sobota, 20 września 2008

Tak wyglądał zamach przed Marriottem

Według planów terrorystów miały zginąć setki ludzi

Gdyby nie strażnicy strzegący hotelu Marriott w Islamabadzie, we wczorajszym zamachu zginęłoby nie kilkadziesiąt, a kilkaset osób. Zamachowiec, który wiózł 600 kilogramów trotylu, chciał bowiem wjechać w budynek, ale został zatrzymany przy bramie. Wiedząc, że nie uda mu się osiągnąć celu, wysadził się. Pakistańska telewizja pokazała wstrząsający film z zamachu.



Zatrzymany w bramie terrorysta zdecydował się wysadzić samochód

>>>Zobacz zarejestrowany moment wybuchu pod hotelem Marriott w Islamabadzie

Na nagraniu z hotelowych kamer bezpieczeństwa widać, że mężczyzna próbuje przekonywać strażników, by wpuścili go na hotelowy parking. Gdy się na to nie zgadzają, naciska pedał gazu i próbuje sforsować bramę. Chwilę później zamachowiec wysadza się w szoferce ciężarówki. Ale najgorsze ma dopiero nadejść...

>>>Zobacz wstrząsającą relację z tragedii w Islamabadzie

Na filmie widać, że psy wykrywające materiały wybuchowe wyczuwają coś, a strażnicy zaczynają krzyczeć, by ludzie uciekali. Kilku próbuje gasić płonącą szoferkę. W tym momencie ekran robi się błękitny. To właśnie wtedy ma miejsce główna eksplozja, która zabija 53 osoby i rani setki innych.

W zamachu w pakistańskiej stolicy zginął między innymi ambasador Czech, dwóch Amerykanów i Wietnamczyk. Po eksplozji zaginął także duński dyplomata. Trzej inni Duńczycy, którzy przebywali w hotelu, są lekko ranni.

Egzamin dla aplikantów był za trudny

Marek Domagalski 20-09-2008, ostatnia aktualizacja 20-09-2008 08:00

Aż 68 procent krakowskich aplikantów adwokackich nie zdało rocznego egzaminu zaliczającego. Korporacja przyznaje się do błędu. Test był zbyt skomplikowany i trzeba go powtórzyć

Adwokat Marek Stoczewski, dziekan krakowskiej izby, przyznał „Rz”, że czas egzaminu był zbyt krótki, dlatego dodatkowy test będzie przedłużony. Przyznał też, że część pytań kazusowych była zbyt skomplikowana. W kolejnej wersji będą więc uproszczone. Ci, co zdali egzamin, nie będą go powtarzać.

– Lepiej późno naprawić błąd niż wcale – tak komentuje decyzję swoich kolegów jeden ze znanych warszawskich adwokatów. Cieszą się też aplikanci.

Większość oblała

Spośród 173 aplikantów, którzy 5 września przystąpili do egzaminu, nie zdało aż 117, mimo że trzygodzinny test rada przedłużyła o pół godziny. Po ogłoszeniu wyników pojawiły się jednak zarzuty, że może to być sposób na odsiew aplikantów.

Test składał się ze 144 pytań, wśród których były oparte na tzw. kazusach – i to one sprawiły największe kłopoty. Nie tyle przez swoją trudność, ile przez fakt, że samo przeczytanie i zrozumienie kazusu wymagało sporo czasu. Zabrakło go na odpowiedzi.

Tak mówią aplikanci, do których udało się nam dotrzeć. Nie kryją jednak obaw, że niezdanie egzaminu (powiedzmy od razu, że mogą do niego przystąpić po raz drugi) może być podstawą (by nie powiedzieć – pretekstem) do skreślenia ich z listy aplikantów.

117 osób nie zdało rocznego egzaminu zaliczającego na aplikacji adwokackiej w Krakowie

Są jednak tacy, którzy uważają, że aplikanci powinni się więcej uczyć. – Przyjmuję ten argument, powinni się uczyć, nawet ostro, ale aplikacja jest od uczenia, a nie odsiewania – mówi Grzegorz Maj, prezes Stowarzyszenia Fair Play.

Widmo skreślenia

Dziekan Stoczewski temu zaprzecza i wskazuje, że krakowskiej adwokaturze nie o to chodziło, ale nawet w Ministerstwie Sprawiedliwości dopuszczają taką możliwość. Zauważono, że wśród kilkunastu odwołań od decyzji w sprawie skreśleń najwięcej było z Krakowa. Od oblanego kolokwium do skreślenia droga daleka, ale czy aż tak bardzo?

Monika Madurowicz, zastępca dyrektora Departamentu Nadzoru nad Aplikacjami MS, wskazuje, że zgodnie z § 19 regulaminu aplikacji adwokackiej negatywny wynik kolokwium rocznego stanowi podstawę do stwierdzenia przez radę adwokacką nieprzydatności do wykonywania zawodu. Z kolei art. 79 ust. 2 prawa o adwokaturze mówi, że jeżeli rada stwierdzi nieprzydatność aplikanta do wykonywania zawodu, to może go skreślić w ciągu pierwszych dwóch lat aplikacji.

Ale nawet te dwa lata rodzą wątpliwości, bo czy egzamin po drugim roku to jeszcze drugi rok czy już trzeci? Stąd dodatkowe zdenerwowanie. Jest jeszcze jeden powód do niepokoju: Co robić z aplikantem, który nie zaliczy także poprawki?

– Test był w większości przygotowany przez zespół spoza rady adwokackiej, przez wykładowców Uniwersytetu Jagiellońskiego, sędziów itp. – wskazuje Stoczewski. – Trudno przyjąć, że podejmując się wykładów i opracowania testu, byli zainteresowani zamykaniem drzwi do zawodu swoim wychowankom. Wyciągamy jednak wnioski z tego zdarzenia i powtórzymy egzamin, poprawimy test.

Komentuje Jakub Jacyna adwokat, rzecznik Warszawskiej Rady Adwokackiej

Niełatwo przygotować inteligentne, a jednocześnie niezłośliwe, niehaczykowe i weryfikowalne pytania. My w Warszawie z naszych błędów, a mieliśmy dużo mniejszą wpadkę niż w Krakowie (przy kolokwium z procedury karnej przed dwoma laty), wyciągnęliśmy wnioski i szybko powtórzyliśmy kolokwium ku zadowoleniu wszystkich. Nie można za wszystko obciążać studiów, aplikantów, samorząd także musi się uczyć, wyciągać wnioski z doświadczeń. Żeby egzamin, test, pytania odpowiadały poziomem trudności poziomowi kształcenia aplikantów i żeby nie zabrakło czasu na odpowiedzi. Dopracowaliśmy się normy: dwie godziny na sto pytań.

Skomentuj ten artykuł
Rzeczpospolita

Były groźby i naciski na IPN

Cezary Gmyz 20-09-2008, ostatnia aktualizacja 20-09-2008 03:43

Osoba z biura marszałka Bogdana Borusewicza groziła nam obcięciem budżetu – ujawnia „Rz” Janusz Kurtyka, prezes Instytutu

Historycy Instytutu to ludzie o bardzo różnych poglądach. Panuje tu pełen pluralizm – mówi Janusz Kurtyka
autor zdjęcia: Rafał Guz
źródło: Rzeczpospolita
Historycy Instytutu to ludzie o bardzo różnych poglądach. Panuje tu pełen pluralizm – mówi Janusz Kurtyka

Rz: IPN zdementował, jakoby „przedstawiciele kierownictwa Platformy Obywatelskiej bądź rządu wywierali nacisk na władze IPN w celu zwolnienia z pracy dr. Sławomira Cenckiewicza, łącząc tę kwestię z groźbą uszczuplenia budżetu IPN”. Jednak Bogdan Borusewicz, o którym mówił Sławomir Cenckiewicz, nie jest ani członkiem PO, ani rządu.

Janusz Kurtyka, prezes IPN: Muszę potwierdzić, że z biura pana marszałka Borusewicza do kierownika referatu edukacji w oddziale gdańskim IPN był telefon, który określiłbym jako brutalny. Osoba ta powołując się na osobę pana marszałka, sformułowała również opinie dotyczące budżetu Instytutu. Właśnie do mnie dotarły stosowne notatki służbowe. Osoba ta groziła, że obecna działalność Instytutu, a konkretnie książka o Lechu Wałęsie autorstwa Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka, odbije się na budżecie IPN. Kilka dni później sam pan marszałek telefonował do dyrektora oddziału gdańskiego.

Czy akceptuje pan takie postępowanie Bogdana Borusewicza?

To są fakty, wobec których prezes IPN nie może przejść obojętnie. Zamierzam w tej sprawie napisać list do pana marszałka. IPN jest instytucją niezależną. Jeśli chodzi o działalność merytoryczną, to nie podlega żadnym czynnikom politycznym.

Nie ulega wątpliwości, że tego typu telefony są niestosowne. Stwierdzam to ze smutkiem. Bogdan Borusewicz jest osobą o niekwestionowanych zasługach, która w wielkim stopniu przyczyniła się do zwycięstwa wielkiego strajku i powstania „Solidarności”.

Marszałek Senatu ma pretensje o to, że nie powiadomiono go, iż spotkanie z młodzieżą, w którym brał udział, organizowane jest w ramach cyklu, w którym wystąpią też Joanna i Andrzej Gwiazdowie oraz Krzysztof Wyszkowski.

Ten problem można rozważać jedynie w kategoriach konwersacyjnych. Informacje o tym cyklu nie były ukrywane. Publikowano je na stronie internetowej IPN.

Organizując spotkania, zadbano o udział takich świadków historii, którzy reprezentują pełne spektrum środowisk opozycji przedsierpniowej. Udział pana marszałka w takim spotkaniu był na pewno dla młodzieży wspaniałym przeżyciem.

Ze strony Borusewicza padły zarzuty, że Cenckiewicz jest politycznie zaangażowany.

Doktor Cenckiewicz jest świetnym historykiem.

Poglądy polityczne ma – jak każdy. Myślę, że jest mu bliska tradycja piłsudczykowska, jeśli sądzić na podstawie jego książki o Tadeuszu Katelbachu.

Sławomir Cenckiewicz niezwykle emocjonalnie podchodzi do kierowanych pod jego adresem zarzutów. Rola badacza jest inna niż rola naczelnika Biura Edukacji Publicznej. Ta druga funkcja jest publiczna i nie powinien tak emocjonalnie reagować. Choć znalazł się pod olbrzymią presją i w obliczu często krzywdzących zarzutów.

Żałuję, że przestaje pracować w IPN.

Pod adresem samego Instytutu też padają zarzuty o upolitycznienie. Andrzej Friszke wskazuje na fakt, że dziesięciu z 11 członków Kolegium powołało PiS.

Andrzej Friszke sam jest przykładem bardzo wyrazistej afiliacji politycznej. Powszechnie uważa się go za osobę związaną ze środowiskiem „Gazety Wyborczej”. O składzie kolegium zadecydował parlament. Znaczna część członków kolegium ma tytuły naukowe, w tym profesorskie. Warto też zwrócić uwagę, że Kolegium nie rządzi IPN. Pełni funkcję kontrolną. Zarzuty co do wystaw czy publikacji nie mogą być kierowane pod adresem Kolegium.

Odebranie nam40 milionów złotych cofa budżet Instytutu Pamięci Narodowej do czasów Leszka Millera

Borusewicz przyznaje, że książki „SB a Lech Wałęsa” nie czytał. Przeczytał jednak pański wstęp i jest oburzony użyciem jego nazwiska w tekście przez pana podpisanym.

Odrzucam zarzut manipulacji sformułowany przez pana marszałka. Faktem jest, że w swoim wywiadzie rzece to Bogdan Borusewicz stwierdził, iż właśnie IPN powinien wyjaśnić sprawę ewentualnych uwikłań Lecha Wałęsy. Nikt nie może wskazywać, jacy historycy mają się takim tematem zajmować, może się nim zajmować każdy. W IPN pracę nad tym podjęli Cenckiewicz i Gontarczyk. Należą oni do ścisłej czołówki specjalistów od zagadnień poruszonych w tej książce.

Marszałek stawia zarzut, że badania w IPN zostały zdominowane przez ludzi o określonych poglądach, a inni mają utrudniony dostęp do akt.

Nie rozumiem sformułowania „określone poglądy”. Pan marszałek nie sprecyzował, o jakie poglądy mu chodzi. Jego stwierdzenie to fundamentalna nieprawda oparta na całkowitej niewiedzy. Ilość wniosków realizowanych na rzecz osób spoza IPN jest większa. Sami historycy IPN to ludzie o bardzo różnych poglądach. Panuje tu pełen pluralizm.

Pan marszałek w wypowiedziach formułuje absurdalne supozycje, twierdząc, że IPN odciął od badań innych.

Każdy naukowiec ma dostęp do akt na takich samych zasadach jak historycy IPN.

Co oznaczałoby obcięcie budżetu IPN o 40 milionów złotych?

To zależy o obcięciu jakich pieniędzy mówimy, bo to nie jest jasne. Na przyszły rok wnioskujemy o zwiększenie budżetu o niecałe 50 milionów w stosunku do roku bieżącego. Zamiast tych 50 dostalibyśmy tylko 10 dodatkowych milionów. To będzie oznaczało, że musimy ograniczyć digitalizację zbiorów oraz aktywność związaną z dwiema rocznicami – upadku komunizmu i wybuchu II wojny światowej. W grę wchodzi też redukcja zatrudnienia, bo musimy zwiększyć pensje prokuratorów. Gdyby jednak się okazało, że 40 milionów ma być obcięte od obecnego budżetu, to wracamy do finansowania na poziomie czasów rządu Leszka Millera. Przy obecnych zadaniach IPN oznacza to masowe zwolnienia i drastyczne ograniczenie jego aktywności. Trudno mi sobie wyobrazić, by dzisiejszy rząd, który posiada „solidarnościowe” korzenie, chciał nas cofnąć do czasów rządów postkomunistów.

Donald Tusk opowiada się za otwarciem akt dla wszystkich. Przy czym chce udostępnienia również danych wrażliwych.

Obecnie archiwa są w praktyce otwarte. Pełny dostęp mają zarówno badacze, jak i dziennikarze. Łącznie z danymi wrażliwymi. Każdy, nie tylko dziennikarze i naukowcy, może zajrzeć do swoich akt oraz akt osób publicznych, których katalog jest całkiem spory. Pomysł, by każdy Kowalski mógł zajrzeć do teczki każdego Zielińskiego, nie jest moim zdaniem zbyt szczęśliwy. W praktyce oznaczałoby to, że w sporach cywilnych w użyciu byłyby teczki.

Moim zdaniem decyzja o udostępnieniu wszystkim wszystkiego może się okazać społecznie ryzykowna.

Bitwa Polaków z talibami

Marcin Górka
2008-09-20, ostatnia aktualizacja 2008-09-19 22:39

Wojna w Afganistanie. Ośmiu talibów zabili polscy żołnierze w regularnej bitwie w Ghazni. Nie ponieśli strat, ale w prowincji, nad którą wkrótce przejmą kontrolę, jest coraz niebezpieczniej

Zobacz powiekszenie
Fot. Marcin Górka
Widok z posterunku chroniącego bazę Ghazni na kluczową dla bezpieczeństwa Afganistanu szosę Kabul - Kandahar
W czwartek po południu na najważniejszej drodze Afganistanu łączącej stolicę Kabul z Kandaharem na południu w zasadzkę talibów wpadł oddział afgańskiej armii rządowej. Stacjonuje on w tej samej bazie co Polacy.

Na przełomie października i listopada do Ghazni przyjedzie 1,8 tys. polskich żołnierzy

Talibowie zaczaili się przy szosie w dystrykcie Karabagh, ok. 50 km na południe od stolicy prowincji. Zaczęli strzelać do żołnierzy z karabinów maszynowych - z zagajnika i położonych przy drodze zabudowań.

Kiedy strzelaninę zauważył polski patrol, afgańscy żołnierze bronili się już kilkanaście minut. Komandosi z 6. Brygady Desantowo-Szturmowej z Krakowa oraz żołnierze 12. Brygady Zmechanizowanej ze Szczecina otoczyli rebeliantów. W stronę zagajnika Polacy strzelali z 30-mm działek zamontowanych na transporterach opancerzonych Rosomak, a z karabinów maszynowych - w kierunku nielicznych zabudowań, wśród których ukryli się talibowie.

Przygwożdżeni ogniem talibowie próbowali się wycofać. Kiedy kilku uciekło na motocyklach, Polacy ruszyli w pościg hummerami, cały czas strzelając z karabinów maszynowych.

W tym czasie uwolnieni z zasadzki afgańscy żołnierze zaczęli przeszukiwać budynki i zagajnik, w których znaleźli osiem ciał talibów. Wszyscy mieli przy sobie kałasznikowy. Według zapewnień wojska nie zginął żaden cywil.

W zagajniku ukrywało się jeszcze dwóch rebeliantów - w torbach mieli zapalniki do prowizorycznych min-pułapek. Wojsko znalazło też broń i sześć motocykli, których używają talibowie. Akcja trwała ponad półtorej godziny.

- Nie ponieśliśmy żadnych strat ani w ludziach, ani w sprzęcie. Cało z tej akcji wyszli także okrążeni Afgańczycy - mówi rzecznik dowódcy polskiego kontyngentu wojskowego w Afganistanie mjr Jacek Popławski.

Z naszych informacji wynika, że w Ghazni do podobnych potyczek dochodzi ostatnio regularnie, nawet kilka razy w tygodniu. Talibowie chcą sparaliżować ruch na drodze Kabul - Kandahar.

Nasi żołnierze przyznają, że kontrolowanie trasy jest coraz trudniejsze. - Talibom donoszą miejscowi policjanci, którzy wiedzą często o naszych ruchach. Trudno jest więc zorganizować akcję prewencyjną - mówi nam polski oficer.

Problemem jest też to, że zgodnie z zasadami ustalonymi przez NATO Polacy nie mają prawa przeszukiwać budynków. Mogą to robić tylko afgańscy żołnierze, a nasi mogą jedynie zabezpieczać akcję.

Wojsko próbuje więc przechytrzyć donosicieli. - Wyjeżdżamy np. południową bramą, a jedziemy na północ - opowiada nam inny oficer. - Tę taktykę stosowaliśmy już w Iraku. Jest skuteczna, bo zanim policjanci, a potem talibowie połapią się, o co chodzi, jest już często za późno.

W Iraku sytuacja była jednak inna. Nawet w najgorszym okresie rzadko dochodziło tam do regularnych potyczek, choć zdarzało się, że Polacy w walce zabijali rebeliantów.

Do tak dużej bitwy jak ta w czwartek doszło niecałe dwa miesiące temu w prowincji Paktika. Zaatakowany polski patrol wezwał posiłki, udało się okrążyć talibów. Wojsko ocenia, że mogło wtedy zginąć nawet kilkunastu rebeliantów. Nie udało się policzyć zwłok, bo talibowie, którzy przeżyli, zabrali ciała zabitych.

Wkrótce wszystkie polskie siły w Afganistanie zostaną skoncentrowane w Ghazni i będą całkowicie odpowiadać za bezpieczeństwo tej prowincji. Już teraz trwa przemieszczanie polskich wojsk z baz w Paktice. Czwarta zmiana polskiego kontyngentu, która przyjedzie do Afganistanu na przełomie października i listopada, trafi już wyłącznie do Ghazni. Będzie liczyć prawie 1,8 tys. żołnierzy.

Radek-plakietka, czyli kariera Sikorskiego

DZIENNIK o ministrze

Cała prawda o ministrze Sikorskim

Jakież było zdziwienie Donalda Tuska, gdy zajrzał do programu uroczystości pogrzebowych Bronisława Geremka. Dowiedział się, że będzie przemawiał na cmentarzu, ale w katedrze głos zabierze jego minister Radosław Sikorski. Zdziwienie zmieniło się w złość, gdy okazało się na dodatek, że Sikorski sam prosił o przemówienie - pisze DZIENNIK.

czytaj dalej...
REKLAMA

Sławomir Nowak natychmiast wysłał do ministra SMS-a o treści: "Nie występujesz w katedrze, to decyzja premiera". Sikorski odpisał, że ciężko pracuje nad trzecią wersją przemówienia. Ale Nowak powtórzył: "Nigdzie nie występujesz". Tak się też stało.

Melodramat czy thriller?

W warszawskim hotelu Bristol, w restauracji na parterze, jest stolik. To przy nim Donald Tusk, lider idącej do wyborów po zwycięstwo Platformy Obywatelskiej, zaoferował miejsce w partii Radosławowi Sikorskiemu, wtedy wyrzuconemu za burtę przez braci Kaczyńskich. Dziś żaden nie żałuje tego kroku. Z pewnością nie Sikorski, nawet jeśli dużo młodszy szef gabinetu premiera sztorcuje go SMS-ami. Bo na co dzień jest ważnym i zwykle najlepiej ocenianym przez Polaków członkiem rządu.

Tusk z kolei korzysta z talentów popularnego polityka - nie tylko w dziedzinie prowadzenia polityki zagranicznej, ale i denerwowania prezydenta Kaczyńskiego. Choć pewnie musi być ciekaw, jak się ten eksperyment skończy. Może to ciekawość podszyta niepokojem? Lider PO wziął do rządu człowieka odbieranego jako jego potencjalny konkurent. Ostatnio w sondażu CBOS ambitny minister przeskoczył premiera.

Ciekawość co do dalszych losów Sikorskiego to zresztą uczucie naturalne. Jego życie to materiał na interesujący film fabularny. Może nawet na kilka filmów.

Pierwszy byłby melodramatem z elementami kina akcji. Chłopak z Bydgoszczy, który dzięki świetnej znajomości angielskiego wyjeżdża do Londynu i dostaje się na Oxford. Którego od rodzinnego kraju oddziela stan wojenny. Potem korespondent wojenny prasy brytyjskiej w Afganistanie walczącym z sowieckimi okupantami. Tam traci przyjaciela, ale w następstwie tych doświadczeń pisze książkę. Mąż słynnej amerykańskiej dziennikarki Anne Applebaum, w której zakochał się przy właśnie burzonym berlińskim murze. Zdobywca amerykańskich salonów, który po powrocie do ojczyzny robi błyskotliwą karierę. Który posiada dworek i marzy, aby zostać sekretarzem generalnym NATO, co nie jest nieprawdopodobne. Który czaruje Polaków eleganckimi szelkami, nienaganną angielszczyzną, skokami ze spadochronem.

Mógłby jednak powstać i drugi film - mroczny polityczny thriller. To byłaby historia, w której kulminacyjnym punkcie nielubiący bohatera prezydent, nie chcąc dopuścić do jego nominacji, rzuca na stół przed premierem bulwersującą sugestię. Jak ustaliliśmy, Lech Kaczyński zarzucił Sikorskiemu nie tylko konszachty z byłym szefem WSI generałem Markiem Dukaczewskim. Twierdził, że obecny szef MON, będąc jeszcze ministrem obrony, interweniował na rzecz białoruskiego szpiega zatrzymanego przez polskie i litewskie służby.

Byłby tam ukazany dramat zderzenia dwóch nie pasujących do siebie osobowości. Całkiem niedawno podczas wspólnej wyprawy do Gruzji między prezydentem i szefem MZS doszło do awantury. "Nie jesteśmy na ty!" - krzyczał Sikorski na wspólnej kolacji. A podobno kiedyś jednak byli...

I byłby to dramat człowieka ambitnego. Bliskiego władzy, której nie może jednak do końca uchwycić. Poczuć jej w rękach.

Radek-plakietka

Gdy przywołać początek kariery Sikorskiego w Polsce, uderza rozbieżność między treścią i formą. Zaledwie 29-letni oksfordczyk z amerykańskimi koneksjami zostaje na kilka miesięcy wiceministrem obrony w antykomunistycznym rządzie Jana Olszewskiego. Jest w ówczesnych warunkach radykałem budzącym kontrowersje swoim brytyjskim paszportem. A równocześnie już wtedy próbuje przywieźć do Polski Zachód. Jako wiceszef MON chciał, aby oficerowie nosili plakietki ze swoim nazwiskiem. Nazwano go więc od razu " Radek-plakietka". Dziś takie plakietki w armii to oczywistość.

Potem następuje ciąg paradoksów. Środowisko polityczne Olszewskiego i Macierewicza jest prozachodnie - ciągnie Polskę do NATO, lansuje takie nowinki jak cywilna kontrola nad armią. A równocześnie jest nieporadne, przaśne, zdominowane przez ludzi wyznających spiskowe teorie. Elegancki Anglo-Amerykanin pasuje do nich coraz gorzej. I sam zostaje z niego wypchnięty - intrygą wewnątrz Ruchu Odbudowy Polski. W roku 1997 związany z Macierewiczem konkurent przesunął go w ostatniej chwili na dalsze miejsce na bydgoskiej wyborczej liście do Sejmu.

Dzięki temu trafia jednak do głównego nurtu polityki - AWS obsadza go na stanowisku wiceministra spraw zagranicznych przy boku Bronisława Geremka. Ówczesny Sikorski daje MZS-owskie pieniądze na Klub Atlantycki Olszewskiego i Macierewicza, ale na jego posiedzeniach broni Geremka. Który zresztą trzyma go na dystans. Jeździ z Wojciechem Cejrowskim na zloty Ciemnogrodu i lubi czasem zaszokować brutalnym językiem. Gdy na pewnym spotkaniu posłowie Mniejszości Niemieckiej sugerują przyznanie praw kombatanckich dawnym żołnierzom Wehrmachtu, Sikorski parska: "A może dawnym funkcjonariuszom SS i Gestapo też?". Ale w jego dworku w Chobielinie opatrzonym tablicą "strefa zdekomunizowana" skład gości na dorocznych imieninach zmienia się. W 1991 r. brylowali tam Olszewski, Moczulski, Korwin-Mikke. W 2004 r. gościem honorowym jest Leszek Balcerowicz.

Jednooki w krainie ślepców

Kilkuletnie polityczne wygnanie, po tym jak w 2001 r. minister Cimoszewicz nie dopuścił do objęcia przez Sikorskiego stanowiska ambasadora w Belgii, dobrze mu robi. W Waszyngtonie jako autor opracowań neokonserwatywnej fundacji American Enterprise Institute nawiązuje kontakty, wyrabia umiejętności, Na długo przed wyborami 2005 r. mówi o sobie jako o przyszłym polskim ministrze spraw zagranicznych.

Nadal jest importerem zachodnich obyczajów. Zawsze rozumiał pożytki z osobistego PR. Znajomych zasypywał e-mailami informującymi o każdym swoim przedsięwzięciu, a imieniny w Chobielinie, pośród oprawionych w ramki aktów nominacyjnych i dyplomów pochwalnych, traktował bardziej jako show niż prywatną imprezę. Z drugiej strony swój późniejszy antagonizm z Kaczyńskimi sprzedawał jako spór kogoś przywiązanego do standardów z ludźmi nieszanującymi procedur, gardzącymi internetem, wiecznie się spóźniającymi.

"Wydarzenia" Polsatu: Luksus dla Sikorskiego

Jemu samemu wypominano z kolei przerost formy nad treścią. Pewien dziennikarz opowiada, jak był z lekka zszokowany wizytą u Sikorskiego, gdy nowy minister pomieszkiwał jeszcze po powrocie w hotelu rządowym.

"Zobaczyłem w przedpokoju długie rzędy czarnych i brązowych butów typu Oxford, coś około 30 par" - wspomina. Ale nie tylko z powodu butów Sikorski był co najmniej "jednookim w krainie ślepców ". Jak ktoś o nim napisał, to jeden z niewielu Polaków, który dzwoniąc do prezesa Banku Światowego czy naczelnego "Washington Post", ma pewność, że ten odbierze słuchawkę.

Historia jego związków z obozem Kaczyńskich jest skomplikowana. W 2005 r. przed wyborami zaprosił do Waszyngtonu najpierw uważanego za przyszłego premiera Jana Rokitę, potem zmienił go na Jarosława Kaczyńskiego, wreszcie pojechał jednak Rokita. Ale z tej szarpaniny akurat trudno Sikorskiemu robić zarzut. Wielu ludzi obstawiało wtedy koalicję PO - PiS. Związany z Ameryką wolnorynkowy antykomunista pasował do tej układanki.

Agent Londynu czy Moskwy?

Jako szefa MON w czysto PiS-owskim już rządzie przeforsował go nowy premier Kazimierz Marcinkiewicz. On sam zabiegał o MSZ. Tyle że od początku pojawiły się napięcia na linii on - obaj bracia Kaczyńscy. " Najpierw nie ufali mu jako człowiekowi Londynu i Waszyngtonu. Potem zaczęto o nim mówić na partyjnych zebraniach jako o " - wspomina kolega z rządu.

Nie przeszkodziło to bohaterowi tych dziwnych spekulacji zasiadać przez 15 miesięcy w rządzie PiS, ostatnie pół roku przy premierze Jarosławie Kaczyńskim. Zmógł go dopiero konflikt z prezydentem. Lech Kaczyński widział w nim młodego aroganta, który wprawdzie ostentacyjnie wstawał, gdy głowa państwa wchodziła do pokoju, ale każdym grymasem ust okazywał brak respektu, Sam Sikorski narzekał, że spotkania z prezydentem zabierają mnóstwo czasu, a nie kończą się konkluzją. Poległ na tym, że mianował zastępcę szefa sztabu bez konsultacji z pałacem. Miał do tego formalne prawo, ale w kategoriach politycznych był to błąd.

Po fakcie pojawiły się też zarzuty merytoryczne, choć artykułowane półgębkiem. Sikorski zapowiadał postawienie na młodszych oficerów nieumoczonych w komunizm - ba, kończących zachodnie uczelnie. W praktyce nie dokonał wielu zmian personalnych. To jego następca Aleksander Szczygło wymienił dowódców niemal wszystkich rodzajów sił zbrojnych, dywizji, brygad, nawet większości wojskowych komend uzupełnień. "Podczas pewnej kolacji uderzało mnie, jak mocno pan Sikorski jest zafascynowany starymi generałami " - opowiada jego kolega z rządu Ludwik Dorn.

Bilansu Radka broni jego dawny szef Kazimierz Marcinkiewicz. "Jak mógł cokolwiek zmieniać, skoro każda decyzja personalna wywoływała ostry zatarg z prezydentem?" - pyta były premier.

Cień Dukaczewskiego

Oliwy do ognia dolały kontrowersje wokół weryfikacji WSI. Sikorski bronił swojej kontroli nad służbami wojskowymi i miał pretensję o narzucenie sobie niechcianego podwładnego - Antoniego Macierewicza. Ale z kolei politycy PiS wyrzucali mu osłanianie wysokich oficerów rozwiązanych służb. "Dlaczego wysłał na roczne studia do Stanów ostatniego szefa WSI Janusza Bojarskiego, choć jechać miał ktoś inny? Czy nie po to, żeby generał uniknął weryfikacji" - pyta retorycznie współpracownik Szczygły. W tym kontekście zabiegi, aby umieścić Dukaczewskiego traktowanego przez PiS jako symbol dawnych chorych układów na placówce w Iraku czy w Chinach, zostały uznane za przyznanie się do winy. A po roku prezydent sięgnął w rozmowach z Tuskiem po tajemniczą historię interwencji na rzecz białoruskiego szpiega Siergieja Monicza. Ludzie z jego kancelarii przekonują, że minister działał w tej sprawie jako tuba wojskowych.

Kwestię bliskich relacji Dukaczewskiego z Sikorskim wrzucił ostatnio do debaty jego zdymisjonowany zastępca Witold Waszczykowski. "Mógł szukać u niego wsparcia w rozgrywce z Macierewiczem, ale z pewnością nie działał na pasku WSI" - przekonuje polityk PO. Inny znajomy przypisuje te kontakty młodzieńczej fascynacji Radka służbami. Dukaczewski rewelacjom Waszczykowskiego zaprzecza: "Bywałem u niego w gabinecie rzadko, zawsze służbowo. Miło jest słyszeć, że ktoś mógłby być pod moim urokiem, ale to nieprawda."

Ale zarzuty padają i z drugiej strony, także nie wprost. Wiadomo, że Macierewicz miał się interesować materiałami z inwigilacji Sikorskiego przez WSI z początku lat 90. Tymczasem jego przyjaciele idą dalej. Twierdzą, że po jego odejściu z MON kontrwywiad wojskowy miał gromadzić na niego materiały.

Kurs: pragmatyzm

Sam Sikorski mógł imponować grobowym milczeniem przez kilka miesięcy pod dymisji, choć jego następca atakował go nieustannie. Odbił to sobie jednak, wchodząc do PO. "Ma za zadanie prowokować Lecha Kaczyńskiego " - twierdzi Michał Kamiński i przytacza długą listę przypadków, od niezbyt grzecznego spóźnienia na spotkanie w pałacu prezydenckim po unikanie konsultowania czegokolwiek. Można jednak odnieść wrażenie, że w relacjach obu polityków nie wszystko jest PR-em, także ze strony Sikorskiego. Wybuch na kolacji w Gruzji pokazuje, że eksponujący nienaganne maniery szef MSZ też traci panowanie nad sobą. Trudno się zresztą dziwić - zważywszy na przykład niecodzienną formę przesłuchania, jaką zafundował mu Lech Kaczyński w związku z kontrowersjami wokół tarczy antyrakietowej.

Jego aktywność w roli szefa MSZ jest od pierwszej chwili przedmiotem ostrej kontrowersji z PiS i Pałacem Prezydenckim. Sikorski, wciąż mieszkaniec "strefy zdekomunizowanej", drażni opozycję pragmatyzmem. Owszem, w ostatnich latach sięgał jeszcze po dawny ostry język, jak wówczas, gdy nazwał projekt rosyjsko-niemieckiego gazociągu "paktem Ribbentrop - Mołotow". Ale to w coraz większym stopniu ornamentyka. "Zresztą uważam, że Pałac Kultury należy zburzyć " - tak zakończył swoje expose o polityce zagranicznej. Miało się wrażenie autoparodii.

Gdy padają zarzuty nadmiernych złudzeń wobec Rosji i zaniedbania dobrych stosunków z państwami bałtyckimi czy Ukrainą, jakby dla dodatkowego podsycenia tej krytyki na kilka kluczowych stanowisk w resorcie mianuje absolwentów sowieckiej szkoły dyplomacji MGIMO. Jeden z nich, Jarosław Bratkiewicz, kieruje departamentem wschodnim. Inny - Cezary Król - jest szefem sekretariatu ministra. "Ci ludzie to często świetni specjaliści, ale podchodzą do tematyki wschodniej jednostronnie. Skłonni są podporządkować relacjom z Rosją nasze stosunki z innymi sąsiadami " - przekonuje Witold Waszczykowski, dziś w obozie prezydenta.

Szczególnie tajemniczą rolę odegrał Sikorski w kontrowersjach wokół tarczy antyrakietowej. Politycy PiS chętnie dorabiają mu gębę złego ducha Tuska. "Gdy lider PO rozmawiał z prezydentem, znajdowali wspólny język w tej kwestii. Gdy pojawiał się Sikorski, wszystko się psuło" - mówi prezydencki minister. Jest i konkurencyjna wersja Waszczykowskiego, według której Sikorski jako człowiek bez politycznego zaplecza skłonny był się podporządkować interesowi partyjnemu Platformy.

Najbardziej radykalni dawni koledzy doszukują się prorosyjskich uwikłań. Inni spekulują, że Sikorski opóźniał rokowania w sprawie tarczy, bo grał już na nową demokratyczną administrację. Więc już nie agent Moskwy, a co najwyżej Baracka Obamy, można by skwitować ironicznie. Ministra broni dawny polityk PiS i były szef komisji spraw zagranicznych Paweł Zalewski. " Myślę, że Sikorski zmierzał do porozumienia w sprawie tarczy. Nieprzypadkowo zakładałem się od początku z wieloma osobami, że wszystko skończy się dobrze. "

Rozstanie z Ameryką

Zalewski wygrał koniak między innymi od Macierewicza. Ale problem zasadniczej przemiany Sikorskiego nie zniknął. W latach 90. uchodził za wyznawcę proamerykańskiej linii. Dziś zachowuje wobec Ameryki rezerwę.

Skąd ta zmiana - kurs raczej na Unię Europejską niż USA? Przeciwnicy i znajomi chętnie odwołują się do psychologii. "Chce zetrzeć z siebie piętno człowieka Ameryki, na dokładkę męża swojej żony " - mówi dziennikarz obserwujący go jeszcze w Waszyngtonie. Politycy PiS kolportują inną wersję. Pod koniec 2005 r. Sikorski jak nowy szef MON spotkał się z amerykańskim sekretarzem obrony Donaldem Rumsfeldem. Od razu wyciągnął listę potrzeb polskiej armii, licząc na amerykańską pomoc. Rumsfeld, choć dawny znajomy z neokonserwatywnych paneli, potraktował go lodowato.

Sikorskiego broni Marcinkiewicz. "Właśnie dlatego, że zna od podszewki amerykańską politykę, wie jak instrumentalnie traktowane są przez nią państwa Europy wschodniej. Musiał się kiedyś postawić " - ocenia były premier.

Czy to efekt przeżutych upokorzeń, czy starannych przemyśleń, Sikorski jest dziś względnie konsekwentny. Kolegów z rządu Marcinkiewicza pytał retorycznie: kto nam daje więcej pieniędzy USA czy Niemcy? I zestawiał nikłą amerykańską pomoc z ogromnymi sumami, jakie uzyskujemy z brukselskiej centrali. Co nie oznacza, że Amerykanami nic go już nie łączy. W filmie brytyjskiej dziennikarki Evy Ewart drążącej sprawę więzień CIA w Polsce Sikorski jest jedynym polskim politykiem broniącym tezy: Polska jest ofiarą prowokacji.

Trudniej odpowiedzieć na pytanie o jego sprawność i konsekwencję wykazywaną w roli ministra. "Inaczej niż przedstawicieli starszych pokoleń nikt nie musi go uczyć nowoczesnej dyplomacji opartej na osobistym kontakcie i na komórce. Świetnie to rozumie. Ale nie jestem pewien, czy zdaje egzamin najważniejszy dla każdego ministra: czy panuje nad resortem" - rozważa ekspert od spraw bezpieczeństwa Bartłomiej Sienkiewicz.

W rozmowach z ludźmi MSZ i ekspertami można znaleźć odpowiedzi. "Nie buduje zespołu, gra na siebie, nawet nie zna wszystkich swoich dyrektorów" - narzeka czynny dyplomata. Inny specjalista od spraw zagranicznych zauważa: "Anna Fotyga ukuła teorię, że należy jak najmniej jeździć za granicę, żeby nie przesiąkać argumentami naszych partnerów. Sikorski zmienił to absurdalne nastawienie o 180 stopni. Ale jego aktywność jest często pusta. Prowadzi zdawkowe kurtuazyjne rozmowy, z których nic nie wynika."

Obrony podejmuje się Paweł Zalewski: "W relacjach z USA tarcza jest w końcu sukcesem. W stosunkach z Rosją Sikorski próbuje mobilizować Zachód do wspólnych wystąpień i zrobił w tej dziedzinie chyba tyle, ile mógł. Słabością jest nieumiejętność budowania współpracy z państwami bałtyckimi, Czechami czy Ukrainą. Ale już pozyskanie Szwecji dla naszej polityki wschodniej to ewidentne osiągnięcie."

Na łasce Tuska

Inny obrońca przekonuje nas, że za niektóre mielizny polityki zagranicznej tego rządu niekoniecznie należy obwiniać Sikorskiego. " To prawda, w kancelarii premiera nie powołano doradcy do spraw polityki zagranicznej, więc w teorii minister ma wolną rękę. Ale na przykład wizytę moskiewską Tusk szykował w oparciu o materiały zewnętrznych ekspertów. Ich stosunki były wtedy chłodne, a otoczenie premiera traktowało sprawy międzynarodowe w kategoriach marketingu. Dopiero od wiosny nabrali do siebie zaufania."

Bo Waszczykowski w jednej sprawie ma rację: elokwentny minister pozbawiony politycznego zaplecza jest zdany na łaskę Tuska. Obecnemu premierowi potrzebny był przede wszystkim widowiskowy akces Sikorskiego do Platformy. Wolał jednak wepchnąć nowego kolegę do MON, gdzie nie miałby on takiej okazji do błyszczenia. Ministrem spraw zagranicznych miała być zaprzyjaźniona z gdańskimi liberałami dyplomatka Barbara Tuge-Erecińska. Sikorski się jednak postawił, pomogło mu mocne wsparcie Władysława Bartoszewskiego. Ale to chyba ostatnie ustępstwo Tuska. Oczywiście PO jako całość stoi murem za szefem MSZ, broniąc go czasem słowami, które parę lat temu by nie padły. Antoni Mężydło, który był z nim wcześniej i w ROP, i w obozie Kaczyńskiego, wysławia go jako nowoczesnego ministra, który miał dowieść odwagi, decydując się na polepszenie stosunków z Białorusią. A szef komisji spraw zagranicznych Krzysztof Lisek bagatelizuje problem absolwentów MGIMO. "Od kiedy oceniamy ludzi po ukończonych przez nich szkołach? Ta, nawiasem mówiąc, świetnie przygotowywała do roli dyplomaty. "

Ale sam premier na początku nie zabierał go nawet zagranicę. Podrażniony jakimś pytaniem dziennikarzy o tematy międzynarodowe, Sikorski odburknął kiedyś: "Musicie pytać tych, którzy decydują". Potem faktycznie wzajemne stosunki się polepszyły. Ale historia z SMS-ami Nowaka pokazuje, że ceną była jednoznaczna hierarchia.

Obrazuje to następująca anegdota. Gdy tylko Sikorski dowiedział się, że premier grywa w piłkę nożną z najbliższymi współpracownikami, przyjechał na stadion. Ale Tuska nie było, Sikorski pokręcił się, oznajmił, że jednak nie czuje się najlepiej i zniknął. Potem grał parę razy, ale bez entuzjazmu. Skończyło się kontuzją.

Pytany, czy Tusk obawia się Sikorskiego, wpływowy polityk PO wybucha śmiechem. "On nie ma ludzi, nie ma pieniędzy na kampanię" - zauważa. Inny polityk Platformy tłumaczy, że Sikorski znalazł się w pułapce. Nie mając wpływów w partyjnym aparacie czy w terenie, jest zmuszony opatrywać każde wystąpienie laudacjami na cześć lidera. To nie buduje mu wizerunku niezależnego polityka. A na namaszczenie na następcę nie ma dziś szans. Może kiedyś jako rezerwowy kandydat na prezydenta. Może...

Polityk kontraktowy

Tym jest to trudniejsze, że Sikorski stracił dawną wyniesioną z Ameryki zdolność kokietowania znajomych. Raczej gubi po drodze ludzi, niż pozyskuje nowych. "Zarozumiały, bez kontaktu - to najczęstsza opinia innych polityków. Już lepiej wychodzi mu gra z mediami. Na ile jednak może mu się to przydać?"

"Radek to polityk pasujący do USA, kraju, gdzie można przeskoczyć partyjne struktury i zawędrować na szczyty na przykład dzięki mechanizmowi prawyborów. W Polsce może być całe życie politykiem kontraktowym, wynajmowanym do roli ministra. Nigdy nie stanie się przywódcą, bo jest typem solisty" - mówi dobrze go znający polityk partii Kaczyńskiego.

Pozostaje kariera zagraniczna. Sikorskiemu i przyjaciele, i wrogowie przypisują ambicje objęcia posady sekretarza generalnego NATO. To misterna gra o to stanowisko miała go popychać do kokietowania amerykańskich Demokratów i szukania poparcia w stolicach europejskich. "Czy to możliwe? Jak wszyscy oksfordczycy jest ambitny" - prognozuje Marcinkiewicz.

W teorii nie jest bez szans, choć Europejczycy i Demokraci mogą go wciąż postrzegać jako zamaskowanego neokonserwatystę. Pytanie, czy ma odpowiedni format. Wrogowie z PiS chętnie przedstawiają go jako infantylnego chłopca, który podczas wizyty z prezydentem na Ukrainie zażądał od gospodarzy futrzanej czapki gwardzisty pilnującego pałacu prezydenckiego i potem paradował w niej na lotnisku. Podobne sygnały płyną i z otoczenia Tuska. Premier podobno aż za głowę się złapał, gdy usłyszał, jakie dowcipy opowiada jego minister dziennikarzom: Dlaczego Obama ma polskie korzenie? Bo jego przodek zjadł polskiego misjonarza.

Ale w stosunkach oficjalnych bardzo się pilnuje, by nie popełnić gafy, a powitanie zafundowane w Chobielinie ministrowi spraw zagranicznych Niemiec Steinmeirowi świadczy o tym, że rzeczywiście rozumie naturę dyplomacji. Nawet jeśli jego polityka nie ma wyraźnych konturów, to go nie różni zbytnio od jego odpowiedników w innych krajach. Bywa też naprawdę dowcipny. Spytaliśmy go, czy chciałby porozmawiać o sobie samym. Odpowiedział SMS-em: "Nie zabiegam o reklamę".

Piotr Zaremba, Luiza Zalewska

Złote Lwy 2008 w Gdyni dla filmu "Mała Moskwa"

mig, PAP
2008-09-20, ostatnia aktualizacja 2008-09-20 23:51
W Rosjance Wierze (Swietłana Chodczenkowa), bohaterce filmu Krzystka, zakochuje się młody polski oficer (Lesław Żurek)- zdjęcie z planu filmu 'Mała Moskwa'
W Rosjance Wierze (Swietłana Chodczenkowa), bohaterce filmu Krzystka, zakochuje się młody polski oficer (Lesław Żurek)- zdjęcie z planu filmu 'Mała Moskwa'
Fot. Maciej Świerczyński/AG

Film "Mała Moskwa" w reżyserii Waldemara Krzystka otrzymał Wielką Nagrodę 33. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni - Złote Lwy dla najlepszego polskiego filmu fabularnego.

Jan Nowicki
Fot. Grazyna Makara / AG
Jan Nowicki
Małgorzata Szumowska
Fot. MARTIAL TREZZINI KEY
Małgorzata Szumowska
ZOBACZ TAKŻE
Nagrodę dla najlepszego reżysera otrzymała Małgorzata Szumowska. Nagrodę dla najlepszej pierwszoplanowej aktorki przyznano Swietłanie Chodczenkowej, a dla pierwszoplanowego aktora - Janowi Nowickiemu.

Nagrodzona Złotymi Lwami "Mała Moskwa" to opowieść o zakazanej miłości między Rosjanką i Polakiem. Akcja filmu rozgrywa się w Legnicy w latach 1967-1968. Legnicę nazywano "Małą Moskwą", ponieważ od 1945 r. stacjonował tam garnizon radzieckiego wojska; w latach 60. mieszkało w Legnicy 60 tys. Rosjan.

Film Krzystka ma dwoje głównych bohaterów - młodego oficera Ludowego Wojska Polskiego, Michała (w jego roli Lesław Żurek) i piękną zamężną Rosjankę Wierę - która przyjeżdża do Legnicy wraz z mężem (w roli Wiery - Swietłana Chodczenkowa); Wiera jest zafascynowana polską kulturą, śpiewa piosenki Ewy Demarczyk. Michał i Wiera poznają się w 1967 r. na balu z okazji 50. rocznicy rewolucji październikowej. Rozstają się w roku 1968, w pierwszych dniach inwazji wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację. Za swoją zakazaną miłość płacą wysoką cenę.

Wielka miłość w Małej Moskwie - tak było naprawdę



Najlepszy reżyser, aktor i aktorka

Małgorzatę Szumowską nagrodzono w Gdyni za reżyserię filmu "33 sceny z życia". Główną bohaterką tej historii jest trzydziestoparoletnia Julia. W ciągu bardzo krótkiego okresu czasu kobieta traci niemal wszystkich swoich najbliższych. Najpierw umiera jej matka - Barbara, zaraz potem ojciec - Jerzy. Na domiar złego rozpada się małżeństwo Julii z Piotrem. Julia reaguje na to wszystko szokiem i smutkiem - a jednak nie może równocześnie oprzeć się wrażeniu, że w całej tej sytuacji, związanej ze śmiercią, obecna jest spora dawka czarnego humoru. Reżyserka przyznaje, że film jest inspirowany wydarzeniami z jej własnego życia. Małgorzata Szumowska to córka reżysera dokumentalisty Macieja Szumowskiego i pisarki Doroty Terakowskiej. W krótkim czasie straciła oboje rodziców, którzy umarli zimą 2004 r. - najpierw matka, później ojciec.

Jan Nowicki otrzymał nagrodę dla najlepszego aktora pierwszoplanowego za główną rolę w filmie "Jeszcze nie wieczór" w reżyserii Jacka Bławuta. Zagrał tam artystę Jerzego, "niespokojnego ducha", który przybywa do Domu Aktora w Skolimowie i zmienia życie jego sędziwych mieszkańców.

Swietłana Chodczenkowa - aktorka rosyjska - uznana za najlepszą aktorkę pierwszoplanową otrzymała nagrodę za rolę Wiery w "Małej Moskwie" Waldemara Krzystka.

Najlepszy scenariusz, zdjęcia i muzyka

Nagrodę za najlepszy scenariusz otrzymał Michał Rosa (za scenariusz filmu "Rysa" we własnej reżyserii), nagrodę za zdjęcia - Michał Englert (za zdjęcia do "33 scen z życia" Małgorzaty Szumowskiej), za muzykę - Paweł Mykietyn (za muzykę do "33 scen z życia" Małgorzaty Szumowskiej), za scenografię - Marek Zawierucha (za scenografię do filmu "Cztery noce z Anną" Jerzego Skolimowskiego), za kostiumy - wspólnie Katarzyna Lewińska i Małgorzata Rutkiewicz (za kostiumy do filmu "Boisko bezdomnych" Kasi Adamik), za montaż - Leszek Starzyński (za montaż filmu "Drzazgi" Macieja Pieprzycy), a za dźwięk - wspólnie Federic de Ravignan, Philippe Lauliac i Gerard Rousseau (za dźwięk w filmie "Cztery noce z Anną" Jerzego Skolimowskiego).

Nagrodę za drugoplanową rolę kobiecą otrzymała Małgorzata Hajewska-Krzysztofik, która zagrała w filmie "33 sceny z życia" Małgorzaty Szumowskiej. Nagrodę za drugoplanową rolę męską zdobył Eryk Lubos - doceniono jego kreację w "Boisku bezdomnych" Kasi Adamik.

Za najlepszy debiut reżyserski nagrodzono Macieja Pieprzycę - uhonorowano go za film pt. "Drzazgi". Nagrodę za najlepszy debiut aktorski otrzymała Karolina Piechota, która zagrał w filmie "Drzazgi".

Przyznano ponadto nagrodę Srebrnych Lwów dla filmu "Jeszcze nie wieczór" w reżyserii Jacka Bławuta.

Jury konkursu głównego przyznało ponadto wyróżnienia: dla pary aktorskiej Jadwiga Jankowska-Cieślak oraz Krzysztof Stroiński, którzy zagrali małżeństwo w filmie "Rysa" Michała Rosy, oraz dla Jerzego Skolimowskiego za reżyserię filmu "Cztery noce z Anną".

33. Festiwal Filmów Fabularnych w Gdyni trwał od poniedziałku, zakończył się w sobotę. Na gali zamykającej festiwal obecny był minister kultury i dziedzictwa narodowego Bogdan Zdrojewski.

Wcześniej, w sobotę przed południem, Zdrojewski wziął udział w towarzyszącym festiwalowi Forum Stowarzyszenia Filmowców Polskich. Podczas tego Forum ogłoszono, że prezydent Lech Kaczyński nadał Krzyż Kawalerski Orderu Zasługi Rzeczypospolitej Polskiej irańskiemu reżyserowi, Khosrowowi Sinaiowi. Sinai wyreżyserował film dokumentalny "The Lost Requiem" o losach polskich kobiet i dzieci w Persji w latach II wojny światowej. Krzyż Kawalerski Orderu Zasługi Rzeczypospolitej Polskie przekazał irańskiemu twórcy doradca prezydenta RP, Tomasz Zdrojewski.

Czeski ambasador w Pakistanie wśród ofiar wybuchu w Islamabadzie

mig, awe, PAP, IAR, Reuters
2008-09-20, ostatnia aktualizacja 2008-09-21 14:40
Zamach bombowy przed Marriottem w Islamabadzie
Zamach bombowy przed Marriottem w Islamabadzie
Fot. B.K.Bangash AP

Ekipy przeszukujące zgliszcza spalonego hotelu Marriott w stolicy Pakistanu Islamabadzie natrafiły nad ranem na kolejne ciała ofiar samobójczego zamachu. Według przedstawiciela władz pakistańskich w zamachu zginęło co najmniej 60 osób, a 271 zostało rannych. Wśród ofiar jest ambasador Czech w Pakistanie. Zaginął też duński dyplomata. Władze oskarżają o zamach Al-Kaidę.

Zamach bombowy przed Marriottem w Islamabadzie
Fot. B.K.Bangash AP
Zamach bombowy przed Marriottem w Islamabadzie
Ekipy przeszukujące zgliszcza spalonego hotelu Marriott w stolicy Pakistanu Islamabadzie natrafiły nad ranem na kolejne ciała ofiar samobójczego zamachu
Fot. B.K.Bangash AP
Ekipy przeszukujące zgliszcza spalonego hotelu Marriott w stolicy Pakistanu Islamabadzie natrafiły nad ranem na kolejne ciała ofiar samobójczego zamachu
- Czterech cudzoziemców - czeski ambasador w Pakistanie, dwóch Amerykanów i Wietnamczyk - zginęło w sobotnim zamachu bombowym przed hotelem Marriott w centrum Islamabadu - poinformował szef pakistańskiego resortu spraw wewnętrznych.

W eksplozji zginęły łącznie 53 osoby, a 266 zostało rannych - podał na konferencji prasowej Rehman Malik.Dodał, że wśród rannych jest 11 cudzoziemców. Ambasada polska w Islamabadzie poinformowała, że wśród poszkodowanych nie ma Polaków.

Śmierć ambasadora

Wśród ofiar jest czeski ambasador w Pakistanie Iwo Zdarek. Dyplomata miesiąc temu przeprowadził się z Wietnamu do Pakistanu. Mieszkał w hotelu, w którym doszło do wybuchu bomby. W momencie eksplozji jadł kolację w towarzystwie wietnamskiego kolegi.

- Ambasador Ivo Zdarek odebrał telefon pięć minut po wybuchu, mówiąc, że jest cały i zdrowy. Kilka minut później zadzwonił i poprosił o pomoc - poinformował Jaroslav Kalfirt z ambasady Czech. Według informacji podanych na stronie internetowej ambasady Republiki Czeskiej w Hanoi 47 -letni ambasador był żonaty i miał dwóch synów.

Dyplomata z Danii

Po południu Dania poinformowała, że w chwili wybuchu w hotelu Marriot przebywało czterech dyplomatów z tego kraju. Nieznany jest los jednego dyplomaty. Dwie osoby nie odniosły obrażeń. Lekko ranna została jedna Dunka, która już opuściła szpital.

Wybuch pozostawił krater

Ekipy ratunkowe starają się dotrzeć do wnętrza hotelu Marriott w Islamabadzie. Przez wiele godzin dostęp do ponad 300 pokoi sześciokondygnacyjnego budynku uniemożliwiał gwałtowny pożar. Według ratowników ofiar może być znacznie więcej. Uciekali przed pożarem spowodowanym przez potężny wybuch. Wśród ofiar są kobiety, dzieci, strażnicy hotelowi oraz goście - cudzoziemcy.

Największe spustoszenie atak bombowy poczynił na parterze hotelu, gdzie mieściła się restauracja i kawiarnia i gdzie, zdaniem świadków, runęły sufity. Według szacunków służb hotelowych, mogło się tam znajdować ponad 300 osób.

Dotychczas z pogorzeliska wydobyto przede wszystkim ciała personelu hotelowego i gości, którzy w chwili eksplozji znajdowali się w holu.

Wczoraj około 20-tej miejscowego czasu zamachowiec samobójca staranował ciężarówką metalową barierę przed wejściem do hotelu i odpalił ładunek. Pakistańscy eksperci nie są zgodni jakiej wielkości ładunek wybuchowy eksplodował przed Marriottem. Wstępne informacje mówiły, iż było to około 50-60 kilogramów materiałów wybuchowych. Obecnie eksperci coraz częściej skłaniają się do opinii, że półciężarówkę, która staranowała zapory broniące wjazdu na teren hotelowy mogło wypełniać nawet 1000 kilogramów materiału wybuchowego. Siła wybuchu utworzyła na hotelowym parkingu kilkumetrowej wielkości krater głęboki na 10 metrów. Przed hotelem zniszczonych zostało kilkadziesiąt samochodów, w dużej odległości od miejsca wybuchu uszkodzone zostały szyby w oknach, a eksplozję słychać było nawet w odległej dzielnicy dyplomatycznej. Ratownicy próbujący dostać się do uwięzionych na wyższych piętrach gości hotelu ogarniętego pożarem ostrzegają, iż wypalająca się konstrukcja budynku może ulec zawaleniu.

Władze: Za zamachem stoi Al-Kaida

Rząd Pakistanu o sobotni samobójczy zamach na hotel Marriott w Islamabadzie oskarżył w niedzielę ruch talibski powiązany z Al-Kaidą. Jak podał na konferencji prasowej wysoki rangą przedstawiciel ministerstwa spraw wewnętrznych Rehman Malik, odpowiedzialni za zamachy pochodzą z plemiennych terytoriów północno-zachodniego Pakistanu, graniczących z Afganistanem.

- Wszystkie drogi prowadzą do FATA (Terytoriów Plemiennych Administrowanych Federalnie) - powiedział Malik. FATA posiadają bardzo dużą autonomię. Składają się z siedmiu "agencji" (Khyber, Kurram, Bajaur, Mohmand, Orakzai, Północny i Południowy Waziristan) i pięciu "regionów granicznych" (Peszawar, Kohat, Tank, Banuu, D.I. Khan). Zwłaszcza Waziristan uważany jest za ważną bazę talibów i Al-Kaidy w Pakistanie, skąd podejmowane są ataki na sąsiedni kraj.

Zamach w porze postu

Zamachowiec wybrał porę, gdy w hotelowej restauracji na parterze odbywała się uroczysta kolacja o nazwie Iftar , gromadząca zwykle dużą liczbę gości. Kolacje takie organizowane są często w luksusowych hotelach w miesiącu muzułmańskiego postu.

Wczorajszy atak jest największym aktem terroru w ostatnich miesiącach w Islamabadzie. Przeprowadzono go w miejscu pilnie strzeżonym oraz często odwiedzane przez cudzoziemców. Duża część ekspertów oraz dziennikarzy odwiedzających Pakistan zatrzymywała się właśnie w Marriocie, głównie ze względu na dobrą opinię o sposobie zabezpieczenia hotelu przed zamachami.

Eksperci oceniają, że zwiększająca się ostatnio liczba zamachów jest odpowiedzią ekstremistów islamskich na operacje armii pakistańskiej, prowadzone przeciw nim w kilku rejonach Pakistanu, a także na działania sił amerykańskich, które zaczęły atakować talibów w rejonach graniczących z Afganistanem.

Marriott w Islamabadzie to miejsce pilnie strzeżone oraz często odwiedzane przez cudzoziemców. Duża część ekspertów oraz dziennikarzy odwiedzających Pakistan zatrzymywała się właśnie tutaj, głównie ze względu na dobrą opinię o sposobie zabezpieczenia hotelu przed zamachami.

Prezydent Asif Ali Zardari i premier Yousuf Raza Gilani w oświadczeniu zdecydowanie potępili zamach. "Jest to terroryzm i musimy walczyć z nim razem jako naród" - powiedział dziennikarzom szef pakistańskiego ministerstwa spraw wewnętrznych Rehman Malik.

Pakistan: Zamach przed Marriottem | wideo


Marriott w Islamabadzie był już wcześniej dwukrotnie sceną zamachów bombowych. Dzisiejszy atak jest największym aktem terroru, odkąd kraj przystąpił do amerykańskiej kampanii przeciwko islamskim bojownikom w końcu 2001 roku.

Pakistan w ostatnich tygodniach przeżywa falę przemocy w następstwie ofensywy wojska przeciwko rebeliantom i bojownikom powiązanym z Al-Kaidą, którzy odpowiedzieli zamachami na ofensywę sił bezpieczeństwa.

Do zamachu doszło w krótkim czasie po pierwszym wystąpieniu w parlamencie nowego prezydenta Pakistanu Asifa Alego Zardariego, który zapowiedział, że Pakistan musi powstrzymać bojowników od wykorzystywania jego terytorium do ataków w innych krajach.

Powiedział również, że Pakistan nie będzie tolerować żadnego naruszania jego terytorium w imię walki z bojownikami.

Zardari wcześniej obiecywał, że Pakistan nadal będzie angażować się w prowadzoną przez Stany Zjednoczone walkę z terroryzmem, nawet jeśli nie cieszy się to poparciem społeczeństwa.