piątek, 17 października 2008

"Świadectwo" owacyjnie i z błogosławieństwem

Jacek Szczerba, Watykan
2008-10-16, ostatnia aktualizacja 2008-10-18 09:59

Pokaz
Pokaz "Świadectwa" w Watykanie / Screening of "Testimony" in Vatican
Fot. GIAMPIERO SPOSITO REUTERS

Burzliwą owacją i błogosławieństwem papieża Benedykta XVI - który powiedział, że "Jan Paweł II jest tu teraz obecny z nieba", a potem uściskał się z Lechem Wałęsą i Kazimierzem Marcinkiewiczem - zakończyła się wczoraj w Watykanie światowa premiera filmu Pawła Pitery "Świadectwo"

Scena z prezentacji filmu
Fot. GIAMPIERO SPOSITO REUTERS
Scena z prezentacji filmu "Świadectwo" w Watykanie. Film o Janie Pawle II oglądał m.in. Benedykt XVI
Benedykt XVI i Lech Wałęsa podczas premiery
Fot. ANDREW MEDICHINI AP
Benedykt XVI i Lech Wałęsa podczas premiery "Świadectwa" w Watykanie / Pope Benedict XVI and Lech Walesa on the premiere of "Testimony"
Na fabularyzowany dokument "Świadectwo", który papież Benedykt XVI nazwał po projekcji "wzruszającą historią filmową", składają się cztery elementy: wspomnienia kardynała Stanisława Dziwisza dotyczące Karola Wojtyły, narracja prowadzona przez angielskiego aktora Michaela Yorka mająca przybliżyć polityczne tło omawianych wydarzeń, materiały dokumentalne o Karolu Wojtyle i fragmenty inscenizowane.

Jedno nie ulega wątpliwości - te elementy są połączone płynnie, czasem wprost trudno zauważyć, gdzie kończy się dokument, a zaczyna inscenizacja. Tak jest choćby w przypadku opowieści o zamachu na Jana Pawła II w Fatimie w 1982 r., gdy ranił go nożem szalony hiszpański mnich Juan Fernandez Krohn. Dziwisz przyznaje zresztą w filmie, że długo starano się utrzymać ten fakt w tajemnicy.
Premiera "Świadectwa" w Watykanie | wideo


Najsłabsze w filmie są jednak inscenizacje, a przynajmniej ich część. To po nich widać, że film ma w zamierzeniu przemówić do szerokiej publiczności za granicą. Mają formułę jasełkowo-czytankową: oto ojciec Wojtyły, oficer wojskowy, modli się, oto matka całuje małego Karola w czoło, oto Wojtyła celebruje mszę w górach - nie przy ołtarzu, lecz przy walizce, z której wyciąga kielich.

Lepiej wypada fragment z papieżem potajemnie wyjeżdżającym z Watykanu na narty - ukrywa się on w płaszczu z kapturem i jest zasłonięty gazetą -- albo wspomnienie spotkania Jana Pawła II z Lechem Wałęsą podczas pielgrzymki z roku 1983, na które generał Wojciech Jaruzelski długo nie chciał się zgodzić. W końcu przystał, by odbyło się ono w schronisku w Dolinie Chochołowskiej. Bezpieka przygotowała tam salon nafaszerowany urządzeniami podsłuchowymi, ale papież wyprowadził Wałęsę na korytarz, by mogli spokojnie porozmawiać.

Ciekawsze są archiwalia. Nie widziałem wcześniej fotek z Wojtyłą jadącym pociągiem na Sobór Watykański II. Te archiwalia mają zresztą znacznie większą siłę dramaturgiczną niż inscenizacje. Trudno się dziwić - film zaczyna się od pogrzebu papieża, gdy leżącemu w trumnie Janowi Pawłowi II zakrywają twarz chustą, by dojść w finale do kadrów z Wielkanocy 2005 r., gdy ciężko chory papież nie jest już w stanie wypowiedzieć z okna błogosławieństwa "Miastu i światu".

Film Pawła Pitery koncentruje się na dwóch rzeczach: na tym, co nowego jako papież Wojtyła zaproponował światu, i na tym, jaki był jako człowiek. Motyw pierwszy nie może się oczywiście obejść bez scen z pierwszej pielgrzymki do Polski z 1979 r. i pamiętnych słów: "Niech zstąpi Duch Święty i odmieni oblicze ziemi, tej ziemi". Narrator filmu nie ma wątpliwości, że to był początek końca komunizmu.

Podczas projekcji w watykańskiej Auli Pawła VI publiczność biła brawo dwukrotnie - gdy widzieliśmy Wojtyłę w towarzystwie kardynała Ratzingera, ale najlepiej przyjęła chyba fragmenty osobisto-dowcipne. Na przykład fragment, w którym Murzyni po polsku śpiewają papieżowi "Sto lat!", a ten im dyryguje, albo kiedy ogląda rodeo w Meksyku. Widzieliśmy też, jak papież uczy się japońskiego i uczestniczy w mszy świętej w Japonii. Japończycy natychmiast podsuwają mu mikrofon, by lepiej było słychać jego śpiew, a papież śpiewa z twarzą podpartą na dłoni.

Jest kilka nieznanych szerzej szczegółów z życia codziennego papieża: kardynał Dziwisz opowiada, że Wojtyła lubił makowce, które przywożono mu z Polski, i kawę. I o tym, że miał podzielną uwagę: na wakacjach czytał jakąś poważną książkę, a jednocześnie ktoś czytał mu coś lżejszego.

Są tu też passusy dla wielbicieli tajemnic, choćby o egzorcyzmach. Papież odprawia je nad opętaną kobietą, ale na próżno. Odchodząc, rzuca jeszcze: - Jutro odprawię za ciebie mszę świętą - i kobieta natychmiast się uspokaja. Albo Dziwisz wspomina epizod z Ludźmierza, z sierpnia 1963 r. - kardynał Stefan Wyszyński koronował wówczas tamtejszą figurę Matki Boskiej. Gdy figurę przenoszono, z jej ręki wypadło berło. Schwycił je kardynał Wojtyła. - Matka Boska chce się z tobą podzielić władzą - powiedział mu na to kardynał Franciszek Macharski

Włosi - co relacjonuje jeden z polskich księży w Watykanie - tuż po premierze krytykowali film Pitery. Przyznają podobno, że jest wzruszający, ale uważają, że nie wnosi nic nowego. Nie podoba im się zwłaszcza część o rodzinie Dziwiszów, gdyż - wedle watykańskich reguł - papież nie powinien oglądać materiałów o dziejach rodu kardynała.

Aula Pawła VI przeznaczona dla siedmiu tysięcy osób była wczoraj wypełniona w znacznej części. Wśród gości projekcji byli Lech Wałęsa i Kazimierz Marcinkiewicz, naczelny redaktor "Tygodnika Powszechnego" ksiądz Adam Boniecki, a także Jolanta Kwaśniewska i Zbigniew Boniek z żoną. Na wprost sceny, nad którą zawieszono duży ekran, siedziało mnóstwo purpuratów, gdyż na premierową projekcję przybyli biskupi i kardynałowie z odbywającego się właśnie synodu.

Gdy w auli pojawił się Benedykt XVI, ludzie bili brawo, krzyczeli: "Viva papa!", i stawali na krzesłach, by robić mu zdjęcia. Papież zasiadł na tronie, z którego przemówił po filmie. Do przygotowanej wcześniej przemowy dorzucił a vista słowa świadczące o jego autentycznym przejęciu.

Źródło: Gazeta Wyborcza

Zdjęcia Marty Żmudy-Trzebiatowskiej


FORUM/Radoslaw NAWROCKI

Adam dostał pracę, ale stracił sympatię kolegów z branży.

Z sondy, którą opublikowaliśmy przed rozpoczęciem programu "Taniec z gwiazdami", wyraźnie wynikało, że Marta jest absolutną faworytką do wygranej. Szansę aktorki z każdym odcinkiem rosną coraz bardziej, ponieważ aktorka wyśmienicie radzi sobie na parkiecie "Tańca z gwiazdami". Marta ma przewagę nad innymi uczestnikami, ponieważ dla niej próby, nie kończą się po wyjściu z sali treningowej.

marta

marta

Żmuda-Trzebiatowska ma swojego partnera na wyłączność, wiec może ćwiczyć nawet w domu. Aktorka jest związana z Adamem Królem od kilku lat, ale twierdzi, że jej ukochany wcześniej nie udzielał jej żadnych lekcji tańca.

Byłam onieśmielona wielkim mistrzem. Był czas, że w ogóle nie wychodziłam na parkiet mimo, że lubię tańczyć, bo się wstydziłam - mówi "SE" aktorka.

marta

Wbrew temu co piszą gazety Marta nie kazała TVN-owi zatrudnić jej narzeczonego. Ponoć to sama stacja wyszła z inicjatywą ściągnięcia tancerza do programu. Sam Piotr Galiński nie ukrywał radości z powodu obecności Adama. Jak twierdzi "SE" Król nie jest lubiany przez pozostałych tancerzy. Cóż, w końcu żaden z nich nie może pochwalić się takimi tytułami jak Adam. Do tego tancerz ma jeszcze piękną dziewczynę, która prawdopodobnie zgarnie Kryształową Kulę. Jest czego zazdrościć.

marta

Co prezydent powiedział w Brukseli

pw
2008-10-17, ostatnia aktualizacja 2008-10-16 18:48

W Brukseli prezydent Kaczyński nic nie mówił o referendum w Irlandii, bo nie było potrzeby, a na dyskusję o Gruzji nie zdążył

Zobacz powiekszenie
Fot. YVES HERMAN REUTERS
Prezydent Lech Kaczyński
Pytany wczoraj w Warszawie, co załatwił na szczycie, prezydent Lech Kaczyński oświadczył, że udało mu się udowodnić, iż polska delegacja nie jest podzielona. A - jak się wyraził - wielu na tym zależało.

Ocenił, że osiągnięcia delegacji, czyli ustalenie, że decyzja w sprawie pakietu klimatycznego ma zapaść jednomyślnie, a nie większością głosów, to "w tych warunkach sukces". Stwierdził przy tym, że mówienie o klimatycznej koalicji dziewięciu państw, które zmobilizował premier Tusk, to "nie do końca prawda".

Prezydent zaprzeczył doniesieniom mediów, że w czasie szczytu nie zabrał głosu. - Mówiłem, i to dość dużo, podczas kolacji roboczej w czwartek. Stwierdził, że nie było potrzeby, aby wypowiadał się na temat informacji irlandzkiego premiera o sytuacji w Irlandii po odrzuceniu w referendum traktatu lizbońskiego. Był natomiast przygotowany do zreferowania sytuacji w Gruzji, ale nie zdążył.

Według prezydenta sprawę polityki zagranicznej Unii Nicolas Sarkozy omówił w dwie minuty i prezydent nie zdążył na salę obrad z miejsca, gdzie rozmawiał ze swoimi współpracownikami. Zastrzegł, że nie było w tej sprawie żadnej złej woli premiera Tuska.

I znów skrytykował szefa MSZ Radosława Sikorskiego, który według niego zablokował wstęp prezydenckim ministrom do budynku, a także do pokojów polskiego przedstawicielstwa. Pytany, dlaczego po powitaniu z premierem Tuskiem w Brukseli protekcjonalnie poklepał go po plecach, odparł: - W Europie wszyscy się po plecach klepią, a my jesteśmy Europejczykami.

Kaczyński przeciwstawił się wznowieniu rozmów o umowie handlowej w Rosją - w jego przekonaniu Moskwa nie wypełnia porozumienia w sprawie rozejmu z Gruzją.

Źródło: Gazeta Wyborcza

Pogłębiarka "Rozgwiazda" mogła uniknąć tragedii

Czy pogłębiarka "Rozgwiazda", która zatonęła w piątek zabierając ze sobą pięciu członków załogi, mogła uniknąć katastrofy? Tak wynika z ustaleń radia RMF FM. Kapitan pogłębiarki nie uzyskał w środę, na dwa dni przed tragedią, zgody na wejście portu w Ustce."Rozgwiazda" chcąc uniknąć niekorzystnych warunków pogody, próbowała w środę wejść do portu w Ustce. Niestety nie uzyskała na to zgody. Według ustaleń dziennikarzy RMF FM kapitan prawdopodobnie nie naciskał na władze portu, bo wiedział, że takie są przepisy.

Według informacji reportera RMF FM kapitan drogą radiową rozmawiał z kapitanem usteckiego portu, oficerem portu oraz bosmanem. Miał usłyszeć, że pogłębiarka jest zbyt duża. Do tego miałaby zawinąć do portu w Ustce po godz. 21:00, a przepisy tego zabraniają. Jednostka do rana musiałaby czekać na wejście na redzie. Jak dowiedział się Paweł Żuchowski, Urząd Morski w Słupsku wyjaśnia tę sprawę.

"Rozgwiazda" tykającą bombą ekologiczną?

W zatopionej koło Kołobrzegu pogłębiarce "Rozgwiazda", znajduje się ponad 25 ton oleju napędowego. Istnieje ryzyko, że paliwo może wyciec - podało radio RMF FM.

W tej sprawie zebrał się sztab kryzysowy, który zastanawia się jak rozwiązać problem i czy rzeczywiście istnieje ryzyko wycieku paliwa. Dokładne oględziny wraku utrudniają trudne warunki atmosferyczne.

Do zatonięcia "Rozgwiazdy" doszło w piątek o godz. 6.58 w czasie holowania jednostki z Gdańska do Świnoujścia, 8 mil morskich od brzegu na wysokości Gąsek (Zachodniopomorskie). W pewnym momencie zerwał się hol, pogłębiarka przewróciła się i zatonęła.

W wypadku zginęło dwóch członków załogi pogłębiarki. Trzech pozostałych nadal uznawanych jest za zaginionych. W piątek, mimo zakrojonych na szeroką skalę dwunastogodzinnych poszukiwań, nie udało się ich odnaleźć.

W akcji ratunkowej brało udział łącznie 8 jednostek pływających i dwa śmigłowce Marynarki Wojennej. Poszukiwania prowadzono w ciągle pogarszających się warunkach atmosferycznych: stan morza wynosił 4 do 5, północno-zachodni wiatr osiągał w porywach siłę 8 stopni w skali Beauforta.

Ratownicy wyłowili z morza zwłoki dwóch członków załogi, pustą tratwę ratunkową, koło ratunkowe i kilka części z pogłębiarki.

"Rozgwiazda" to zbudowana w latach 1968-1970 w holenderskiej stoczni IHC nieco ponad 45-metrowa pogłębiarka czerpakowa bez własnego napędu. Jej armatorem jest gdańska spółka Przedsiębiorstwo Robót Czerpanych i Podwodnych.

"Rozgwiazda" zatonęła na Bałtyku - są ofiary

Fot. Stefan Kraszewski/PAP
Osiem mil od brzegu, na wysokości miejscowości Gąski (Zachodniopomorskie), zatonęła pogłębiarka "Rozgwiazda". W wypadku zginęli dwaj członkowie załogi. Trzy kolejne osoby są poszukiwane.
Zobacz to w Onet.tv!

Jak powiedział Janusz Maziarz, kierownik Morskiego Ratowniczego Centrum Koordynacyjnego w Gdyni, w poszukiwaniach bierze udział sześć jednostek pływających - morskie statki ratownicze Tajfun i Cyklon, holownik Stefan, jednostka Morskiego Oddziału Straży Granicznej SG - 216, rybacka jednostka Koł-4, łódź Brzegowej Stacji Ratowniczej z Darłowa oraz śmigłowiec Marynarki Wojennej.

W akcji miał uczestniczyć też holownik Goliat, jednak ze względu na awarię silników został on wycofany z operacji. Jednostka będzie odholowana do portu. Brzeg jest patrolowany przez funkcjonariuszy Straży Granicznej z Kołobrzegu i Darłowa oraz pracowników Brzegowych Stacji Ratowniczych tych miejscowości.

Obszar poszukiwań - jak poinformował Maziarz - ma obecnie długość 8 mil morskich i szerokość 4 mil. Ratownicy odnaleźli dotychczas dwa ciała członków załogi pogłębiarki oraz pustą wywróconą tratwę ratunkową jednostki.

Warunki atmosferyczne na Bałtyku są trudne - stan morza wynosi 4, północno - zachodni wiatr wieje z siłą do 7 stopni w skali Beauforta.

Zbudowana w 1968 roku w holenderskiej stoczni 50-metrowa czerpakowa pogłębiarka bez własnego napędu przewróciła się ok. godz. 6.58 w czasie holowania do portu w Kołobrzegu.

Przyczyny przewrócenia się jednostki nie są jeszcze znane.

"Hydraulik Joe" - nowa gwiazda kampanii w USA

mm
2008-10-17, ostatnia aktualizacja 2009-01-08 17:24
Joe Wurzelbacher i dziennikarze
Joe Wurzelbacher i dziennikarze
Fot. Madalyn Ruggiero AP

John McCain podczas debaty wspomniał o nim ponad 20 razy. Jeszcze zanim kandydaci na prezydenta USA zeszli ze sceny, telefon Joe Wurzelbachera nie przestawał dzwonić. Rano pod jego domem zgromadził się tłum dziennikarzy, a jego twarz pojawiła się w największych amerykańskich stacjach telewizyjnych i portalach internetowych. Kim jest nieoczekiwana gwiazda kampanii prezydenckiej?

Joe Wurzelbacher
Fot. Madalyn Ruggiero AP
Joe Wurzelbacher
Joe Wurzelbacher ogląda debatę
Fot. Lori King AP
Joe Wurzelbacher ogląda debatę
Joe Wurzelbacher, czyli słynny
Fot. Madalyn Ruggiero AP
Joe Wurzelbacher, czyli słynny "Joe hydraulik"

Fot. Madalyn Ruggiero AP
"Joe hydraulik"
Dziennikarze zgromadzili się pod domem hydraulika
Fot. Madalyn Ruggiero AP
Dziennikarze zgromadzili się pod domem hydraulika
Dzień po debacie dziennikarze zgromadzili się pod domem hydraulika
Fot. Madalyn Ruggiero AP
Dzień po debacie dziennikarze zgromadzili się pod domem hydraulika
"Joe hydraulik bohaterem debaty" - pisze "The Times". "Hydraulik Joe - prawdziwa gwiazda debaty" - komentuje "The Daily Mail". "Amerykańskie wybory 2008 należą do jednego człowieka: hydraulika Joe" - pisze "The Guardian".

Nic więc dziwnego, że od samego rana pod domem 34-letniego Samuela J. Wurzelbachera zbierali się dziennikarze. Pytali, czy jest zarejestrowanym wyborcą, czy ma licencję hydraulika i oczywiście - na kogo zamierza głosować. Zapraszali do telewizji. Joe pojawił się m.in. w FOX News i telewizji ABC. W CBS rozmawiał z Katie Couric - dziennikarką, która przeprowadziła słynny wywiad z Sarah Palin. I na chwilę stał się symbolem "zwykłego amerykańskiego wyborcy".

- Joe, jeśli to oglądasz, przepraszam - powiedział John McCain podczas wizyty w programie Davida Lettermana odnosząc się do jego rosnącej popularności.

Debata: "Joe, chcę ci pomóc"

Wszystko zaczęło się od słynnego już zdania Johna McCaina. - Joe, chciałbym pomóc ci kupić firmę, na którą pracowałeś całe życie - tak do hydraulika zwrócił się podczas ostatniej debaty prezydenckiej.

Polityk wspomniał o spotkaniu "hydraulika Joe" z senatorem Obamą, podczas którego Wurzelbacher skrytykował plan podatkowy Obamy. Jak twierdził, jeśli reformy czarnoskórego senatora z Illionis weszłyby w życie, on nie mógłby kupić firmy swojego pracodawcy i zatrudnić pracowników, ponieważ wszedłby w wyższy próg podatkowy. W odpowiedzi Obama po raz kolejny przypomniał: tylko osoby, które zarabiają więcej niż 250 tys. dolarów na rok będą płacić wyższe podatki - 39 proc., zamiast obecnych 36 proc.

- W moim sąsiedztwie nie ma "hydraulików Joe", którzy zarabiają 250 tys. rocznie i są zmartwieni - skomentował kandydat na wiceprezydenta Demokratów Joe Biden. A telewizja CNN sprawdziła: według amerykańskiego Biura Statystyk Pracy, średnia roczna pensja amerykańskiego hydraulika w 2007 wynosiła $47,350, czyli ponad pięć razy mniej. "Nie jest nawet bliski zarabiania takich sum, które spowodowałyby, że będzie płacił wyższe podatki, o których mowa w planie Obamy" - komentuje "Washington Post".

"On nawet nie jest hydraulikiem!"

Za prześwietlanie słynnego Joe wzięła się także telewizja FOX News. "Okazało się, że mężczyzna przywołany przez Johna McCaina jako typowy, ciężko pracujący, płacący podatki Amerykanin nie jest licencjonowanym hydraulikiem"- pisze FOX na swoich stronach internetowych. A "New York Times" przytacza opinię eksperta: w Toledo każdy pracujacy hydraulik musi mieć licencję. Joe zalega także z płaceniem podatków. "Według dokumentów sądowych jest winien 1 200 dolarów" - podkreśla FOX.

Joe nie wyjawia na kogo będzie głosował

Co na to wszystko sam zainteresowany? - Byłem bardzo zaskoczony, że moje nazwisko pojawiło się podczas debaty - powiedział dziennikarzom. - Myślę, że to pomogło im wyjaśnić swoje stanowiska. Cieszy mnie to - dodał.

Jak powiedział o sobie w jednym z telewizyjnych wystąpień, jest samotnym ojcem, który "pracuje cały dzień, przychodzi do domu, robi obiad i pomaga 13-letniemu synowi w odrobieniu lekcji".

Twierdzi, że jest raczej konserwatystą. Nie podoba mu się plan podatkowy Obamy. Darzy sympatią Johna McCaina, jednak nie do końca podoba mu się wystąpienia Republikanina podczas debaty. - O zbyt wielu rzeczach nie powiedział - komentuje Joe. I nie chce powiedzieć wprost, na kogo odda swój głos.

- Nie mam dużych wpływów. Nie jestem jak Matt Damon - mówi o sobie Joe. Mam tylko nadzieję, że nie zrobię z siebie głupka - dodaje.

Prokuratura sprawdzi Tuska

graż , mns 17-10-2008, ostatnia aktualizacja 18-10-2008 04:57

Po szczycie UE. Śledczy zbadają, czy premier nie popełnił przestępstwa uchwałą w sprawie ustalania składu delegacji. A Trybunał rozsądzi, kto ma jeździć na szczyty

autor zdjęcia: Rafał Guz
źródło: Fotorzepa
Lech Kaczyński i Donald Tusk przed rozpoczęciem Rady Gabinetowej
autor zdjęcia: Rafał Guz
źródło: Fotorzepa
Lech Kaczyński i Donald Tusk przed rozpoczęciem Rady Gabinetowej

Zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa przez szefa rządu złożyło dwóch mieszkańców Słupna (Mazowieckie).

W piśmie do prokuratury twierdzą, że Donald Tusk złamał prawo, wydając uchwałę, że to on decyduje o składzie polskich delegacji na posiedzenia Rady Europejskiej. Zarzucają premierowi przeinaczenie przepisów traktatu europejskiego, na które rząd powołuje się w uchwale. Ich zdaniem premier z osobistych pobudek próbuje zdyskredytować prezydenta.

W doniesieniu piszą też o jego „kierowniczej roli w uchwalaniu niezgodnego z prawem aktu prawnego”. Właśnie z tego powodu domagają się jego ścigania.

– Tu nie chodzi o żadne pieniactwo, tylko o szacunek dla prawa. Moim zdaniem zostało ono złamane, a zatem winni powinni zostać pociągnięci do odpowiedzialności – mówi „Rz” Marek Witt, który podpisał doniesienie. – Przyjęcie i podpisanie tej uchwały ewidentnie było działaniem na szkodę państwa, a więc jest przestępstwem. Premier powinien za to odpowiedzieć – dodaje Edward Jaworski, drugi z mieszkańców Słupna.

Prokuratura Rejonowa Warszawa-Śródmieście potwierdza, że dokument otrzymała. Informuje też, że w sprawie będzie prowadzone postępowanie sprawdzające.

– Mamy na nie 30 dni. Po tym czasie postanowimy, czy wszcząć śledztwo, czy podjąć inną decyzję – mówi „Rz” Zdzisław Kuropatwa, wiceszef Prokuratury Rejonowej Warszawa-Śródmieście.

W nieoficjalnych rozmowach śledczy przyznają, że jest mało prawdopodobne, by premier usłyszał zarzuty. Ich zdaniem w przyjęciu przez rząd uchwały i podpisaniu jej przez Donalda Tuska trudno się będzie doszukać złamania prawa.

Od przyjęcia uchwały, która jest powodem skargi mieszkańców Słupna, zaczął się ostatni konflikt między Donaldem Tuskiem a Lechem Kaczyńskim. To na jej podstawie premier nie umieścił prezydenta w składzie polskiej delegacji na szczyt UE.

W piątek wieczorem – zgodnie z wcześniejszymi zapowiedziami – Donald Tusk podpisał wniosek do Trybunału Konstytucyjnego o wykładnię, kto ma uczestniczyć w posiedzeniach Rady Europejskiej: prezydent czy premier. – Chodzi o rozstrzygnięcie sporu kompetencyjnego, jaki miał miejsce na szczycie UE – mówi szef gabinetu politycznego premiera Sławomir Nowak. Uważa, że jeśli prezydent działa w duchu konstytucji, to również powinien być zainteresowany orzeczeniem Trybunału.

PO nie zapłaci za czarne plakaty

Ani partia, ani jej szef Donald Tusk nie muszą przepraszać literata Tomasza Bielskiego, który poczuł się dotknięty billboardami z kampanii w 2007 r. – uznał w piątek warszawski sąd. Chodziło o czarne plakaty z tekstami: „zasady PiS: pogarda”, „zasady PiS: agresja”. – W walce z przeciwnikiem politycznym PO posunęła się za daleko, naruszyła moje dobra: cześć i godność jako obywatela, Polaka i patrioty – mówił Bielski, sympatyk PiS.

– Nie wystarczy subiektywne odczucie naruszenia godności, by domagać się usunięcia materiałów wyborczych, agitacyjnych partii politycznych – orzekł sąd i oddalił jego pozew o zapłatę 600 tys. zł.

dom


PiS zastawił na premiera Tuska pułapkę konstytucyjną

Po sukcesie w Brukseli premiera Tuska czeka batalia o konstytucję w kraju (© REUTERS)

Polska Wiktor Świetlik, Katarzyna Borowska

2008-10-17 08:20:35, aktualizacja: 2008-10-17 09:02:35

Donald Tusk nie powinien się zbyt długo cieszyć ze swego zwycięstwa w Brukseli. Podczas gdy trwała kłótnia między nim a prezydentem o miejsce przy stole na unijnym szczycie, PiS przygotował pułapkę na Platformę. Politycy tej partii mają dziś złożyć do laski marszałkowskiej projekt nowelizacji konstytucji.

Proponują, by w ustawie zasadniczej umieścić m.in. zapisy, dzięki którym można będzie kastrować chemicznie pedofilów i zabronić byłym esbekom pełnienia funkcji publicznych, a także otworzyć archiwa IPN. Podobne propozycje zgłaszała w ostatnich tygodniach Platforma. PiS liczy, że Platforma będzie musiała poprzeć jego inicjatywę albo będzie oskarżona o to, że jej wcześniejsze deklaracje to tylko puste obietnice.

Wygląda na to, że PO zdecyduje się na to drugie. Platforma uważa, że manewr PiS jest polityczną hucpą. - Nie poprzemy inicjatywy PiS - mówi "Polsce" szef klubu PO Zbigniew Chlebowski. Jego partia zapowiada, że kwestie esbeków i pedofilów załatwi bez zmian w konstytucji.

I faktycznie obie partie mają dość zbliżone poglądy w tych sprawach, ale kłócą się o to, kto będzie ojcem zmian. To także nie zachęci PO do poparcia propozycji PiS. Wygląda na to, że po powrocie premiera i prezydenta ze szczytu w Brukseli zacznie się w kraju kolejna wojna na górze.

PiS atakuje PO projektem ważnych zmian konstytucji

PiS chce złapać PO w pułapkę. Partia Jarosława Kaczyńskiego zebrała obietnice Platformy, które padały w ciągu ostatnich tygodni, i umieściła je w swoim projekcie zmiany konstytucji. Chodzi m.in. o otwarcie akt IPN, chemiczną kastrację pedofilów i odebranie przywilejów emerytalnych byłym esbekom. - Nasze propozycje, opisane w sześciu punktach, złożymy w lasce marszałkowskiej w piątek - mówi "Polsce" Mariusz Kamiński, rzecznik prasowy klubu PiS. - To hucpa - odpowiada PO.

W zmianie konstytucji autorstwa PiS jest m.in. możliwość przymusowego leczenia osób z zaburzeniami psychicznymi. To odpowiedź na słynną wypowiedź premiera, w której opowiadał się za przymusowym chemicznym kastrowaniem pedofilów. - Jeśli to były szczere deklaracje, to PO powinno poprzeć nasze propozycje - mówi Łukasz Zbonikowski (PiS), wiceszef specjalnej sejmowej komisji ds. zmiany w konstytucji.

- Sprawa pedofilów została już uregulowana przez rząd w kodeksie karnym. Nie trzeba zmieniać konstytucji - mówi Zbigniew Chlebowski, szef klubu PO. - Ta propozycja to hucpa polityczna.

Wiedzą, że nie dostaną poparcia poza własnym klubem. Nie można dla interesu politycznego jednej partii zmieniać ustawy zasadniczej - mówi przewodniczący. Wtóruje mu Waldy Dzikowski, wiceszef klubu PO. - Na kwestie szczegółowe jest miejsce w ustawach - mówi Dzikowski.

Platforma zapowiadała też, że chce pozbawić esbeków przywilejów. Złożyła nawet projekt ustawy, która ma odebrać im uprawnienia emerytalne. Jednak zdaniem PiS sama ustawa nic nie da. - Żeby odebrać byłym funkcjonariuszom prawa nabyte, czyli właśnie emerytury, trzeba zmienić konstytucję - mówi Zbonikowski. Także w tym wypadku PiS chce przyprzeć PO do muru.

- Skoro obiecywali szczerze, to powinni zrobić wszystko, żeby przywileje esbekom odebrać - mówi Zbonikowski. PiS chce też przeforsować zmiany dotyczące funkcjonowania Instytutu Pamięci Narodowej. Chodzi m.in. o otwarcie archiwów. PiS chce wykorzystywać m.in. to, że nawet Tusk zapowiadał w ciągu ostatnich tygodni konieczność otwarcia akt. Ostatni punkt zmian dotyczy sztandarowego już projektu PiS- otwarcia korporacji prawniczych.

- PiS chce przejąć polityczną inicjatywę w sprawach, które są domeną prawicy - ocenia Wojciech Jabłoński, politolog z Uniwersytetu Warszawskiego. - Z karaniem pedofilów i ograniczaniem praw SB była do tej pory kojarzona Platforma. PiS chce to odwrócić - ocenia.

Jednak partia Jarosława Kaczyńskiego może się przeliczyć. Jabłoński tłumaczy, że poruszane przez nią tematy już nieco przebrzmiały. Opinia publiczna oczekuje czegoś nowego, bardziej związanego z realnym życiem Polaków, np. z kryzysem ekonomicznym.

***
Konstytucja, to nie źródło kłótni

Z dr. Ryszardem Piotrowskim, konstytucjonalistą, rozmawia Anna Gwozdowska

Politycy narzekają, że nasza konstytucja nie precyzuje kompetencji prezydenta i premiera. Ostatni unijny szczyt zdaje się to potwierdzać. Czy potrzebna jest zmiana ustawy zasadniczej?
Nie sądzę, aby zmiana precyzująca te kompetencje zapobiegała konfliktom, bo one nie mają swojego źródła w konstytucji.
Uważa Pan więc, że polska konstytucja się sprawdza?
Moim zdaniem to nie konstytucja działa źle, tylko ludzie działają źle. Konstytucja jest stworzona nie na jeden czy dwa sezony, ale na dłużej. Dlatego trzeba odczekać i poddawać analizie doświadczenia wynikające ze stosowania ustawy zasadniczej. To wymaga czasu i unikania doraźnego kontekstu rywalizacji politycznej. Ta analiza musi mieć charakter ponadpartyjny.

Czyli zmiany są możliwe?
Nie można oczywiście wykluczać zmian w konstytucji, ale trzeba działać z wielką powściągliwością w tej mierze i jak powiedziałem, odejść w tym procesie od doraźnej rywalizacji politycznej. Konstytucja musi być wyrazem dobra wspólnego. Musi łączyć, a nie dzielić. Nie może być źródłem konfliktów. No i nie wszystko w konstytucji można zmieniać. Prawa człowieka nie dlatego obowiązują, że są zapisane w konstytucji, ale dlatego się tam znajdują, że obowiązują.

Tymczasem do zmian w ustawie zasadniczej szykuje się już PiS. Wcześniej poprawek nie wykluczała także PO. Może tego procesu nie da się już powstrzymać?
Ewentualne zmiany wymagają konsensusu, bardzo poważnej i szerokiej zgody. Oczywiście pod warunkiem, że w ogóle zamierzamy przeprowadzać w ustawie zasadniczej zmiany, ponieważ ta, która obecnie obowiązuje, została przecież przyjęta w referendum. Po drugie oprócz konsekwencji integracji Polski z Unią Europejską nie widzę powodu, aby zmieniać konstytucję.

I ani razu w ciągu ostatnich kilku lat nie pomyślał Pan, przy okazji różnych politycznych sporów, że zmiany by się przydały?
Zazwyczaj zmiany w konstytucji mają na celu zwiększenie zakresu praw obywatelskich. Dziś mam wrażenie, że nie o konstytucję tu chodzi. Jestem więc sceptyczny.

Partie polityczne chcą zmian ze względu na swoje interesy?
Oczywiście nie można powiedzieć, że to jest zasada ich postępowania. W każdym razie często zapominają, że należy konstytucję stosować, przestrzegać jej postanowień. Nie należy zastępować przestrzegania konstytucji postulowaniem zmian.

Dla Amerykanów konstytucja to świętość, ale jednak dopuszczają tzw. poprawki…
Naszych systemów nie można porównywać, ale na ponad 200 lat istnienia Stanów Zjednoczonych Amerykanie przyjęli tylko 27 poprawek, chociaż propozycji zmian było ponad 2500.

Unia ustępuje Polsce

Anna Słojewska , Wojciech Lorenz 17-10-2008, ostatnia aktualizacja 17-10-2008 07:36

Dzięki Polsce żaden kraj Unii nie będzie zmuszony do przyjęcia nierealistycznych założeń redukcji dwutlenku węgla. Prezydent i premier wrócili z Brukseli tak samo, jak polecieli – dwoma samolotami

Nicolas Sarkozy i Donald Tusk
źródło: AFP
Nicolas Sarkozy i Donald Tusk
Prezydent Nicolas Sarkozy, którego kraj stoi na czele Unii, ustąpił pod presją stworzonej przez Polskę koalicji
źródło: AFP
Prezydent Nicolas Sarkozy, którego kraj stoi na czele Unii, ustąpił pod presją stworzonej przez Polskę koalicji
źródło: AFP

– Mimo zamieszania kompetencyjnego udało się nam odnieść sukces – przekonywał Donald Tusk. Premier odetchnął z ulgą, bo Unia Europejska nie będzie mogła narzucić Polsce metod ograniczenia emisji dwutlenku węgla, które doprowadziłyby do gwałtownego wzrostu cen energii i mogłyby się okazać katastrofalne dla gospodarki.

Decyzja w tej sprawie ma zapaść już w grudniu, ale muszą ją poprzeć wszystkie kraje. Polska ma więc czas, aby przekonać Unię do swoich postulatów, i możliwość zablokowania niekorzystnych dla niej rozwiązań.

– Jeśli pakiet klimatyczny nie będzie uwzględniał polskich postulatów, nie zawaham się użyć weta – zapowiedział premier. Jego zdaniem Polsce pomogło stworzenie koalicji ośmiu krajów, które również nie są zadowolone z pakietu klimatycznego, oraz to, że walczyła nie tylko w swoim imieniu.

Szczyt jednak przejdzie do historii jako miejsce konfrontacji między polskim premierem a prezydentem. Rząd gwałtownie sprzeciwiał się obecności Lecha Kaczyńskiego w Brukseli, tłumacząc, że polska delegacja musi prezentować jedno stanowisko. Premier, który nie chciał udostępnić prezydentowi samolotu, aby mógł lecieć do Brukseli, w drugi dzień szczytu złożył propozycję wspólnego powrotu do kraju. Jak twierdzi Kancelaria Prezydenta, oferta dotarła jednak zbyt późno. Prezydent wrócił wyczarterowanym samolotem, którego wynajęcie kosztowało 150 tysięcy złotych. Lech Kaczyński zarzuca też szefowi MSZ, że nie zadbał o akredytacje dla jego współpracowników, wskutek czego nie miał kontaktu z doradcami.

– Jeśli ktoś poczuł się zdegustowany tymi okolicznościami, to przepraszam. Następnym razem będzie i skutecznie, i ładnie – mówił premier. Również prezydent wyraził nadzieję, że w przyszłości nie dojdzie do takich sytuacji.

Komentarz Igora Janke

Piotr Adamczyk - Zaczynałem od komedii

Jan Bończa-Szabłowski 09-10-2008, ostatnia aktualizacja 09-10-2008 14:18

Z Piotrem Adamczykiem rozmawia Jan Bończa-Szabłowski

autor zdjęcia: krzysztof mystkowski
źródło: KFP

Rz: Udało się panu uciec od wizerunku filmowego papieża?

To pytanie pojawia się zbyt często. Sęk w tym, że wcale nie czuję potrzeby uciekania od tego wizerunku. Bardzo się cieszę, że miałem okazję zagrać Ojca Świętego. Ta rola wcale nie zamknęła mi drogi do innych propozycji. Przeciwnie, jestem przekonany, że otworzyła wiele drzwi.

A nie jest pan zazdrosny, kiedy ktoś inny gra Karola Wojtyłę, tak jak ostatnio zrobił to Andrzej Chyra?

Nie widziałem spektaklu, ale nie jestem zazdrosny. Wydaje mi się, że wszystko, co chciałem wyrazić w postaci naszego wielkiego Polaka, zrobiłem w obu częściach filmu Battiato. I dlatego nie przyjąłbym już tej roli w innych produkcjach. Na taki Mount Everest wchodzi się tylko raz.

Rola papieża, zwłaszcza dla młodego aktora, była rzeczywiście wysoko zawieszoną poprzeczką. I wielu zadawało sobie pytanie, jaki będzie pana następny krok.

Jerzy Pilch z przekąsem powiedział, że po tej roli właściwie powinienem umrzeć. Ale mam inne plany. Przed papieżem grałem różne postacie i jakoś nikt mnie nie pytał, jak to jest zagrać Charona po Łgarzu czy Chopina po Stawroginie.

Ale w świadomości wielu tą rolą wszedł pan niemal do panteonu świętych polskiego aktorstwa. Kiedy więc pojawiły się informacje na temat filmu o księdzu Popiełuszce, uważano, że pan będzie grał tę postać.

I kiedy zdecydowałem się na rolę kryptogeja w „Lejdis”, sądzono, że zrobiłem to specjalnie, by odciąć się od tamtego wizerunku.

A nie było tak?

Nie. Aktorstwo to zawód, który sprawia mi ogromną frajdę. I zagram każdą rolę, która wniesie do mojej drogi artystycznej coś nowego. Postacie w „Testosteronie” i „Lejdis” nie były wyrazem manifestacji. Przyjąłbym je, gdybym nie grał papieża, bo były interesujące. Z dużą nadzieją patrzę na rozwój kinematografii w Polsce, ale nie osiągnęliśmy jeszcze poziomu, w którym aktor może przebierać w dziesiątkach wyjątkowych ról. Staram się przynajmniej wybierać to, co wydaje mi się ciekawym wyzwaniem, przygodą. Czymś, czym będę potrafił widzów zaskoczyć.

W „Nie kłam, kochanie” nawet producent był zaskoczony, że tak świetnie czuje pan komedię.

Przy większości ról komediowych wciąż spotykam się ze zdziwieniem, że mogę być śmieszny. A tymczasem zacząłem uprawiać swój zawód dlatego, że potrafiłem rozśmieszać. Byłem klasowym dowcipnisiem i moje pierwsze amatorskie role w Teatrze Ochoty państwa Machulskich czy nawet pierwsze role w spektaklach dyplomowych to były najczęściej role komediowe. Koledzy znają mnie głównie z nich. To dla nich było zaskoczeniem, że nagle pojawił się jakiś Stawrogin, Chopin czy Konrad w „Wyzwoleniu”. Przez lata wróżono mi, że będę się świetnie realizować w farsach.

Jan Paweł II, uważany przez wielu za najwybitniejszego Polaka naszych czasów, wspaniale rozsławił imię Polski na świecie. Czy pana zdaniem potrafiliśmy to docenić?

Na pewno mogliśmy zrobić więcej. To przecież paradoks, że to Włosi, wykorzystując cały nasz potencjał: historię, polskie lokacje, polskich aktorów i ekipę, zrobili film o nas, ale mimo wszystko bez nas. To wyłącznie włoska produkcja. Dzięki filmowi Włocha Giacomo Battiato wielu ludzi na świecie dowiedziało się o naszej historii, o naszych pokręconych, bardzo skomplikowanych i tragicznych losach.

Od lat próbujemy prostować ewidentne zakłamania, kiedy mówi się „polskie obozy koncentracyjne”, protestujemy, wysyłamy noty dyplomatyczne. Tylko dlaczego nie potrafimy zrobić fascynującego filmu o naszej historii, który chętnie by obejrzała publiczność na całym świecie. Kręcąc obecnie film w Portugalii, rozmawiam z bardzo wykształconymi ludźmi i oni nie mają pojęcia o wejściu wojsk radzieckich do Polski, o Katyniu. Nasza historia jest jak świetnie napisany scenariusz filmu, tylko wciąż brakuje nam odwagi, by przenieść ją na międzynarodowe ekrany. I dlatego robią to Włosi, Anglicy. Volker Schloendorf nakręcił film o Annie Walentynowicz.

Słyszałem, że Giacomo Battiato po filmie o papieżu tak bardzo zainteresował się naszą historią, że planował nawet opowieść o Katyniu.

Tak. Scenariusz wyglądał bardzo zachęcająco, to miała być wielka międzynarodowa produkcja. Jednak producent wycofał się, gdy usłyszał, że powstaje film Andrzeja Wajdy. Giacomo bardzo zagłębił się w tę tragiczną opowieść i postanowił przenieść niektóre wątki do swojego filmu o tragedii w Srebrenicy. Cieszę się, że w tym filmie – „Resolution 819” – jest polski wątek, bo główną rolę kobiecą gra tam Karolina Gruszka. Wciela się w postać lekarza patologa panią Klonowski, która brała udział przy ekshumacji masowych grobów. Film zakwalifikował się na rzymski festiwal filmowy.

Pokaz będzie 29 października. Potem, mam nadzieję, zobaczą go Polacy. Ta ludzka tragedia opowiedziana jest niezwykle wzruszająco, świetnie pokazuje koszmar i bezsens wojny. Nastrój potęguje muzyka Ennio Moricone, czyli podobny zestaw twórców, który brał udział przy produkcji „Karola”. „Karol” świetnie rozszedł się także na płytach DVD.

Tak w milionach egzemplarzy na całym świecie. Przykro mi jednak, że jedynie Polacy nie mają możliwości obejrzenia pełnej wersji tego filmu. W Polsce pierwszą część dystrybuowała TVN, drugą zaś TVP. Na wydaniu DVD z drugą częścią jest tylko wersja krótka, tzw kinowa, bo nikt nie zrobił polskiego dubbingu całości. Wycięto ponad 40 minut, w tym kilka scen, które mówiły o papieżu z poczuciem humoru i pewnym oddechem. Pozostawiono jedynie wersję dubbingowaną, nie ma możliwości usłyszenia wersji oryginalnej, a przecież nagrywaliśmy ten film po angielsku. To nie jest wersja, którą Giacomo Battiato chciałby pokazać Polakom, ani taka, którą ja bym chciał pokazać.

Zanim po Chopinie i Janie Pawle II zagra pan kolejnego wielkiego Polaka, pojawi się film o Einsteinie. W jakiej roli tam pan wystąpi?

Jest niewielka, ale bardzo ciekawa. Po filmie Battiato potraktowano mnie jako włoskiego aktora. Gram przyjaciela Einsteina, który – studiując z nim w Zurychu – miał opinię najlepszego studenta. Potem jednak sukcesy Einsteina tak bardzo go bolały, że stał się jego największym wrogiem. Będąc w NSDAP, niezwykle mu szkodził. To postać fikcyjna, ale bardzo bliska życia. Uosobienie wszystkich antagonistów i wrogów, których Einstein na swojej drodze spotykał niemal każdego dnia. Liliana Cavani, reżyserka filmu, lubi prowokować i jestem przekonany, że powierzając mi tę postać, myślała sobie: zaskoczymy wszystkich, papież zagra złego. Ostatnio sporo gra pan w filmach, rezygnując z tego, co zawsze było pana wielką pasją, czyli teatru. Nie tęskni pan za sceną?

Bardzo. Na szczęście „Władza”, w której partneruję Januszowi Gajosowi, jest wciąż w repertuarze Teatru Narodowego. I pewnie kiedy będzie okazja, znów coś zagram. Są plany, by „Emigrantów” Mrożka, których grywam we Włoszech, włączyć do repertuaru jednego z rzymskich teatrów.

Od pewnego czasu bardzo pociągają mnie jednak podróże. Poznawanie kolejnego miejsca na Ziemi nie z perspektywy turysty, który wysiądzie z autokaru i zrobi kilka zdjęć, tylko człowieka, który przez chwilę się tam zatrzyma, pozna ludzi, nawiąże przyjaźnie. To mi się zawsze bardzo podobało. I teraz wreszcie mogę spełnić swe marzenia. Dlatego – może to nieładnie zabrzmi – jeśli mam zagrać w teatrze albo wyjechać na dwa miesiące w nieznane, to w tym momencie życia wybieram to drugie.

A była jakaś egzotyczna propozycja filmowa?

Co najmniej kilka. Pamiętam, jak podczas jednej z moich podróży do Meksyku zaproponowano mi postać Jimmy’ego, pierwszoplanową rolę w powstającej tam telenoweli. –Ale ja nie mówię po hiszpańsku – przekonywałem reżysera. – Nie szkodzi – odpowiedział. – Jimmy też nie mówi, więc będziesz się uczył tego języka razem z nim. Mimo wielu zachęt Jimmy’ego jednak nie zagrałem, bo przestraszyłem się, że ten meksykański tasiemiec mógłby być kiedyś pokazywany w Polsce. Ale gdzieś podświadomie tego pół roku spędzonego w Meksyku trochę mi jednak żal. Byłaby to wspaniała przygoda, a przy okazji nauczyłbym się hiszpańskiego.

Podobno grał pan nawet na Syberii?

To prawda, zdjęcia do filmu „Czeluskin 2” kręcone były pod kołem podbiegunowym. Film nagrywany w języku rosyjskim, jednym z polskich współproducentów była TVN oraz spółka, którą sam założyłem – Aperto Films. To była naprawdę męska przygoda, wymagająca hartu ducha i sporego poświęcenia. Mieszkając tam przez trzy tygodnie, uzyskaliśmy taką surowość, której w żaden sposób nie dałoby się zagrać. I charakteryzacja nie była potrzebna, bo niemal wszyscy mieliśmy odmrożone nosy. W maju temperatura dochodziła do minus 15 stopni.

Karol. papież, który pozostał człowiekiem, 21.00, TVP 2, niedziela

20.40, TVP 2, czwartek

Piotr Adamczyk

Jeden z najciekawszych aktorów filmowych i teatralnych młodego pokolenia. W 1995 roku ukończył warszawską PWST. Na drugim roku wyjechał do Londynu na stypendium do Brytyjsko-Amerykańskiej Akademii Teatralnej. Tam w przedstawieniu dyplomowym zagrał tytułową rolę w „Hamlecie” (w języku angielskim). Przez wiele lat był aktorem Teatru Współczesnego w Warszawie. Ostatnio we „Władzy” w Teatrze Narodowym w Warszawie gra Ludwika XIV. Występuje też po włosku w „Emigrantach” Mrożka w Rzymie. Karierę na dużym ekranie rozpoczął tytułową rolą w filmie „Chopin. Pragnienie miłości”. Międzynarodowe uznanie zdobył rolą Karola Wojtyły w filmach Giacomo Battiato. Ostatnio założyciel i prezes firmy producenckiej Aperto Films. Ma 36 lat.

Rzeczpospolita

Kożuchowska - Życie mnie zmieniło

Barbara Hollender 17-10-2008, ostatnia aktualizacja 17-10-2008 01:06

Z Małgorzatą Kożuchowską rozmawia Barbara Hollender

źródło: Rzeczpospolita
źródło: Forum
źródło: Rzeczpospolita

RZ: „Senność” to film o ludziach, którzy budzą się z życiowego letargu. Co jest letargiem dla aktora?

Poczekalnia – czas, gdy się nie gra, gdy nie przychodzą propozycje, nie dzwoni telefon, nie ma potwierdzenia swojej zawodowej wartości. Ale również rutyna – kołowrót zajęć, które nas nie interesują i nie inspirują.

Czy zgoda na rutynę nie jest czasem ucieczką od bezrobocia?

Myślę, że między tymi dwoma stanami jest długa droga. Rutyna nie jest „zamiast”. Ona pojawia się, gdy człowiek za daleko zabrnie, nie powie w porę „stop”. Senność ogarnia nas wtedy, gdy przestajemy się buntować, rezygnujemy z marzeń, zapominamy, dlaczego zostaliśmy aktorami.

A dlaczego pani została aktorką?

Pochodzę z rodziny nauczycielskiej, bez artystycznych tradycji, nie wiedziałam, na czym polega ten zawód, to była intuicja. Od dziecka coś mnie ciągnęło na scenę. W szóstej klasie podstawówki trafiłam na zajęcia Studia Poetyckiego przy Młodzieżowym Domu Kultury w Toruniu. To był rodzaj warsztatów teatralnych, spektakle dawaliśmy rzadko, ale zawsze stawały się wydarzeniem w życiu kulturalnym miasta. Dla mnie to był cudowny, fascynujący świat. Chciałam w nim zostać.

Na egzaminach wstępnych do Akademii Teatralnej młodzi ludzie zwykle mówią monologi Gustawa-Konrada czy wiersze Norwida. Pani recytowała „Pchłę-szachrajkę”...

Miałam w repertuarze Norwida, Mickiewicza, Miłosza, ale też Tuwima i Brzechwę. Komisja wybrała wiersz Brzechwy, bo pewnie była już zmęczona tym ciężkim repertuarem. A ja lubiłam „Pchłę”, pasowała do mojego charakteru, temperamentu, poczucia humoru. Zawsze byłam osobą patrzącą na świat przez różowe okulary.

Udało się pani nie zdjąć ich w szkole?

Nie, Akademia Teatralna czasem bardzo okrutnie odkrywa ludzi, pokazuje, kim są, jakie mają predyspozycje, a jakich im brakuje. Ale też zmusza do szukania. I przyznam, że podczas studiów czułam się jak łamana kołem.

Miałam w sobie naturalną pogodę, otwartość i komediową charakterystyczność, więc pedagodzy starali się wydobyć ze mnie inne tony. Na przykład kiedy przygotowywaliśmy „Balladynę” dostałam rolę tytułową, mimo, że wszystko predestynowało mnie do zagrania Aliny.

Zamykałam się na całe godziny w sali prób, zasłaniałam okna ciemnymi kotarami i starałam się dogrzebać do mroków własnej osobowości, znaleźć w sobie tę Balladynę. Zrozumiałam, że w aktorstwie nie wszystko jest proste. Że mamy całe pokłady wrażliwości, które musimy odkryć. I że szczęściem jest trafić na kogoś, kto zechce nam w tym pomóc, choć czasem taka wiwisekcja może boleć. Dziś myślę, że to właśnie jest fascynujące. Szkoła panią zmieniła?

Życie mnie zmieniło.

Na początku kariery zależało pani chyba głównie na teatrze, gdzie zresztą spotkała się pani z wybitnymi reżyserami: Warlikowskim, Jarzyną, Jarockim.

Te spotkania były fantastyczne. Nie zawsze łatwe. Grzegorz Jarzyna przyszedł do mojego Teatru Dramatycznego zrobić jedno przedstawienie. W „Niezidentyfikowanych szczątkach ludzkich” Brada Frasera grałam w dublerze z Magdą Cielecką, która występowała u nas gościnnie. Zaczęłam próbować dopiero po premierze. Jarzynie chyba już nie za bardzo chciało się ze mną pracować, miał gotowe świetne przedstawienie. Ale po dwóch dniach zapalił się do naszej wspólnej pracy. Może dlatego, że miałam na postać Candy zupełnie inne, własne spojrzenie. Ta rola była totalna, bezkompromisowa. Trzeba się było dla niej co wieczór rzucać na głowę z dziesiątego piętra. Przez półtorej godziny skrajne uczucia, skrajne emocje. To było balansowanie na krawędzi. Tęsknię za tym. Chciałabym przeżyć coś takiego jeszcze raz.

To dlaczego po „Poskromieniu złośnicy” Warlikowskiego, po Jarzynie, po obu „Kilerach”, przyjęła pani rolę w serialu „M jak miłość”, którego atutem są przyziemność i zwyczajność?

Aktor musi grać. Po filmie Machulskiego, który zresztą był świetnym doświadczeniem, w kinie proponowano mi głównie role energicznych dziennikarek. Nie chciałam się powielać. No i chyba podświadomie próbowałam wzmocnić swoją pozycję. Po pierwszych spotkaniach z producentami obiecałam sobie, że zrobię coś, by mężczyzna wstawał jak się ze mną wita, a nie siedział rozparty, jedząc sardynki z puszki, gdy ja – posłusznie stojąc w progu – recytuję swoje CV.

Hanka, na początku przecież dziewczyna znikąd, zła i przewrotna, miała w sobie intrygującą tajemnicę. Wtedy nie było mowy, że ta praca potrwa dłużej niż parę miesięcy. Polubiłam „M jak miłość” i chciałam ze swojej postaci zrobić coś interesującego. A potem nagle serial zaczął mieć jakąś porażającą siłę. Dostawałam listy, byłam zapraszana na spotkania, ludzie dziękowali mi za siłę, jaką daje im ta postać.

Nie czuje się pani za bardzo utożsamiana z Hanką?

Nie. Ani role filmowe, ani moja ostatnia, pięcioletnia współpraca z Jerzym Jarockim w Teatrze Narodowym, to nie były zajęcia na marginesie. Moje życie nie zaczyna się i nie kończy na Hance Mostowiak. Pracuję naprawdę ciężko, żeby połączyć różne formy uprawiania swojego zawodu i daje mi to satysfakcję.

A nie boi się pani, że ileś propozycji mogło pani uciec? Zawsze można zaplanować zdjęcia w serialu tak, by aktor mógł zagrać w filmie albo uczestniczyć w próbach teatralnych.

Ale reżyserzy często boją się serialowych aktorów, wolą szukać nowych twarzy...

Ja już nigdy nie będę nową twarzą. Nikt mnie nie odkryje, chyba, że na nowo. Dużo gram. W teatrze jestem Leną w „Kosmosie” Gombrowicza i nieszczęśliwie zakochaną Tatianą w „Miłości na Krymie”. Także Albertynką, Alicją i Ritą Gombrowicz w „Błądzeniu”. W telewizji Hanką Mostowiak, pogubioną Mają w „Tylko miłość”, wyrachowaną bizneswoman w „Teraz albo nigdy”. W kinie właśnie odbyła się premiera „Senności”, gdzie gram narkoleptyczkę, kobietę oszukiwaną i zazdrosną o męża. Nie mam poczucia, że pociągi odjeżdżają, a ja stoję na przystanku i cały czas na coś czekam. Choć nie ukrywam, że bywa ciężko, kiedy miesięcami wstaję rano o piątej, żeby pojechać na plan, zdążyć na próbę i wieczorem zagrać przedstawienie, a i tak w końcu ktoś zapyta Jarockiego: „Po co pan profesor zatrudnia serialowe aktorki?” Przyzwyczaiłam się, że stale muszę coś komuś udowadniać.

Teraz musi pani pewnie udowodnić, że Kożuchowska nie jest już dziewczyną, lecz młodą, dojrzałą kobietą. Nie będzie to łatwe, bo nie wygląda pani na osobę, która za kilka lat skończy czterdziestkę.

Od jakiegoś czasu określenie „aktorka młodego pokolenia” rozśmiesza mnie, ale traktuję je jako komplement. Na przykład ostatnio, po dziesięciu latach od premiery dostałam nagrodę za debiut dekady w „Kilerze”. Jakoś nie zdawałam sobie sprawy z tego, że to było tak dawno....

Rola w „Senności” przyniosła pani satysfakcję?

Tak. Praca z Magdą Piekorz i jej ekipą była wspaniałym doświadczeniem, za takimi spotkaniami w kinie tęsknię. Teraz czekam na opinie publiczności, festiwalowa gdyńska przyjęła film niezwykle ciepło.

Jest pani bardzo zapracowana. Jak pani wytrzymuje takie tempo?

Bywa, że chcę sobie powiedzieć: „Koniec z serialem. Teraz tylko teatr, czasem film. Chcę mieć więcej czasu dla siebie, założyć ogródek, ugotować obiad”. Ale zaraz potem dzwoni telefon: „Pojedziesz do Pekinu na paraolimpiadę spotkać się z naszymi olimpijczykami? Zaśpiewasz na koncercie z okazji odzyskania niepodległości? Przyjedziesz do dzieci na oddział? Samochód jutro czeka na ciebie w wytwórni 6.30…” Aktor lubi czuć się potrzebny.

Uchodzi pani za jedną z najelegantszych polskich aktorek, stała się pani bohaterką prasy kolorowej. Przyzwyczaiła się pani do artykułów w brukowcach?

Trudno przejść do porządku dziennego nad tym, że ktoś cię oczernia wyłącznie z chęci zysku, absolutnie bez żadnej winy z twojej strony. Ja to wszystko traktuję jako zło konieczne, pewną konsekwencję mojej popularności. Nie wdaję się w komentowanie, sprostowania, staram się tego nie czytać. Oczywiście czasami pewne wyssane z palca informacje do mnie dochodzą, gdy ktoś na plan przyniesie jakąś gazetę. Ale nauczyłam się nie dementować nieprawdziwych informacji. Osoby, które je publikują doskonale wiedzą, że to wyłącznie plotki. Nie są otwarte na dialog. Dlatego nie wchodzę w polemiki na łamach mediów, tylko robię swoje.

Ostatnio bardzo dyskretnie wyszła pani za mąż, bez żadnych hec, sponsorów i sprzedawania zdjęć.

Chyba jednak nie tak do końca dyskretnie… Ale jak się zachować kiedy przez dwa tygodnie papparazzi stoją pod moim domem dzień i noc, jeżdżą za mną i za Bartkiem kilkoma samochodami, żebyśmy nie zdołali im uciec. Są dosłownie wszędzie, a w dniu ślubu od rana okupują pierwsze ławki w Kościele? Co wtedy zrobić? Udzieliliśmy jednego wywiadu, aby uciąć insynuacje, których pojawienia się byliśmy pewni. Chcieliśmy, żeby o najważniejszych momentach w naszym życiu napisano prawdę. I więcej mówić nie będę. Nie zasłaniam się parasolami, nie chodzę w kapturze, nie otaczam się ochroniarzami. Żyję jak każdy człowiek. I mam swoje prywatne sprawy, które chcę zachować wyłącznie dla siebie.

Małgorzata Kożuchowska

Dla milionów telewidzów jest przede wszystkim Hanką Mostowiak z „M jak miłość”. Tę rolę w popularnej telenoweli Małgorzata Kożuchowska (rocznik 1971) gra od ośmiu lat. Od zeszłego roku jest także Mają Kryńską z „Tylko miłość”. Ale telewizja to tylko część jej zawodowego życia. Aktorka zawsze była i jest nadal wierna scenie. Należy do zespołu warszawskiego Teatru Dramatycznego, gdzie grała m.in. w spektaklach Piotra Cieślaka, Krzysztofa Warlikowskiego, Grzegorza Jarzyny. W Narodowym wystąpiła gościnnie w „Błądzeniu” według Gombrowicza w reżyserii Jerzego Jarockiego. W kinie publiczność zapamiętała ją jako energiczną dziennikarkę z „Kilerów” Machulskiego. Grała też w filmach Ryszarda Zatorskiego, Feliksa Falka, Janusza Kamińskiego. W tym tygodniu na ekrany wchodzi „Senność” Magdaleny Piekorz, gdzie wciela się w postać aktorki-narkoleptyczki.

Tylko miłość

16.30 | Polsat | piątek

M jak miłość

20.35 | TVP 2 | poniedziałek

20.40 | TVP 2 | wtorek

Rzeczpospolita

Na kłopoty Kołodko

"JEŻELI MIN. ROSTOWSKI MA JAKIEŚ PYTANIA, TO SŁUŻĘ POMOCĄ"

TVN24
- Jak koordynowałem politykę w Polsce, to produkcja rosła coraz szybciej, a inflacja coraz wolniej - chwalił się w "Magazynie 24 Godziny" były minister finansów, profesor Grzegorz Kołodko. Czy ma też rozwiązanie na światowy kryzys gospodarczy?
Kołodko ocenił, że Unia Europejska radzi sobie z kryzysem o wiele lepiej niż robi to USA. Zaznaczył jednak, że media za bardzo straszą ludzi w sprawie kryzysu. - Nie dajcie się państwo zwariować - apelował.

Recepta na kryzys

Pytany ja poradzić sobie z kryzysem Kołodko odparł: - Odejść od polityki neoliberalnej.
I dodał: - Obecnie wali się w USA prymitywno-liberalny kapitalizm, który skompromitował się w Polsce w latach '90.
Jak świat walczy z kryzysem (TVN24)


Były minister finansów ocenił, że polska gospodarka jest w "niezłym stanie", choć jak zaznaczył, mogłaby być w lepszym.

- Kiedy ja koordynowałem politykę w Polsce, to produkcja rosła coraz szybciej, a inflacja coraz wolniej. Teraz produkcja rośnie wolniej, a ceny szybko idą w górę - powiedział Kołodko.

Szansa dla stoczni

Profesor odniósł się także do złej sytuacji w polskich stoczniach. - Nie jest to na pewno efekt lenistwa stoczniowców - ocenił - To skutek fałszywej, neoliberalnej polityki - wyjaśnił.

Kołodko stwierdził, że stocznie podczas zawierania niektórych kontaktów szacowały, iż kurs euro w stosunku do złotego będzie wynosił ponad 4 zł. Tymczasem spadł on nawet do 3 zł.

- Stocznie muszą wykorzystać szansę, przed którą stoją. Kryzys jest szansą dla stoczni - powiedział były minister finansów.

Nie wraca do polityki

Kołodko zdementował informacje "Dziennika", według którego profesor miałby wrócić do polityki i związać się z SLD.

- Ale jeżeli minister finansów Jacek Rostowski (który czekał w studiu TVN24, na występ w następnej części "Magazynu 24 godziny") będzie miał jakieś pytania, to służę pomocą - deklarował minister finansów w czterech lewicowych rządach.

rh//mat/el

Rekordowe `Mam talent` z drugim sezonem

Jury programu ''Mam talent!'' w komplecie.

Nie jest to co prawda wiadomość szczególnie zaskakująca, ale warta odnotowania. "Mam talent! " doczeka się drugiego sezonu. Jak podał serwis Wirtualnemedia, jeszcze w listopadzie może dojść do podpisania kontraktu na kolejną edycję show. Wszystko dzięki rekordowej oglądalności i gigantycznym wpływom z reklam, jakie program zapewnił stacji TVN w przeciągu ostatnich dwóch miesięcy.

"Mam talent! " jest niekwestionowanym hitem jesiennej ramówki stacji TVN. Od premierowego odcinka, regularnie śledzi go 4,5 miliona osób. To drugie po "Tańcu z Gwiazdami " show, które gromadzi tak dużą widownię. A wiele wskazuje na to, że oglądalność jeszcze wzrośnie. "Mam talent!" wkracza bowiem w decydującą fazę - od soboty stacja TVN pokazywać będzie półfinały na żywo (łącznie 5 odcinków), w których prezentować się będą zwycięzcy dotychczasowych programów. Uczestnicy podzieleni zostaną na 5 grup, w każdym odcinku będzie miało miejsce osiem występów na żywo. Najlepszych wybiorą telewidzowie, głosując smsowo. W każdym odcinku wybrane zostaną po dwie osoby, które przejdą dalej, do finału. Ostatni odcinek show TVN pokaże 29 listopada. Zmierzy się w nim 10 finalistów. Zwycięzca otrzyma 100 tys. euro.

Dla stacji "Mam talent!" to prawdziwa dojna krowa. Za spot podczas finału programu trzeba będzie zapłacić aż 142 tysiące złotych! Nie wspominając już o wpływach z smsów, które na pewno będą ogromne. Trudno się zatem dziwić, że kierownictwu stacji bardzo zależy na kontynuacji programu. Ostateczne decyzje zapaść mają już w listopadzie. Nieoficjalnie mówi się, że już w styczniu ruszą castingi do kolejnej edycji programu.

Steven Soderbergh i gwiazda porno Sasha Grey

Sasha Grey

Steven Soderbergh obsadził aktorkę pornograficzną w głównej roli w najnowszym filmie.
Sasha Grey, dotychczas gwiazda filmów dla dorosłych, wystąpi w obrazie "The Girlfriend Experience". Niskobudżetowy dramat przedstawia historię ekskluzywnej call girl. Tytuł obrazu nawiązuje do zjawiska, w którym bogaci klienci płacą prostytutkom nie tylko za usługi erotyczne, ale również za odgrywanie roli idealnej dziewczyny. Intymność rodząca się w takim "związku" jest dużo większa niż w przypadku "zwyczajnej" nocy płatnej rozkoszy.

Scenariusz do dzieła napisali Brian Koppelman i David Levien.

20-letnia Sasha Grey rozpoczęła pracę na planie filmów pornograficznych w wieku 18 lat. W styczniu tego roku aktorka została najmłodszą laureatką nagrody Adult Video News przyznawanej za występy w produkcjach dla dorosłych. Młoda gwiazda wystąpiła do tej pory w dwóch niewielkich rolach w "konwencjonalnych" filmach.

Steven Soderbergh zakończył niedawno pracę nad filmem biograficznym "Che". Premiera obrazu planowana jest na rok 2008