niedziela, 22 lipca 2012

Tour de France: Bradley Wiggins zwycięzcą wyścigu

Bradley Wiggins jako pierwszy kolarz z Wielkiej Brytanii zwyciężył w wyścigu Tour de France. W klasyfikacji generalnej wyprzedził swojego rodaka i kolegę z ekipy Sky Chrisa Froome'a. Trzecie miejsce zajął Włoch Vincenzo Nibali (Liquigas).


Bradley Wiggins
/AFP
Ostatni etap, z metą tradycyjnie wyznaczoną na Polach Elizejskich w Paryżu, wygrał inny zawodnik grupy Sky, mistrz świata Brytyjczyk Mark Cavendish.

Prawdziwe ściganie kibice zobaczyli dopiero na ostatnich kilometrach. Wcześniej Wiggins z kolegami z ekipy popijał szampana, a rywale im nie przeszkadzali. Różnice w klasyfikacjach były zbyt duże, by cokolwiek mogło się zmienić.

Na finiszu Cavendish stoczył pojedynek ze znakomicie spisującym się w "Wielkiej Pętli" triumfatorem ubiegłorocznego Tour de Pologne Słowakiem Peterem Saganem. Szybszy był kolarz z wyspy Man, uważany za głównego faworyta wyścigu olimpijskiego, który odbędzie się w Londynie 28 lipca. Nie bez szans w stolicy Wielkiej Brytanii będzie na pewno także Sagan.

22-letni Słowak opuści Paryż z zieloną koszulką zwycięzcy klasyfikacji punktowej i z satysfakcją z wygrania trzech etapów w swoim debiucie w tym wyścigu. Najlepszym "góralem" został Francuz Thomas Voeckler, w klasyfikacji młodzieżowej (do lat 25) zwyciężył Amerykanin Tejay Van Garderen, a w drużynowej - ekipa RadioShack. Najwaleczniejszym zawodnikiem został Duńczyk Chris Anker Soerensen.

32-letni Wiggins rozpoczynał karierę jako kolarz torowy. W tej specjalności był wybitnym zawodnikiem, trzykrotnym złotym medalistą olimpijskim i sześciokrotnym mistrzem świata. Po igrzyskach w Pekinie zaczął z powodzeniem ścigać się na szosie. W Tour de France 2009 zajął czwarte miejsce. 

W tym sezonie spisywał się rewelacyjnie. W marcu wygrał wyścig Paryż-Nicea, w kwietniu Tour de Romandie, a w czerwcu Criterium du Dauphine. Nic dziwnego, że eksperci właśnie w nim widzieli głównego konkurenta dla zwycięzcy ubiegłorocznego Tour de France Australijczyka Cadela Evansa.

Wiggins od startu w Liege pokazywał, że interesuje go tylko żółta koszulka. Wygrał dwa etapy jazdy indywidualnej na czas, a w górach nie ustępował najlepszym specjalistom od wspinaczek, w przeciwieństwie do Evansa, który miał poważne kłopoty. Brytyjczyk mały kryzys miał dopiero w ostatnim tygodniu, na etapie do Peyragudes w Pirenejach, gdzie musiał go przez pewien czas holować kolega z drużyny Chris Froome. Kropkę nad i Wiggins postawił w sobotę, wygrywając długą czasówkę w Chartres.

Jedyny Polak w stawce - Sylwester Szmyd ukończył rywalizację na 71. miejscu. Był to jego 21. wyścig zaliczany do tzw. wielkich tourów: jedenastokrotnie startował w Giro d'Italia, sześć razy we Vuelta a Espana i cztery w Tour de France. Na dodatek wszystkie ukończył. Będzie to bardzo trudny rekord do pobicia przez kolarza z Polski.

Wyniki 20. etapu, Rambouillet - Paryż (120 km):


  1. Mark Cavendish (Wielka Brytania/Sky)  - 3:08.07  

  2. Peter Sagan (Słowacja/Liquigas)    

  3. Matthew Goss (Australia/Orica GreenEdge)    

  4. Juan Jose Haedo (Argentyna/Saxo Bank)    

  5. Kris Boeckmans (Belgia/Vacansoleil)    

  6. Greg Henderson (Nowa Zelandia/Lotto)    

  7. Borut Bozic (Słowenia/Astana)    

  8. Andre Greipel (Niemcy/Lotto)    

  9. Edvald Boasson Hagen (Norwegia/Sky)    

 10. Jimmy Engoulvent (Francja/Saur-Sojasun)  ten sam czas ...

112. Sylwester Szmyd (Polska/Liquigas)     strata 25 s

Klasyfikacja generalna:


 1. Bradley Wiggins (Wielka Brytania/Sky) - 87:34.47  

 2. Christopher Froome (Wielka Brytania/Sky)    3.21  

 3. Vincenzo Nibali (Włochy/Liquigas)           6.19  

 4. Jurgen Van Den Broeck (Belgia/Lotto)       10.15  

 5. Tejay van Garderen (USA/BMC)               11.04  

 6. Haimar Zubeldia (Hiszpania/RadioShack)     15.41 

 7. Cadel Evans (Australia/BMC)                15.49  

 8. Pierre Rolland (Francja/Europcar)          16.26  

 9. Janez Brajkovic (Słowenia/Astana)          16.33  

10. Thibaut Pinot (Francja/FDJ)                17.17

...

71. Sylwester Szmyd (Polska/Liquigas)        2:16.15

Polish Masters: Athletic Bilbao pokonał Śląsk w meczu o trzecie miejsce


Śląsk Wrocław przegrał w niedzielę z hiszpańskim zespołem Athletic Bilbao 0-1 w meczu o 3. miejsce turnieju piłkarskiego Polish Masters.

Kibice Athletiku Bilbao na stadionie we Wrocławiu. /Rafał Rusek /Newspix.pl
Kibice Athletiku Bilbao na stadionie we Wrocławiu.
/Rafał Rusek /Newspix.pl
Przed rozpoczęciem sobotniego spotkania odbyła się uroczystość pożegnania byłego kapitana Śląska Dariusza Sztylki, który postanowił zakończyć karierę piłkarską. W zespole mistrzów Polski 34-letni zawodnik występował przez ostatnie 11 lat rozgrywając w sumie 263 spotkania i zdobywając 18 bramek.

Pierwsza część meczu należała do piłkarzy Athletic, którzy już w szóstej minucie bliscy byli zdobycia bramki. Po znakomitej, zespołowej akcji w sytuacji sam na sam z bramkarzem znalazł się Markel Susaeta, ale po jego strzale piłka przeleciała nad poprzeczką. Cofnięci na własną połowę wrocławianie swoich szans szukali w nielicznych kontratakach, ale mieli ogromne problemy z wykończeniem akcji.

Reklama


Na bramkę kibice zgromadzeni na wrocławskim stadionie musieli czekać aż do 42. minuty meczu. Po dośrodkowaniu z prawej strony boiska Xabiera Castillo piłka trafiła do wbiegającego w pole bramkowe Susaety, który strzałem z czterech metrów pokonał bezradnego Rafała Gikiewicza.

Po zmianie stron mistrzowie Polski zaatakowali nieco śmielej i już w 50. minucie Sylwester Patejuk był bliski doprowadzenia do wyrównania, ale po jego strzale Raul Fernandez zdołał sparować piłkę na rzut rożny. Chwilę później po ryzykownej interwencji Gikiewicza piłka trafiła do stojącego przed polem karnym Oscara De Marcosa, ale zawodnik Athletic mając przed sobą tylko bramkarza uderzył zbyt lekko.

W końcówce tempo spotkania nieco spadło i choć piłkarze Athletic kilkakrotnie zagrozili jeszcze bramce gospodarzy, to jednak wynik nie uległ już zmianie.

W finale Polish Masters PSV Eindhoven zagra z Benficą Lizbona.

Po meczu powiedzieli:


Trener Śląska Wrocław Orest Lenczyk: "Po tych dwóch meczach jestem zadowolony. Wynik jest sprawą, która pozostawia pewien niedosyt, ale biorąc pod uwagę z kim graliśmy, to muszę powiedzieć, że była to konfrontacja najlepszych piłkarzy Śląska i tych, którzy są kandydatami do gry w pierwszym składzie. W meczu z Athletic faworytem byli oczywiście Hiszpanie, ale zależało nam, żeby w grze obronnej nie stracić wielu goli. Mieliśmy swoje okazje, ale z nerwowości czy braku umiejętności lub szczęścia nie zostały wykorzystane.

Powiedziałem piłkarzom, że gra z takimi zespołami jak Benfica, czy Athletic to test przed meczami w kolejnej rundzie europejskich pucharów. To zespoły z najwyższej półki, a my rozpoczynając przygodę na arenie międzynarodowej coraz bardziej zdajemy sobie sprawę, że klub czeka jeszcze wiele pracy. Widać było, że każdy z naszych rywali miałby na pewno miejsce w kadrze Śląska, odwrotnie się nie wypowiadam, ale wiem, że do tej pory moi zawodnicy nie mają żadnych propozycji".

Drugi trener Athletic Bilbao Claudio Vivas: "Jesteśmy zadowoleni z naszego wyniku. Dominowaliśmy na boisku jeśli chodzi o posiadanie piłki, udało nam się zdobyć bramkę, to co pokazali nasi piłkarze było bardzo satysfakcjonujące. Wszyscy nasi zawodnicy mają wkład w ten wynik i pokazaliśmy dzisiaj wiele mocnych stron, choć gospodarze także stworzyli sobie kilka sytuacji".

Śląsk Wrocław - Athletic Bilbao  0-1 (0-1)

0-1 Markel Susaeta (43.)
Śląsk: Rafał Gikiewicz - Kamil Juraszek,  Rafał Grodzicki, Marek Wasiluk, Amir Spahić - Paweł Garyga (83. Mateusz Tetłak), Robert Menzel, Dalibor Stevanović, Cristián Díaz (86. Paweł Kubiak), Sylwester Patejuk - Johan Voskamp (83. Rafał Sikorski).
Athletic: Raul Fernandez - Andoni Iraola (62. Markel Etxeberria),  Jonas Ramalho, Jon Aurtenetxe, Xabier Castillo - Igor Martínez (46. Oscar de Marcos), Carlos Gurpegi (46. Ander Iturraspe), Ruiz de Galarreta, Gaizka Toquero, Inigo Perez (46. Ismael Lopez) - Markel Susaeta.
Żółta kartka: Śląsk Wrocław - Rafał Sikorski. Athletic Bilbao - Carlos Gurpegui, Jonas Rmalho, Xabier Castillo. Sędzia: Marek Opaliński (Legnica). Widzów: 18 tys.

Piłkarze PSV Eindhoven wygrali Polish Masters


Drużyna PSV Eindhoven wygrała z Benfiką Lizbona 3-1 (0-1) w finałowym spotkaniu piłkarskiego turnieju Polish Masters, który w niedzielę zakończył się we Wrocławiu. Miejscowy Śląsk, po porażce z Athletic Bilbao 0-1, zajął czwarte miejsce.

Bramkarz PSV Einhoven Przemysław Tytoń podczas finałowego meczu Polish Masters /Maciej Kulczyński /PAP
Bramkarz PSV Einhoven Przemysław Tytoń podczas finałowego meczu Polish Masters
/Maciej Kulczyński /PAP
Finałowe spotkanie turnieju Polish Masters od pierwszej minuty prowadzone było w dość szybkim tempie. Stopniowo zaczęła się zaznaczać coraz wyraźniejsza przewaga podopiecznych trenera Jorge Jesusa, a na bramkę strzeżoną przez Przemysława Tytonia groźnie uderzał m.in. Oscar Cardozo.

Polski bramkarz skapitulował w 34. minucie, kiedy to na strzał sprzed pola karnego zdecydował się Carlos Martins. Uderzenie nie było zbyt mocne, ale piłka po rękach Tytonia wpadła do siatki. Po stracie bramki piłkarze PSV rzucili się do ataku, ale grali bardzo niedokładnie i ich akcje były łatwo przerywane przez twardo grających obrońców Benfiki.

Reklama

Po zmianie stron PSV nadal atakowało i w 54. minucie Holendrom udało się wyrównać. Po rzucie rożnym najwyżej w polu karnym Benfiki wyskoczył Mathias Jorgensen i strzałem głową pokonał Artura Moraesa. Chwilę później na boisku doszło do przepychanek między zawodnikami, które zostały jednak szybko zakończone przez sędziów.

Po zdobyciu bramki piłkarze PSV nie zwolnili tempa i w 74. minucie udało im się strzelić drugiego gola. Po zespołowej akcji piłka trafiła przed pole karne do Jeremaina Lensa, który płaskim strzałem nie dał szans bramkarzowi. Cztery minuty później drugą żółtą i w konsekwencji czerwoną kartką ukarany został Maxi Pereira i Benfica kończyła mecz w dziesiątkę. Wynik spotkania ustalił w 84. minucie Georginio Wijnaldum pokonując Moraesa mocnym strzałem z pięciu metrów.

PSV Eindhoven - Benfica Lizbona 3-1 (0-1)


Bramki: 0-1 Carlos Martins (34), 1-1 Mathias Jorgensen (54-głową), 2-1 Jeremain Lens (74), 3-1 Georginio Wijnaldum (83).

Żółta kartka: PSV Eindhoven - Jetro Willems. Benfica Lizbona - Nicolas Gaitan, Maxi Pereira.

Czerwona kartka za drugą żółtą: Benfica Lizbona - Maxi Pereira (78).

Sędzia: Tomasz Garbowski (Kluczbork). Widzów: 15000.

PSV Eindhoven: Przemysław Tytoń - Mathias Jorgensen, Timothy Derijck, Stanisław Manolew, Peter van Ooijen (46. Jurgen Locadia) - Marcel Ritzmayer (46. Jetro Willems), Marc van Bommel (61. Jeremaine Lens), Memphis Depay, Ola Toivonen - Georginio Wijnaldum, Luciano Nasringh (61. Kevin Strootman).

Benfica Lizbona: Artur Moraes - Maxi Pereira, Luisao, Luisinho (46. Lorenzo Sanabria), Ezeqiel Garay - Javi Garcia (76. Rodrigo Nunez), Carlos Martins (46. Axel Witsel), Nicolas Gaitan (63. Yannick D'Jalo) - Ola John (46. Nolito), Oscar Cardozo (62. Nelson Oliveira), Javier Saviola (46. Bruno Cesar).


Brytyjczyk zwycięzcą Tour de France

Bradley Wiggins jako pierwszy kolarz z Wielkiej Brytanii zwyciężył w klasyfikacji generalnej wyścigu

Brytyjczyk w klasyfikacji generalnej wyprzedził swojego rodaka i kolegę z ekipy Sky Chrisa Froome'a. Trzecie miejsce zajął Włoch Vincenzo Nibali. Wiggins zapewnił Wielkiej Brytanii pierwsze zwycięstwo w największym wyścigu kolarskim Tour de France. Przed rokiem Cadel Evans był pierwszym Australijczykiem na liście triumfatorów.

Ostatni etap wyścigu, z metą tradycyjnie wyznaczoną na Polach Elizejskich w Paryżu, wygrał inny zawodnik grupy Sky, mistrz świata Brytyjczyk Mark Cavendish.

Łącznie kolarze z 13 państw wygrywali "Wielką Pętlę" w 99 edycjach wyścigu, a najwięcej - 36 razy - Francuzi. Gospodarze czekają jednak bardzo długo na kolejne zwycięstwo. Ostatnim kolarzem francuskim na najwyższym stopniu podium był Bernard Hinault w 1985 roku.

Przeczytaj więcej o:  Bradley Wiggins, Tour de France, mark cavendish

PAP

Polska-Chiny

Polacy wygrali w Katowicach 81:79 (23:21, 14:21, 20:17, 24:20) w drugim towarzyskim meczu z reprezentacją Chin

Dla biało-czerwonych mecze towarzyskie były to pierwszymi sprawdzianami przed kwalifikacjami do mistrzostw Europy 2013, które rozpoczną 15 sierpnia. Od wtorku do czwartku Polacy wystąpią w międzynarodowym turnieju w Sofii, gdzie spotkają się kolejno z Ukrainą, Bułgarią i Turcją.

W niedzielnym meczu w reprezentacji Polski znów zabrakło na parkiecie Macieja Lampego, leczącego kontuzję kostki. Z kolei amerykański trener Chińczyków Bob Donewald Jr. dał w tym dniu odpocząć kapitanowi drużyny, rozgrywającemu Liu Wei oraz najlepszemu na boisku w sobotnim spotkaniu (22 pkt, 10 zbiórek) 25-letniemu środkowemu Yi Jianlianowi, który w ostatnich pięciu latach grał w NBA w takich klubach jak Milwaukee Bucks, New Jersey Nets, Washington Wizards i Dallas Mavericks.

Wielki dramat wicemistrzyni olimpijskiej. W Londynie bez Włoszczowskiej?



Jakub Ciastoń
22.07.2012 , aktualizacja: 22.07.2012 21:18
A A A Drukuj
Maja Włoszczowska

Maja Włoszczowska (Fot. Marek Podmokły/ Agencja Gazeta)

Maja Włoszczowska, zeskakując z roweru na treningu we Włoszech, poważnie zwichnęła prawą kostkę, ma też złamaną kość śródstopia i być może naderwane więzadło. W poniedziałek rozstrzygnie się, czy pojedzie na igrzyska, ale szanse są minimalne.
Włoszczowska była uznawana za kandydatkę do medalu. Cztery lata temu w Pekinie zdobyła srebro, w 2010 r. wywalczyła tytuł mistrzyni świata, rok temu z MŚ przywiozła srebrny medal, od lat utrzymywała się w ścisłej czołówce.

Do fatalnej kontuzji doszło w Livigno, gdzie 28-letnia kolarka przebywała na ostatnim zgrupowaniu przed środowym wylotem do Londynu. - Maję wyniosło na jednym z zakrętów i żeby się nie przewrócić, zeskoczyła z roweru, ale tak nieszczęśliwie podparła się nogą, że doznała kontuzji. Poza tą kostką nawet się nie podrapała - opowiadał PAP zasmucony Marek Galiński, trener Włoszczowskiej.

Polka trafiła do włoskiego szpitala, gdzie nastawiono jej zwichniętą nogę, a potem unieruchomiono ją na wyciągu i wykonano pierwsze badania. - To klasyczny uraz w kolarstwie górskim. Niektórzy zapominają, że w tym sporcie poza jazdą na rowerze trzeba też bardzo dużo biegać w trudnym terenie. Doszło do zwichnięcia stawu skokowego i złamania piątej kości śródstopia - opowiada Sport.pl dr Robert Pietruszyński, lekarz PZKol.

W niedzielę późnym wieczorem (a jeśli nie, to w poniedziałek rano) Włoszczowska miała przylecieć do Katowic prywatnym samolotem swojego głównego sponsora Dariusza Miłka, właściciela firmy CCC, a stamtąd trafić do Bierunia do kliniki dr. Krzysztofa Ficka specjalizującego się w urazach kolarzy, od lat współpracującego PZKol i zespołem Włoszczowskiej. Ficek przeprowadzał w przeszłości zabieg m.in. u Anny Szafraniec.

W poniedziałek mają być przeprowadzone kluczowe badania - rezonans magnetyczny i być może tomografia. - Dopiero one pokażą charakter uszkodzenia, do jakiego doszło w więzadłach. Od tego będzie zależało dalsze leczenie, a także to, czy jest jeszcze szansa wyjazdu na igrzyska - podkreśla dr Pietruszyński. - Jeśli więzadła są zerwane, to po herbacie - wzdychał trener Galiński.

Zerwanie oznacza operację i wielomiesięczną przerwę w startach, przy naciągnięciu i naderwaniu można próbować leczenia zachowawczego, ale rehabilitacja to też kwestia tygodni. W Polsce w weekend pojawiały się optymistyczne głosy, że jeśli więzadła ocalały, to Włoszczowska przez trzy tygodnie się wykuruje i w Londynie pojedzie. - To są życzenia. Mamy za mało informacji. To jest poważny uraz. Nie wiemy np. także, jak dokładnie wygląda to złamanie kości. Poczekajmy. Gdyby Maja nie pojechała, to byłaby wielka strata. Takiej zawodniczki zastąpić się nie da - mówi dr Pietruszyński.

Bardzo sceptyczny jest dr Ficek. - Więzadła to tylko jeden z czynników. Uraz jest bardzo poważny. Złamanie kości jest wielofragmentowe, doszło do uszkodzenia tkanek miękkich. Masywność tego urazu każe skupić się raczej na razie na powrocie do chodzenia. Start za trzy tygodnie? Zdroworozsądkowo - wykluczony, teoretycznie - możliwy, ale raczej nie należy o tym myśleć - powiedział Sport.pl dr Ficek.

Jeśli spełni się najczarniejszy scenariusz i Włoszczowska do Londynu nie pojedzie, PZKol może w ostatniej chwili wysłać w jej miejsce inną zawodniczkę. Na liście rezerwowej są Paulina Gorycka i Anna Szafraniec. Trenerem tej pierwszej jest Andrzej Piątek, były szkoleniowiec Włoszczowskiej, skonfliktowany ostatnio z władzami związku. - Paula wygrała z Anią w tym roku trzy razy i mam nadzieję, że w takim przypadku to będzie miało znaczenie, a nie polityka związku - powiedział nam Piątek. Jego zdaniem Gorycka już wcześniej mogła zakwalifikować się do kadry (poza Włoszczowską jest w niej jeszcze Aleksandra Dawidowicz), ale PZKol nie brał jej pod uwagę, bo formalnie wciąż była juniorką.

PZKol na wtorek zwołał konferencję prasową, na której oficjalnie poinformuje o wynikach badań Włoszczowskiej i ewentualnie o tym, kto ją zastąpi w Londynie.

Prometeusz - ofiara hollywoodzkiego marketingu

20 lipca 2012, 23:21 Foto: mat. prasowe | Video: youtube.com Prometeusz

Pierwsze pół filmu to obietnica tego, czym mógł być, gdyby Scott nie poszedł na łatwiznę. Drugie - to uświadamianie nam, dlaczego nie mógł, bo nakręcił film bez scenariusza, którego uratować nie mogli nawet świetni aktorzy. Od miesięcy 20th Century Fox zapowiadało „Prometeusza” jako arcydzieło dekady, wydarzenie roku. Co dostaliśmy w zamian? Wielkie Nic odziane w 150 mln dolarów.

Gdyby oceniać tylko warstwę wizualną można by uznać „Prometeusza” za objawienie. Scott - absolwent londyńskiej Royal Academy of Art - myśli obrazami i robi kino wysmakowane plastycznie. Na ekranie jest więc pięknie: rewelacyjne obrazki, urodziwi i zdolni, dobrze obsadzeni aktorzy. Zdjęcia Dariusza Wolskiego są wspaniałe. Statek, jego wnętrze, stroje załogi wyglądają wręcz genialnie. To samo z efektami specjalnymi. Film został nakręcony w technice 3D i jest bodaj najlepszym jej produktem zaraz po „Avatarze”. W kategoriach technicznych zapewne może liczyć na serię Oscarów.

Kino ma znów swoją królową

Uważana dziś za najp...
czytaj dalej »
Tyle komplementów. Schody zaczynają się, gdy przejdziemy do warstwy myślowej przedsięwzięcia. W pierwszej części filmu Scott przywdziewa szaty mędrca. Zapowiada ciąg dalszy opowieści o walce rasy ludzkiej z pozaziemską, a nawet filozoficzny dyskurs między nauką i wiarą. Po twórcy „Łowcy Androidów” spodziewamy się wiele, nasze apetyty więc rosną. Niestety, szybko przychodzi rozczarowanie. Scott serwuje nam papkę z dialogami na poziomie telenowel i serią pozbawionych logiki zdarzeń.
Prometeusz - oficjalny trailer
Wideo: youtube.com Prometeusz - oficjalny trailer

Wszystko już było

Zaczyna się od tego, że zespół badaczy odkrywa wskazówkę wiodącą ich do tajemnicy o  początkach ludzkości na ziemi. Starożytne malowidła na skale, wskazują na prawdopodobieństwo przybycia kosmitów na ziemię, wiele tysięcy lat temu. Grupa specjalnie przygotowanych naukowców, szykuje więc wyprawę mającą odnaleźć w kosmosie życie, które dało początek gatunkowi ludzkiemu. Nim jednak tak się stanie, na nieznanym lądzie, przyjdzie im stoczyć walkę o przetrwanie.  Brzmi znajomo nieprawdaż? Filmów o „obcych”, którzy dali nam początek, a potem próbowali zniszczyć było przecież mnóstwo. Ridley Scott zamierzał więc popłynąć na znanym, i dość ogranym motywie. Nie byłoby w tym jednak nic złego gdyby konstruując fabułę, wysilił na oryginalność, a przynajmniej zadbał o to, by było równie ciekawie jak efektownie. Niestety, trwający 2 godziny film (co jak widowisko science-fiction nie jest czasem długim) nuży się nieskończenie, czemu widownia podczas seansu ziewając szeroko, i komentując owe dłużyzny daje wyraz.

Świat zarabia na zyski Hollywood

Aż 69 proc. wszystki...
czytaj dalej »
Recenzent nie ma prawa jednak zdradzać fabuły, nawet przy tak niskim poziomie jej atrakcyjności. Trudno jednak zaprzeczyć, że jest ona kompletnie pozbawiona logiki. Poziom scenariusza filmu , który miał być wydarzeniem roku, nie sięga wyżej niż nader ograniczona myślowo seria o „Transformersach”. Tyle, że w przypadku tych ostatnich nikt nie oczekiwał głębokich treści, zaś Scott twórca kultowych dzieł gatunku - wspomnianego „Obcego” i „Łowcy Androidów”, zawsze miał wielkie ambicje.

Niestety, od czasu gdy będący efektownym kiczem „Gladiator” w jego reżyserii, otrzymał głównego Oscara, dawny Scott  przepadł bez wieści. (Przypomnijmy, że to właśnie on nakręcił później nieszczęsnego „Hannibala” – chybioną kontynuację „Milczenia owiec”, złośliwie zwaną „Mózgiem w potrawce”, od jednej z kuriozalnych scen filmu.) Miejsce niepokornego filmowca, który umiał sprzeciwić się hollywoodzkim schematom (patrz genialna „Thelma i Luiza”), zajął reżyser, którego kolejne produkcje były jedynie realizacją do bólu poprawnych i przewidywalnych pomysłów producentów. Zgodnych z marketingową linią fabryki snów - „dajemy widzom to, co się sprawdziło, i co z pewnością kupią”.

Ten miś przeklina, pije i pali jointy. "To obrzydliwie zabawny film"

Kinomani pokochali p...
czytaj dalej »
I tylko aktorów żal

A wydawałoby się, że z taka ekipą aktorską Scott nie będzie się bał eksperymentować i postawi na formalnie ryzykowne, oryginalne rozwiązania. Obsada filmu jest bowiem doborowa, i tylko żal, że aktorzy nie bardzo mają czego grać, dwojąc się i trojąc, by uwiarygodnić pozbawione logiki sceny. Stosunkowo najlepszą sytuacje ma grający androida Michael Fassbender – niemal „wykastrowany” z męskości, elegancki i androgeniczny, ale wnoszący do napuszonej całości elementy humoru i luzu. Charlize Theron lodowato zimna niczym w roli skądinąd znakomitej Raveny - złej królowej ze „Śpiącej królewny i łowcy”, też ratuje swoją postać. Nie jest jednak w stanie, podobnie jak Fassbender, uratować filmu. W najgorszej sytuacji jest Naomi Rapace (niezapomniana Lisbeth Salander z trylogii „Millennium”) której Scott każe zmagać się z dylematem wyboru między wiarą a nauką. Im bliżej finału, tym bardziej fabuła zbliża się do granicy absurdu i poza nerwowym zerkaniem na zegarek, nie pozostaje nic innego, jak stukać się palcem w czoło. Napięcie jakie udało się zbudować reżyserowi w pierwszej części filmie, pod koniec jest już jedynie wspomnieniem, a najbardziej cieszy nas widok napisów końcowych na ekranie. O ile „Aliena” w euforii zachwytu nazwano nawet „Zbrodnią i karą" kina, o tyle „Prometeusz” mógłby co najwyżej awansować do miana powiedzmy… ”Kodu Leonarda da Vinci” w wersji science-fiction (z naciskiem na fiction!).

Nowy "Batman" dostał owacje na stojąco

"To nie tylko n...
czytaj dalej »
Śmieszy też i dziwi kategoria R przyznana filmowi, sugerująca, że to obraz dla dorosłych. Przy infantylnej fabule,  zachowaniu bohaterów, miotających się niczym dzieci we mgle, wydaje się być zupełnie niezrozumiała. Jej powodem jest prawdopodobnie kilka krwawych, mocnych scen pod koniec filmu.

W 1979 roku sir Ridley Scott stworzył najlepszy horror, jaki miał kiedykolwiek powstać „Obcy - 8 pasażer Nostromo”, wyznaczając tym samym poziom widowisk z gatunku „horror science-fiction”, i zawieszając poprzeczkę wysoko. Tamten film działał na zmysły, przerażał, miał niesamowitą, gęstą atmosferę...Ale tamten Scott miał odwagę, wyobraźnie i był nieobliczalny. Dzisiejszy- bez reszty podporządkował się hollywoodzkiej machinie, bezlitośnie „mielącej” wszelki indywidualizm w imię reguł komercji, której dwie dekady temu reżyser „Prometusza” był zaprzeczeniem. Dziś, niestety, ją uosabia.