sobota, 4 sierpnia 2012

Londyn 2012. Kołecki: To co robi związek jest chore

Łukasz Jachimiak
04.08.2012 , aktualizacja: 04.08.2012 08:35
A A A Drukuj
Szymon Kołecki

Szymon Kołecki (Fot. Bartosz Bobkowski / AG)

To Szymon Kołecki, srebrny medalistka igrzysk z Sydney (2000 rok) i Pekinu (2008) ujawnił, że Polski Związek Podnoszenia Ciężarów prowadzi postępowanie dyscyplinarne m.in. przeciwko Adrianowi Zielińskiemu, który w piątek zdobył złoto na igrzyskach w Londynie. - Atakowanie zawodników, którzy do startu przygotowywali się za własne pieniądze jest chore - oburza się Kołecki w rozmowie ze Sport.pl.
Łukasz Jachimiak: W piątek na antenie TVP ujawnił pan, że Polski Związek Podnoszenia Ciężarów prowadzi postępowanie dyscyplinarne wobec Adriana Zielińskiego. Może pan powiedzieć, co federacja zarzuca nowemu mistrzowi olimpijskiemu?

Szymon Kołecki: Po szczegóły najlepiej byłoby zgłosić się do związku, ale teraz działacze na pewno nie będą chcieli o tej sprawie mówić. Wydaje mi się, że postępowanie jest wszczęte nie tylko przeciwko Adrianowi, ale także przeciwko jego trenerowi i przeciwko Arsenowi Kasabijewowi. Arsen jest atakowany tylko dlatego, że ćwiczył u siebie, w Osetii. Sytuacja jest chora, a doszło do niej dlatego, że trenerem kadry jest człowiek narzucony przez związek. Ten człowiek [chodzi o Mirosława Chorosia] nigdy nie był zawodnikiem, nigdy nikogo nie trenował. Zrobił kurs trenerski, ma uprawnienia, ale nikt z nim nie chce ćwiczyć. Kto tylko ma możliwość, ten od kadry się odłącza. Dlatego Arsen pojechał do domu, a Adrian i Marcin Dołęga cały czas pracowali ze swoimi trenerami klubowymi. Gdy okazało się, że w Gruzji są niezłe warunki, Arsen z Adrianem się dogadali i ten drugi z Jurkiem Śliwińskim [trener zawodnika w klubie Tarpan Mrocza] tam polecieli. Wcześniej złożyli odpowiednie pismo, związek początkowo zgodził się na zmianę planów treningowych, ale później zmienił zdanie. Oficjalnie nie podobało się to Ministerstwu Sportu, ale tak naprawdę za wszystkim stał związek, który zresztą jest autonomiczny i ostatecznie może się nawet nie zgodzić z opinią ministerstwa. Adrian i Jurek do Gruzji pojechali, a związek wszczął przeciw nim postępowanie za samowolne oddalanie się. To niezrozumiałe, bo przecież oni zgłaszali zmiany w swoim harmonogramie treningowym, a takie zmiany robi wielu sportowców. Ja robiłem je wielokrotnie.

Zieliński i jego trener nie prosili o dodatkowe pieniądze, z nikim się nie kłócili, nie robili problemów?

- Z budżetowych pieniędzy nie wzięli nawet złotówki. Do Gruzji polecieli i żyli w niej za swoje pieniądze. Byli szczęśliwi, że przygotowują się do igrzysk w spokojnej, miłej atmosferze. Widać nie wszystkim to pasowało. Jest jakaś linia, której realizacji chcą nasi włodarze, a kto jej nie realizuje, ten jest zły.

Może mimo wszystko tę linię Polski Związek Podnoszenia Ciężarów nakreśla z myślą o doprowadzeniu zawodników do sukcesów?

- Moim zdaniem ona przede wszystkim musi doprowadzić do tego, żeby związek miał pełną kontrolę nad zawodnikami. Oczywiście zgadzam się, że związek musi mieć kontrolę nad tym, co robi kadra. I tę kontrolę ma. Zmiana miejsca zgrupowania to nie jest nie wiadomo co. Zawodnicy polecieli do Gruzji. Musieli być w Polsce? Dlaczego, skoro pływacy czy lekkoatleci na treningi wyjeżdżają do RPA czy do Stanów? Gruzja nie jest aż tak daleko, jak się związek tak o zawodników bał, to ktoś z tego związku mógł wsiąść w samolot i polecieć razem z tymi, którzy się tam wybrali. Sprawa jest dziwna, a teraz, po sukcesie Adriana, jestem ciekaw, jak związek wybrnie z sytuacji. Pewnie działacze będą przekonywać, że chcieli tylko wyjaśnień i że te, które już otrzymali w pełni ich satysfakcjonują. Generalnie wszczęcie postępowania wobec zawodników, którzy przygotowują się do igrzysk za własne pieniądze jest po prostu chore.

Wiosną Zieliński, Kasabijew i Dołęga odmówili startu w mistrzostwach Europy, co związek otwarcie skrytykował. Myśli pan, że ta nowa afera jest pokłosiem tamtego konfliktu?

- Nie, nie, aż tak daleko bym nie szukał. Oni zrezygnowali z mistrzostw, żeby nie nadwerężać swojego zdrowia i ostatecznie nikt im z tego powodu nie próbował szkodzić.

Dlaczego Kasabijew kilka ostatnich miesięcy spędził w Gruzji, a nie w Polsce, której obywatelem jest od trzech lat? Przecież wiele razy podkreślał, że tu czuje się u siebie.

- Arsen przez trzy lata nie był w domu, a w ubiegłym roku odniósł poważną kontuzję, która zepsuła mu start na mistrzostwach świata. Zajął 12. miejsce, a powinien być w pierwszej ósemce, żeby dalej dostawał stypendium. Stracił je, nie dostał nawet żadnego warunkowego finansowania, dlatego w grudniu stwierdził, że jak tylko zakończy obóz leczniczo-rehabilitacyjny, to pojedzie do Gruzji i będzie tam trenował do pierwszego startu, który czekał go w marcu. Okazało się, że tam dobrze mu się trenowało, dlatego wrócił. Osetia trochę się zmieniła, nie ma tam już stanu wojennego. Arsen powiedział "Adrian, może razem polecimy do Gruzji, będziemy mieli spokój, razem potrenujemy". Zgodnie z protokołem zgłosili więc zmianę w planach i polecieli.

Mówi pan, że nasi sztangiści w Gruzji znaleźli spokój. To znaczy, że w Polsce go nie mają? Czy to znaczy, że kiedy trenują ze swoimi szkoleniowcami, w ich zajęcia ingeruje trener Choroś?

- Nie, to nie jest tak, że im się wtrąca. Próbuje coś robić, ale nic strasznego.

On sam twierdzi, że z trenerami Zielińskiego i Dołęgi współpraca układa mu się idealnie, że dzieli się z nimi obowiązkami, że się świetnie uzupełniają.

- Prezes związku też tak panu powie, a jak pan zapyta Adriana, jego trenera czy Arsena, to jestem pewien, że usłyszy pan coś innego.

Pewnie nic nie usłyszę, bo o takich sprawach mało kto chce mówić.

- Może i tak. W sumie też nie chciałbym, żeby oni teraz wytaczali ciężkie działa. W styczniu mamy wybory, myślę że ludzi, którzy psują naszą dyscyplinę uda się ze środowiska wyeliminować.

Pan mówi o wszystkim, bo niewiele może stracić?

- Nie jestem od tych ludzi zależny, ale np. Adrian tez nie jest i też się ich nie boi. Tylko po prostu nie byłoby dobrze, gdyby zepsuł sobie wizerunek, został uznany za jakiegoś awanturnika, krzykacza. On pokazuje kim jest swoimi startami, wynikami. Do igrzysk obrał drogę przygotowań, która dała efekty i w tej sytuacji nic nie musi mówić. Oczywiście jak będzie chciał, to zacznie opowiadać, co mu nie pasuje, ale ja będę mu doradzał wstrzemięźliwe wypowiadanie się na temat współpracy z trenerem kadry i ze związkiem.

Zieliński dedykował medal m.in. panu. To pokazuje, że liczy się z pańskim zdaniem.

- Było mi bardzo miło, kiedy to powiedział. Wiele w swojej sportowej karierze przeżyłem. Dużo było kontuzji, dużo problemów ze związkiem, wpadek organizacyjnych. Adrianowi na pewno mogę służyć radą. Oczywiście nie jeśli chodzi o szkolenie, bo na tym się nie znam.

Mówi pan o wpadkach związku, więc proszę wymienić największe w okresie od igrzysk w Pekinie do igrzysk w Londynie.

- Mówiąc ogólnie związek nie dba o rozwój dyscypliny. W Pekinie mieliśmy mój srebrny medal, po igrzyskach trzy razy zdobyliśmy mistrzostwo świata. Dwa razy najlepszy był Dołęga, raz Zieliński. To nie zostało w żaden sposób wykorzystane. Arsen zdobył mistrzostwo Europy, były medale Marzeny Karpińskiej, Asi Łochowskiej, Mariety Gotfryd, Krzysztofa Szramiaka, Bartka Bonka. Sukcesów mieliśmy dużo, a nie przybyło ani trenujących ludzi, ani nowych klubów, ani licencjonowanych trenerów, ani sponsorów. Nie ma nas w mediach, ci ludzie nie dbają o żadną promocję.

A jak pan odbiera sprawę Zygmunta Smalcerza, który wyjechał pracować do USA?

- To porażające, że mistrz olimpijski, wieloletni trener odpada w konkursie na szkoleniowca kadry w Polsce, bo za lepszego kandydata uznaje się człowieka, który tak naprawdę nie jest trenerem, który poza dokumentami nie ma nic, żadnego doświadczenia. Smalcerz z nim przegrywa, po czym startuje w konkursie na trenera ośrodka olimpijskiego w Stanach Zjednoczonych, gdzie przechodzi testy merytoryczne z planów treningowych, poza tym testy psychologiczne, wszystko rozwiązuje w języku angielskim i wygrywa rywalizację z kilkudziesięcioma innymi kandydatami. Zygmunt Smalcerz wygrywa prawdziwy konkurs w kraju, w którym wymagania są naprawdę duże, a w ocenie Polskiego Związku Podnoszenia Ciężarów do niczego się nie nadaje, nie może w żaden sposób pomagać reprezentacji. To pokazuje, jak ludzie rządzący naszymi ciężarami znają się na tej dyscyplinie.

Obawia się pan, że w końcu przyjdą czasy, kiedy Amerykanie zaczną nas bić?

- Nie, bo - jak już powiedziałem - mam nadzieję, że w styczniu ludzie, którzy szkodzą dyscyplinie zostaną wyeliminowali a wtedy Zygmunt Smalcerz do Polski wróci.

Wygląda na to, że w Polskim Związku Podnoszenia Ciężarów nie jest jeszcze tak źle, jak w Polskim Związku Piłki Nożnej, skoro ma nadzieję na zmiany.

- Musimy coś rozstrzygnąć - nasz związek nie jest najgorszy. W sprawach pozyskiwania pieniędzy budżetowych z ministerstwa, w sprawach rozliczeń z resortem związek działa między dostatecznym, a dobrym. Urzędniczo pewne sprawy są załatwiane nieźle. Problem jest taki, że dyscypliną rządzą ludzie, którzy nie mają żadnej wizji jej rozwoju. Oni nie potrafią zrobić nic ponad opieranie się całymi plecami o ministerstwo sportu, które zapewnia federacji prawie sto procent budżetu. Tak nie może być, trzeba pozyskiwać pieniądze z zewnątrz, trzeba dyscyplinę rozwijać.

Według pana działacze nie są kreatywni i nie potrafią wykorzystać potencjału dyscypliny, a zarzuca im pan też, że próbują niszczyć zawodników, którzy nie chcą się im podporządkować?

- Na pewno władze związku byłyby zadowolone, gdyby wszyscy bezwzględnie wykonywali polecenia. Działaczom nie jest łatwo, kiedy są krytykowani przez utytułowanych sportowców, kiedy ci się z nimi nie zgadzają. A czy za takie sytuacje się mszczą? Nie wiem, moje zdanie może nie być obiektywne, bo przez wiele lat się ze związkiem męczyłem.

Na koniec pomówmy o czystym sporcie - w sobotę w Londynie startuje Kasabijewa, z którym jest pan zżyty od kilkunastu lat. Potrafi pan spokojnie ocenić jego szanse na sukces czy typując kieruje się pan sercem?

- Dwa miesiące temu stawiałem go w gronie faworytów i byłem pewien medalu. Niestety, na mistrzostwach Polski doznał bardzo poważnej kontuzji. Naderwał więzadła rzepki w obu nogach, a z czymś takim sportowcy raczej już nie trenują, poddają się. Ale Arsen to postać nietuzinkowa. On jest bardzo waleczny i nawet jeśli w Londynie pogłębi swoją kontuzję, to nie będzie żałował, że spróbował coś osiągnąć. Trudno powiedzieć, w jakiej jest formie, bo po tej kontuzji na żadne wielkie ciężary nie "wchodził". Kontuzja została tylko zaleczona, jeżeli nogi będą mu przeszkadzać, to nie będzie miał żadnych szans na dobre miejsce. Ale jeśli okaże się, że ostatni tydzień odpoczynku pozwolił mu choć trochę pozbyć się bólu, a najgroźniejsi rywale troszkę swoje podejścia popsują, to taka dwuprocentowa szansa na medal się pojawi. Przykro mi, że ta szansa jest tak mała, bo Arsen to mój najlepszy przyjaciel i wiem, na ile było go stać.

A na ile stać Dołęgę?

- Na bardzo dużo. Tu będą powody do radości.







Madzia została uduszona. Nowe fakty Madzia została uduszona. Nowe fakty


04.08.2012, 14:10
aFp
Do rzekomego zaginięcia Madzi miało dojść przy ul. Ligonia w Sosnowcu, Artur Gierwatowski, Edytor

Nowe wstrząsające fakty o śmierci maleńkiej Madzi (+ 6 mies.) z Sosnowca. Dziewczynka została mocno uderzona w głowę, a potem, gdy jeszcze tliło się w niej życie, uduszona - to powiedział prokurator Sławomirowi Cieślikowi (43 l.), ojczymowi Bartłomieja Waśniewskiego (23 l.). To wynika z opinii, które uzyskała prokuratura od biegłych. Ale nie tylko to obala wersję Katarzyny Waśniewskiej o tym, że córeczka wyślizgnęła jej się z kocyka i zginęła, upadając na próg.




Tuż po odnalezieniu zwłok Madzi z Sosnowca w lutym na gruzowisku przy torach kolejowych, przeprowadzona została wstępna sekcja zwłok. Wyniki wskazywały, że Madzia zmarła na skutek urazu głowy. Prokuratura przyjęła pierwotnie wersję Katarzyny Waśniewskiej (22 l.), która twierdziła, że doszło do nieszczęśliwego wypadku i dziewczynka mogła wypaść ze śliskiego kocyka. 

Ale były wątpliwości. W krtani oraz płucach Madzi biegli odnaleźli krwiaki, a to mogło również świadczyć o tym, że dziecko mogło zostać uduszone. Prokuratorzy zlecili kolejne ekspertyzy. Miały one ustalić okoliczności śmierci dziecka oraz odpowiedzieć na pytanie, w jaki sposób powstały krwiaki na krtani i płucach malutkiej Madzi. W lipcu prokuratorzy dostali opinie sporządzone przez biegłych z zakładu medycyny sądowej. – Śmierć dziecka była nagła i gwałtowna – mówiła wówczas prokurator Marta Zawada-Dybek.
– Teraz już nie ma wątpliwości, moja wnuczka została uduszona. To prokurator powiedział nam jako przyczynę śmierci naszej wnuczki – mówił nam Sławomir Cieślik. Potwierdzają to ostatnie opinie biegłych. Krwiaki w krtani i płucach Madzi powstały na skutek uduszenia, stąd prokuratorzy mówią o gwałtownej śmierci dziewczynki.

Śledczy nadal mają wątpliwości, kiedy dokładnie doszło do tych obrażeń. Czy zgon dziecka nastąpił 24 stycznia, czy też wcześniej. Jak ustaliliśmy, ciało Madzi przykryte było betonową płytą, pod nią była jeszcze równo ułożona warstwa gruzu zebranego z ruin, gdzie ukryto zwłoki dziewczynki. Ciałko umieszczone zostało w zagłębieniu w ziemi, zwinięte było w kocyk.
Ułożone w kłębek, co świadczyłoby o tym, że pośmiertne zesztywnienie musiało nastąpić dopiero po ułożeniu dziecka w przygotowanym dole. Martwa Madzia mogła być przyniesiona w wózku lub nosidełku. Albo w pośpiechu zwinięta w kocyk, bo tak ułożone było jej ciało.
Według śledczych sposób ukrycia zwłok dziecka świadczy o tym, że ktoś zaplanował miejsce i sposób pozbycia się zwłok, a Katarzyna wcale nie mogła działać w pośpiechu, tylko wszystko było już wcześniej przygotowane. Kto w takim razie mógł pomagać Katarzynie Waśniewskiej?

Tego śledczy nie wiedzą. Wydarzenia tego popołudnia i wieczoru, gdy Katarzyna zgłosiła napaść i porwanie Madzi, są niewyjaśnione. Mąż Katarzyny mówił raz, że rozstał się z żoną po godz. 17, pojechał z kolegą samochodem zawieźć zwolnienie lekarskie. Potem mówił, że pojechał po pieczarki na pizzę, bo wieczorem mieli spotkać się ze znajomymi, mówił także, że jechał do rodziców po drzewo.

Żonę wypuścił na trzaskający mróz z malutkim dzieckiem, by odwiozła je do matki. Katarzyna mówiła, że w trakcie drogi do rodziców była w kontakcie telefonicznym z mężem i bratem. Ale śledczy ustalili, że jej telefon tego dnia nie logował się w rejonie parku, gdzie znaleziono ciało Madzi. Czy ukrył je więc kto inny? Prokuratorzy przeprowadzili eksperyment z wózkiem, pokonując trasę jaką miała Katarzyna z malutką Madzią. Nie zdążyłaby sama w tak krótkim czasie ukryć zwłok i powiadomić policji o porwaniu.

Śledczy sprawdzają także to, czy ciało Madzi nie zostało przeniesione z innego miejsca do parku. W śpiochach dziewczynki znaleziono grudki ziemi nie pochodzące z miejsca, w którym ukryte były zwłoki. Przypomnijmy, że Katarzyna W. wskazała Krzysztofowi Rutkowskiemu (52 l.) najpierw inne miejsce ukrycia zwłok. Policjanci znaleźli tam... zwiniętą dziecięcą kurtkę.


Tymczasem Katarzyna wywiodła Rutkowskiego w pole. Już w radiowozie podała mu inne miejsce, bo jak tłumaczyła policjantom, przeraził ją widok dziennikarzy ściąganych na miejsce przez Rutkowskiego. Czy Katarzyna kłamała, czy może rzeczywiście tam najpierw leżały zwłoki jej córki, a potem ktoś przeniósł je w inne miejsce?

Prokuratorzy twierdzą, że nikomu za wyjątkiem Katarzyny Waśniewskiej nie przedstawili żadnych zarzutów. Policjanci przeszukali piwnice mieszkań Waśniewskich, ich rodziców. Wyniki badań pobranych próbek podłoża będą znane najpóźniej do października. Może one wyjaśnią choć część wątpliwości.