sobota, 24 maja 2008

ROSJA - CHINY. Prezydenci ganią tarczę antyrakietową

mkuz, AP
2008-05-24, ostatnia aktualizacja 2008-05-23 21:14

Prezydent Rosji Dmitrij Miedwiediew rozpoczął swą pierwszą podróż zagraniczną - najpierw odwiedził Kazachstan, a wczoraj w Pekinie spotkał się ze swoim odpowiednikiem Hu Jintao

Zobacz powiekszenie
Fot. VLADIMIR RODIONOV AP
Prezydent Rosji Dmitrij Miedwiediew i prezydent Chin Hu Jintao
Przywódcy stwierdzili, że stworzenie tarczy antyrakietowej "nie pomaga w utrzymaniu równowagi strategicznej i stabilności na świecie". Prezydenci podpisali umowę, na mocy której Rosjanie za miliard dolarów zbudują w Chinach zakłady wzbogacania uranu i sprzedadzą paliwo do elektrowni jądrowych. Moskwa ma też nadzieję, że uda się jej sprzedać Pekinowi samoloty pasażerskie Suchoj.

Źródło: Gazeta Wyborcza

Bliskie związki Rosji i Chin są kluczem do stabilizacji na świecie - oświadczył w sobotę w Pekinie prezydent Rosji Dmitrij Miedwiediew. Zapewnił o chęci wzmocnienia przez oba kraje ich strategicznego partnerstwa.

Zobacz powiekszenie
Fot. VLADIMIR RODIONOV AP
Prezydenci: Chin Hu Jintao i Rosji Dmitrij Miedwiediew.
ZOBACZ TAKŻE
Rosyjski prezydent gościł w drugim i ostatnim dniu swej wizyty w Chinach na Uniwersytecie w Pekinie.

"Hu Jintao i ja jesteśmy zgodni co do tego, że rosyjsko-chińska współpraca stała się głównym czynnikiem globalnego bezpieczeństwa, bez którego (podejmowanie) ważnych decyzji jest niemożliwe" - powiedział Miedwiediew, przemawiając do studentów.

"Powiem szczerze, że nie każdy jest zadowolony z naszej strategicznej współpracy, ale uważamy, że leży (ona) w interesie naszych społeczeństw, czy to się komuś podoba czy nie" - podkreślił.

Rosyjski prezydent otrzymał owację na stojąco.

Dzień wcześniej Miedwiediew i prezydent ChRL Hu Jintao skrytykowali amerykański plan stworzenia systemu obrony przeciwrakietowej.

We wspólnym oświadczeniu napisano, że "tworzenie globalnego systemu obrony przeciwrakietowej, łącznie z rozmieszczeniem takich systemów w pewnych regionach świata, bądź plany takiej współpracy, nie służą wspieraniu strategicznej równowagi i stabilności i szkodzą międzynarodowym staraniom o kontrolę zbrojeń i procesu nierozprzestrzeniania (broni jądrowej)".

Chiny i Rosja - po okresie rywalizacji w czasach Zimnej Wojny - nawiązały bliskie stosunki polityczne i wojskowe po upadku imperium sowieckiego, chcąc przeciwstawić się zauważalnej dominacji USA na świecie.

O ile do tej pory zarówno Moskwa jak i Pekin sprzeciwiały się planom Waszyngtonu stworzenia systemu obrony przeciwrakietowej, to piątkowa deklaracja brzmi bardziej zdecydowanie niż kiedykolwiek - ocenia agencja Associated Press.

Biały Dom wyraził w piątek rozczarowanie, że Miedwiediew nie zmienił twardego stanowiska w sprawie amerykańskiej tarczy antyrakietowej, które wielokrotnie przedstawiał poprzedni prezydent, a obecny premier Rosji Władimir Putin.

"Będziemy pracować z nimi (Rosją i Chinami) nad tymi obawami. Uważamy, że możemy rozwiać obawy, które ma każdy w tej sprawie i (pokazać) prawdziwy charakter tego programu" - powiedział rzecznik Białego Domu Tony Fratto.

We wspólnym oświadczeniu Rosja i Chiny podkreśliły również silny sprzeciw wobec perspektywy rozszerzenia NATO o Gruzję i Ukrainę. "Nie można zapewnić państwom bezpieczeństwa kosztem innych państw poprzez rozszerzanie sojuszów wojskowo-politycznych" - napisano w oświadczeniu.

Reuter podkreśla jednak, że zjednoczony front Rosji i Chin w kwestiach strategicznych, maskuje często niełatwe stosunki między tymi dwoma sąsiadami, jeśli chodzi o rywalizację o wpływy w Azji Środkowej. Wyrazem tego była czwartkowa wizyta prezydenta Rosji w Kazachstanie, której celem - jak oceniła agencja AP - było przesłanie zarówno Chinom jak i Zachodowi informacji, że Moskwa nadal chce widzieć poradzieckie państwa Azji Środkowej w strefie swoich wpływów.

Musimy ścigać Demianiuka - mówi ekspert Centrum Wiesenthala

Rozmawiał Marcin Bosacki
2008-05-23, ostatnia aktualizacja 2008-05-23 12:26

Gdybyśmy teraz tym 88-latkom jak Demianiuk dali spokojnie żyć popełnilibyśmy wielki błąd. Pokazalibyśmy społeczeństwom, zwłaszcza młodym pokoleniom, że można popełnić straszne zbrodnie i ujść kary. Spokojnie dożyć swoich dni we własnym łóżku

Zobacz powiekszenie
Fot. NATI HARNIK ASSOCIATED PRESS
22 września 1993 r. Iwan Demianiuk po uniewinnieniu przez sąd jest przewożony z izraelskiego więzienia na lotnisko, skąd odleci do swego domu w USA.
ZOBACZ TAKŻE
Marcin Bosacki: Co się stanie teraz z Johnem Demianiukiem?

Aaron Breitbart, ekspert w Centrum Szymona Wiesenthala w Los Angeles: - Mam nadzieję, że zostanie z USA deportowany. Sąd Najwyższy USA odrzucił jego apelację w tej sprawie. Właściwe drogi prawne się dla niego skończyły. Musi opuścić ten kraj.

Dokąd pojedzie?

- No właśnie. Mówimy o deportacji, nie o ekstradycji, bo jakiś kraj ma go sądzić. To ważna różnica. Deportacja oznacza, że USA nie chcą już dłużej gościć u siebie pana Demianiuka, którego uznały z uczestnika zbrodni nazistowskich. Wytoczono mu sprawę cywilną o sfałszowanie ponad pół wieku temu wniosku imigracyjnego, gdzie zataił fakt, że był strażnikiem w obozach zagłady.

Teoretycznie powinna go teraz przyjąć Ukraina, kraj jego pochodzenia. Ale może nie chcieć. Być może sam Demianiuk będzie chciał pojechać gdzie indziej, np. do Monako czy Ameryki Południowej. Możliwe też, że nie będzie go chciał nikt i zostanie tu w USA jako bezpaństwowiec bez żadnych praw. Jednak ja myślę, że gdzieś w końcu zostanie deportowany.

Dlaczego nie będzie ekstradycji do Polski, Niemiec czy na Ukrainę, gdzie prawdopodobnie popełniał zbrodnie?

- Bo żaden z tych krajów na razie nie chce go sądzić, po prostu.

A Izrael?

- Izrael też. Niedługo po swym powstaniu Izrael przyjął zasadę, że zbrodniarzy nazistowskich trzeba ścigać, ale sądzić ich powinny kraje ich pochodzenia albo te, gdzie popełnili oni przestępstwa. Izrael chciał i chce w ten sposób pokazać: nazizm i Zagłada Żydów to nie jest problem Izraela, to sprawa całego świata. Mało kto o tym wie, ale w całej historii Izraela sądzono tam tylko dwóch złapanych gdzie indziej zbrodniarzy hitlerowskich. Adolfa Eichmanna, jednego z architektów Holocaustu, schwytano w tajnej operacji w Buenos Aires w 1960 roku i przewieziono do Izraela. W 1962 roku został skazany na śmierć i powieszony.

Drugim był właśnie Demianiuk. Ale to było 20 lat temu, gdy prokuratura izraelska uważała, że to on jest sławnym oprawcą z Treblinki Iwanem Groźnym. Jednak nie było wystarczających dowodów, że tak jest. W 1993 r. sąd najwyższy Izraela go uniewinnił. Izrael nie chce go znów sądzić.

Czy Demianiuk to w końcu jest Iwan Groźny, czy nie?

- Nie wiemy tego na sto procent. Są bardzo poważne poszlaki, ale 100-procentowych dowodów brak. Ale nawet jeśli nie był w Treblince Iwanem Groźnym, to był Iwanem bardzo złym. Był członkiem zbrodniczej formacji SS. Pilnował, zapewne bił, być może zabijał więźniów kilku obozów zagłady przez kilka lat. Nie chcemy go w tym kraju.

Ale kary Demianiuk może uniknąć?

- Nie wiem, to pytanie do prokuratur Polski, Niemiec, Ukrainy. Faktem jest, że znakomita większość zbrodniarzy nazistowskich nigdy nie poniosła kary. W Niemczech ich liczbę po wojnie oceniono na 104 tysiące. Skazano tylko 6500. Czyli 93 procent niemieckich zbrodniarzy hitlerowskich uniknęło kary! Podobnie jest z nazistami innych narodowości.

Są tacy, którzy uważają, że tej garstki, która jeszcze żyje, nie ma sensu ścigać i wsadzać do więzień, bo wszyscy mają 80 i więcej lat, nie są groźni.

- Nieprawda! Uważam, że wszystkich winnych zbrodni na ludzkości i mordów na niewinnych trzeba ścigać do skutku. Wszystkich - nazistów, komunistów. Stalin i Hitler mieli ze sobą wiele wspólnego, wykonawcy ich zbrodniczych planów też.

Gdybyśmy teraz tym 88-latkom, jak Demianiuk, dali spokojnie żyć, popełnilibyśmy wielki błąd. Pokazalibyśmy społeczeństwom, zwłaszcza młodym pokoleniom, że można popełnić straszne zbrodnie i ujść kary, spokojnie dożyć swoich dni we własnym łóżku.

Dlaczego skazano tak mało nazistów?

- Cześć się skutecznie ukryła. Części niespecjalnie szukano. Po pierwszych procesach w latach 40. przyszła Zimna Wojna. Łapanie nazistów przestało być priorytetem. USA, Wielka Brytania, Francja, Rosja Sowiecka - wszyscy chcieli mieć własnych Niemców, którzy albo znali tajemnice wywiadowcze albo byli dobrymi naukowcami czy inżynierami w przemyśle zbrojeniowym. Znam wypadki, że przy wpuszczaniu ich do USA nie tylko przymykano oko na ich zbrodnicze życiorysy, ale nawet preparowano nowe, zmyślone.

Wychowałem się w South River w New Jersey. Grubo później dowiedziałem się, że to było schronienie dla dziesiątków byłych żołnierzy oddziałów białoruskich SS. Rzeczywiście - dziś tam na wielu nagrobkach widać te symbole...

Allan Ryan, były szef Biura Śledztw Specjalnych Departamentu Sprawiedliwości USA, napisał książkę o takich imigrantach - zbrodniarzach pod tytułem "Cisi sąsiedzi". Szacuje, że byłych nazistów, głównie z państw nadbałtyckich i Ukrainy, mogło przybyć po wojnie do USA nawet 10 tysięcy. To moim zdaniem przesada, ale kilka tysięcy było na pewno.

- Ilu z nich USA deportowały lub poddały ekstradycji?

W 1979 roku powstało Biuro Śledztw Specjalnych, właśnie do ścigania nazistów. Do 2005 roku odnaleziono i pozbawiono obywatelstwa 100 osób. Spośród nich ponad 50 deportowano lub, rzadziej, poddano ekstradycji. Z kilkoma, których nikt nie chciał wziąć, władze USA poszły na ugodę - zostali w Ameryce bez praw emerytalnych czy do opieki zdrowotnej. Reszta w czasie procesów umarła. To bardzo częste. Ten proces Szymon Wiesenthal nazywał "amnestią biologiczną".

Operacja Ostatnia Szansa

Centrum Szymona Wiesenthala, które od dziesiątków lat ściga zbrodniarzy hitlerowskich, w 2002 roku rozpoczęło Operację Ostatnia Szansa. Chce dzięki niej odnaleźć i postawić przed sądami ostatnich żyjących sprawców zbrodni podczas II wojny. Centrum Wiesenthala płaci za informacje do 10 tysięcy euro. Do końca ubiegłego roku otrzymało wskazówki o miejscach pobytu 488 podejrzanych, prokuratorom w 18 krajach przekazano 99 spraw.

Najwięcej odkrytych prawdopodobnych zbrodniarzy to obywatele Litwy - 199 (46 spraw w litewskiej prokuraturze), Niemiec - 87 (6 w prokuraturze) i Łotwy - 45 (13). Morderstw popełnionych na terenie Polski dotyczyło 25 przyjętych przez Centrum spraw, jednak tylko dwie przekazano pionowi śledczemu IPN. Jedna z nich dotyczy zresztą Niemki Erny Pfannstiel Wallisch, strażniczki z Majdanka, która żyje do dziś w Wiedniu.

Gdy Centrum Wiesenthala zakładało polską infolinię Operacji Ostatnia Szansa, spotkało się to z licznymi protestami. Adam Michnik pisał w czerwcu 2004 roku w "Gazecie": "To zły pomysł. Nie rozumiem logiki, która każe zabijać Żydów i logiki, która każe ścigać tylko ich zabójców".

Źródło: Gazeta Wyborcza

Demianiuk - szary żołnierz "ostatecznego rozwiązania"

Rozmawiał Marcin Wojciechowski
2008-05-23, ostatnia aktualizacja 2008-05-22 18:48

Iwan Demianiuk był żołnierzem złowieszczej formacji strażników obozowych z Trawnik pod Lublinem. Udokumentowano jego służbę w Sobiborze i na Majdanku. Ale nie udało się dowieść, że był katem z Treblinki o przydomku "Iwan Groźny" - mówi historyk Dariusz Libionka*

Zobacz powiekszenie
Fot. NATI HARNIK ASSOCIATED PRESS
22 września 1993 r. Iwan Demianiuk po uniewinnieniu przez sąd jest przewożony z izraelskiego więzienia na lotnisko, skąd odleci do swego domu w USA.


Marcin Wojciechowski: Amerykański sąd najwyższy ostatecznie pozbawił obywatelstwa Iwana Demianiuka oskarżanego o udział w Holocauście jako strażnik obozów zagłady i obozów koncentracyjnych na terenie Polski i Niemiec. Ale od 30 lat sądy w USA i Izraelu nie mogą udowodnić Demianiukowi udziału w ludobójstwie. Co wiemy o jego wojennych losach?

Dariusz Libionka: Demianiuk trafił do niemieckiej niewoli jako żołnierz Armii Czerwonej. Od października 1941 r. Niemcy zaczęli tworzyć specjalne oddziały z myślą o przygotowywanej eksterminacji Żydów, której w Generalnej Guberni nadano później kryptonim "Akcja Reinhard". Na bazę szkoleniową Oddziałów Wartowniczych Dowódcy SS i Policji w Dystrykcie Lubelskim (taka nazwa obowiązywała od marca 1942 r.) wybrano podlubelskie Trawniki. Dlatego często ten oddział określany jest jako "ludzie z Trawnik". Miejscowa ludność nazywała ich "czarnymi" - od koloru mundurów. Nazwy te przewijają się w przypadku "akcji likwidacyjnych" gett w Lublinie, Warszawie, Białymstoku, Częstochowie i dziesiątkach mniejszych miejscowości, a wreszcie podczas powstania w warszawskim getcie. Strażnicy z Trawnik służyli we wszystkich obozach zagłady na terenie GG (w Bełżcu, Sobiborze i Treblince) oraz obozach pracy dla Żydów. Czasem używano ich także do wsparcia formacji policyjnych. Ich główną rolą było jednak otaczanie gett, asysta przy deportacjach, eskorta transportów oraz eksterminacja - bądź w ramach "akcji likwidacyjnych" w gettach, bądź już w obozach zagłady. Dali się zapamiętać jako wyjątkowo brutalna formacja.

Kto służył w tych oddziałach?

- Jeńcy Armii Czerwonej niebędący Rosjanami. Głównie Ukraińcy, Łotysze, Litwini, inne narodowości ZSRR oraz volksdeutsche. Pod koniec wojny próbowano robić nabór wśród ukraińskiej ludności mieszkającej na Lubelszczyźnie. Nie przynosiło to jednak spektakularnych efektów.

Największą grupę stanowili jeńcy sowieccy. Kuszono ich lepszymi warunkami życia, wyzyskiwano nienawiść do komunizmu i Żydów. Sytuacja w obozach dla jeńców Armii Czerwonej była tragiczna. Masowo umierali z powodu chorób, głodu, brutalnego traktowania. Ochotników do oddziału w Trawnikach na początku nie informowano, jaką będą pełnić funkcję. Kuszono obietnicami, że będą strażnikami albo policjantami. Dość szybko jednak orientowali się, do czego przeznaczone są formowane z nich jednostki. Miały miejsce niesubordynacja i liczne dezercje, również w szeregach załóg obozów zagłady. Oficerami i dowódcami byli Niemcy, obcokrajowcy mogli dosłużyć się najwyżej stopnia podoficera. Sami Niemcy skarżyli się w swoich raportach, że słabo sobie radzą z dyscypliną w podległych im formacjach pomocniczych.

Co wiemy o służbie Demianiuka w oddziale z Trawnik?

- Nie znamy szczegółowych okoliczności, w jakich trafił do oddziału. Prawdopodobnie do niewoli niemieckiej wzięto go wiosną 1942 r. Nie wiemy, kiedy przeszedł przeszkolenie w Trawnikach. Z jego zachowanej karty oddziałowej wiemy, że zakończył wojnę w niemieckim obozie we Flossenbürgu (skierowano go tutaj 1 października 1943). Wiemy także, że od 2 września 1942 r. był zatrudniony w należącym do SS majątku rolnym Okszów pod Chełmem. Wiadomo, że później, 27 marca 1943 r., trafił jako strażnik do Sobiboru. Znamy numer jego karty identyfikacyjnej (1393), który był kiedyś kwestionowany przez samego Demianiuka i jego licznych obrońców jako fałszywka sowieckich służb specjalnych, ale jak się okazało, niesłusznie - występuje on w kilku znajdujących się w różnych archiwach dokumentach. Np. w raporcie znajdującym się w archiwum w Wilnie, z którego wynika, że w styczniu 1943 r. Demianiuk był strażnikiem obozu koncentracyjnego na Majdanku. Pomiędzy tymi wzmiankami jest jednak sporo luk i białych plam, które wykorzystują obrońcy Demianiuka. Z całą pewnością był on strażnikiem na Majdanku i w Sobiborze. Ale nie wiemy, co konkretnie robił. Nie ma świadków ani dokumentów.

Czy nie możemy nawet domniemywać, co może mieć na sumieniu Demianiuk?

- Wiemy, że od końca marca 1943 r. służył w obozie zagłady w Sobiborze. Ale o dziwo, jego nazwisko czy twarz nie zostały zapamiętana przez byłych więźniów. A przeżyła ich spora grupa, bo w Sobiborze doszło do powstania i udanej ucieczki, którą przeżyło kilkadziesiąt osób. Może to świadczyć na korzyść Demianiuka, że nie był aktywnym katem. Z kolei gdy w latach 70. sprawa Demianiuka stała się po raz pierwszy głośna w USA, rozpoznano go jako kata Treblinki o pseudonimie "Iwan Groźny". Ale nie ma dokumentów potwierdzających obecność Demianiuka w Treblince. Istnieją natomiast poważne przesłanki, że za tym pseudonimem krył się ktoś inny. Dlatego sąd najwyższy Izraela ostatecznie uniewinnił go z zarzutu ludobójstwa w 1993 r. W archiwach sowieckich znaleziono zeznanie z 1949 r. kolegi Demianiuka, który był z nim w Trawnikach i potem w Sobiborze. Mówi on, że Demianiuk bardzo dobrze wywiązywał się z powierzonych mu obowiązków. I że brał udział w akcjach likwidacyjnych wokół obozu - konwojowaniu Żydów, wyłapywaniu ich podczas likwidacji okolicznych gett. Ale jest to w zasadzie jedyne świadectwo dotyczące bezpośrednio czynów Demianiuka. Jego nazwisko nie pada w czasie procesu innych strażników z Trawnik, który odbył się w ZSRR w latach 60., choć skazano na karę śmierci kilkunastu innych strażników z Sobiboru. Zastanawiające jest to, że Demianiuk nie próbował porzucić służby jak wielu jego kolegów decydujących się na dezercję. On trwał, co przemawia na jego niekorzyść.

Czy sam fakt służby w tym oddziale nie wystarczy, by uznać Demianiuka za zbrodniarza wojennego?

- W ZSRR pewnie takie zastosowano by kryterium. Ale w Europie Zachodniej już nie. W latach 70. w Hamburgu wszczęto śledztwo w sprawie niemieckiego komendanta Obozu Szkoleniowego w Trawnikach, SS-Hauptsturmführera Karla Streibla. Trwało 3,5 roku. Streibel został ostatecznie uniewinniony, bo nie udowodniono mu bezpośredniego udziału w ludobójstwie. To smutny paradoks, bo nie ma żadnej wątpliwości, że oddziały szkolone w Trawnikach brały bezpośredni udział w wymordowaniu 1,5 mln Żydów z Generalnym Gubernatorstwie. Więcej, formacja ta została specjalnie stworzona do czynnego uczestnictwa tej akcji. Ale niemieckiemu sądowi nie wystarczyło to do skazania Streibla. Generalnie wyroki dla członków tego typu formacji wydawane w Niemczech były znacznie łagodniejsze niż w ZSRR, czy Polsce.

Czy jest szansa na to, że w archiwach są dokumenty wnoszące coś nowego do sprawy Demianiuka?

- W Polsce już chyba nie. W latach 60. w sprawie strażników z Trawnik prowadzono dochodzenie w Lublinie, ale nazwisko Demianiuka nie wypłynęło. Udowodnienie, że to on był "Iwanem Groźnym" obsługującym komorę gazową w Treblince, wydaje się dziś mało prawdopodobne. Ale mogą wyjść na jaw dokumenty mówiące więcej o wojennej działalności Demianiuka w Sobiborze lub na Majdanku. Wątpię jednak, by stało się to za jego życia. On ma już 88 lat.

Czy w archiwach b. ZSRR mogą znajdować się jakieś niespodzianki w tej sprawie?

- Raczej nie, ale wciąż trzeba prowadzić poszukiwania. Ta część archiwów jest już dostępna dla historyków i była badana np. przez amerykańskiego historyka Petera Blacka z waszyngtońskiego Muzeum Holocaustu. Sprawa Demianiuka wyszła na jaw już w latach 70. Gdyby sowieci mieli na jego temat coś ciekawego, przecież by to ogłosili. Byłoby im na rękę udowodnienie, że USA przyznało obywatelstwo b. zbrodniarzowi hitlerowskiemu.

Wcześniej, mimo że znana była rola oddziałów z Trawnik w prześladowaniach Żydów w GG, nie prowadzono bardziej gruntownych badań na ten temat. Sytuację zmienił dopiero proces Demianiuka - wówczas zainteresowanie tą formacją ze strony historyków wzrosło. W 1993 r. ukazała się jedyna polska praca na ten temat autorstwa Marii Wardzyńskiej. Obawiam się, że sprawę Demianiuka pomoże nam wyjaśnić jedynie szczęśliwy traf, ale wcale nie musi nastąpić to szybko.



*Dr Dariusz Libionka pracuje w Centrum Badań nad Zagładą Żydów Instytutu Filozofii i Socjologii PAN oraz w Państwowym Muzeum na Majdanku. Jest naczelnym redaktorem rocznika "Zagłada Żydów. Studia"

Sensacyjna porażka Polaków z Czarnogórą 2:3

Skład:

Piotr Nowakowski (7), Michał Winiarski (14), Paweł Zagumny (4), Mariusz Wlazły (15), Łukasz Kadziewicz (4), Sebastian Świderski (8) oraz Krzysztof Ignaczak (libero). Zmiany: Paweł Woicki (0), Piotr Gruszka (2), Krzysztof Gierczyński (7), Daniel Pliński (4), Marcin Wika (2)

2 : 3

25
25
23
20
13
:
15
15
25
25
15


24 maja 2008 godz. 16:00
Tallin

Skład:

Hanza Zatric (2), Aleksamdar Milivojevic (12), Luka Suljagic (9), Milan Markowic (13), Simo Dabovic (2), Milos Culafic (18) oraz Ivan Rasovic (libero) Zmiany: Marko Bojic (7)


kris, PAP
Polscy siatkarze niespodziewanie przegrali z Czarnogórą w turnieju eliminacyjnym do przyszłorocznych mistrzostw Europy. O awansie do turnieju finałowego zadecyduje niedzielny mecz z Estonią.
W sobotni poranek uwaga polskiej ekipy była zwrócona na Tokio, gdzie reprezentacja kobiet od 17 maja walczy o olimpijski awans. Wygrana w stolicy Japonii 3:2 z Serbią dała paszporty do Pekinu. - Teraz już nie mamy innego wyjścia, musimy awansować - powiedział przy wejściu do hali Audentes w Tallinie Marcin Wika, zawodnik

który w ciągu ostatniego roku zrobił ogromne postępy. To m.in. dzięki jego świetnej postawie Wkręt-Met Domex AZS Częstochowa zdobył Puchar Polski i wicemistrzostwo kraju.

Początek dnia był bardzo udany. Nikt nie miał wątpliwości ani w obozie polskim, ani ich rywali, że też taki będzie koniec. Przebieg dwóch pierwszych setów utwierdzał tylko w takim przekonaniu. W pierwszym wicemistrzowie świata tylko do stanu 9:9 nie mogli złapać właściwego rytmu gry, którym imponowali w piątkowym meczu z Węgrami. Hasło do ataku dał Mariusz Wlazły, który przed drugą przerwą techniczną doprowadzał do rozpaczy przyjmujących rywali. Jego atomowe serwisy dały przewagę 16:10. Po wznowieniu gry polscy siatkarze spokojnie kontrolowali przebieg wydarzeń, a partia zakończyła się pojedynczym blokiem Mariusza Wlazłego.

Na początku drugiego seta siatkarze z Czarnogóry uzyskali dwa punkty przewagi, ale polski zespół szybko odrobił straty na 5:5, a na pierwszą przerwę techniczną schodził prowadząc 8:7. Przy drugiej przewaga polskiego zespołu była jeszcze wyższa - 16:11. W dalszym ciągu Mariusz Wlazły, Sebastian Świderski i Michał Winiarski nękali rywali silnymi zagrywkami. Przewaga szybko rosła i wynosiła już 21:14.

Prowadzeniem Czarnogórców w trzecim secie 8:6, 16:13 czy 21:17 nikt się za bardzo nie przejmował. Grupa polskich kibiców skandowała nic się nie stało. Polski zespół odrobił straty, ale końcówka należała jednak do rywali. W dalszym ciągu nikomu do głowy nie przychodził czarny scenariusz. Historia federacji Czarnogóry liczy zaledwie dwa lata. Po odłączeniu od Serbii zespół ten jeszcze nie ma punktów rankingowych w światowej klasyfikacji.

Czwarty set został przegrany wyraźnie. W jego końcówce Milos Culafic i Milan Markovic wypunktowali Polaków z precyzją wytrawnego boksera. Pozostał jeszcze tie break, w którego początkowych fragmentach wydawało, że wicemistrzowie świata panują nad sytuacją. Prowadzili 5:3 oraz 10:8. Jednak w końcówce dwie piłki meczowe mieli rywale. Jedną podopieczni trenera Raula Lozano obronili, przy drugiej byli bez szans.

- Od trzeciego seta graliśmy słabo we wszystkich elementach - powiedział drugi trener polskiego zespołu Alojzy Świderek. - Na pewno nie było skutecznej zagrywki i kończącego ataku. We współczesnej siatkówce bez tego nie da się wygrać nawet z teoretycznie dużo słabszym zespołem. Inną przyczyną był brak odpowiedniej koncentracji. Polacy od trzeciego seta byli zbyt pewni siebie i zostali skarceni.

Siatkarze Czarnogóry ogromnie się cieszyli. - To jest nasz największy sukces w historii, zostanie zapisany złotymi zgłoskami - powiedział trener Veselin Vukovic.

Radwańska nie dała szans Dementiewej i wygrała turniej w Stambule

PAP, pk, reuters
2008-05-24, ostatnia aktualizacja 2008-05-24 17:28
Zobacz powiększenie
Fot. Murad Sezer AP

Agnieszka Radwańska wygrała turniej tenisowy WTA w Stambule! W finale nie dała szans siódmej rakiecie świata Rosjance Jelenie Dementiewej i wygrała 6:3, 6:2.

SERWISY
Domachowska: W Paryżu walczę o Pekin

To trzecie zwycięstwo Radwańskiej w imprezie rangi WTA Tour. W sierpniu ubiegłego roku triumfowała w Sztokholmie, a w lutym w tajlandzkiej Pattai.

W pierwszych rundach w Stambule 19-letnia krakowianka miała słabsze przeciwniczki, ale w finale po drugiej stronie siatki stanęła Jelena Dementiewa, zwyciężczyni dziewięciu turniejów WTA, finalistka Roland Garros i US Open, zawodniczka, która zarobiła na kortach grubo ponad 9 milionów dolarów.

Radwańska nie najlepiej rozpoczęła mecz finałowy. Przegrała dwa pierwsze gemy, ale potem przeszła metamorfozę. Doskonale serwowała, z pierwszego podania wygrała 22 piłki (76 proc.), jej mocną bronią były też returny i wymiany z głębi kortu. Szybko doprowadziła do remisu 3:3 i w tej partii nie oddała już starszej o siedem lat rywalce gema. W drugim secie przewaga Radwańskiej była jeszcze bardziej wyraźna. Mecz trwał godzinę i 12 minut. - Na początku byłam bardzo zdenerwowana. Nawet podczas rozgrzewki czułam dreszcz emocji, ale mogę śmiało powiedzieć, że rozegrałam dobre spotkanie - powiedziała zaraz po meczu Agnieszka Radwańska.

Znad Bosforu najlepsza polska tenisistka uda się do Paryża, gdzie w niedzielę rozpocznie się drugi w tym roku turniej wielkoszlemowy. Pierwszą rywalką rozstawionej z numerem 14 Radwańskiej będzie Ukrainka Maria Korytcewa.

Agnieszka Radwańska (Polska, 2) - Jelena Dementiewa (Rosja, 1) 6:3, 6:2.

Piast Gliwice w I lidze, Śląsk awansował sportowo

Przemysław Piotrowski
2008-05-24, ostatnia aktualizacja 2008-05-24 20:28
Zobacz powiększenie
Krzysztof Ulatowski i Zbigniew Wójcik ze Śląska
Fot. Mieczysław Michalak/ AG

W ostatniej kolejce II ligi emocje sięgnęły zenitu. Pewniak do awansu, Znicz Pruszków, przegrał w Bielsku-Białej i tym samym pogrzebał szanse na promocję. Swoje wyjazdowe mecze wygrały Piast i Arka, co spowodowało, że trzy zespoły zrównały się punktami. Najlepszy bilans bezpośrednich spotkań mają gliwiczanie, co daje im historyczny awans do ekstraklasy, dzięki połączeniu Śląska z Groclinem.

Podbeskidzie pozbawiło awansu Znicz

PZPN wyraża zgodę na fuzję Śląska z Groclinem

Arka Gdynia za sprawą trafienia Bartosza Karwana wywalczyła zwycięstwo na trudnym terenie w Lublinie. W tym czasie w Warszawie Piast Gliwice walczył z Polonią o trzy punkty, które przedłużały jego nadzieje na awans. Na prowadzenie gliwiczan wyprowadził pięknym uderzeniem z dystansu Petasz, ale zespół Piotra Mandrysza musiał liczyć na potknięcie wyprzedzającego go w tabeli Znicza.

Piłkarzom z Pruszkowa wystarczał do promocji remis z Podbeskidziem, ale nie walczący już o nic zespół z Bielska-Białej zadecydował o ostatecznym układzie w czołówce tabeli. Rzut karny wykorzystany w 81. minucie przez Matusa oznacza, że nie Znicz, a Piast zajął miejsce tuż za czołową dwójką, co w obliczu fuzji Śląska z Groclinem, daje mu bezpośredni awans do ekstraklasy.

Arka Gdynia rozegra baraż z Jagiellonią Białystok, ale nawet jeśli przegra... może zagrać w najwyższej klasie rozgrywkowej. Stanie się tak w przypadku degradacji Zagłębia Lubin. Po co zatem rozgrywać baraż? Odpowiedź władz PZPN jest prosta. Sprawa lubinian nie ma szans na zamknięcie przed zaplanowanymi już terminami barażów. - Jeśli degradacja Zagłębia zostanie utrzymana, anulujemy wynik barażu, a Jagiellonia oraz trzeci zespół II ligi zagrają w ekstraklasie - mówi Koźmiński.

Wcześniej promocję zapewniła sobie Lechia Gdańsk, która na zakończenie sezonu pokonała pewnie Wartę Poznań 3:1.

Zaplecze ekstraklasy w tym roku opuści tylko jeden zespół, bo spadające z I ligi Widzew i Zagłębie Sosnowiec automatycznie wylądują dwie klasy niżej, a trzeci z czterech zespołów, które relegowane powinny być w przypadku standardowych przepisów, ratuje fuzja Groclinu ze Śląskiem Wrocław. Osamotnionym spadkowiczem okazał się Pelikan Łowicz, który do końca walczył o ligowy byt. W ostatnim meczu łowiczanie pewnie pokonali GKS Katowice 2:0, ale aby pozostać w 2 lidze, potrzebowali potknięcia Tura Turek, z którym mieli lepszy bilans. Wygrana Tura w Opolu ostatecznie pogrzebała szanse Pelikana.

Sprawdź, jak pogmatwane są warunki awansu

Wyniki wszystkich spotkań ostatniej kolejki

Drogie surowce to wina funduszy spekulacyjnych? Politycy: tak; Słysz: niekoniecznie

2008-05-23, ostatnia aktualizacja 2008-05-23 23:54

Argumenty o konieczności ograniczenia dostępu kapitału spekulacyjnego do takich rynków jak żywność czy ropa dają się słyszeć coraz częściej, głównie z ust polityków (którzy mają wrodzoną skłonność do demagogii), ale też rosnącej liczby analityków - napisał na swoim blogu internetowym w portalu Gazeta.pl Michał Słysz, członek zarządu Investors TFI.

Zobacz powiekszenie
Pełny tekst analizy na blogu Michała Słysza w portalu Gazeta.pl.

Niedawno przeczytałem o propozycji amerykańskiego senatora Liebermana, który rozwiązanie problemu wysokich cen ropy i miedzi widzi w ograniczeniu dostępu do rynków surowcowych inwestorom instytucjonalnym.

On i inni zwolennicy ograniczeń argumentują, że wskutek wzrostu wartości aktywów w funduszach handlujących kontraktami na surowce (w ciągu pięciu lat z 13mld USD do 260 mld USD) i liczby funduszy (podwojenie się w ciągu 5 lat) presja popytu z ich strony winduje ceny do poziomów nieuzasadnionych fundamentalnie. Zdają się przy tym zapominać, że poza złotem i srebrem inwestorzy rzadko decydują się na dostawę surowca i nie wpływają w żaden sposób na zwiększenie fizycznego popytu.

Zarzuty stawiane hedge fundom najlepiej ocenić badając zmiany cen surowców, które nie są przedmiotem spekulacji (dla których nie ma jednolitego rynku) i cen surowców, dla których istnieją instrumenty typu exchange-traded futures.

Do celów tej analizy najlepiej nadają się metale przemysłowe jako dość szeroka i zróżnicowana grupa surowców. Do metali nienotowanych na jednolitych rynkach należą m.in. stal, ferrochrom, kobalt, magnez, rod, molibden i wiele innych. Grupę metali notowanych tworzą aluminium, miedź, cynk, nikiel i ołów. Z analizy Franka Holmesa, znanego propagatora inwestowania w surowce wynika, że od początku 2002r. (umownego początku hossy na rynku metali) do początku 2008r., ceny ustalane lokalnie przez kooperujących dostawców i odbiorców, a nie na scentralizowanych giełdach wzrosły o prawie 600%!!!

Dla porównania ceny surowców ustalane na jednolitych rynkach (LME i NYMEX), gdzie udział spekulantów jest istotny, wzrosły o niecałe 250%. Dane za zeszły rok, w którym nastąpił wysyp funduszy surowcowych wynoszą odpowiednio 94% i 26%.

Czego dowodzi to porównanie? Odpowiedź na blogu Michała Słysza z Investors TFI w portalu Gazeta.pl.

Marcinkiewicz: Lech Kaczyński kazał założyć mi podsłuch

jg, mm
2008-05-23, ostatnia aktualizacja 24 minuty temu

- Prezydent Lech Kaczyński polecił założyć mi podsłuch - mówi w rozmowie z "Dziennikiem", Kazimierz Marcinkiewicz - były premier, wysunięty na tę funkcję przez PiS.

Zobacz powiekszenie
Fot. Wojciech Olkuśnik / AG
9 czerwca 2006 - premier Kazimierz Marcinkiewicz i prezydent Lech Kaczyński po obradach Rady Gabinetowej
SONDAŻ
Wierzysz w rewelacje byłego premiera?

Tak
Nie
Nie mam zdania

Marcinkiewicz: Prezydent zlecił szefowi ABW zbieranie informacji

W rozmowie z "Dziennikiem" Marcinkieicz powiedział, że w grudniu 2005 roku prezydent Kaczyński zlecił szefowi ABW Witoldowi Marczukowi zbieranie informacji na jego temat. Marczuk miał się nie zgodzić.

- Słyszałem to w trzech niezależnych źródłach - mówi Marcinkiewicz. Marczuk sporządził notatkę, w której miał napisać, że prezydent kazał zbierać informacje o byłym premierze - informuje "Dziennik". Zdaniem Marcinkiewicza, Lech Kaczyński chciał także, by szef ABW go podsłuchiwał. Informacji Marcinkiewicza nie komentuje Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Jej rzeczniczka Katarzyna Koniecpolska, w rozmowie z portalem gazeta.pl, mówiła, że obowiązuje poufność korespondencji i ABW nie będzie odnosić się do całej sprawy.

Dlaczego prezydent miałby podsłuchiwać byłego premiera? - zapytali dziennikarze. - Mogę powiedzieć tylko tyle: Lech Kaczyński nigdy nie ukrywał, również w wielu rozmowach ze mną, że marzył by premierem był jego brat. Mówił na przykład: "Kazimierzu, wiesz, że to Jarosław powinien stanąć na czele rządu, choćby na pół roku. Byłoby dobrze, żeby miał tak prestiżową funkcję w życiorysie" - opowiadał były premier "Dziennikowi".

Brudziński: Marcinkiewicz chce zastąpić Palikota

Rewelacje gazety komentowali wieczorem w TVN24 politycy. Sekretarz generalny PiS Joachim Brudziński twierdził, że nie wierzy w rewelacje byłego premiera. - Nie ma nic bardziej śmiesznego i żałosnego, niż żale byłego kuratora z Gorzowa Wielkopolskiego - powiedział w TVN24 Brudziński. - Marcinkiewicz próbuje dezawuować prezydenta mimo, że tak wiele mu zawdzięcza.

- Dziś były premier próbuje zastąpić w Platformie Janusza Palikota. Ale jeżeli mam wybierać, to wybieram ekscentrycznego milionera z Lublina, niż byłego, żałosnego - chociaż zgolił wąsa - kuratora oświaty - mówił Brudziński. - Buty Palikota są dla niego za duże i człapie w nich. Tyle głupot słyszałem już z ust pana Marcinkiewicza - dodał.

Graś: Coś musi być na rzeczy

Z kolei Paweł Graś z PO powiedział: - Pojawiały się już informacje o podsłuchach wobec premiera poprzedniego rządu. Widocznie Marcinkiewicz postanowił teraz ujawnić, kto był źródłem nacisków. Nie sądzę, żeby były premier konfabulował. Coś musi być na rzeczy.

- Prezydent nie ma prawa zlecania szefowi żadnej ze służb stosowania technik operacyjnych - podkreślił Graś. - Komisja ds. służb specjalnych zetknęła się z tą sprawą, ale bez konkretów, o których wiemy dzisiaj. To ewidentnie sprawa, którą powinna się zająć komisja ds. nacisków - dodał.

Z miłości do brata

Tajemnice Pałacu Prezydenckiego

Tajemnice Pałacu Prezydenckiego: O miłości do brata

Brat jest dla prezydenta najważniejszy. Jeśli spotka go niesprawiedliwość, Lech nie puści tego płazem - piszą dziennikarze śledczy DZIENNIKA, Michał Majewski i Paweł Reszka, w drugiej części reportażu o kulisach Pałacu Prezydenckiego.


Tajemnice Pałacu Prezydenckiego: O miłości brata do brata
Styczeń 2008. Wicepremier Grzegorz Schetyna wydaje polecenie zmniejszenia ochrony dla Jarosława Kaczyńskiego. Prezydent reaguje natychmiast.

Urzędnik MSWiA:
"Wzywa pilnie do pałacu szefa BOR. Jest wściekły. Chodzi po gabinecie i wygraża palcem generałowi Marianowi Janickiemu: . Na nic zdają się tłumaczenia, że ochrona zostaje zmniejszona, ponieważ BOR nie notuje sygnałów o zagrożeniu dla Jarosława. Prezydent nie daje się przekonać, że decyzja jest racjonalna".

Sierpień 2007. Spotykamy się z dobrym znajomym Kazimierza Marcinkiewicza. Nieoczekiwanie nasz rozmówca wypala: "Nie wiem, czy wiecie, ale Kaczyńscy kazali służbom podsłuchiwać Kazika, kiedy ten był premierem".

Według informatora otoczenie braci naciska Marcinkiewicza, żeby nigdy nie ujawniał tej historii.

Kilka dni później umawiamy się z byłym premierem.

"Sporo wiecie" - odparł, gdy opowiedzieliśmy mu usłyszaną historię. Ale zbywał nas ogólnikami, nie chciał podać nazwiska osoby, która wydała polecenie inwigilowania, odmawiał rozmowy o szczegółach.

Pod koniec sierpnia 2007 r. Marcinkiewicz wypowiada się dla "Faktów" TVN. "Żyjemy w państwie Orwella <1984>. Gdy byłem premierem, spodziewałem się, że także wobec swojego szefa służby mogą pełnić taką rolę i taką funkcję" - mówi. Rozpętuje się piekło. Dzwonimy do Marcinkiewicza i robimy z nim wywiad. Nie zaprzecza, że był inwigilowany, ale znów odmawia podania konkretów. "Zostawcie tę sprawę" - mówi. Następnego dnia jesteśmy u niego w Londynie. Z naszych nieoficjalnych i jednoźródłowych informacji wynika, że za zleceniem może się kryć Lech Kaczyński, ale Marcinkiewicz kluczy. Nie chce powiedzieć, kto kazał go inwigilować. W wypowiedziach dla innych mediów bagatelizuje sprawę. Rzecznik rządu Jan Dziedziczak zdecydowanie dementuje informacje Marcinkiewicza. Sprawa przygasa na kilka miesięcy.

Kwiecień 2008. Kolejne spotkanie z byłym premierem. Tym razem w Warszawie, w jego ulubionej restauracji Kwai. Marcinkiewicz zgadza się wrócić do sprawy. Osobiście autoryzuje wywiad, który publikujemy na pierwszej stronie.

Czy Lech Kaczyński rzeczywiście próbował złamać prawo i demokratyczne standardy? Czy chciał do tego wykorzystać służby specjalne? Czy ma rację były szef rządu, mówiąc, że robił to z miłości do brata?

Żal do Marcinkiewicza
Marcinkiewicz po odejściu ze stanowiska premiera mówił publicznie, że z prezydentem nie współpracowało mu się najlepiej. Różnili się poglądami na gospodarkę: on był liberałem, a prezydent opowiadał się za państwem opiekuńczym. Ścierali się w sprawach nominacji dyplomatycznych i generalskich - premier miał pretensję do Kaczyńskiego o opieszałość w podejmowaniu decyzji.

W końcu ludzie prezydenta zaczęli jawnie wchodzić w kompetencje Marcinkiewicza.

Kiedy rząd prowadził ostre negocjacje z górnikami, Kaczyński kazał zająć się sprawą Elżbiecie Jakubiak, która poparła postulaty górników. Strategia rządu legła w gruzach.

"Nasz negocjator usłyszał, że pani Jakubiak już wszystko obiecała" - mówi Marcinkiewicz.

Ludzie prezydenta przyznają, że tak było: "Gdyby nie Jakubiak, mielibyśmy górników z trzonkami od kilofów na ulicach Warszawy. Rząd nie potrafił sobie poradzić".

Prezydent zaczął się wtrącać do obsady foteli w spółkach Skarbu Państwa. Na przykład kiedy Marcinkiewicz był premierem, zjawił się u niego Andrzej Jaworski, działacz PiS z Pomorza i zaufany człowiek Lecha Kaczyńskiego. Marcinkiewicz tak wspomina jego wizytę:

"Nie omieszkał powołać się na prezydenta i wypalił: - Chciałbym być prezesem Totalizatora Sportowego.
- Nie ma pan doświadczenia. Nie ma mowy - mówię mu.
- No to chciałbym być szefem Polskiej Organizacji Turystycznej - nie ustępował.
- Nie ma mowy - odpowiedziałem. W końcu obóz prezydenta zrobił z niego prezesa Stoczni Gdańskiej".

Minister od Lecha Kaczyńskiego denerwuje się, słysząc tę opowieść: "Marcinkiewicz nas szkaluje. Sam miał na te stanowiska jakichś kumpli z Opus Dei".

Przed wakacjami w 2006 r. do Marcinkiewicza zaczęły dochodzić sygnały, że zakon PC, czyli stara gwardia Kaczyńskich, zbiera się w pałacu i przygotowuje operację - wymiana Marcinkiewicza na Jarosława Kaczyńskiego. W całej akcji, według byłego szefa rządu, za sznurki najmocniej pociągali dwaj ludzie: Przemysław Gosiewski i prezydent.

Sielanka z Jarosławem

Wreszcie w lipcu 2006 r. Jarosław dostał fotel premiera, czyli to, co według brata należało mu się od początku. Od tamtej pory bliźniacy mieli znacznie mniej czasu na osobiste kontakty. Prezydent i szef rządu mają wypełnione do granic możliwości kalendarze. Pozostawał więc telefon komórkowy.

"Rozmawiali kilka, nawet kilkanaście razy dziennie. Większość telefonów to były krótkie kontakty. Na przykład: . Oni nie muszą dużo mówić. Rozumieją się w pół słowa. Nawet kiedy chodzi o konsultowanie istotnych spraw. Byłem świadkiem takiej rozmowy. Dotyczyła nominacji na ważne stanowisko:
- Co o nim sądzisz?
- ...
- On nie, chyba nie.

I to wszystko. Sprawa została załatwiona w 5 sekund" - mówi były prezydencki minister.

Urzędnicy i politycy opowiadają, że prezydent bardzo często przerywa spotkanie, żeby choć na chwilę skontaktować się z bratem. Niejeden raz chodziło o drobne sprawy organizacyjne. Wiadomo, że Kaczyńscy nie przepadają za wspólnym pokazywaniem się publicznie. "Przez telefon ustalali, który z nich pójdzie na jaką imprezę. To śmiesznie wychodziło, bo ich współpracownicy nie wiedzieli, jak będzie wyglądał plan zajęć, a oni już wszystko mieli dograne między sobą" - opisuje minister od prezydenta.

Bywa, że rozmowy dotyczą spraw rodzinnych. Bliźniacy ustalają np., który z nich zajmie się wizytą matki u lekarza.

Będziesz pan płakał po nocach

Po przegranych przez PiS wyborach sielanka się skończyła. Jarosław Kaczyński musiał opuścić fotel premiera, co jego brat uznał za wielką niesprawiedliwość. Na dodatek zastąpił go Donald Tusk, człowiek, który bezlitośnie krytykował Jarosława.

"Jeszcze przed wyborami prezydent ostrzegał Tuska: " - opowiada ważny polityk Platformy.

Wyborczą porażkę brata prezydent przeżywał tygodniami. Zniknął z życia publicznego. Nie chciał nawet pogratulować Tuskowi.

"On uważa, że Jarosław był najlepszym polskim premierem, a przegrał w wyniku pełnej fauli kampanii Donalda" - mówi doradca prezydenta.

W pałacu zapanował marazm. Lech Kaczyński był zrezygnowany. Dwóch rozmówców z jego otoczenia wspominało nam, że zastanawiał się nad sensem swojej prezydentury.

"Mówienie, że był gotów odejść byłoby przesadą, ale wpadł w apatię. Wychodził z założenia, że jeśli Jarosław, który rządził świetnie, przegrywa w wyniku brutalnych ataków mediów i opozycji, to dalsze zajmowanie się polityką stoi pod znakiem zapytania" - mówi prezydencki minister.

Prezydent za pleksiglasem

Dlatego trudno się dziwić, że zmniejszenie ochrony BOR ukochanemu bratu tak rozsierdziło prezydenta.

"Lech Kaczyński realnie boi się o Jarosława. Nie przeżyłby tego, gdyby stała mu się krzywda. Stąd jego reakcja i obsztorcowywanie generała Janickiego" - opowiada znajomy Kaczyńskich.

Doradcy prezydenta przyznają, że ich szef jest w ogóle wyjątkowo czuły na sprawy bezpieczeństwa osobistego.

Wykorzystują to ludzie, którzy dbają o ochronę głowy państwa. Szef prezydenckiej obstawy Krzysztof Olszowiec i jego ludzie zbudowali sobie małe państwo w państwie.

Dyplomata: "Na atrakcyjne wizyty zagraniczne jeździły zastępy ochroniarzy. Dochodziło do kuriozalnych sytuacji. Myśmy mieszkali w hotelach niższej klasy w innych częściach miast, żeby było oszczędniej, a liczna ochrona zawsze w prezydenckim hotelu. Myśmy latali z wywieszonymi jęzorami, a panowie z BOR w letnich garniturkach wychodzili na zakupy w towarzystwie stewardes. Olszowiec tłumaczył, że ochroniarze mogą pracować tylko po kilka godzin, bo potem siada im koncentracja i zdolność odpierania ataków ewentualnych przeciwników".

Przypisani do prezydenta ochroniarze zawsze potrafią przekonać szefa, że do jego kolumny potrzebne jest dodatkowe bmw albo że trzeba kupić specjalistyczny sprzęt, by lepiej zadbać o bezpieczeństwo głowy państwa.

Czasami przez swoich ochroniarzy prezydent daje się w manewrować w sytuacje na granicy śmieszności. Tak było w trakcie uroczystości z okazji Święta Wojska Polskiego 15 sierpnia 2006 r. Lech Kaczyński na placu Piłsudskiego w Warszawie odbierał honory od kompanii reprezentacyjnej. Między zwierzchnikiem sił zbrojnych a elitarną jednostką paradowali ochroniarze z czarnymi walizeczkami. Okazało się, że w środku są pleksiglasowe tarcze, które mają chronić prezydenta przed ostrzelaniem z broni palnej. Ta akcja BOR została fatalnie przyjęta przez wojskowych.

"BOR ładuje prezydenta informacjami o rzekomym zagrożeniu. Stąd wzięły się nieszczęsne pleksiglasowe tarcze. Zagrożenie było dęte. Nie mieliśmy wtedy informacji o zagrożeniu dla głowy państwa" - mówi przychylny prezydentowi oficer służb.

Ale bywa i tak, że prezydent może liczyć na Olszowca i jego ludzi w najmniej oczekiwanych momentach. Pewnego razu zasłabła matka prezydenta Jadwiga Kaczyńska. Kiedy Lech się o tym dowiedział, posłał Olszowca do rodzinnego domu na warszawskim Żoliborzu. Ochroniarz zajął się Jadwigą Kaczyńską, zawiózł ją do szpitala. Cała akcja zaowocowała nieprzyjemnymi konsekwencjami. Ktoś bowiem doniósł ówczesnemu dowódcy BOR Damianowi Jakubowskiemu, że prezydencka obstawa zajmuje się w czasie pracy zdrowiem Jadwigi Kaczyńskiej.

Jakubowski, którego politycznym protektorem był szef MSWiA Ludwik Dorn, wezwał Olszowca i poinformował o wszczęciu wobec niego postępowania służbowego. Olszowiec wiedział, co zrobić. Pobiegł do Lecha Kaczyńskiego i powiedział, że w tej sytuacji nie pozostaje mu nic innego, niż złożyć dymisję. "I wtedy zaczęła się wojna światów, bo prezydent wściekł się na szefa BOR. Olszowiec triumfował i mówił znajomym, że Jakubowski za chwilę wyleci ze stanowiska" - opowiada urzędnik z Kancelarii Prezydenta. Niedługo później Jakubowski nie był już szefem Biura Ochrony Rządu.

Jak chodzę, lepiej mi się myśli

Prezydent bywa nieufny. Czasami zachowuje się tak, jakby bał się inwigilacji. W czasie publicznych występów widać, że rozmawia przez komórkę, zasłaniając ręką usta, by nikt nie mógł czytać z ruchu jego warg. Otoczenie nauczyło się kopiować ten zwyczaj. To dosyć zabawne, bo wszyscy używają zwykłych komórek, które nie mają żadnych systemów szyfrujących. Zaś sam prezydent dzwoni przez przedpotopową nokię 6310, którą zwykle nosi w kieszeni.

"Lech nie czuje się do końca swobodnie w swoim gabinecie. Kiedy dzwoni ze swojej komórki, wychodzi na balkon. Tam też nie jest do końca bezpiecznie. Nie wiadomo przecież, czy rozmowa może być namierzana z zewnątrz. Balkon prezydenta jest przecież widoczny z okolicznych kamienic" - opowiada jego współpracownik.

Prezydent kiedy rozmawia przez telefon, lubi sobie pochodzić. Czasami głowa państwa dociera aż pod filary Pałacu Prezydenckiego od strony Krakowskiego Przedmieścia. Niekiedy wybiera się tam na przechadzki ze współpracownikami, gdy mają coś do umówienia. Prezydent w ogóle lubi się przejść, nawet po swoim gabinecie. Wywołuje to zabawne sytuacje, bo kiedy głowa państwa wstaje, to rozmówcy też nie wypada siedzieć. Prezydent jednak powstrzymuje interlokutorów: "Proszę siedzieć. Ja sobie pochodzę, lepiej mi się myśli".

"Szczerze mówiąc, Lech nie przepada za pałacem. Dlatego tak często wyrywa się do Juraty" - mówi jeden z jego byłych ministrów.

Jurata dla przyjaciół

W zeszłym roku Kaczyński w Juracie spędził 71 dni.

Prezydent lubi tam być. Ma do dyspozycji spory kawał ogrodzonej plaży, las i może być pewny, że nikt go nie podgląda ani nie podsłuchuje. W Juracie prezydent się relaksuje i nie jest łatwo się tam dostać.

"Jest coś na kształt umowy między Lechem Kaczyńskim a jego żoną, że do Juraty przyjeżdżają osoby zaakceptowane przez nich oboje. Pani Maria dba, by Jurata była azylem i żeby nie przenoszono tam pałacowych emocji. Dlatego niektórzy mają tam zamknięte drzwi. Bywają tam Anna Fotyga, Maciej Łopiński, Aleksander Szczygło, w swoim czasie mile widzianym gościem był Janusz Kaczmarek. A na przykład minister Bochenek - jeszcze w zeszłym roku - jeździła tam sporadycznie i służbowo" - mówi były pisowski minister.

"Miejsce jest urzekające. W pokoju słonecznym jest ogromne okno, z którego roztacza się imponujący widok na zatokę. W ośrodku jest basen i sauna. Czasami w prezydencie budzi się mały chłopiec. Zdarzało się, że wraz z bratem pływali po zatoce na skuterach wodnych" - mówi znany polityk PiS.

Jest jeszcze jedno piękne miejsce - latarnia morska z tarasem, na którym można się relaksować. Latarnia ma jednak feler. Została odnowiona przez Aleksandra Kwaśniewskiego, co upamiętnia wmurowana przy schodach tablica poświęcona jego małżonce.

"Kiedy przyjeżdżał George Bush, zakryliśmy tę tablicę" - przyznaje się jedna z prezydenckich urzędniczek.

Mniej szczęścia niż ośrodek w Juracie ma druga rezydencja prezydenta - imponujący pałacyk w Wiśle. Miejsce to było oczkiem w głowie Kwaśniewskiego, na którego polecenie budowla została odremontowana. Kaczyński za Wisłą nie przepada. Powody są podobno dwa. Pierwszy taki, że są tam przedmioty przypominające jego poprzednika, włącznie z portretami Kwaśniewskiego w strojach z okresu międzywojennego. Drugi powód jest taki, że Wisła jednym z niewielu miejsc w polskich górach, gdzie Kaczyński przegrał z kretesem w wyborach 2005 r. "To są jakiejś dziwne wytłumaczenia. Lech wybiera Juratę, bo ją lubi, i tyle" - mówi prezydencki minister. Faktem jest, że od początku kadencji Kaczyński w Wiśle nie był. Ale Wisła czeka. W prezydenckich apartamentach codziennie są świeże kwiaty, na stołach leżą dopiero co kupione owoce, w łazience wiszą świeże ręczniki.

W 2006 r. Wisła doczekała się tylko dwóch odwiedzin Ludwika Dorna i jednej wizyty Zbigniewa Wassermanna. Rok później statystyka była troszkę lepsza. W 2007 r. po cztery razy do Wisły przyjeżdżali prezydencki minister Robert Draba i Zbigniew Wassermann, po dwa razy Elżbieta Jakubiak, Zyta Gilowska oraz Zbigniew Ziobro, raz relaksował się tam minister Gosiewski. Trzy razy w zeszłym roku odpoczywała w Wiśle córka pana prezydenta Marta. Nad okazałym ośrodkiem czuwa kilkudziesięciu borowców. "Nie wiadomo po co. Prezydent tam nigdy nie był. Sytuacja jest paranoiczna, bo rezydencja jest darem narodu dla prezydenta Mościckiego, więc nie wypada jej sprzedać" - opowiada minister z rządu Donalda Tuska. Jeszcze gorzej jest z kolejnym prezydenckim ośrodkiem w Klarysewie. Rezydencja jest utrzymywana, chociaż w latach 2006 - 2007 nie zawitał tam żaden VIP.

Lech lubi dziennikarzy

Winę za porażkę brata i swoje niepowodzenia prezydent chętnie zrzuca na nieprzychylne media. Sam bywa wobec dziennikarzy nierówny. Kiedyś jeden z nich zadał Kaczyńskiemu pytanie za pośrednictwem ministra Michała Kamińskiego. "Niech pan wpada teraz, prezydent chętnie sam odpowie" - oddzwonił Kamiński po kilku godzinach.

I reporter pojechał do głowy państwa w trampkach i koszulce z krótkim rękawem. Prezydent był oczywiście w garniturze, a w gabinecie kawę podawali kelnerzy w białych koszulach, kamizelkach i z muchami pod szyją.

"Niech pan da spokój, ja lubię dziennikarzy i świetnie mi się z nimi rozmawia" - uspokajał Kaczyński, gdy dziennikarz tłumaczył się z nieodpowiedniego stroju.

Prezydent potrafi mówić pasjonujące rzeczy, śmiać się i opowiadać o niektórych rzeczach nieoficjalnie, nawet dziennikarzom, których dobrze nie zna.

Ale ma też inną twarz - człowieka, który jest wyniosły i łatwo się irytuje. Niewinna sytuacja może przerodzić się w nerwową scenę. Pewien dziennikarz w trakcie spokojnego wywiadu grzecznie przerwał prezydentowi jego dygresyjną, kilkuminutową wypowiedź, by wrócić do głównego wątku. "Pan jest u prezydenta Rzeczypospolitej! Co pan sobie wyobraża?! Proszę mi nie przerywać!" - wściekł się Kaczyński, ale dwie minuty później był już w dobrym nastroju.

Czasem prezydent bywa przewrażliwiony na punkcie majestatu pierwszego obywatela RP. Odczuł to na swojej skórze fotoreporter, który miał zrobić Kaczyńskiemu zdjęcia do wywiadu dla zagranicznej gazety.

Fotograf zagaił: - Widzi pan prezydent, jakim szacunkiem pana darzymy! Mam najlepszy sprzęt!

Lech Kaczyński odpowiedział chłodno: - Jestem prezydentem Polski, to oczywiste, że trzeba mi robić zdjęcia najlepszym sprzętem.

W niektórych sytuacjach prezydent po prostu nie rozumie mediów. Nie rozumie, że dziennikarze potrzebują konkretów, rzadko mają czas na analizy historyczne, które Kaczyński im serwuje. Było tak z grupą francuskich dziennikarzy, którzy gościli w Polsce na wyjeździe studyjnym. Rozmowa z prezydentem była jednym z punktów bogatego programu. Miała dotyczyć Unii Europejskiej i na to reporterzy byli przygotowani. Tymczasem prezydent zaczął im wyjaśniać kulisy naszej sceny politycznej. I to wyjątkowo szczegółowo: "Cofnijmy się do lat 90. Była taka formacja jak AWS...". Francuzi otwierali usta ze zdziwienia. Nie bardzo wiedzieli, co to jest AWS i po co prezydent o tym wspomina.

Very, very good

Lech Kaczyński jest antytalentem językowym. Jeden z dyplomatów opowiadał nam, że usiłował nauczyć go kilku słów po węgiersku - tak by głowa państwa mogła przywitać się na początku telewizyjnego wywiadu. Kaczyński po wielu próbach poddał się, chociaż chodziło o jedno krótkie zdanie.

Brak umiejętności lingwistycznych nie jest jednak wielkim problemem, bo Kaczyński nie jest jedynym przywódcą, który ma taką słabość. Angielski Angeli Merkel i Nicolasa Sarkozy'ego też jest marny.

"Kłopot w tym, że Lech uwierzył doradcom, że wielką politykę międzynarodową robi się w cztery oczy, wieczorami, przy winie i kominku. A to jest nieprawda" - mówi dyplomata.

"Ciekawe, że Lech uczył się angielskiego od dziecka. Zna ten język, ale biernie. Rozumie, ale ma barierę w mówieniu. Zdarza się, że poprawia tłumaczy" - opowiada współpracownica prezydenta.

- W jakich sytuacjach?

- Na przykład Kaczyński mówi: "Stosunki między naszymi krajami są bardzo, bardzo dobre", a tłumacz przekaże, że "very good", prezydent potrafi się wtrącić i dodać jedno very od siebie.

Otoczenie głowy państwa popełnia kardynalny błąd, nie lecząc kompleksu językowego Lecha Kaczyńskiego i nie dbając, by podczas wizyt czuł się pewnie.

"Zachodni przywódcy dostają portrety psychologiczne rozmówców. Tam wypisane są wszystkie słabości, które mogą być wykorzystane podczas negocjacji. Kaczyński ma blokadę językową, a więc należy wykorzystać każdą chwilę, gdy tłumacz jest daleko. Trzeba do niego zagadać i wytrącić go z równowagi. Ktoś powinien uświadomić prezydentowi, że nieznajomość języków to tak naprawdę błahostka" - mówi pracownik MSZ.

Wbrew obiegowym opiniom Kaczyński jest aktywny w polityce międzynarodowej i radzi sobie całkiem dobrze. Jego szczególnym zainteresowaniem cieszy się kierunek południowo-wschodni. Konsekwentnie buduje sojusz z Ukrainą i gdzie może, wspiera Gruzję. Od początku wykazuje także twardość w stosunku do Rosji.

"To nie najgorsze rozwiązanie, bo Kwaśniewski był wobec Rosji ugodowy, a stosunki z Moskwą wcale nie były lepsze" - mówi jeden z dyplomatów. Kaczyński nawiązał przyjacielskie stosunki z prezydentem Czech Vaclavem Klausem i jeszcze cieplejsze z Valdasem Adamkusem z Litwy.

Dużo gorzej Kaczyński odnajduje się w kontaktach z liderami państw zachodnich.

"Nie czuje dyplomatycznego kodu. Potrzeby zwięzłości i załatwiania konkretnych problemów. Pamiętam, jak rozmowę z Sarkozym zaczął od długiej przemowy na temat Napoleona i od tradycyjnej przyjaźni polsko-francuskiej. Prezydent Francji wyglądał na zaskoczonego, był przygotowany na rozmowę o konkretach" - mówi były prezydencki minister.

Brukselski spisek

Bruksela, czerwiec 2007. Najważniejszym wyzwaniem dla prezydenta i jego umiejętności dyplomatycznych była sprawa negocjowania traktatu lizbońskiego. Przeciwnicy zarzucają mu, że właśnie wtedy wykazał słabość i dał się ograć. Zwolennicy, że odniósł spektakularny sukces, wynegocjował dla Polski wszystko, co było możliwe. Skąd te kontrowersje?

W czerwcu 2007 r. prezydent ze swoją świtą jechał na szczyt do Brukseli z niepodważalnym postulatem: w nowym traktacie reformującym UE musi być zapisana pierwiastkowa metoda liczenia głosów. Pierwiastek był lepszy dla Polski od proponowanej przez wielkie kraje Unii podwójnej większości, ale mniej korzystny dla nas od obowiązującego systemu nicejskiego.

"Pozycja wyjściowa wcale nie była najgorsza, inni mieli większe problemy. Wielka Brytania nie chciała się godzić na włączenie do traktatu Karty praw podstawowych. Obywatele Francji i Holandii odrzucili w referendach traktat konstytucyjny. To nie Polska była więc burzycielem europejskiego kompromisu. Zawsze mogliśmy mówić: skoro traktat z niekorzystnym systemem liczenia głosów przepadł w demokratycznych referendach, to obowiązuje nas Nicea. Po co to zmieniać?" - mówi pracownik MSZ.

Problem w tym, że Polska nie potrafiła znaleźć sojuszników w walce o pierwiastek. Lech Kaczyński miał za sobą tylko uchwałę polskiego parlamentu nakazująca mu walkę o korzystny system głosowania. W sumie wiadomo było, że pierwiastek trzeba będzie odpuścić. Chodziło o to, by za ustępstwo wylicytować jak najwięcej.

Przeciwnicy prezydenta Kaczyńskiego zarzucają mu, że w Brukseli zbyt szybko wywiesił białą flagę.

Szybko okazało się, że polska delegacja jest podzielona. Negocjatorzy, tzw. szerpowie, chcieli ostrych rokowań i walki do końca. Prezydent i Anna Fotyga byli skłonni do większych ustępstw.

W trakcie kolejnych prezydent zrezygnował z pomocy szerpów. "Był poddawany ogromnej presji. Sam byłem świadkiem, jak zachodni przywódcy z kanclerz Merkel na czele otoczyli Kaczyńskiego na korytarzu i dosłownie krzyczeli na niego" - opowiada uczestnik szczytu.

Dlaczego prezydent odsunął szerpów? "Oceniał, że szczyt może się skończyć fiaskiem, Polska będzie miała opinię państwa awanturniczego, a odpowiedzialność za to spadnie na jego barki. Niemcy mówili otwarcie, że jeśli Polska nie ustąpi, to szczyt będzie trwał bez naszego udziału" - tłumaczy polski dyplomata. Otoczenie przekonywało Kaczyńskiego do spiskowej teorii. Takiej, że negocjatorka Ewa Ośniecka-Tamecka jest związana ze środowiskiem Platformy Obywatelskiej i chce skompromitowania prezydenta. W piątek wieczorem kluczowym dniu rokowań prezydent w towarzystwie szefowej MSZ poszli na kolację z innymi przywódcami. Szerpowie czatowali na Kaczyńskiego przed drzwiami.

- Nie upilnowali go. Lech Kaczyński wyszedł z sali z Jose Manuelem Barroso, szefem Komisji Europejskiej.

Szerpowie byli zdezorientowani.

- Gdzie jest nasz prezydent? - pytali szefa gabinetu Barroso.
- W pomieszczeniach delegacji francuskiej!

Ewa Ośniecka-Tamecka chciała tam wejść, ale okazało się, że przy prezydencie jest tylko Jan Tombiński, ambasador polski przy UE, który doradzał i był zarazem tłumaczem. Tameckiej nie wpuszczono.

Co wynegocjował Lech Kaczyński?

Odpuścił pierwiastek. Jednak w zamian uzyskał trzy rzeczy: najbardziej korzystny dla Polski nicejski system liczenia głosów będzie obowiązywał do 2014 r. Okres przejściowy potrwa do 2017 r. Wspólnie z Brytyjczykami zablokowaliśmy włączenie do traktu Karty praw podstawowych. Ostatnią i najbardziej kontrowersyjną sprawą jest Joanina - za pomocą tego mechanizmu można blokować "na rozsądny czas" decyzje UE.

Problem w tym, że prezydent nie doprecyzował co oznacza pojęcia "rozsądny czas" (według niego dwa lata, według innych 3 miesiące). Nie zadbał też, by Joanina została zapisana w traktacie lizbońskim.

Anna Fotyga po szczycie opowiadała, że Lech Kaczyński odegrał tam "oscarową rolę", ale nie potrafiła wytłumaczyć posłom komisji spraw zagranicznych, co dokładnie ustalono w sprawie Joaniny.

"Zdaje się, że prezydent dał się wpuścić w maliny. Podczas nocnego posiedzenia na szczycie przepuścił to, że Joanina wylądowała poza traktatem" - mówi polski dyplomata.

Joanina zostanie wprowadzona decyzją Rady UE. Decyzje Rady UE są podejmowane jednogłośne i decydują tam stanowiska rządów.

"Dopóki premierem był Jarosław Kaczyński, wszystko było pod kontrolą. Teraz Donald Tusk może bez problemu przehandlować Joaninę np. za korzyści ekonomiczne. Bracia się tego boją, chcą związać ręce premiera ustawą kompetencyjną, tak by bez zgody parlamentu i głowy państwa nie mógł odpuścić mechanizmu blokującego. Ale prawda jest taka, że gdyby w Brukseli prezydent wynegocjował wpisanie Joaniny do traktatu, dziś nie byłoby tego pasztetu" - mówi polityk PiS.

- Jarosław Kaczyński od razu wiedział, że brat popełnił błąd w Brukseli, ale przecież nie mógł go krytykować. Tak więc w Polsce odtrąbiono sukces, a potem usiłowano coś poprawić - mówi pracownik MSZ.


Bracia zawsze mogą liczyć na siebie. Nie tylko w sprawach wielkiej polityki, takich jak negocjacje międzynarodowych traktatów. Pamiętają o sobie nawet, jeśli idzie o drobnostki.

7 stycznia 2008 r. w siedzibie PKOl na spotkaniu z olimpijczykami prezydent dostał unikalny prezent. Koszulkę w narodowych barwach, w której nasza reprezentacja pojedzie do Pekinu. Na plecach był numer 1 i nazwisko Kaczyński. Prezydent obejrzał podarunek i był zadowolony: - Dobrze, że na koszulce nie ma imienia. Będzie dla brata.

Karpiniuk o możliwym impeachmencie prezydenta

ga, gazeta.pl IAR
2008-05-24, ostatnia aktualizacja 2008-05-24 10:47

Poseł PO Sebastian Karpiniuk uważa, że gdyby potwierdziły się doniesienia Kazimierza Marcinkiewicza, że miał być inwigilowany na zlecenie Lecha Kaczyńskiego, należałoby rozpocząć procedurę impeachmentu w stosunku do prezydenta.

Zobacz powiekszenie
Fot. Cezary Aszkiełowicz / AG
Sebastian Karpiniuk
POSŁUCHAJ
Sebastian Karpiniuk zaznaczył w "Sygnałach Dnia", że oznaczało by to największy kryzys w historii III. RP. Taka sytuacja, jego zdaniem, byłaby fundamentalnym łamaniem demokratycznego prawa przez głowę państwa.

Były premier w wywiadzie dla "Dziennika" ujawnił, że w grudniu 2005 roku Lech Kaczyński polecił szefowi ABW zbierać informacje na jego temat. Służby miały także założyć podsłuch byłemu premierowi. Według Marcinkiewicza, Witold Marczuk odmówił prezydentowi. Kazimierz Marcinkiewicz w wywiadzie dla "Dziennika" daje do zrozumienia, że prezydent "zrobił to dla swojego brata", gdyż zawsze chciał, by to on był szefem rządu.

- Jeśli były premier Rzeczpospolitej twierdzi, że prezydent - głowa państwa - zlecił jego inwigilację, podsłuchiwanie... Jeśli ta sytuacja by się potwierdziła, to w stosunku co do głowy państwa należy rozpocząć procedurę impeachmentu, czyli usunięcia ze stanowiska. To byłaby sytuacja nieznana w historii III Rzeczpospolitej, niedopuszczalna: łamanie fundamentalne standardów prawa przez głowę państwa. Jeśli to by się potwierdziło, a mówi to bardzo poważna osoba, to mielibyśmy do czynienia z największym kryzysem - mówił w Polskim Radiu Karpiniuk.

Graś: To sprawa dla komisji ds. nacisków

Informacją, że prezydent Kaczyński polecił podsłuchiwać premiera Marcinkiewicza, powinna zająć się sejmowa komisja do spraw nacisków. - uważa poseł PO, Paweł Graś.

- Komisja powinna zbadać, czy skoro szef Marczuk odmówił, to nie znalazł się szef innej służby, który takiej prośbie nie odmówił - mówił w TVN24 poseł Platformy.

Graś uważa, że Marcinkiewicz mówi prawdę. Jego zdaniem były premier nie ma powodu, by kłamać. - Pamiętamy, jak premier Kaczyński niemal chwalił się tym, jak za wicepremierem Lepperem, czyli wicepremierem jego rządu, od pierwszego dnia urzędowania wysłał CBA, by patrzyło mu na ręce i deptało po piętach - mówił Graś. Poseł PO uważa, że poprzedni rząd był "zafascynowany służbami" i dlatego wierzy w historię Kazimierza Marcinkiewicza.