środa, 5 marca 2008

Jakie są konsekwencje legislacyjnego bezprawia

Przemysław Mijal 05-03-2008, ostatnia aktualizacja 05-03-2008 07:05

O zamieszaniu prawnym związanym z zawyżonymi opłatami za kartę pojazdu pisze asystent w Katedrze Prawa Konstytucyjnego i Integracji Europejskiej WPiA Uniwersytetu Szczecińskiego, radca prawny

Najpierw Trybunał Konstytucyjny orzekł, że rozporządzenie ministra infrastruktury z 2003 r. w sprawie wysokości opłat za kartę pojazdu (DzU nr 137, poz. 1310) jest sprzeczne z konstytucją i ustawą. Następnie Sąd Najwyższy w uchwale z 7 grudnia 2007 r. (III CZP 125/07) uznał, iż Skarb Państwa nie ponosi odpowiedzialności za szkody wyrządzone przez wydanie wskazanego rozporządzenia w czasie, gdy jego przepisy, mimo stwierdzenia ich niekonstytucyjności, nadal obowiązywały. Uchwałę SN zrelacjonowała Izabela Lewandowska („Rz” z grudnia 2007 r.), pisząc m.in., iż osoby, które w latach 2003 – 2006 wniosły zawyżoną opłatę za karty pojazdów dla samochodów sprowadzanych z zagranicy, nie mogą liczyć na jej zwrot. Wniosek ów należy uznać za błędny, choćby z tego powodu, że uchwała SN odnosi się jedynie do dopuszczalności żądania odszkodowania opartego na przepisie art. 4171 § 1 kodeksu cywilnego, co nie stanowi jedynej podstawy dochodzenia zwrotu dokonanych przez właścicieli pojazdów wpłat.

Możliwości żądania zapłaty należy upatrywać bowiem w innych przepisach prawa krajowego. Dodatkowo przepis rozporządzenia stanowiący podstawę pobrania opłaty za wydanie karty pojazdu naruszał art. 90 traktatu ustanawiającego Wspólnotę Europejską (TWE), bowiem wyłącznie rejestracja auta sprowadzonego z zagranicy implikowała obowiązek wniesienia opłaty wyższej niż w pozostałych przypadkach.

Błędna podstawa prawna żądania

Należy mieć na uwadze, iż orzeczenie SN zostało wydane w wyniku sformułowanego przez Sąd Okręgowy w Legnicy pytania prawnego na kanwie sprawy o zapłatę odszkodowania, w której jako podstawa żądania wskazany został przepis art. 4171 § 1 k.c. przewidujący odpowiedzialność Skarbu Państwa za tzw. bezprawie legislacyjne. Tym samym zakres skierowanego do SN pytania prawnego powstałego przy rozpoznawaniu apelacji obejmował jedynie kwestę zasadności dochodzenia odszkodowania na podstawie powołanego przepisu k.c. i nie odnosił się do innych możliwości egzekwowania pobranych na podstawie wadliwego konstytucyjne przepisu rozporządzenia opłat za wydania kart pojazdu. Prezentowany przez SN pogląd na temat skutków odroczenia przez TK terminu utraty mocy obowiązującej niekonstytucyjnych przepisów oraz podstawy oddalenia powództwa w niniejszej sprawie przez sąd I instancji, który uznał, iż w momencie pobrania opłaty przepis rozporządzenia formalnie obowiązywał, a zatem dochodzenie odszkodowania na podstawie art. 4171 § 1 k.c. jest wykluczone, należy uznać za wadliwy.

Odroczenie utraty mocy obowiązującej

Odroczenie przez TK terminu utraty mocy obowiązującej uznanego za niekonstytucyjny aktu normatywnego ma na celu zapobieżenie negatywnym skutkom powstania luki w systemie prawa. Zmierza to przede wszystkim do zapewnienia ochrony praw jednostki poprzez zminimalizowanie bądź uchronienie adresatów norm prawnych, co do których orzeczona została niekonstytucyjność, przed skutkami ich usunięcia z systemu prawa. Pozostaje to bez wpływu na fakt, iż wzruszalne domniemanie zgodności z ustawą zasadniczą powszechnie obowiązującego źródła prawa w wyniku orzeczenia TK zostało obalone, a co za tym idzie – przepis rozporządzenia, choć formalnie z woli TK obowiązujący, obarczony jest wadą niekonstytucyjności.

Konsekwencje dla sądu

Sąd powszechny, zobowiązany na mocy art. 8 ust. 2 ustawy zasadniczej do bezpośredniego stosowania konstytucji, działając na podstawie jej art. 178, powinien odmówić zastosowania rozporządzenia – jako aktu podustawowego – ze skutkiem między stronami toczącego się postępowania (ad casum), mimo że utrata mocy obowiązującej uznanego za niekonstytucyjny przepisu, wywołująca skutek erga omnes, została przez TK odroczona. Skoro zdaniem SN orzeczenie TK stwierdzające zgodność przepisów ustawy i rozporządzenia z określonymi przepisami konstytucji powoduje, że sąd powszechny nie może odmówić ich stosowania z powodu sprzeczności z tymi przepisami konstytucji (uchwała z 4 lipca 2001 r., III ZP 12/01, OSNP 2002/2/34), to analogiczne postępowanie sądu powinno powodować odmowę zastosowania przepisu uznanego przez TK za niekonstytucyjny, nawet w razie odroczenia utraty jego mocy obowiązującej. Okoliczność formalnego obowiązywania niekonstytucyjnego przepisu nie może niweczyć możliwości dochodzenia odszkodowania na podstawie art. 4171 § 1 k.c. Dokonana przez SN interpretacja tej regulacji z pewnością pozostaje w sprzeczności z zasadą odpowiedzialności państwa za bezprawie legislacyjne i w tym zakresie powinna zostać poddana badaniu przez TK, który władny jest rozstrzygnąć np. skargę konstytucyjną i wydać w tym zakresie orzeczenie interpretacyjne.

Droga sądowoadministracyjna

Na dopuszczalność dochodzenia roszczeń z tytułu zwrotu opłat za kartę pojazdu na drodze sądowoadministracyjnej zdaje się jednak wskazywać ostatnie orzeczenie Naczelnego Sądu Administracyjnego (I OPS 3/07), o którym pisała Danuta Frey („Rz” z 5 lutego 2008 r., „Nadpłacone pieniądze można odzyskać”). Wątpliwe wydaje się jednak w tym wypadku wydanie przez sąd administracyjny orzeczenia nakazującego zwrot pobranej opłaty, będącego jednocześnie nadającym się do wykonania w drodze egzekucji tytułem, a stwierdzającego jedynie naruszenie przez organ prawa w postępowaniu w sprawie jej zwrotu. Z tych względów skuteczność tego postępowania dla skarżącego jest dużo mniejsza niż pozew do sądu powszechnego.

Prawidłowa podstawa prawna żądania

Niezależnie od zawartego w uchwale stanowiska SN w przedmiotowej sprawie żądanie zapłaty pobranej na podstawie niekonstytucyjnych przepisów rozporządzenia opłaty za wydanie karty pojazdu należy uznać za dopuszczalne i zasadne, ale na innej podstawie prawnej, którą stanowi art. 410 k.c., oraz wobec innego podmiotu – organu, który pobrał opłatę (starosty). Uiszczona na podstawie niekonstytucyjnego rozporządzenia opłata w kwocie 500 zł powinna zostać zakwalifikowana w zakresie nadwyżki ponad 75 zł (opłata przewidziana w aktualnie obowiązującym rozporządzeniu ministra transportu i budownictwa z 28 marca 2006 r. w sprawie wysokości opłat za kartę pojazdu – DzU nr 59, poz. 421) jako świadczenie nienależne w rozumieniu art. 410 § 2 k.c. Podstawa przedmiotowego świadczenia, mimo iż obowiązywała w chwili jego spełnienia, to następnie odpadła, bowiem przepis rozporządzenia utracił moc na skutek orzeczenia TK. Organ, który opłatę pobrał, zobowiązany jest zatem do jej zwrotu jako nienależnego świadczenia.

Naruszenie prawa wspólnotowego

Niezależnie od wyroku TK rozporządzenie jako sprzeczne z prawem wspólnotowym (art. 90 TWE) nie powinno być stosowane, a co za tym idzie – stanowić podstawy poboru opłat za wydanie karty pojazdu. Pobranie opłaty na podstawie sprzecznej z prawem wspólnotowym regulacji powinno skutkować odpowiedzialnością państwa członkowskiego za naruszenie prawa Unii Europejskiej. W tym kontekście dokonaną przez SN interpretację art. 4171 § 1 k.c., de facto uniemożliwiającą uzyskanie odszkodowania za naruszenie przez państwo członkowskie prawa Unii, należy ocenić jako niweczącą efektywność obowiązywania regulacji wspólnotowych, co jest tożsame z naruszeniem zobowiązań wynikających z traktatu.

Rzeczpospolita

Jakie są konsekwencje legislacyjnego bezprawia

Przemysław Mijal 05-03-2008, ostatnia aktualizacja 05-03-2008 07:05

O zamieszaniu prawnym związanym z zawyżonymi opłatami za kartę pojazdu pisze asystent w Katedrze Prawa Konstytucyjnego i Integracji Europejskiej WPiA Uniwersytetu Szczecińskiego, radca prawny

Najpierw Trybunał Konstytucyjny orzekł, że rozporządzenie ministra infrastruktury z 2003 r. w sprawie wysokości opłat za kartę pojazdu (DzU nr 137, poz. 1310) jest sprzeczne z konstytucją i ustawą. Następnie Sąd Najwyższy w uchwale z 7 grudnia 2007 r. (III CZP 125/07) uznał, iż Skarb Państwa nie ponosi odpowiedzialności za szkody wyrządzone przez wydanie wskazanego rozporządzenia w czasie, gdy jego przepisy, mimo stwierdzenia ich niekonstytucyjności, nadal obowiązywały. Uchwałę SN zrelacjonowała Izabela Lewandowska („Rz” z grudnia 2007 r.), pisząc m.in., iż osoby, które w latach 2003 – 2006 wniosły zawyżoną opłatę za karty pojazdów dla samochodów sprowadzanych z zagranicy, nie mogą liczyć na jej zwrot. Wniosek ów należy uznać za błędny, choćby z tego powodu, że uchwała SN odnosi się jedynie do dopuszczalności żądania odszkodowania opartego na przepisie art. 4171 § 1 kodeksu cywilnego, co nie stanowi jedynej podstawy dochodzenia zwrotu dokonanych przez właścicieli pojazdów wpłat.

Możliwości żądania zapłaty należy upatrywać bowiem w innych przepisach prawa krajowego. Dodatkowo przepis rozporządzenia stanowiący podstawę pobrania opłaty za wydanie karty pojazdu naruszał art. 90 traktatu ustanawiającego Wspólnotę Europejską (TWE), bowiem wyłącznie rejestracja auta sprowadzonego z zagranicy implikowała obowiązek wniesienia opłaty wyższej niż w pozostałych przypadkach.

Błędna podstawa prawna żądania

Należy mieć na uwadze, iż orzeczenie SN zostało wydane w wyniku sformułowanego przez Sąd Okręgowy w Legnicy pytania prawnego na kanwie sprawy o zapłatę odszkodowania, w której jako podstawa żądania wskazany został przepis art. 4171 § 1 k.c. przewidujący odpowiedzialność Skarbu Państwa za tzw. bezprawie legislacyjne. Tym samym zakres skierowanego do SN pytania prawnego powstałego przy rozpoznawaniu apelacji obejmował jedynie kwestę zasadności dochodzenia odszkodowania na podstawie powołanego przepisu k.c. i nie odnosił się do innych możliwości egzekwowania pobranych na podstawie wadliwego konstytucyjne przepisu rozporządzenia opłat za wydania kart pojazdu. Prezentowany przez SN pogląd na temat skutków odroczenia przez TK terminu utraty mocy obowiązującej niekonstytucyjnych przepisów oraz podstawy oddalenia powództwa w niniejszej sprawie przez sąd I instancji, który uznał, iż w momencie pobrania opłaty przepis rozporządzenia formalnie obowiązywał, a zatem dochodzenie odszkodowania na podstawie art. 4171 § 1 k.c. jest wykluczone, należy uznać za wadliwy.

Odroczenie utraty mocy obowiązującej

Odroczenie przez TK terminu utraty mocy obowiązującej uznanego za niekonstytucyjny aktu normatywnego ma na celu zapobieżenie negatywnym skutkom powstania luki w systemie prawa. Zmierza to przede wszystkim do zapewnienia ochrony praw jednostki poprzez zminimalizowanie bądź uchronienie adresatów norm prawnych, co do których orzeczona została niekonstytucyjność, przed skutkami ich usunięcia z systemu prawa. Pozostaje to bez wpływu na fakt, iż wzruszalne domniemanie zgodności z ustawą zasadniczą powszechnie obowiązującego źródła prawa w wyniku orzeczenia TK zostało obalone, a co za tym idzie – przepis rozporządzenia, choć formalnie z woli TK obowiązujący, obarczony jest wadą niekonstytucyjności.

Konsekwencje dla sądu

Sąd powszechny, zobowiązany na mocy art. 8 ust. 2 ustawy zasadniczej do bezpośredniego stosowania konstytucji, działając na podstawie jej art. 178, powinien odmówić zastosowania rozporządzenia – jako aktu podustawowego – ze skutkiem między stronami toczącego się postępowania (ad casum), mimo że utrata mocy obowiązującej uznanego za niekonstytucyjny przepisu, wywołująca skutek erga omnes, została przez TK odroczona. Skoro zdaniem SN orzeczenie TK stwierdzające zgodność przepisów ustawy i rozporządzenia z określonymi przepisami konstytucji powoduje, że sąd powszechny nie może odmówić ich stosowania z powodu sprzeczności z tymi przepisami konstytucji (uchwała z 4 lipca 2001 r., III ZP 12/01, OSNP 2002/2/34), to analogiczne postępowanie sądu powinno powodować odmowę zastosowania przepisu uznanego przez TK za niekonstytucyjny, nawet w razie odroczenia utraty jego mocy obowiązującej. Okoliczność formalnego obowiązywania niekonstytucyjnego przepisu nie może niweczyć możliwości dochodzenia odszkodowania na podstawie art. 4171 § 1 k.c. Dokonana przez SN interpretacja tej regulacji z pewnością pozostaje w sprzeczności z zasadą odpowiedzialności państwa za bezprawie legislacyjne i w tym zakresie powinna zostać poddana badaniu przez TK, który władny jest rozstrzygnąć np. skargę konstytucyjną i wydać w tym zakresie orzeczenie interpretacyjne.

Droga sądowoadministracyjna

Na dopuszczalność dochodzenia roszczeń z tytułu zwrotu opłat za kartę pojazdu na drodze sądowoadministracyjnej zdaje się jednak wskazywać ostatnie orzeczenie Naczelnego Sądu Administracyjnego (I OPS 3/07), o którym pisała Danuta Frey („Rz” z 5 lutego 2008 r., „Nadpłacone pieniądze można odzyskać”). Wątpliwe wydaje się jednak w tym wypadku wydanie przez sąd administracyjny orzeczenia nakazującego zwrot pobranej opłaty, będącego jednocześnie nadającym się do wykonania w drodze egzekucji tytułem, a stwierdzającego jedynie naruszenie przez organ prawa w postępowaniu w sprawie jej zwrotu. Z tych względów skuteczność tego postępowania dla skarżącego jest dużo mniejsza niż pozew do sądu powszechnego.

Prawidłowa podstawa prawna żądania

Niezależnie od zawartego w uchwale stanowiska SN w przedmiotowej sprawie żądanie zapłaty pobranej na podstawie niekonstytucyjnych przepisów rozporządzenia opłaty za wydanie karty pojazdu należy uznać za dopuszczalne i zasadne, ale na innej podstawie prawnej, którą stanowi art. 410 k.c., oraz wobec innego podmiotu – organu, który pobrał opłatę (starosty). Uiszczona na podstawie niekonstytucyjnego rozporządzenia opłata w kwocie 500 zł powinna zostać zakwalifikowana w zakresie nadwyżki ponad 75 zł (opłata przewidziana w aktualnie obowiązującym rozporządzeniu ministra transportu i budownictwa z 28 marca 2006 r. w sprawie wysokości opłat za kartę pojazdu – DzU nr 59, poz. 421) jako świadczenie nienależne w rozumieniu art. 410 § 2 k.c. Podstawa przedmiotowego świadczenia, mimo iż obowiązywała w chwili jego spełnienia, to następnie odpadła, bowiem przepis rozporządzenia utracił moc na skutek orzeczenia TK. Organ, który opłatę pobrał, zobowiązany jest zatem do jej zwrotu jako nienależnego świadczenia.

Naruszenie prawa wspólnotowego

Niezależnie od wyroku TK rozporządzenie jako sprzeczne z prawem wspólnotowym (art. 90 TWE) nie powinno być stosowane, a co za tym idzie – stanowić podstawy poboru opłat za wydanie karty pojazdu. Pobranie opłaty na podstawie sprzecznej z prawem wspólnotowym regulacji powinno skutkować odpowiedzialnością państwa członkowskiego za naruszenie prawa Unii Europejskiej. W tym kontekście dokonaną przez SN interpretację art. 4171 § 1 k.c., de facto uniemożliwiającą uzyskanie odszkodowania za naruszenie przez państwo członkowskie prawa Unii, należy ocenić jako niweczącą efektywność obowiązywania regulacji wspólnotowych, co jest tożsame z naruszeniem zobowiązań wynikających z traktatu.

Rzeczpospolita

Prezydent Poznania skazany!

Michał Kopiński, Aleksandra Przybylska, Poznań
2008-03-05, ostatnia aktualizacja 2008-03-05 11:36

- Spodziewałem się innego wyroku. Na pewno złożę apelację - powiedział po wysłuchaniu skazującego wyroku prezydent Poznania Ryszard Grobelny. Poznański Sąd Okręgowy uznał Grobelnego winnym narażenia miasta na 7 mln zł straty podczas sprzedaży ziemi Grażynie Kulczyk i skazał go na 16 miesięcy pozbawienia wolności w zawieszeniu na 3 lata, 14 tys. zł grzywny i 4 lata zakazu pracy na stanowiskach związanych z zarządzaniem majątkiem komunalnym. Wyrok nie jest prawomocny.

Zobacz powiekszenie
Fot. Andrzej Monczak / AG
Sąd uznał też winę pozostałych osób oskarżonych w sprawie i wymierzył im kary więzienia w zawieszeniu, kary grzywny i zakazu zajmowania stanowisk związanych z zarządzaniem mieniem komunalnym. Cała piątka skazanych zapowiedziała, że złoży apelacje.

"Spodziewałem się innego wyroku"

- Takiego orzeczenia się nie spodziewałem - to były pierwsze słowa prezydenta Poznania Ryszarda Grobelnego po tym, jak usłyszał wyrok skazujący w sprawie Kulczykparku. - Na pewno złożę apelację. Sąd, moim zdaniem, nieprawidłowo rozważył trzy aspekty tej sprawy. Założył, że wszyscy oskarżeni działali świadomie, przyjął tylko jeden szacunek szkód, a w odniesieniu do mojej osoby założył, że miałem wiedzę na temat nieprawidłowości wyceny.

Na pytania dziennikarzy, czy dziś w Poznaniu będzie się ostrożniej rozstrzygać przetargi, Grobelny odpowiedział: - Swojego postępowania nie zmienię. Gdybyśmy mieli zakładać, że to, co dostajemy od każdego urzędnika na biurko, może zawierać jakieś błędy, to sparaliżowalibyśmy pracę Urzędu Miasta. W ten sposób wstrzymałbym rozwój Poznania.

Będzie apelacja

Wyrok nie jest prawomocny - jeżeli jednak uprawomocni się, Grobelny straci mandat do sprawowania urzędu, a miastem zarządzał będzie komisarz. W Poznaniu odbyłyby się wówczas nowe wybory prezydenckie.

To finał sprawy z 2002 r. Prokuratura oskarżyła Ryszarda Grobelnego i czwórkę jego urzędników o to, że narazili miasto na stratę ponad 7 mln zł. Chodzi o teren, na którym stanęło nowe skrzydło centrum handlowego Stary Browar. W 2002 r. należąca do Grażyny Kulczyk spółka Fortis kupiła go za 6 mln zł, choć - według prokuratury - był wart ponad 13 mln zł.

Jak to możliwe? Otóż kiedy miasto sprzedawało działki Grażynie Kulczyk, zaznaczyło, są one przeznaczone na "inwestycję o charakterze parku". Nie było mowy o centrum handlowym. Ziemia z takim przeznaczeniem musiałaby być dwukrotnie droższa. W lipcu 2003 radni zdecydowali, że może tam powstać duży obiekt handlowy. Obrona wnosiła o uniewinnienie prezydenta. - Nie możemy mówić o żadnej stracie, jaką miało ponieść miasto. Drugie skrzydło Starego Browaru przynosi Poznaniowi ogromne zyski. Zarówno w postaci podatków, jak i miejsc pracy - dowodziła podczas procesu Agata Michalska broniąca prezydenta Grobelnego.

To już drugi proces

W 2006 roku sąd już raz rozpatrywał podobny zarzut w stosunku do Grobelnego - na kilka dni przed wyborami, które wygrał, sąd orzekł o jego niewinności. Zarzut dotyczył wydarzeń z 1995 roku, kiedy to grupa handlowców postanowiła wybudować na pl. Wiosny Ludów dom towarowy Kupiec Poznański. Miasto wniosło do spółki z handlowcami ziemię - 3,6 tys. m kw. Z kupcami negocjował Ryszard Grobelny, wówczas członek zarządu miasta. Według prokuratury Grobelny pozbył się gruntu zbyt tanio. Gdyby działkę po prostu sprzedano, Poznań zarobiłby 1,2 mln zł więcej.

- Oskarżony dopełnił ciążący na nim obowiązek. Postępował racjonalnie z nastawieniem na dobro miasta - uzasadniała uniewinnienie sędzia Małgorzata Susmaga. Sędzia dodała również, że gmina "nie ma za zadanie maksymalizacji zysków".

Grobelny jest z wykształcenia ekonomistą - z polityką związał się w 1991 roku: najpierw był w Kongresie Liberalno-Demokratycznym, potem w Unii Wolności. W ostatnich wyborach w Poznaniu startował jako kandydat niezależny.

Źródło: Gazeta Wyborcza Poznań

Zatrzymanie musi być oparte na jasnych przesłankach

Łukasz Cora 04-03-2008, ostatnia aktualizacja 04-03-2008 08:48

Jeszcze prawie rok ma obowiązywać niekonstytucyjny przepis kodeksu postępowania karnego. Termin ten ustawodawca powinien skrócić do minimum – uważa Łukasz Cora, pracownik Katedry Prawa Karnego Procesowego i Kryminologii na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Gdańskiego

Trybunał Konstytucyjny w wyroku z 5 lutego 2008 r. (K 34/06) orzekł o niezgodności z konstytucją art. 247 § 1 kodeksu postępowania karnego. Zakwestionował bowiem niespełnienie przez ustawodawcę konstytucyjnego wymogu określenia w ustawie zasad, na podstawie których ma dochodzić do ograniczenia (pozbawienia) wolności. Zgodnie z obowiązującą regulacją art. 247 § 1 k.p.k. prokurator może zarządzić zatrzymanie i przymusowe doprowadzenie osoby podejrzanej. Przepis ten nie określa zatem jakichkolwiek przesłanek, a więc okoliczności, jakie prokurator musi uwzględniać, podejmując decyzję o zatrzymaniu i przymusowym doprowadzeniu.

Jak słusznie zauważył Sąd Najwyższy w uchwale z 23 maja 2006 r. (OSNKW 2006, nr 6, poz. 55), chodzi bowiem o uniknięcie sytuacji posługiwania się tą instytucją dla celów pozaprocesowych, zwłaszcza dla „spektakularnego wykazywania aktywności prokuratury w ściganiu sprawców przestępstw, która to spektakularność ma niewiele wspólnego z potrzebami postępowania”.

Zdaniem sędziów Trybunału posługiwanie się zakwestionowanym przepisem k.p.k. może prowadzić do arbitralności przejawiającej się niczym nieograniczoną swobodą podejmowania przez prokuratorów decyzji o zastosowaniu tego środka przymusu. Na tle takiego brzmienia art. 247 § 1 k. p. k. zatrzymanie to może być stosowane tylko w celu przymusowego doprowadzenia osoby podejrzanej do prokuratora. Warunkiem sine qua non zgodności danej instytucji prawnej ingerującej w podstawowe prawa i wolności obywatelskie z art. 41 ust. 1 w zw. z art. 31 ust. 3 konstytucji nie jest bowiem jedynie określenie celu stosowania danego środka prawnego, do czego ograniczył się w tym przypadku ustawodawca.

Wskazane byłoby wzmocnienie ustawowych zabezpieczeń przed nadużywaniem instytucji zatrzymania i doprowadzenia

Warunkiem koniecznym jest przede wszystkim kompletne, a co za tym idzie – precyzyjne, określenie przesłanek jego stosowania „na zasadach i w trybie przewidzianym w ustawie”. Art. 247 § 1 nie określa w tej mierze żadnych przesłanek, którymi powinien się kierować prokurator, wydając postanowienie o zatrzymaniu w celu doprowadzenia osoby podejrzanej o popełnienie przestępstwa. W konsekwencji wywołuje daleko idące wątpliwości co do rzetelności sądowej kontroli tej czynności – stanowiącej podstawową gwarancję praw osób zatrzymanych.

Obawę tą uzasadnia to, iż sąd, rozpoznając zażalenie na zatrzymanie, nie posiada wystarczającej normatywnej płaszczyzny odniesienia umożliwiającej pełną i precyzyjną ocenę kwestii zasadności, legalności i prawidłowości tego zatrzymania. Trybunał uznał również, iż ten rodzaj procesowego zatrzymania narusza zasadę proporcjonalności posługiwania się środkami ograniczającymi podstawowe prawa i swobody obywatelskie. Jego zdaniem stosowanie zatrzymania osoby podejrzanej na podstawie art. 247 § 1 k.p.k. narusza istotę wolności i praw chronionych konstytucją oraz przepisami ratyfikowanej przez stronę polską międzynarodowej konwencji o ochronie praw człowieka i podstawowych wolności.

Wyrok Trybunału i podniesione w nim zarzuty w zasadzie całkowicie storpedowały tę instytucję krótkotrwałego pozbawienia wolności osoby podejrzanej. Zakwestionowany przepis k.p.k. straci moc 19 lutego 2009 r. (DzU z 2008 r. nr 27, poz. 162). Na razie obowiązuje, choć w oczywisty sposób jego stosowanie spotykać się będzie z zarzutem potwierdzonej niezgodności z ustawą zasadniczą. Powoduje to konieczność pilnego dostosowania art. 247 k.p.k. do wymogów i standardów określonych w konstytucji.

Wskazane byłoby zatem wzmocnienie ustawowych zabezpieczeń przed nadużywaniem tego środka przymusu pozaprocesowego, skoro powinien on być stosowany ostatecznie, a więc w razie nieskuteczności bądź niecelowości innych środków.

Przy podejmowaniu decyzji o zatrzymaniu najistotniejszą kwestią wydaje się realizacja ustawowych przesłanek tego zatrzymania, tak aby w jak największym stopniu unikać arbitralności dokonywania tej czynności. Do realizacji wskazanych przez Trybunał wymogów konieczne wydaje się zatem wprowadzenie jasnych i precyzyjnie określonych normatywnie przesłanek jego stosowania. Do podstaw stosowania tego środka przymusu ustawodawca mógłby zaliczyć m.in. uzasadnioną obawę uchylania się osoby podejrzanej od stawiennictwa na wezwanie prokuratora, jak również uzasadnione przypuszczenie popełnienia przestępstwa połączone z obawą ucieczki, ukrywania się bądź obawą zatarcia śladów.

Takie określenie normatywnych podstaw stosowania tego środka na gruncie nowego art. 247 § 1 k.p.k spowodowałoby także daleko idące ułatwienie dla sądu rozpoznającego zażalenia wniesione w celu zbadania jego zasadności, legalności i prawidłowości. Należałoby również rozważyć możliwość wprowadzenia wyłącznej kompetencji stosowania tego środka przymusu przez niezawisły i niezależny sąd sprawujący kontrolę nad prawidłowym przebiegiem postępowania przygotowawczego. W ten sposób w zakresie tej postaci zatrzymania procesowego polskie prawo karne procesowe zostałoby dostosowane do rozwiązań i standardów europejskich, które kwestii pozbawienia wolności bądź ograniczenia swobody poruszania się osoby zatrzymanej nie pozostawiają poza zakresem efektywnej kontroli sądu (art. 5 ust. 3 i 4 konwencji).

Na tle wskazanych wątpliwości, które narastały wokół problemu nadużywania przez prokuratorów stosowania tego rodzaju zatrzymania, uwidacznia się nieoceniona rola, jaką spełniają Trybunał Konstytucyjny oraz rzecznik praw obywatelskich (wyrok zapadł z wniosku rzecznika) w procesie dostosowywania polskiego ustawodawstwa do europejskich i światowych standardów w zakresie ochrony praw człowieka.

Źródło : Rzeczpospolita

Polihistor Wielki

100 lat temu, 5 marca 1908 r., urodził się Teodor Parnicki

Z WACŁAWEM SADKOWSKIM, krytykiem i eseistą, znawcą twórczości Teodora Parnickiego, rozmawia Krzysztof Lubczyński


Co skłoniło Teodora Parnickiego, autora dość klasycznych, tradycyjnych powieści historycznych, takich jak „Aecjusz, ostatni Rzymianin” (1938) i „Srebrne orły” (1944), do pójścia drogą prozy mówiącej o historii nietradycyjnie?
– Po pierwsze, wiąże się to ze sprawą samoidentyfikacji pisarza. Jako autor z powołaniem artystycznym nie chciał młócić wymłóconego zboża, lecz szukał nowych ziaren. Bawi mnie, kiedy czytam w życiorysach Parnickiego, że wrócił do Polski w latach 20. Otóż on do Polski nie wrócił, bo nigdy w Polsce nie mieszkał. Urodził się w Berlinie, młodość spędził w Rosji, a przez Polskę przejechał pociągiem w drodze do Rosji. Trop do swojej tożsamości znalazł natomiast w Charbinie, czyli w Chinach. Jego lektury młodzieńcze to Sienkiewicz, którego uważał za największego przedstawiciela powieści historycznej typu scottowskiego. Rozczytywał się też w poezji Słowackiego, którego przedkładał nad Mickiewicza jako wspanialszego słowotwórcę. „Króla-Ducha” uważał za największy poemat w dziejach ludzkości. Nie jest przypadkiem, że tyle tytułów powieści Parnickiego jest zaczerpniętych z formuł i słownictwa poetyckiego Słowackiego. Te fascynacje sprawiły, że postanowił przyjechać do Polski, do Lwowa, gdzie na Uniwersytecie Jana Kazimierza pracował Juliusz Kleiner, najwybitniejszy znawca tego poety. Parnicki szukał takiego nurtu polskiej tradycji myślowej i artystycznej, w którym znalazłby miejsce dla siebie jako dla człowieka uformowanego na styku różnych kultur, który przemierzył sporą połać globu. Dlatego nawiązując do pytania o „Srebrne orły” czy „Śmierć Aecjusza” odpowiem, że to były próby sprawdzenia się, czy potrafi napisać powieść typu sienkiewiczowskiego, choć oczywiście te powieści i tak już były bardziej od klasycznego powieściopisarstwa polskiego wychylone w stronę skrótów myślowych, czy poszerzeniem pola widzenia. Niemniej był to ukłon złożony przeszłości i wielkiej tradycji literackiej. Druga przyczyna wiąże się z kłopotami Parnickiego z tożsamością, z określeniem, kim jest. Jego dziadek był synem feldfebla pruskiego, uczestnika wojny prusko-francuskiej 1870 roku, a ojciec był najpierw spruszczonym, a potem zruszczonym wielkopolaninem, który miał polskie nazwisko, ale z kulturą polską związany był luźno. Matka Teodora była kijowską Żydówką i wniosła do jego wyobraźni tamtejszego ducha. Otóż Parnicki wybrał Polskę mimo mgliście tylko zapamiętanych polskich korzeni, ponieważ dokonał świadomego wyboru polskiej kultury i tradycji. W tę tradycję literacką wniósł doświadczenia, których większość pisarzy polskich zebrać nie mogła. Poza wszystkim był jednak wychowany w religii katolickiej, choć do kościoła nie chodził i nie lubił obłudy charakterystycznej dla ludzi tkwiących w dyscyplinie kościelnej. Był też jednak krytyczny w stosunku do ekspansji judaizmu jako religii. Był nawet uznawany za pisarza katolickiego i nieprzypadkowo przez wiele lat publikował w PAX-ie. Co nie zmienia faktu, że arcybiskup Józef Życiński poznał się na „osobności” Parnickiego i skreślił jego książki z planów wydawnictwa diecezjalnego w Tarnowie, kiedy był tam biskupem. Uznał go, jak myślę, za bombę zbyt niebezpieczną. Parnicki był zawieszony między dwoma bardzo zaborczymi monoteizmami, judaizmem i katolicyzmem. Nie godził się z nacjocentryczną, zaściankową, klerofaszystowską, przeciętną polską mentalnością religijną. Marzył o ukonstytuowaniu innego typu polskości, ze świadomego wyboru optującej za najbardziej wartościowymi elementami polskiej tożsamości i tradycji. Raziła go monoetniczność bardzo w tamtym czasie akcentowana. Chciał Polski według modelu uniwersum. Uważał, że mówienie o tzw. czystej polskości, skoro przez polskie ziemie przewalały się przez wieki wszelkie możliwe nacje, to nonsens. (...)

Casillas: Zwycięstwo przywróci Realowi prestiż w Europie

Dariusz Wołowski
2008-03-05, ostatnia aktualizacja 2008-03-04 21:38

Brazylijski skrzydłowy Robinho ma dać Realowi Madryt awans do ćwierćfinału Ligi Mistrzów. Dziś na Santiago Bernabeu "Królewscy" są skazani na wyeliminowanie Romy. Pierwszy mecz przegrali 1:2.

Zobacz powiekszenie
Fot. SERGIO PEREZ REUTERS
Iker Casillas
W ostatnich trzech latach Real odpadał w 1/8 finału i gdyby to się powtórzyło, byłaby katastrofa. Trudno sobie wyobrazić czwartek w najbogatszym klubie świata, gdyby klub z Madrytu nie wygrał dziś choć 1:0. Tyle trzeba do awansu.

Robinho nie grał w Rzymie, był kontuzjowany. Kiedy się leczył, Real przegrał aż trzy z czterech meczów. Wystarczyło, że w sobotę Brazylijczyk zagrał kwadrans z Recreativo, a dzięki jego dwóm golom lider ligi hiszpańskiej zwyciężył 3:2.

W Rzymie Real wypadł dobrze, miał przewagę, ale przegrał. Teraz powrót Robinho to najlepsza wiadomość dla "Królewskich", bo w rewanżu z Romą nie zagra kontuzjowany lider ataku Ruud van Nistelrooy. Nie będzie też skrzydłowego Arjena Robbena, którego kolejny uraz wyeliminował z gry na miesiąc. Te straty ma zrekompensować Brazylijczyk, bo jak mówi prezes Ramon Calderon, wielki klub nie stosuje wykrętów i usprawiedliwień, tylko po prostu wygrywa.

- Zwycięstwo nad Romą przywróci nam prestiż w Europie - mówi Iker Casillas. Zdaje się, że genialny bramkarz Realu może być spokojniejszy, bo choć w obronie nie zagra ukarany za kartki Sergio Ramos, do składu wracają Pepe i Heinze. Prasa w Hiszpanii od razu przypomina, że w ostatnim meczu Heinzego przeciw Romie klub z Rzymu przegrał 1:7. Tyle że Argentyńczyk był wtedy piłkarzem Manchesteru United. Pomocnik Romy Mancini tłumaczy jednak, że od tamtego czasu jego drużyna nauczyła się wygrywać decydujące mecze. W ogóle forma drużyny z Rzymu to dla Realu poważne zmartwienie. Zwycięstwo nad klubem z Madrytu w Rzymie było punktem zwrotnym. Po nim Roma uzyskała szczyt formy i wydolności fizycznej, co spowodowało, że jej strata do Interu zmalała do sześciu punktów, a wyścig o mistrzostwo Włoch wciąż nie jest rozstrzygnięty. W Rzymie najbardziej cieszą się tym, że po kryzysie odnalazł się Totti. W ubiegłym sezonie najlepszy strzelec Serie A znów gra wspaniale.

17 razy Real przegrywał pierwszy mecz w europejskich pucharach i tylko sześć razy po rewanżu odpadał z rywalizacji. Ale w sezonie 2002/03 Roma wygrała 1:0 na Santiago Bernabeu po golu Tottiego i była trzecim klubem włoskim, który pokonał Real na jego boisku po Juventusie (1961-61) i Interze (1966/67). Właśnie Totti był wczoraj najbardziej oblegany przez łowców autografów na madryckim lotnisku, razem z byłym graczem Realu Cicinho, który obiecał, że postara się powstrzymać Robinho. Tyle że pewnie nie zagra, bo w pierwszym składzie wystąpi Panucci, który przed dekadą wygrał z Realem Ligę Mistrzów.

Szefów Realu najbardziej interesują jednak De Rossi i Mancini - wczorajsza "Marca" donosi, że nazwiska tych dwóch pomocników są w notesie Predraga Mijatovicia. - Z wszystkich piłkarzy Romy De Rossi podoba mi się najbardziej - przyznaje dyrektor sportowy klubu z Madrytu. Ale wszystko to tylko dywagacje w głębokim cieniu superważnego meczu, w którym Real skazany jest na zwycięstwo.

Prokuratorska orkiestra instrumentów nadzoru

Beata Mik 03-03-2008, ostatnia aktualizacja 03-03-2008 07:18

Rozbudowany nadzór służbowy w prokuraturze pozwala na to, aby w majestacie prawa wybrane śledztwo albo dochodzenie toczyło się tak, jak się publiczności podoba – argumentuje prokurator Prokuratury Krajowej

Poprzedni zarząd prokuratury zapewnił sobie wgląd w co bardziej smakowite postępowania przygotowawcze nie tylko przez przeniesienie na szczebel centralny funkcji śledczych w sprawach o przestępstwa noszące cechy zorganizowanej przestępczości czy inne medialne. Jeszcze przed tą staromodną dewolucją prokuratorskich zadań z 12 lipca 2007 r. aktywowano istną orkiestrę instrumentów nadzoru służbowego nad sprawami zawisłymi w prokuraturach wszystkich stopni. Dzięki temu w majestacie prawa można wymagać, by wybrane śledztwo albo dochodzenie toczyło się tak, jak się publiczności podoba.

Pierwszy instrument wymierzono bezpośrednio w zasadę niezależności prokuratora proklamowaną przez art. 8 ust. 1 ustawy z 20 czerwca 1985 r. o prokuraturze (DzU z 2001 r. nr 21, poz. 206 ze zm.; dalej: ustawa). Zasadę tę poddano swoistemu liftingowi w drodze rozszerzenia katalogu wyjątków, i to w taki sposób, że dotychczasowe, całkiem cywilizowane odstępstwa od niej straciły sens praktyczny.

Prokurator mógł się bronić

Do tej pory prokurator, który nie zgadzał się z poleceniem prokuratora przełożonego, miał następujące możliwości. Po pierwsze – nie będąc pewnym, czy dobrze słyszy, czego sobie przełożony życzy, mógł poprosić o dyspozycję na piśmie, a gdy takową otrzymał i zwątpił w pozostałe swe zmysły, mógł żądać od przełożonego jej pisemnego uzasadnienia (art. 8 ust. 2 ustawy). Po drugie – jeżeli uznał, że owa „podkładka” nie ukoi sumienia, występował o zmianę polecenia lub o wyłączenie go od wykonania czynności, a nawet od udziału w sprawie, o czym ostatecznie decydował już nie zleceniodawca, bo to nie przelewki, lecz jego bezpośrednio przełożony (art. 8 ust. 3 ustawy).

Aby dobre prawo do wykonywania czynności procesowych zgodnie z najlepszą wiedzą i sumieniem, będące bodaj najważniejszą gwarancją indywidualnej niezależności prokuratora, nie przekształciło się w praktyce w zwykłą niesubordynację, żądania pisemnego uzasadnienia oraz zmiany polecenia, a także wyłączenia od czynności lub ze sprawy wymagały podania motywów i formy pisemnej (art. 8 ust. 4 ustawy).

Gwarancję niezależności prokuratorów z pierwszej linii wzmacniał zakaz wydawania poleceń co do sposobu zakończenia postępowania przygotowawczego i postępowania przed sądem przez prokuratora innego niż bezpośrednio przełożony (art. 8 ust. 5 ustawy).

Wszystko to znaczyło tyle, że każdemu prokuratorowi z krwi i kości służyło prawo do otwartej walki o dobro sprawy z perspektywą kapitulacji dopiero wtedy, gdy żądanie zwolnienia go z obowiązku wykonania prawidłowo wydanego polecenia, które uważał za bezpodstawne bądź z innych przyczyn niesłuszne, zostało załatwione odmownie.

Wyjątek od reguł gry

Tymczasem ustawa nowelizacyjna z 29 marca 2007 r. (DzU nr 64, poz. 432 ze zm.) wyjęła z lamusa dawno nieużywany przepis rangi rozporządzenia regulaminowego, z mocy którego prokurator przełożony jest uprawniony do zmiany lub uchylenia decyzji prokuratora podległego, tyle że zmiana lub uchylenie decyzji doręczonej stronom, ich pełnomocnikom lub obrońcom oraz innym uprawnionym podmiotom może nastąpić wyłącznie z zachowaniem trybu i zasad określonych w ustawie.

Tak oto powstał dwuustępowy przepis art. 8a, jakiego wstydziła się nawet ustawa matka w brzmieniu pierwotnym z 1985 r., wyjątek zresztą nad wyjątki od wszelkich reguł gry w prokuraturze XXI wieku. Jeśli go wszakże czytać razem z art. 8 ustawy, to okazuje się, że przełożony, któremu nie podoba się decyzja prokuratora podległego, nie musi nawet pozostawiać śladów swojego niezadowolenia. Wystarczy, dla przykładu, oznajmić: panie kolego, zmieniam pana decyzję; żadne umorzenie śledztwa – akt oskarżenia! Do tego nie ma znaczenia, z którego szczebla wywodzi się przełożony.

Przykład zanadto wyostrzony? Skądże. Przecież odrębność redakcyjna art. 8a ustawy – w zestawieniu z brakiem dookreślenia formy wykonywania tego specuprawnienia i relacji służbowej między uprawnionym a tym, którego decyzję uchyla się lub zmienia – jednoznacznie przesądza, że chodzi o instrument wpływu na losy sprawy niepodlegający reżimowi polecenia. Co jeszcze ciekawsze, nie ma większych przeszkód prawnych, by po ów instrument sięgnął sam prokurator generalny, przygrywając na nim osobiście albo, z legitymacji art. 10 ust. 2a ustawy, ustami któregoś ze swoich zastępców. Rzecz w tym, że zapora ustanowiona wcześniej w art. 10 ust. 2 w zw. z ust. 1 ustawy, mająca odizolować szefa całej prokuratury od postępowań w konkretnych sprawach, ogranicza się do zakazu wydawania zarządzeń, wytycznych i poleceń, które dotyczą treści czynności procesowych.

Skąd supozycja, że instrument ów jest gotów wyprzeć inne wyjątki od zasady niezależności prokuratora prowadzącego sprawę. To jasne. Dość pomyśleć: po co marnować papier na pisemne polecenia z uzasadnieniem, takież żądania i wyłączenia, skoro od razu można przedmiot sporu unicestwić ustnie?

Zmiana jak listek figowy

Owszem, wspomniana nowela zaowocowała nadto wyglądającą zupełnie przyjaźnie, mimo że także wziętą ze starego regulaminu, regulacją art. 8b ust. 2 ustawy, stosownie do której prokurator przełożony może przejmować sprawy prowadzone przez prokuratorów podległych i wykonywać ich czynności, chyba że ustawa stanowi inaczej. Myli się jednak ten, kto przypuszcza, że chodzi tu o ciąg dalszy procedury określonej w art. 8a ustawy, tzn. o honorowe przejęcie przez przełożonego sprawy, w której coś on uchylił lub zmienił. Nic podobnego.

W tym przypadku mamy raczej do czynienia z listkiem figowym konfirmującym niezapisaną dotąd w ustawie zasadę dewolucji ustawowych zadań prokuratorskich. Właśnie ta zasada, przy niemal całkowitym braku przepisów prawa procesowego o właściwości miejscowej czy rzeczowej prokuratur powszechnych, zezwala właściwym przełożonym na przekazanie prowadzenia postępowania przygotowawczego w danej sprawie z dowolnej niższej jednostki prokuratury w górę, w tym choćby do Biura do spraw Przestępczości Zorganizowanej Prokuratury Krajowej. Ta sama zasada do pewnego stopnia, bo niezupełnie, tłumaczy też, dlaczego w sprawach rozpoznawanych przez sąd rejonowy funkcję oskarżycielską spełnia czasem prokurator z owego biura, a nie kolega z rejonu.

Na szczęście powyższa zasada ani w obecnej, ani w poprzedniej, dorozumianej szacie prawnej nie pozwalała i nadal nie pozwala dewoluować w taki sposób prokuratorowi generalnemu.

Orszak prokuratorów przełożonych...

Moderatorzy systemu zarządzania prokuraturą wręcz stawali na głowie, żeby nie paść ofiarą podejrzeń – oby niesłusznych! – o ręczne sterowanie postępowaniami przygotowawczymi. W tym celu cokolwiek opasły już zbiór zwierzchniczych prerogatyw, którymi można związać podwładnego, przyćmiono grą pozorów mających przekonać, że określone uprawnienie do ingerencji w sprawę jest wyjątkową koncesją na rzecz racji pragmatycznych, zastrzeżoną do kompetencji zwierzchników koniecznych.I tak obok skrzętnie uzupełnionej listy prokuratorów przełożonych z art. 17 ust. 2a – 3b ustawy – czyli prokuratora krajowego względem prokuratorów Prokuratury Krajowej oraz prokuratorów pozostałych powszechnych jednostek prokuratury, potem prokuratora apelacyjnego względem prokuratorów prokuratury apelacyjnej oraz prokuratorów prokuratur okręgowych i rejonowych na obszarze działania prokuratury apelacyjnej... i tak dalej aż do zastępcy prokuratora rejonowego – powstał spis prokuratorów nowej kasty, mianowicie bezpośrednio przełożonych.

...i bezpośrednio przełożonych

Zgodnie z art. 17a ust. 3 ustawy prokuratorem bezpośrednio przełożonym jest: prokurator generalny w stosunku do swoich zastępców, dyrektorów biur Prokuratury Krajowej i prokuratorów apelacyjnych, następnie prokurator krajowy w stosunku do prokuratorów pełniących czynności w Prokuraturze Krajowej i prokuratorów apelacyjnych oraz kolejni kierownicy jednostek organizacyjnych w stosunku do prokuratorów ze swojego poletka i kierowników jednostek niższego stopnia, jeżeli takie istnieją. Na końcu tego spisu figurują prokuratorzy rejonowi, wojskowi prokuratorzy garnizonowi i kierownicy ośrodków zamiejscowych prokuratur rejonowych, którym bezpośrednio podlega tylko własny personel.

Mało tego. Dodane przepisy art. 17a ust. 1 i 2 ustawy zrodziły odrębną kastę prokuratorów, którym przysługuje prawo do wydawania poleceń co do treści czynności procesowych na równi z prokuratorami przełożonymi. Do owych wybrańców należą kierownicy struktur wewnętrznych prokuratur poszczególnych szczebli, od dyrektorów biur w Prokuraturze Krajowej począwszy, a na kierownikach ośrodków zamiejscowych prokuratur rejonowych skończywszy.

Ponadto, za sprawą art. 17 ust. 2 ustawy, na czele całego orszaku, nie zaś jedynie grupki swoich zastępców i dyrektorów biur oraz szefów apelacji, kroczy prokurator generalny pod zachowaną nazwą przełożonego prokuratorów wszelkiej maści. Legislacyjna wpadka? Chyba nie. Prokuratorem przełożonym nazwać go nie wypadało, gdyż gryzłoby się to z zakazem wydawania przezeń poleceń co do treści czynności procesowych. W zakresie uchylania lub zmiany decyzji, których na zewnątrz nie ujawniono, zakazu jednak nie ma. Któż zatem akurat tutaj prokuratorowi generalnemu zabroni zrobić to, co na mocy art. 8a ust. 1 ustawy wolno czynić prokuratorowi przełożonemu?

Warto wreszcie pamiętać, że boss prokuratury nigdy nie działa samotnie. Wszak wciąż towarzyszy mu minister sprawiedliwości. Sytuacja może się więc skomplikować, gdy ten drugi zanuci art. 8 ustawy z 8 sierpnia 1996 r. o Radzie Ministrów (DzU z 2003 r. nr 24, poz. 199 ze zm.), w myśl którego członek rządu reprezentuje w swoich wystąpieniach stanowisko zgodne z ustaleniami przyjętymi przez rząd.

Oto test orkiestry. Pytanie: których wirtuozów usłyszy, dajmy na to, prokurator rejonowy, osobiście nadzorując ciekawe śledztwo? Odpowiedź jest prosta. Polecenie co do tego, jak je poprowadzić, może paść ze strony prokuratorów przełożonych i nadzwyczajnie uprawnionych, przeto od co najmniej sześciu funkcyjnych, poczynając od prokuratora krajowego i dyrektora biura w Prokuraturze Krajowej, kończąc – jak pech zechce – na naczelniku wydziału w ośrodku zamiejscowym prokuratury okręgowej.

Trzeba przyznać, że koncert ten poruszył też twórców planu rewolucji w prokuraturze. Niestety, i tu problemu nie zgłębiono.

Stąd usilna prośba do władz: skupmy się na odebraniu prokuratorowi generalnemu entourage’u rządowego i pozwólmy prokuratorom na godny wkład w wymiar sprawiedliwości. Bezpieczniej zawsze mniej a lepiej.

Źródło : Rzeczpospolita

Jak zirytować sędziego

Ireneusz Walencik 03-03-2008, ostatnia aktualizacja 03-03-2008 07:19

Dziesięć zachowań obrońców i pełnomocników, które najbardziej denerwują sędziów, przedstawiła ostatnio kanadyjska korporacja adwokatów.

Listę opracowała Vicki Schmolka po rozmowach z sędziami. Zastrzegają oni, że złe zachowanie adwokata w sądzie nie ma wpływu na wyrok. Może jednak utrudnić mu pracę. Jak zatem wyprowadzić z równowagi kanadyjskiego sędziego?

1. Przychodząc do sądu bez przygotowania

Adwokat, który na rozprawie nerwowo szuka w swoich materiałach przepisów czy notatek, pokazuje, że się do niej nie przygotował.

2. Spierając się bezpośrednio z adwokatem drugiej strony

Rolą adwokata jest informować sąd, a nie dyskutować z przeciwnikiem procesowym niczym w telewizyjnym talk-show. Najgorzej, gdy w sądzie spotyka się dwóch nielubiących się, agresywnych adwokatów, którzy traktują proces jak osobisty pojedynek.

3. Spierając się z sędzią po ogłoszeniu orzeczenia

Po wydanym wyroku prawnik nie powinien przekonywać sędziego, aby jeszcze raz przemyślał sprawę, ani polemizować z nim na sali sądowej.

4. Wiercąc świadkowi dziurę w brzuchu

Adwokat ma prawo podważać wiarygodność świadka, ale nie może go tyranizować. Sędziowie kanadyjscy są też cięci na pełnomocników, którzy zastraszają albo podchodzą kruczkami proceduralnymi przeciwnika procesowego występującego bez adwokata.

5. Blefując

Niekompletne informacje o dowodach czy pomijanie faktów to naprawdę zły pomysł. Sędziowie nie lubią prawników, którzy kręcą.

6. Mnożąc argumenty na swoją korzyść bez względu na ich wartość

Sędziowie doceniają adwokatów, którzy mówią krótko i na temat. Nie chcą słuchać o sześciu różnych punktach widzenia, gdy tylko dwa mają znaczenie. A jeśli sędzia się do któregoś przyczepi i zacznie go wałkować, to może wtedy zrobić się naprawdę gorąco.

7. Kontaktując się z sędzią, gdy toczy się proces

Pełnomocnik nie powinien próbować komunikować się osobiście z sędzią poza sądem. Sprawy organizacyjne i proceduralne załatwia się z personelem sądu. Sędziego można też zdenerwować nieprzesyłaniem pism procesowych drugiej stronie.

8. Marnując czas sędziego

Denerwujące są spóźnienia lub nieobecności wynikłe z nakładających się terminów rozpraw. Tak samo zadawanie przez adwokata bezsensownych pytań oraz wnoszenie odwołań tylko po to, by opóźnić rozstrzygnięcie lub nabić koszty postępowania.

9. Niegrzecznie traktując ludzi

Sędziowie kanadyjscy oczekują szacunku dla personelu sądowego, którego nie pozwalają traktować jak popychadeł.

10. Nie okazując szacunku sądowi

Sędzia nie pozostanie obojętny, gdy adwokat np. szepcze z kolegami lub świadkami podczas rozprawy, robi miny czy gestykuluje w odpowiedzi na pytania drugiej strony albo siedzi, kiedy sąd wchodzi na salę.

Wydaje nam się, że opisane zachowania pełnomocników procesowych nie znajdują aprobaty także w polskich sądach.

Pełny tekst opracowania kanadyjskiej korporacji adwokackiej: http://www.cba.org/cba/Na... ul03/cover. aspx

Źródło : Rzeczpospolita

Konfrontacja sprawdza wiarygodność świadków

Agata Łukaszewicz 03-03-2008, ostatnia aktualizacja 03-03-2008 07:24

Nawet jeśli świadkowie do końca pozostaną przy sprzecznych wersjach zeznań, to skonfrontowanie ich pomaga sądowi ocenić, któremu z nich dać wiarę

W poznańskiej prokuraturze trwają kolejne konfrontacje żołnierzy podejrzanych w sprawie ostrzelania afgańskiej wioski Nangar Khel. Relacje wielu z nich są zbieżne, ale bywa, że różnią się drobnymi szczegółami i właśnie je śledczy chcą wyjaśnić.

Aby rozwiać wątpliwości

Konfrontacje przeprowadza się zawsze w sprawach, w których pojawiają się wątpliwości i sprzeczności. Po co? Aby je rozwiać. – To normalna czynność procesowa – mówi prokurator Katarzyna Szeska, rzeczniczka warszawskiej prokuratury. Decyzję o skorzystaniu z takiego narzędzia podejmuje prokurator. Największym zainteresowaniem cieszą się konfrontacje na wysokim szczeblu, np. polityków (patrz ramka). Nie oznacza to jednak, że dla organów ścigania czy wymiaru sprawiedliwości są one czymś wyjątkowym. Mogą je przeprowadzać policja, prokurator i sąd.

Na czym polega konfrontacja? To bezpośrednie i jednoczesne przesłuchanie dwóch osób, których zeznania lub wyjaśnienia złożone wcześniej są ze sobą sprzeczne. – Nawet jeśli w grę wchodzą różne informacje od kilku osób, to policjant kolejno konfrontuje je po dwie – mówi Robert Horosz z Komendy Głównej Policji.

Pierwszy składa zeznania lub wyjaśnienia ten, komu śledczy bardziej daje wiarę, tzn. jego słowa ocenia jako wiarygodne. W trakcie konfrontacji nie można dopuścić do rozmowy między konfrontowanymi. Do przeprowadzenia takiej czynności trzeba się szczególnie przygotować. I nie chodzi tu tylko o konkretne pytania, ale i o ustalenie kolejności odpytywanych oraz odpowiednich przerw między konfrontacjami.

Ocena należy do sądu

Taka forma weryfikowania zeznań czy wyjaśnień nie jest obca także sądom. Zarządza ją sąd prowadzący sprawę. Konfrontacja może się odbyć bezpośrednio przed składem orzekającym w danej sprawie albo przed innym. – Może się zdarzyć, że świadkowie, którzy złożyli sprzeczne zeznania, mieszkają w odległej miejscowości, nie ma więc sensu ściągać ich specjalnie na konfrontację – tłumaczy sędzia Marek Celej. Wówczas sąd właściwy w danej sprawie przesyła konkretne pytania sądowi w terenie i tamten zajmuje się już świadkami. Ważne, żeby świadkowie stawili się przed sądem jednocześnie.

Najczęściej odczytuje się zeznania fragmentami i prosi świadków o ich potwierdzenie lub zaprzeczenie. Każdy z nich słyszy odpowiedź poprzednika i musi się do niej ustosunkować.

Skąd te różnice

– Nie zawsze rozbieżności wynikają z tego, że jeden ze świadków z premedytacją kłamie – mówi sędzia Celej. Czasem mogą obserwować to samo wydarzenie, mówić prawdę, a i tak wystąpią różnice. Umiejętność postrzegania faktów i zdarzeń bywa u ludzi rozmaita – każdy zwraca uwagę na coś innego. Bez względu na to, jaki jest wynik konfrontacji i co podtrzymają świadkowie, to sąd ocenia, komu dać wiarę.

W konfrontacji nie może brać udziału świadek incognito, czyli anonimowy. Taki zakaz jest zrozumiały, bo jego stawienie się przed sądem doprowadziłoby do ujawnienia. Procedura nie stawia jednak przeszkód w ponownym przesłuchaniu anonimowego świadka w celu wyjaśnienia sprzeczności między zeznaniami jego i innych osób.

Najgłośniejsze konfrontacje

- prokuratorów w śledztwie w sprawie śmierci Barbary Blidy – chodziło o informacje na temat rzekomych nacisków na śledczych co do zatrzymania Blidy i narzucenia prokuratorom prowadzącym terminu zatrzymania jej i pozostałych podejrzanych

- byłego wicepremiera Andrzeja Leppera z byłym ministrem sprawiedliwości Zbigniewem Ziobrą – chodziło o autentyczność nagranej przez Ziobrę rozmowy z 14 czerwca 2007 r.

- Jana Kulczyka z Romanem Giertychem – chodziło o ich spotkanie na Jasnej Górze i informację Kulczyka, że Giertych żądał od niego materiałów kompromitujących prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego

- prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego z byłym ministrem zdrowia Mariuszem Łapińskim – chodziło o informacje na temat ewentualnego wpływu urzędników państwowych (od byłego prezydenta po ministrów) na sprawę Laboratorium Frakcjonowania Osocza w Mielcu

Źródło : Rzeczpospolita

Odpowiednio długi staż daje prawo do renty

mrz 04-03-2008, ostatnia aktualizacja 04-03-2008 09:10

Mężczyzna, który ma 25 lat stażu pracy, i kobieta, która ma ich 20, nie muszą spełniać innych warunków, by otrzymać świadczenie z tytułu niezdolności do pracy

Wacław G. starania o rentę z tytułu całkowitej niezdolności do pracy rozpoczął jeszcze w 2005 r. ZUS odmówił wówczas renty powołując się na art. 58 ust. 1 pkt 5 i ust. 2 ustawy emerytalnej. Stawia on warunek posiadania odpowiedniego stażu pracy w dziesięcioleciu przed powstaniem niezdolności do pracy lub przed zgłoszeniem wniosku. Tymczasem 23 marca 2006 r. zapadła uchwała siedmiu sędziów Sądu Najwyższego (I UZP 5/05), która zmieniła tę niekorzystną dla rencistów praktykę ZUS. SN uznał wówczas, że niezdolni do pracy mężczyzna, który ma 25 lat stażu pracy, i kobieta, która ma ich 20, nie muszą spełniać dodatkowych warunków, by zyskać prawo do renty.

Taki też był wyrok sądu apelacyjnego, do którego w 2007 r. trafiła sprawa Wacława G. Po długotrwałym procesie wygrał on w końcu prawo do renty. ZUS jednak nie złożył broni i wniósł skargę kasacyjną. Wskazał w niej na potrzebę wykładni przepisów ustawy budzących poważne wątpliwości, a także wywołujących rozbieżności w orzecznictwie sądowym. Korzystna dla rencistów uchwała Sądu Najwyższego z 23 marca 2006 r. zdaniem ZUS nie rozstrzygnęła, jak należy traktować osoby w takiej sytuacji jak Wacław G. Powyższa uchwała nie została także wpisana do księgi zasad prawnych i nie ma powszechnej mocy wiążącej. Na dowód rozbieżności w orzecznictwie ZUS powołał się na korzystny dla niego wyrok SN, który zapadł jeszcze w 2005 r. (I UK 352/04).

Sąd Najwyższy na posiedzeniu 16 października 2007 r. wydał postanowienie i odmówił przyjęcia skargi kasacyjnej ZUS do rozpoznania (sygn. I UK 214/07 ). Uznał bowiem, że uchwała siedmiu sędziów z 23 marca 2006 r. została podjęta właśnie na skutek rozbieżności w orzecznictwie.

Przyjęto w niej, iż renta z tytułu niezdolności do pracy przysługuje ubezpieczonemu, który udowodnił okres składkowy i nieskładkowy wynoszący co najmniej 20 lat dla kobiety lub 25 lat dla mężczyzny oraz jest całkowicie niezdolny do pracy (art. 57 ust. 2 ustawy z 17 grudnia 1998 r. o emeryturach i rentach z Funduszu Ubezpieczeń Społecznych). Osoby w wieku powyżej 30 lat nie muszą wykazywać przewidzianego w art. 58 ust. 2 tej ustawy pięcioletniego okresu składkowego i nieskładkowego przypadającego w ciągu ostatniego dziesięciolecia przed złożeniem wniosku o rentę lub przed dniem powstania niezdolności do pracy. To, że tej uchwale nie nadano mocy zasady prawnej, nie oznacza, że nie ma znaczenia dla wykładni prawa i jednolitości orzecznictwa (zgodnie z art. 1 ust. 1 lit. a i b i art. 59 ustawy o Sądzie Najwyższym). Co prawda taka uchwała nie jest źródłem prawa (nie jest nim zresztą zgodnie z art. 87 konstytucji również uchwała, której nadano moc zasady prawnej). Nawet gdyby uchwale nadano taką moc, SN zawsze może podjąć uchwałę zmieniającą dotychczasowe orzecznictwo (zgodnie z art. 61 i 62 ustawy o SN). W tym wypadku nie było podstaw do zmiany interpretacji tych przepisów. ZUS nie przedstawił żadnych nowych argumentów, a wyrok z 2005 r., który miałby świadczyć o rozbieżności w orzecznictwie, zapadł prawie rok przed tym, jak siedmiu sędziów SN ostatecznie rozstrzygnęło wątpliwości związane z tymi przepisami.

Źródło : Rzeczpospolita

Konstytucyjna puszka Pandory

Wojciech Sadurski 04-03-2008, ostatnia aktualizacja 04-03-2008 02:45

W polskim prawie jest wiele ustaw lub pojedynczych przepisów, które są niezgodne z konstytucją. Takich choćby, jak przepis o karaniu za lżenie narodu polskiego – pisze Wojciech Sadurski, prawnik i publicysta

W Polsce otwarta została de facto debata konstytucyjna. Na razie tylko „de facto”, bo sama konstytucja wymaga spełnienia pewnych warunków formalnych dla zainicjowania poprawek konstytucyjnych. Ale coraz więcej wypowiedzi polityków (w tym premiera) i publicystów składa się ponad wszelką wątpliwość na klimat „konstytucjogenny”.

To dobrze: konstytucja obumiera, gdy jest przemilczana, a odżywa, gdy jest dyskutowana, nawet z intencją jej zmiany, a nawet całkowitego zastąpienia nową. Nie zamierzam więc zżymać się nad faktycznym wstawieniem kwestii konstytucji do porządku dziennego debaty publicznej.

Warto jednak zdać sobie sprawę – nawet abstrahując od oceny tych czy innych propozycji zmian, o czym za chwilę – z jednej przynajmniej, nieuchronnej negatywnej konsekwencji: debata nad zmianami obecnej konstytucji odwraca uwagę opinii publicznej od niepełnego jej stosowania. Akcentowanie słabości obecnej konstytucji (co jest oczywistą przesłanką debaty nad jej zmianami) uwalnia władze publiczne od tłumaczenia się z niepełnego jej przestrzegania.

Tymczasem naczelny „problem konstytucyjny” w Polsce nie polega na domniemanych wadach konstytucji z 1997 roku, ale na niewłaściwej praktyce (zwłaszcza w zakresie prawotwórstwa) w oparciu o tę konstytucję. Rozmaite ustawy przyjmowane w ostatnich latach, z których niektóre zostały szczęśliwie odrzucone przez Trybunał Konstytucyjny, ale niektóre czekają jeszcze na egzekucję (np. ustawa o stanach wyjątkowych), stanowiły konstytucyjną aberrację.

Mamy w naszym prawie wiele ustaw lub pojedynczych przepisów, które w moim przekonaniu są niezgodne z konstytucją – choćby przepis o karaniu za lżenie narodu polskiego, niezgodne z wolnością prasy regulacje zniesławienia i znieważenia, i wiele innych – nie miejsce tu na pełny katalog.

„Problem” z naszą konstytucją zatem nie polega przede wszystkim na jej treści, ale na niezgodnej z konstytucją praktyce. Zdaję sobie sprawę z tego, że pogląd ten może być uznany za nierozsądny, zwłaszcza w nowej sytuacji tzw. kohabitacji między rządem a prezydentem. Nie da się ukryć, że ostatnie miesiące, a zwłaszcza ostatnie wybory i perspektywa wyborów prezydenckich w 2010 roku, radykalnie wyostrzyły antagonizm między dwoma największymi partiami politycznymi w Polsce – i że antagonizm ten ogniskuje się m.in. wokół konstytucyjnego uregulowania stosunków między prezydentem a rządem. Czy właśnie dlatego nie należy tych regulacji zmienić?

Jaki system?

Na odwrót – to właśnie ze względu na sytuację kohabitacji, jaka ukształtowała się po wyborach 2007 roku, zmiana konstytucji jest szczególnie niewskazana. Jako główną dysfunkcjonalność obecnej konstytucji wskazuje się niejasność w rozgraniczeniu władzy prezydenta i rządu (a w szczególności premiera), zwłaszcza w odniesieniu do spraw zagranicznych (choć nie tylko). To prawda, że demarkacja ta nie jest precyzyjna, choć trzeba zauważyć, że taki brak precyzji wpisany jest immanentnie w samą koncepcję ustroju mieszanego, parlamentarno-prezydenckiego, jaka została przyjęta w RP.

Dyskusja nad ewentualnymi zmianami rozgraniczenia kompetencji prezydenta i premiera musiałaby zatem być wtórna wobec bardziej zasadniczej dyskusji ustrojowej: o tym, czy Polska powinna przejść w kierunku systemu w pełni parlamentarno-gabinetowego czy w pełni prezydenckiego. Wydaje się, że nie ma obecnie warunków do takiej transformacji ustrojowej, a nawet do takiej rzeczowej debaty.

Groźba dalszej polaryzacji

Przede wszystkim dlatego, że wszelkie zmiany obecnej „równowagi” (czy, jak kto woli, nierównowagi) między dwoma konstytucyjnymi ośrodkami władzy nieuchronnie zaostrzą i tak dość dramatyczną polaryzację polityczną w Polsce. Wyniki ostatnich wyborów pokazały, że elektorat obu najważniejszych partii politycznych jest ilościowo dość zbliżony do siebie, a jednocześnie poczucie lojalności sympatyków obu tych partii jest stosunkowo wysokie. Jakiekolwiek zmiany konstytucyjne potraktowane zostaną przez dużą grupę ludzi jako polityczna porażka i jako wykorzystywanie zwycięstwa wyborczego ich rywali do radykalnej zmiany reguł gry.

Debata nad zmianą konstytucji uwalnia władze od tłumaczenia się z niepełnego przestrzegania obecnej ustawy zasadniczej

Jest to zresztą rozumowanie o tyle akademickie, że w obecnej arytmetyce sejmowej nie ma szans na przeprowadzenie jakichkolwiek zmian konstytucyjnych bez współdziałania PO i PiS: żadna z dwóch głównych partii nie jest w stanie osiągnąć wymaganej większości konstytucyjnej 2/3 nawet w połączeniu ze wszystkimi mniejszymi ugrupowaniami, ale przy opozycji ze strony drugiej wielkiej partii.

W tej sytuacji formalne otwarcie debaty konstytucyjnej (zgodnie z art. 235 ust. 1 konstytucji) przez zgłoszenie projektu zmiany przez minimum 1/5 posłów stanowić może tylko operację typu PR, gdyż jest z góry skazane na niepowodzenie. Może jednak stworzyć wrażenie, że obie główne partie (jedna mająca umocowanie w rządzie, druga – w urzędzie prezydenckim) nie widzą możliwości działania bez fundamentalnej zmiany reguł gry i dalej zaostrzyć polaryzację polityczną. Wydaje się, że politycznie jest o wiele bardziej wskazane, by osoby piastujące dwa najwyższe stanowiska w Polsce nauczyły się ze sobą współpracować, nawet jeśli nieuchronnie będzie dochodziło do tarć i napięć, niż zmieniać konstytucyjne zasady ustrojowe.

Efekt lawiny

Otwieranie debaty o zmianach konstytucyjnych jest niewskazane ze względu na efekt lawiny: zmiany konstytucyjne nie dadzą się łatwo zlokalizować i ograniczyć do kilku wybranych przejawów domniemanej dysfunkcjonalności obecnej konstytucji, lecz mogą rozprzestrzenić się także na te obszary konstytucji, które są w pełni zadowalające, a w szczególności w sferze praw i wolności obywatelskich. Te prawa i wolności mogą się stać ofiarą tego, że najwyżsi politycy nie potrafią się stosować do istniejących reguł gry i współpracować ze sobą, bez przesadnego dbania o własne ambicje.

Nie należy bowiem zapominać, że główna partia opozycyjna, czyli PiS, dysponuje własnym projektem nowej polskiej konstytucji zawierającym propozycje silnego wzmocnienia władzy prezydenckiej (prawo do wydawania rozporządzeń z mocą ustawy, kompetencja do powoływania jednej trzeciej Trybunału Konstytucyjnego itp.), ale przede wszystkim wiele niepokojących rozwiązań jeśli chodzi o prawa i wolności obywatelskie. Na przykład projekt PiS pomija zasadę (obecną w dzisiejszej konstytucji, a także w większości współczesnych konstytucji), że nikt nie może być zmuszony do uczestniczenia w praktykach religijnych ani do ujawniania swych poglądów religijnych lub wyznania.

Prawo do wolności sumienia ujęte zostało w sposób całkowicie jednostronny, nieuwzględniający w żaden sposób praw osób niewierzących albo niepragnących ujawniać publicznie swej religii. Z innych pominięć, w porównaniu z obecną konstytucją, zasygnalizować można brak gwarancji służby zastępczej dla tych, którym „przekonania religijne lub wyznawane zasady moralne nie pozwalają na odbywanie służby wojskowej” – by zacytować obecną konstytucję.

Jeśli chodzi o instytucje ochrony praw człowieka, to najważniejszym posunięciem byłaby całkowita zmiana modelu ombudsmana: na miejsce rzecznika praw obywatelskich PiS proponuje ustanowić Urząd Pomocy Ofiarom Bezprawia z radykalnie obciętymi uprawnieniami. W szczególności prezes nowego urzędu byłby pozbawiony najważniejszego narzędzia, jakim dysponuje obecnie RPO, a mianowicie prawa do inicjowania abstrakcyjnej kontroli konstytucyjności ustaw przyjętych przez parlament. Obecny RPO przekształciłby się w coś w rodzaju urzędowego pomocnika w konkretnych interwencjach.

PO musi być świadome, że w odpowiedzi na propozycję rozmowy o zmianach konstytucji PiS po prostu wyjmie z szuflady (lub wydrukuje z Internetu) swój oficjalny projekt; politycy PiS już to otwarcie zapowiedzieli. Jeśli więc politycy partii rządzącej chcą poważnie rozmawiać z politykami PiS o konstytucyjnych reformach, których bez głosów PiS nie uda się przeprowadzić, czy są gotowi na jakieś kompromisy i układy akceptujące pewne elementy PiS-owskiego projektu, ważne dla jego autorów? A jeśli nie, to czy warto otwierać tę puszkę Pandory?

Autor jest publicystą i prawnikiem, profesorem Europejskiego Instytutu Uniwersyteckiego we Florencji i Centrum Europejskiego na Uniwersytecie Warszawskim

Źródło : Rzeczpospolita

Mary-Kate i Ashley Olsen - bliźniacze indywidualistki

Anna Kopiec
2008-03-03, ostatnia aktualizacja 2008-03-03 13:48
Zobacz powiększenie
Mary-Kate i Ashley Olsen
Fot. Janet Mayer / Photorazzi Janet Mayer / Photorazzi

Mary Kate i Ashley Olsen swą niesłabnącą od lat popularność zawdzięczają nie tylko wielu wspólnym rolom filmowym. Jako jedne z nielicznych gwiazd szklanego ekranu są również ikonami dobrego stylu i będąc projektantkami wyznaczają nowe trendy w modzie

Zobacz powiekszenie
Bliźniaczki w reklamie Badgley Mischka
Zobacz powiekszenie
Fot. Glenn Harris / Photorazzi Glenn Harris / Photorazzi
Siostry Olsen w Los Angeles na premierze filmu Starsky i Hutch
SONDAŻ
Czy podoba Ci się styl sióstr Olsen?

Tak, mają wyczucie smaku i rewelacyjnie dopasowują ciuchy
Ubierają się ciekawie, ale to nic wyjątkowego
Nie, to bogate dziewczyny, które stać na drogie ubrania - to wszystko

Urodziły się w 1986 roku w Kalifornii (Ashley jest starsza od Mary-Kate o dwie minuty). Mając zaledwie 5 miesięcy (!), podbiły serca milionów fanów serialu "Pełna chata". Od tej pory, z dnia na dzień zyskiwały coraz większą popularność, występując obok seriali w rodzinnych filmach pełnometrażowych. W 1993 roku założyły firmę Dualstar, produkującą filmy, programy rozrywkowe itp., dzięki której w 2007 roku magazyn Forbes umieścił je na jedenastym miejscu najbogatszych kobiet świata.

Mimo tego, że czasem ciężko je od siebie odróżnić, można to zrobić za pomocą stroju. Obie preferują tzw. styl boho-chic, połączenie hippisowskiego looku z nowoczesnymi dodatkami wprost z wybiegu oraz elementami a la vintage. Ich znakiem rozpoznawczym są: krótkie skórzane kurteczki, spodnie rurki, długie luźne swetry, sukienki, wysokie buty, często do kolan, duże okulary (w tym sezonie firmy Ray-Ban) i obowiązkowo, ogromna torba znanego projektanta. Mary Kate łączy te elementy w luźnym, trochę grunge'owym klimacie, z kolei Ashley gustuje w bardziej eleganckich zestawieniach. Obie uwielbiają długie szale i chusty, kapelusze w stylu Pete'a Dorethy oraz oryginalne buty - to akurat jest jednym z fetyszy Mary-Kate. Bez pomocy stylistki stworzyły charakterystyczny styl, idealnie dopracowany w najdrobniejszych szczegółach. Obok Kate Moss i Sienny Miller w Anglii siostry Olsen jako pierwsze interpretują nadchodzące trendy w modzie, dzięki czemu stanowią inspirację dla rzeszy dziewcząt na całym świecie.

Oprócz nienagannego image'u siostry prężnie działają w świecie mody. W 2006 roku założyły dwie linie odzieżowe, ekskluzywną The Row oraz młodzieżową Elizabeth&James. Do roli projektantki przygotowywał Ashley Zac Posen, chwaląc ją za perfekcję i elegancję w tworzeniu. Nazwa the Row pochodzi od londyńskiej ulicy Savile Road, pełnej wytwornych butików. Linia ubrań the Row charakteryzuje się prostymi, nowoczesnymi krojami. Spódnice ołówkowe, proste marynarki, wąskie spodnie i sukienki mają uniwersalny charakter. Jednak siostry Olsen nie powstrzymały się przed zastosowaniem prawdziwego futra, za co zostały ostro skrytykowane przez organizację PETA. Miejmy nadzieję, że pod ich wpływem i za przykładem innych designerów zaczną korzystać ze sztucznych futer, tym bardziej, że we współczesnej modzie nadal jest to lekceważone. Linia Elizabeth&James wzięła swą nazwę od młodszego rodzeństwa bliźniaczek. Ciuchy mają żywszą kolorystykę i są skierowane do młodszych odbiorców, również dzięki niewygórowanym cenom. Propagatorkami Elizabeth&James są liczne gwiazdy, m.in. Natalie Portman czy Heidi Klum.

Będąc w tej branży, trzeba być na bieżąco z najnowszymi trendami, więc dziewczyny dzielnie stawiają się na każdym większym pokazie. Nierzadko są inspiracją dla wielu projektantów, np. w 2006 roku mogliśmy podziwiać je w kampanii reklamowej domu mody Badgley Mischka. Często pojawiają się również na okładkach pism modowych oraz biorą udział w licznych sesjach zdjęciowych.

Warto przyglądać się im na bieżąco, ponieważ ich styl może okazać się dla nas skarbnicą pomysłów i inspiracji przy wyborze codziennego stroju.

Siostry Olsen w blasku reflektorów



Człowiek Millera wraca do ABW

Człowiek Millera wraca do ABW

Do Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego powraca Andrzej Barcikowski, który nominację na szefa w 2002 roku odbierał z rąk Leszka Millera. Jak dowiedział się DZIENNIK, były szef ABW został właśnie powołany w skład rady konsultacyjnej szkoły kontrwywiadu w podwarszawskim Emowie.

Sześcioosobową radę powołał 28 lutego szef ABW Krzysztof Bondaryk. Oprócz Barcikowskiego zasiadają w niej również były redaktor "Tygodnika Powszechnego” Krzysztof Kozłowski, a także ekspert sejmowej komisji ds. służb specjalnych z ramienia Platformy Obywatelskiej Piotr Niemczyk. Za udział w posiedzeniach członkowie rady otrzymują niewielkie wynagrodzenie - ryczałt w wysokości 300 zł.

Największe kontrowersje wzbudza powołanie do rady właśnie Andrzeja Barcikowskiego. Pod jego kierownictwem w służbach doszło do wielu skandali. W lutym dziennikarze "Superwizjera” TVN przypomnieli, że ABW w 2003 r. tuszowała sprawę zawarcia kontraktu na dostawy gazu do Polski z firmą kontrolowaną przez rosyjską mafię. Za kadencji Barcikowskiego ABW oskarżyła Marcina Tylickiego, asystenta Józefa Gruszki, szefa sejmowej komisji śledczej ds. Orlenu, o szpiegostwo na rzecz Rosjan. Akcję kontrywiadu później oceniono jako prowokację, a sam Tylicki został uniewinniony.

"Skład rady wskazuje kierunek, w którym idzie cała służba. To kolejne nawiązanie do czasów SLD" - mówi nam oficer ABW. "To może być też rodzaj odwdzięczenia się za to, że pan Barcikowki, kiedy był szefem Agencji, dał dobre posady osobom ze środowiska Bondaryka" - ocenia Zbigniew Wassermann, koordynator służb specjalnych w rządzie PiS. Posłowie PO z komisji ds. służb Konstanty Miodowicz oraz Marek Biernacki nie chcieli komentować tej nominacji.

Nawiązań do czasów SLD - poza powrotem Barcikowskiego - w Agencji jest coraz więcej. Pierwszym zastępcą Bondaryka jest ppłk Jacek Mąka, który w 2004 r. był również zastępcą szefa z SLD. Rada Konsultacyjna szkoły w Emowie ma pomagać w opracowaniu programu nauczania szkoły. Przede wszystkim to instytucja służąca do uhonorowania osób, które dla danego szefa ABW są ważne.

I tak w radzie powołanej przez Bogdana Święczkowskiego zasiadali m.in. profesor Andrzej Zybertowicz oraz zastępca prokuratora generalnego Przemysław Piontek, współpracownik ministra Zbigniewa Ziobry. Z kolei w radzie programowej powołanej przed laty przez Andrzeja Barcikowskiego znaleźli się oprócz ludzi służb i biznesu, pokroju gen. Gromosława Czempińskiego i płk. Wojciecha Brochwicza, także politycy i naukowcy, jak Waldemar Kuczyński i prof. Marian Filar.

Ananicz za Nowka

RMF FM, gaw, nat, pap 05-03-2008, ostatnia aktualizacja 05-03-2008 17:59

Premier Donald Tusk odwołał z funkcji szefa Agencji Wywiadu Zbigniewa Nowka. Jego obowiązki będzie pełnił Andrzej Ananicz, który kierował już tą służbą w rządzie Marka Belki.

Andrzej Ananicz
autor zdjęcia: Jakub Ostałowski
źródło: Fotorzepa
Andrzej Ananicz
Zbigniew Nowek
autor zdjęcia: Rafał Guz
źródło: Fotorzepa
Zbigniew Nowek

Donald Tusk czekał z tą decyzją na opinię od prezydenta Lecha Kaczyńskiego.

Zgodnie z prawem, szefów cywilnych służb specjalnych powołuje oraz odwołuje premier po zasięgnięciu opinii prezydenta RP, rządowego kolegium ds. służb specjalnych oraz sejmowej komisji ds. służb specjalnych. Opinie te nie są wiążące dla premiera. Szef rządu może czasowo powierzyć obowiązki szefa AW.

Spór o opiniowanie kandydatów na szefów służb specjalnych rozgorzał w styczniu, gdy Tusk powołał Krzysztofa Bondaryka na szefa ABW. Poszło o opinię prezydenta z pytaniami o poszczególne sprawy, które uznawał za wątpliwe w życiorysie Bondaryka. Premier uznał te pytania za opinię w rozumieniu ustawy i formalnie powołał nowego szefa ABW.

Już 22 stycznia premier zapowiedział, że Nowek będzie odwołany, a nowym szefem wywiadu zostanie Ananicz, który kierował tą służbą w rządzie Marka Belki. 26 lutego CIR podawało, że podczas obrad kolegium ds. służb specjalnych Tusk informował, że "otrzymał już opinię prezydenta Lecha Kaczyńskiego dotyczącą zmiany na stanowisku szefa Agencji Wywiadu i w najbliższych dniach dokona zmiany na tym stanowisku".

Opinia prezydenta negatywna

Wicedyrektor Biura Prasowego Kancelarii Prezydenta Marcin Rosołowski poinformował, że prezydent negatywnie zaopiniował wniosek ws. Nowka, bo uważa że nie ma żadnych przyczyn, dla których miałby zostać odwołany.

Prezydent wyrażał już wcześniej wątpliwości co do kandydatury Ananicza. W styczniu mówił, że go zna, ale to "wątła znajomość". Dodał, że zawsze ma poważne wątpliwości jeżeli chodzi o współpracowników prezydenta Lecha Wałęsy w późniejszym okresie jego prezydentury.

Zemke: nie wpłynął wniosek o powołanie Ananicza

Szef sejmowej speckomisji Janusz Zemke (LiD) powiedział, że komisja pozytywnie zaopiniowała już wniosek o odwołanie Nowka; nie wie zaś on nic o wniosku premiera co do powołania Ananicza. Zemke uważa, że właśnie dlatego Ananicz został p.o. szefem, bo do tego nie potrzeba niczyich opinii. "Sądzę, że teraz zacznie się formalna procedura opiniowania Ananicza" - dodał.

Nieoficjalnie PAP dowiedziała się, że do czwartku Nowek jest na zwolnieniu lekarskim, ma anginę. Nie wiadomo zatem, kiedy zostanie mu doręczony formalny akt odwołania.

Odwołanie Nowka kończy wymianę przez ekipę PO-PSL szefów służb specjalnych powołanych za rządów PiS. Wyjątkiem jest szef CBA Mariusz Kamiński, który funkcję pełni kadencyjnie i pozostaje na swym stanowisku.

Kontrowersyjna postać na lewicy i na prawicy

56-letni Ananicz został szefem AW w sierpniu 2004 r. W listopadzie 2005 r., wkrótce po powołaniu rządu Kazimierza Marcinkiewicza, został odwołany. Wtedy Ananicza zastąpił Nowek.

Skończył turkologię na Uniwersytecie Warszawskim, obronił pracę doktorską z iranistyki. Pracował na Uniwersytecie Warszawskim. W 1981 r. należał do założycieli podziemnego pisma "Obóz", poświęconego krajom Europy Wschodniej (na jego łamach Ananicz analizował kwestie narodowościowe w ZSRR).

Do Ministerstwa Spraw Zagranicznych przyszedł, gdy szefem dyplomacji był Krzysztof Skubiszewski. Jako wicedyrektor, a następnie dyrektor departamentu Europy, zajmował się krajami Europy Wschodniej - był m.in. jednym z negocjatorów traktatu polsko-rosyjskiego. W 1992 r. został podsekretarzem stanu w MSZ, funkcję tę pełnił do 1994 r.

Od 1994 r. był doradcą do spraw zagranicznych prezydenta Lecha Wałęsy, a następnie podsekretarzem i sekretarzem stanu w Kancelarii Prezydenta. W listopadzie 1997 r. został wiceszefem MSZ w rządzie Jerzego Buzka.

Pracował w zespole negocjującym warunki członkostwa Polski w UE. Odpowiadał za dwa z 29 rozdziałów negocjacyjnych: "Wspólna polityka zagraniczna i bezpieczeństwa" oraz "Instytucje". Był wiceprzewodniczącym zespołu kierowanego przez Jana Kułakowskiego.

Od października 2001 r. do sierpnia 2004 r. był ambasadorem Polski w Turcji.

Gdy Belka zaproponował Ananicza na szefa AW, było to zaskoczeniem nie tylko dla niego, spotkało się też ze sprzeciwem w SLD, które zarzucało Ananiczowi "wyraziste prawicowe poglądy". Wiceszef SLD i minister obrony Jerzy Szmajdziński mówił, że premier nie konsultował kandydatury ani z ministrami, ani z Sojuszem. Pozytywnie do pomysłu premiera odniósł się szef MSZ Włodzimierz Cimoszewicz. Z "zaskoczeniem i sympatią" przyjął kandydaturę Jan Rokita (PO).

Zarząd SLD i prezydium klubu wystosowały wówczas do premiera list, w którym żądały, aby Belka wycofał tę kandydaturę. Premier odmówił. Sekretarz generalny SLD Marek Dyduch zapowiedział, że w komisji do spraw służb specjalnych SLD będzie głosować przeciw. Kandydatura Ananicza nie uzyskała pozytywnej opinii speckomisji (nie jest ona wiążąca). Trzech jej członków było za taką opinią, 3 przeciw, a 3 się wstrzymało. Razem z posłami SLD przeciw Ananiczowi głosował Zbigniew Wassermann z PiS, tłumacząc, że nie rozumie, dlaczego Ananicz zgodził się wejść do lewicowego rządu.

PiS zarzucał Ananiczowi, że w trakcie negocjacji nad aneksem do polsko-rosyjskiego traktatu z 1992 r., jako przewodniczący zespołu negocjacyjnego, pozwolił na znalezienie się w treści traktatu artykułu zezwalającego na tworzenie na terenach dawnych baz armii radzieckiej w Polsce wspólnych, polsko-rosyjskich spółek - co według PiS mogło stanowić zagrożenie dla Polski.

Ananicz zna angielski, niemiecki, rosyjski, turecki i perski. Jest żonaty, ma dwoje dzieci.

Źródło : ROL