz: "Jest rozważana idea powołania Senatu lub izby wyższej parlamentu. W Sejmie koalicja rządząca zachowałaby 60-65 procent miejsc. Natomiast w Senacie byłoby odwrotnie. Senat miałby prawo wnioskowania, aby kontrowersyjne decyzje Sejmu ponownie poddać pod głosowanie, przy czym powinny one wtedy uzyskać większość dwóch trzecich głosów. (...) Sytuacja wymaga rozważenia możliwości powołania rządu koalicyjnego z udziałem opozycji. Obecny skład rządu nie rokuje wyprowadzenia kraju z kryzysu". W sześć tygodni później - podczas spotkania w dniu 21 lipca - Ciosek zaproponował z kolei związanemu z Episkopatem doradcy Wałęsy Andrzejowi Stelmachowskiemu "powstanie partii chrześcijańskiej, która mogłaby otrzymać nawet 40 procent mandatów" oraz "rzucił w rozmowie projekt powołania Wałęsy na przewodniczącego Senatu".

Ten sam Ciosek, razem z Jerzym Urbanem i wiceministrem spraw wewnętrznych Władysławem Pożogą, pisał w memoriale dla generała Jaruzelskiego na początku sierpnia 1988 roku, tuż przed drugą falą strajków: "proponujemy powierzyć fotel premiera bezpartyjnemu przedstawicielowi umiarkowanej opozycji […]. Nasuwający się kandydat: Witold Trzeciakowski. Proponujemy powołać dwóch tylko wicepremierów, obu z PZPR […]. Sądzimy, że w tym rządzie cztery teki można powierzyć umiarkowanej opozycji: pracy i polityki społecznej, budownictwa, rynku wewnętrznego i zdrowia". A zatem na rok przed powstaniem rządu Mazowieckiego ludzie z najbliższego otoczenia generała Jaruzelskiego kreślili scenariusze pozornie zbliżone do rzeczywistego biegu późniejszych wydarzeń. Zresztą nie tylko oni. 22 sierpnia 1988 roku Jacek Kuroń przedstawił pułkownikowi Janowi Lesiakowi z Departamentu III MSW trzyetapowy projekt reform politycznych. Rozpocząć je miała zgoda ekipy Jaruzelskiego na legalizację "Solidarności" w zamian za wygaszenie przez Wałęsę drugiej fali strajków, po czym miały nastąpić rozmowy między przedstawicielami władzy i opozycji w sprawie "autentycznej reformy ekonomicznej", prowadzące z kolei do "powstania rządu fachowców".

Ustalony z góry scenariusz transformacji?

Czy jednak powyższe cytaty rzeczywiście dowodzą, że latem 1988 roku scenariusz transformacji był już gotowy, a role, jakie mieli w nim do odegrania poszczególni aktorzy, rozdzielone przez tajemniczego reżysera? I kto właściwie miałby być owym reżyserem: Gorbaczow, KGB, a może generał Jaruzelski, w którego ręku skupiona była aż do czerwca 1989 roku większość realnej władzy w Polsce? Sęk w tym, że w tym czasie Gorbaczow i uznające (przynajmniej częściowo) jego zwierzchnictwo KGB nie panowało już do końca nad sytuacją w samym ZSRR, gdzie po trzech latach pierestrojki i głasnosti, zaczęły się ujawniać - zwłaszcza na Kaukazie i w krajach bałtyckich - silne ruchy separatystyczne. Nie znaczy to, że Moskwa nie była w stanie wpływać na to, co dzieje się nad Wisłą, ale dokumenty z prywatnego archiwum Gorbaczowa, które zostały udostępnione w ostatnich latach wskazują, że Kreml był zainteresowany głównie zmianą zasad wymiany handlowej (przejście na rozliczenia w dolarach) oraz reformami gospodarczymi, a w sferze politycznej utrzymaniem spokoju społecznego. W tej perspektywie większy problem stanowili dla Gorbaczowa kwestionujący sens pierestrojki komunistyczni dogmatycy, rządzący wówczas Czechosłowacją czy NRD niż ekipa Jaruzelskiego, szczególnie od momentu, gdy ostatecznie zdecydowała się ona na rozpoczęcie rekomendowanych przez Kreml reform.

Jaruzelski - jak wynika z jego licznych wypowiedzi - od lata 1988 roku miotał się między wyrażeniem zgody na rozmowy Okrągłego Stołu, a gorączkowymi poszukiwaniami innego rozwiązania, które powstrzymać mogło potwierdzane przez kolejne sondaże (i strajki), pogarszanie się nastrojów społecznych. Wśród tych alternatywnych rozwiązań najważniejsze stało się utworzenie rządu Rakowskiego, który otrzymał od generała zielone światło dla - pierwszych w dziejach PRL - radykalnych reform gospodarczych. "Jednym słowem towarzysze powtórzmy za naszym chińskim przyjacielem: kot biały czy czarny, ważne żeby łowił myszy. Chodzi o to, żebyśmy mogli te myszy łowić i żeby sprawy szły do przodu bez naruszenia podstawowych zasad, które nie mogą zostać zniweczone", mówił Jaruzelski wiosną 1988 roku członkom kierownictwa PZPR. Problem polegał na tym, że w przeciwieństwie do Deng Xiaopinga, na którego powoływał się Jaruzelski, jego własne pole manewru było znacznie skromniejsze.

O ile bowiem chiński przywódca mógł sobie pozwolić - co pokazała masakra na placu Tiananmen - na połączenie liberalnych reform gospodarczych z utrzymaniem polityki terroru na dużą skalę, to Jaruzelski nie był już do tego zdolny. Zarówno z uwagi na negatywny odbiór tego rodzaju działań przez Gorbaczowa i Zachód - o którego względy generał intensywnie zabiegał od czasu zwolnienia większości więźniów politycznych w 1986 roku - jak i fatalny stan aparatu państwowego, ze służbami specjalnymi na czele. Wprawdzie wiosną 1988 roku generał Kiszczak wydał polecenie rozpoczęcia przygotowań do wprowadzenia stanu wyjątkowego, ale już jesienią prace te - prowadzone w ścisłej tajemnicy nawet w ramach MSW - zostały zawieszone. Nie wydaje się, by jedyną przyczyną tej decyzji były rozmowy przygotowawcze do Okrągłego Stołu, toczone ze zmiennym szczęściem od września do stycznia 1989 roku. Równie ważny był bowiem stan nastrojów w bezpiece, milicji i wojsku, w których mało kto garnął się do powtarzania operacji z 13 grudnia.

Preludium do reglamentowanej rewolucji

Jaruzelski nie był reżyserem procesu, który przed kilku laty nazwałem przewrotnie reglamentowaną rewolucją, ale do połowy 1989 roku pozostawał w nim głównym aktorem, a jego podwładni kreślili rozmaite projekty polityczne, z których część doczekała się realizacji. "Okrągły Stół jest ideą władzy (...) widzę różnicę między »okrągłym stołem« tutaj, na Krakowskim Przedmieściu, dyskusją która tu się toczy, a okrągłym stołem, który stał w sali BHP w Stoczni Gdańskiej w roku 1980. To są zupełnie inne jakości polityczne" - mówił w lutym 1989 roku na posiedzeniu Biura Politycznego PZPR Aleksander Kwaśniewski, trafnie zwracając uwagę, że w rozpoczynającym się wtedy negocjacyjnym maratonie władze PRL pozostają silniejszą stroną. Jednak to właśnie Kwaśniewski w kilkanaście dni później zaproponował coś, co doprowadziło do zmiany układu sił i pozbawiło Jaruzelskiego głównej roli.

Z punktu widzenia władz PRL najważniejszym celem okrągłego stołu było uzyskanie akceptacji liderów "Solidarności" oraz hierarchii kościelnej (a za ich pośrednictwem większości społeczeństwa) dla przesunięcia rzeczywistego centrum dyspozycji politycznej z Komitetu Centralnego PZPR do urzędu prezydenta, którym zostać miał Jaruzelski. Aby przełamać impas, wywołany sprzeciwem strony solidarnościowej wobec nadmiernej rozbudowy kompetencji prezydenta, Kwaśniewski wystąpił z propozycją - do dziś nie jest jasne, czy konsultowaną wcześniej z Jaruzelskim - by zbliżające się wybory do mającego powstać Senatu były wolne. Układ przewidujący wolne wybory do Senatu w zamian za silną prezydenturę dla Jaruzelskiego stanowił istotę okrągłostołowego kontraktu, choć formalnie w żadnym dokumencie nie zapisano, że to generał zostanie pierwszym w historii prezydentem PRL (Bierut zlikwidował ten urząd wraz ze zmianą nazwy państwa). Dla układających się stron było jednak oczywiste, że tak się stanie, podobnie jak oczywistym wydawało się, że przez kilka następnych lat Polską będzie rządziła ekipa Jaruzelskiego.

Fałszywe prognozy i zwycięstwo "Solidarności"

Wychodząc z inicjatywą wolnych wyborów do Senatu, Kwaśniewski zakładał, że obóz rządzący może w nich zdobyć połowę mandatów. Tak typował rezultat wyborów w zakładzie, jaki zawarł w połowie marca z Urbanem i Rakowskim, którzy byli jeszcze większymi optymistami. Wszystkich ich jednak przebił Jaruzelski, oceniając na zaledwie pięć dni przed wyborami, że każdy wynik, w którym kandydaci PZPR i jej sojuszników zdobędą poniżej 40 procent mandatów senatorskich będzie "bardzo zły". Generał niemal do dnia wyborów zdawał się wierzyć, że krótka kampania wyborcza, której miała towarzyszyć neutralizacja Kościoła (w tym celu pośpiesznie uchwalono w maju korzystne dla duchowieństwa ustawy), uniemożliwi opozycji odbudowę struktur i skuteczną kampanię w większości mniejszych województw. Umacniały go w tym niektóre wyniki badań opinii publicznej. Dla przykładu wedle danych, które analizowano 23 maja na posiedzeniu Biura Politycznego, niezdecydowanych miało być aż 45 procent wyborców, przy 40 procent zorientowanych prosolidarnościowo i 15 procet prokoalicyjnie. "Najbardziej ze wszystkich grup środowiskowych waha się wieś. 53 procent wyborców na wsi nie wie, jak postąpić. »Solidarność« ma tam najmniejszy »zwarty elektorat« (tylko 35 procent)" - oceniał zespół analityków z Sekretariatu KC PZPR.

Dopiero w zestawieniu z tego rodzaju ocenami i analizami, widać wyraźnie jak szokujące musiały być dla władz rezultaty głosowania 4 czerwca. Sukces "Solidarności", spotęgowany w wypadku Senatu przez przyjętą na wniosek kierownictwa PZPR większościową ordynację wyborczą, a także upadek listy krajowej do Sejmu, wywołały w aparacie władzy trzęsienie ziemi. Jego konsekwencją była też myśl o nowym podziale władzy ("nasz prezydent, wasz premier"), którą w kilka dni po 4 czerwca członek Biura Politycznego profesor Janusz Reykowski przedstawił Adamowi Michnikowi. Ten ostatni był wówczas jednym z nielicznych liderów "Solidarności", rozumiejących, że skala wyborczego zwycięstwa pozwala opozycji na realny udział we władzy, choć nawet on nie wierzył w możliwość jej przejęcia w całości. Dobrze ilustruje to jedyna publiczna wypowiedź Michnika na temat rozmów, które w połowie lipca 1989 roku przeprowadził w Komitecie Centralnym KPZR, dokąd udał się, by poznać stosunek Kremla do oferty, jaką publicznie ogłosił w słynnym artykule "Wasz prezydent, nasz premier". W 10 lat później, podczas konferencji na temat okrągłego stołu w Ann Arbor, tak mówił na temat reakcji Rosjan: "Oni byli sobą zajęci, mówili »Róbcie, co chcecie«, a skoro tak, no to ja wróciłem z Moskwy i powiedziałem »chłopaki, skok na kasę trzeba robić«, ale nawet wtedy Jaruzelski był bezpiecznikiem. Pamiętajmy, przecież cały ten aparat, bezpieczniacki, wojskowy, partyjny, administracyjny, przecież oni by dostali szału. Im się nagle ziemia pod nogami zaczęła palić. Jaruzelski był tu bezpiecznikiem, dla nich gwarantem, żeby siedzieli cicho, najwyżej zmienią posady, ale nikt [im] nie urwie głowy".

Władza słabnie, opozycja marnotrawi sukces

Skutków wstrząsu z 4 czerwca nie był już w stanie odwrócić ostatni sukces ekipy Jaruzelskiego, czyli wybór jej lidera na prezydenta PRL. Okoliczności, w jakich to nastąpiło (wybór jednym głosem przy wsparciu grupy parlamentarzystów z "Solidarności"), skutecznie zniwelowały olbrzymie konstytucyjne uprawnienia przypisane przy okrągłym stole temu urzędowi i sprawiły, że w sierpniu 1989 roku Jaruzelski znalazł się w defensywie. Oczywiście do końca starał się zachowywać pozory - nawet wtedy, gdy Wałęsa doprowadził do powstania koalicji "Solidarności" z ZSL i SD, co w praktyce pozbawiało PZPR legitymacji do dalszego sprawowania władzy.

Wedle relacji Józefa Czyrka, przekazanej w końcu sierpnia zaniepokojonym towarzyszom z NRD, Jaruzelski miał zgodzić się na powstanie rządu Mazowieckiego pod trzema warunkami: po pierwsze, zachowania "socjalistycznego porządku społecznego w Polsce"; po drugie, utrzymania "przyjaźni i sojuszu z ZSRR" oraz członkostwa PRL w Układzie Warszawskim; po trzecie, uwzględnienia tego, że "rząd musi się składać proporcjonalnie ze wszystkich reprezentowanych w Sejmie sił" czyli również z PZPR, dysponującą 38 procentami mandatów poselskich. Komentując zaś samą decyzję o powierzeniu działaczowi "Solidarności" misji tworzenia rządu, Czyrek ocenił, że zaważyła na tym katastrofalna sytuacja gospodarcza: "Gdybyśmy byli w stanie szybko poprawić położenie gospodarcze, utrzymalibyśmy kierownictwo rządu przy użyciu wszelkich środków". Dodał też, że przy obecnym stanie nastrojów społecznych dalszy opór w tej sprawie doprowadziłby do sytuacji, w której "PZPR zostałaby ostatecznie wyparta jako władza państwowa, co umożliwiłoby samodzielne rządy opozycji. Wybraliśmy mniejsze zło".

Wprawdzie Jaruzelski skutecznie obronił liczne aktywa starego reżimu w wojsku, służbach specjalnych czy w dyplomacji, ale bardziej wynikało to ze strachu drugiej strony przed wejściem w porzuconą przez komunistów 4 czerwca rolę głównego aktora niż z realnych możliwości powstrzymania procesu demokratyzacji - szczególnie od momentu, gdy jesienią 1989 roku runęły reżimy komunistyczne w NRD i Czechosłowacji. Naturalnie takie wydarzenia, jak fakt, że pierwszym zagranicznym gościem przyjętym przez premiera Tadeusza Mazowieckiego był szef KGB, zawsze będą stanowiły pożywkę dla najbardziej fantastycznych scenariuszy, ale na gruncie znanych dziś dokumentów można stwierdzić, że Jaruzelski mylił się, gdy na początku listopada 1989 roku zapewniał nowego przywódcę NRD Egona Krenza: "Wprawdzie oddaliśmy przedsiębiorstwo, ale zapewniliśmy sobie kontrolny pakiet akcji". W rzeczywistości był już tylko mniejszościowym udziałowcem, który wykorzystał fakt, że nowi kierownicy przedsiębiorstwa woleli nie sprawdzać, ile kto ma akcji.

*Antoni Dudek, ur. 1966, politolog, historyk, pracownik Instytutu Nauk Politycznych i Stosunków Międzynarodowych UJ. Znany przede wszystkim jako badacz dziejów PRL, a także historii Polski po 1989 roku. Od 2001 roku pracownik IPN. Opublikował m.in. książki: "Reglamentowana rewolucja" (2004), "Komuniści i Kościół w Polsce" (2003), "Historia polityczna Polski 1989-2005" (2007). W "Europie" nr 199 z 26 stycznia br. opublikowaliśmy jego tekst "Założycielska wojna ideologiczna III RP".