sobota, 17 stycznia 2009

Jerzy Ziętek: Człowiek z nieciekawych czasów

Michał Smolorz
2009-01-17, ostatnia aktualizacja 2009-01-17 17:11

Życie i dzieło Jerzego Ziętka należą do tematów historycznych, w których nie ma szans na kompromis. Podobnie jak np. w kwestii (toutes proportions gardées) powstania warszawskiego do końca świata ścierać się będą skrajności, tak też będzie i z "człowiekiem z kryką"

Zobacz powiekszenie
Kadr z filmu "Gospodarz", który wyprodukowała Discovery TVN Historia. Gen. Ziętek na kąpielisku Fala
ZOBACZ TAKŻE
Życie i dzieło Jerzego Ziętka należą do tematów historycznych, w których nie ma szans na kompromis. Podobnie jak np. w kwestii (toutes proportions gardées) powstania warszawskiego do końca świata ścierać się będą skrajności, tak też będzie i z "człowiekiem z kryką". Jedni zawsze będą go uznawać za wybitnego gospodarza, służącego swoim ziomkom i swojej ziemi najlepiej, jak było można w bezdusznym komunizmie, inni za komunistycznego aparatczyka, umaczanego we wszystkich niegodziwościach XX wieku.

W tym sporze wszystkie strony mają swoje racje, którym trudno przeczyć, dlatego nie ma szans na racjonalny rezultat. Stary Jorg jest postacią pomieszaną, niejednoznaczną, różne budzi emocje. Niech to zilustruje seria hipotetycznych rozpraw wokół najważniejszych etapów jego życiorysu. Rozpraw między Hagiografem (bezkrytycznie zakochanym w swym idolu), Lustratorem (na każdym kroku wietrzącym diabła) i Sceptykiem (który stara się unikać jednoznacznych ocen).

Rozprawa o powstaniach

Hagiograf: Jerzy Ziętek był zasłużonym polskim działaczem narodowym, uczestnikiem powstań śląskich, z bronią w ręku walczył w powstaniach o wyzwolenie narodowe na Górnym Śląsku.

Lustrator: To mistyfikacja, dorobiony życiorys. Nie ma śladu jakiejkolwiek działalności Ziętka w polskim ruchu narodowym przed I wojną, zresztą za młody był na to. Nie ma także dowodów na jego udział w I i II powstaniu śląskim. Jest mało wiarygodna poszlaka udziału w końcowym etapie III powstania i to na funkcji łącznika, a nie w walkach z bronią w ręku.

Sceptyk: Dopiero teraz będzie można tę kwestię wiarygodnie zbadać, na podstawie kopii dokumentacji powstańczej, które trzy lata temu dotarły do Polski. Dotąd weryfikację uprawnień kombatanckich (także powstańczych) opierano na mało wiarygodnej dokumentacji Związku Bojowników o Wolność i Demokrację (ZBoWiD), gdzie prym wodzili "utrwalacze władzy ludowej", a której Jerzy Ziętek do końca życia był wysokim aktywistą. A przypisywanie sobie albo wyolbrzymianie zasług kombatanckich jako legitymacji do działalności publicznej nie zmieniło się od czasów starożytnych po dziś dzień. I współcześnie nie brakuje polityków z adnotacją w CV: "w stanie wojennym w antykomunistycznej opozycji", którzy byli tak głęboko zakonspirowani, że nikt o nich wówczas nie słyszał. Niestety, nikt dotąd nie zabrał się na poważnie za studiowanie archiwum powstańczego, co pozwoliłoby ostatecznie zamknąć tę kontrowersję.

Rozprawa o przedwojennej kolaboracji

Hagiograf: Już w okresie międzywojennym Ziętek dał się poznać jako sprawny administrator, dobry gospodarz, aktywny samorządowiec.

Lustrator: Kiedy wszyscy Ślązacy stali murem za Korfantym, Ziętek zaparł się go, przeszedł na stronę wroga i oddał się na służbę sanacji. W Radzionkowie nie był wybranym burmistrzem, tylko komisarzem narzuconym przez wojewodę wbrew woli mieszkańców. Był posłem sanacyjnego BBWR-u, całkowicie oddanym ówczesnej władzy.

Sceptyk: To tylko mit, jakoby Ślązacy murem stali za Wojciechem Korfantym, w opozycji do wojewody, którego otaczali importowani aparatczycy i "kolaboranci". W sanacyjnej ekipie było wielu Ślązaków, wystarczy przywołać Stanisława Ligonia, czołowego twórcę politycznej propagandy tej ekipy. Dziś Ligoniowi nikt tego nie wyrzuca. Jeśli więc Ziętek był już przed wojną "zaprzańcem", to w doborowym towarzystwie.

Rozprawa o wojennych wyborach

Lustrator: Wszystko wskazuje na to, że podczas okrytego mrokiem tajemnicy pobytu w ZSRR Jerzy Ziętek podjął współpracę z NKWD i jako oficer tej formacji wrócił do Polski.

Hagiograf: Bzdura, to sam Ziętek wymyślił i puszczał w obieg plotki o swojej współpracy z KGB, dzięki czemu unikał kontaktów z polską bezpieką.

Sceptyk: To też jest sprawa, której nikt nie chce poważnie zbadać, jakby bojąc się prawdy. Skoro dobrze rozeznano kulisy współpracy z NKWD Aleksandra Zawadzkiego, wieloletniego zwierzchnika i protektora Ziętka, cóż stoi na przeszkodzie, aby zbadać resztę, zamiast wymawiać się niewiedzą o tym czasie. Pamiętajmy, że nasz bohater nie był mało znaczącym liniowym porucznikiem, ale oficerem politycznym wysokiego szczebla (zastępcą dowódcy dywizji). Dotąd w dziejopisarstwie nie wskazano na inną drogę do tej funkcji, jak tylko przez NKWD. Ale kto wie, może zdarzały się wyjątki.

Rozprawa o wielkim budowniczym

Hagiograf: Nie ma drugiego polityka, który zrobił dla Śląska tak wiele, lista jego inwestycji publicznych jest bardzo długa: Spodek, szpitale, sanatoria, Park Kultury i Wypoczynku, drogi i cała reszta z wielkiej listy dokonań.

Lustrator: Szkoda, że nie dodajemy do tej listy bezpowrotnie zniszczonych zabytków, które na polecenie Ziętka znikły jako "relikty imperializmu i niemieckiej dominacji", na czele z pałacem w Świerklańcu. Osławione centrum rehabilitacyjne w Reptach też powstało na zasadzie dewastacji miejscowego kompleksu pałacowego. Na fundamentach Muzeum Śląskiego zbudowano socrealistyczny Pałac Związków Zawodowych. Tak wychwalana "przebudowa Katowic" oznaczała przede wszystkim zniszczenie klasycznej zabudowy miasta i zastąpienie jej komunistyczną pseudomodernistyczną i niefunkcjonalną tandetą, która szpeci miasto do dziś.

Sceptyk: Burzenie i budowanie jest właściwe każdej epoce, nie należy się tym ekscytować. Tym bardziej po wielkiej wojnie. Pamiętajmy jednak, że Ziętek był u władzy równo 30 lat, to kawał czasu. Tak krytykowany sanacyjny wojewoda Michał Grażyński przez 13 lat sprawowania urzędu zbudował o wiele więcej i to daleko cenniejszych obiektów publicznych, a nikt go za to nie wychwala. Wprost przeciwnie, ciągle jest dyżurnym szwarccharakterem śląskiej historii. A już trudno porównywać Ziętka do XIX-wiecznych pionierów górnośląskiego przemysłu, budowniczych śląskich miast, których dzieło było po stokroć większe - a których wymieniać nawet nie wolno, o pomnikach nie wspominając.

Rozprawa o polityku, który służył ludziom

Hagiograf: Ziętek był wzorem polityka, który miał misję służenia ludziom i swojemu regionowi, czemu podporządkowywał całą aktywność. W zbrodniczym komunizmie zachował przyzwoitość, w każdych warunkach i na każdym urzędzie kierował się publicznym dobrem, pomagał każdemu w miarę swoich możliwości. W przeciwieństwie do ponurych aparatczyków miał swoje ludzkie oblicze.

Lustrator: To dziwnie rozumiana służba publiczna - uczestnictwo we wszystkich nadużyciach i zbrodniach stalinizmu, w tym w wygnaniu śląskich biskupów, po tym jak na jego ręce złożono protesty w sprawie wycofania religii ze szkół. I tak było przez cały PRL, aż do stanu wojennego, bo zapominamy, że jako członek Rady Państwa Jerzy Ziętek złożył swój podpis pod tym aktem. Pomagał, owszem, tym, którzy do niego dotarli, a do których sam miał interesy: lekarzom, dziennikarzom, inżynierom, artystom. Jednak aby w gospodarce niedoboru komuś dać, trzeba było innym zabrać. Jeśli ktoś poza kolejką dostał mieszkanie albo samochód, to kosztem innego, który pokornie i latami czekał w kolejce.

Sceptyk: Wszystko, co uznajemy za wielkość Ziętka, w demokracji byłoby nie do pomyślenia. To taki absolutyzm w wersji rosyjskiej, w którym z łaski jednego człowieka wynika wszystko: od wielkich inwestycji, po przydział papieru toaletowego do szpitala. Państwo prawa ma tę zaletę, że na wszystko ustala reguły, których potem wszyscy przestrzegają. W państwie bezprawia wszystko zależy od tego, ile kto realnej władzy zgarnie pod siebie i jak ją potem wykorzystuje. W politologii ten sposób sprawowania władzy nazywa się woluntaryzmem i nie jest wzorem do naśladowania. A kwestię stanu wojennego, jakże często podnoszoną, też należałoby w końcu zbadać. W grudniu 1981 roku Ziętek był już na tyle zniedołężniały, że nie ruszał się z pięterka swojej willi w Ustroniu. Jak doszło do "podpisania" - to przecież można wyświetlić.

Rozprawa o Ślązaku

Hagiograf: W komunistycznej dwuwładzy kierowany przez Jorga urząd wojewódzki obsadzony był przede wszystkim przez Ślązaków, pracowitych i kompetentnych, w przeciwieństwie do Komitetu Wojewódzkiego PZPR, gdzie królowali Zagłębiacy, elita nieudaczników i nierobów. Jorg podkreślał swoją śląskość, mówił gwarą, cenił swoich ziomków i wszystko dla nich robił. Nie bez powodu w plebiscycie "Gazety Wyborczej" na Ślązaków Stulecia zajął drugie miejsce, zaraz za Wojciechem Korfantym.

Lustrator: W strukturach KW PZPR było równie wielu rodowitych Ślązaków, z których niektórzy wykazywali się większą wrednością, nieuctwem i niekompetencją jak Zagłębiacy. A u Ziętka - poza kilkoma wyjątkami - najlepsi urzędnicy pochodzili spoza Śląska, bo wykształconych i kompetentnych śląskich urzędników po prostu nie było. A w dodatku najbardziej wredne i represyjne agendy komunistycznego państwa (wydział finansowy, komisja do spraw szkodnictwa gospodarczego, kolegium karno-orzekające, wydział do spraw wyznań, cenzura), zarządzane przez ubeków, ulokowane były w... urzędzie wojewódzkim.

Sceptyk: Co tu kryć, owa bezgraniczna tęsknota za "Ślązakiem, któremu się udało", to jeszcze jeden dowód śląskich kompleksów. W świecie trwałego mitu, że "zawsze obcy nami rządzili, a Ślązak przeznaczony był wyłącznie do łopaty", nagle jaśnieje wielka gwiazda "naszego" Jorga, który wbrew przekleństwu sięgnął najwyższych szczytów władzy i dobrze się sprawił na tym urzędzie, potwierdzając przekonanie o naszych nadzwyczajnych przymiotach.

Bez rozstrzygnięcia

Taką wymianę argumentów można ciągnąć w nieskończoność. Trwała obecność Jerzego Ziętka w naszej świadomości wynika w dużej mierze z konsekwentnego i całkiem współczesnego PRL-u. "Człowiek z kryką" ciągle ma swoje lobby złożone z ludzi, którzy osobiście wiele mu zawdzięczają - artystów, naukowców, lekarzy, inżynierów, architektów, którzy właśnie pod jego opiekuńczymi skrzydłami osiągali sukcesy. To oni postawili mu pomnik w centrum Katowic (choć na jego pełne sfinansowanie brakło im determinacji). Ta wdzięczna pamięć o dawnym protektorze wynika też z nieskromnego przekonania o wielkości własnego dorobku, czego wielu apologetów Starego Jorga nie potrafi ukryć. Gloryfikując Ziętka, wynoszą na piedestał przede wszystkim siebie, swoje czasy i swoje dzieła.

Bez wątpienia Jerzy Ziętek był postacią nietuzinkową, wyróżniał się pozytywnie na tle PRL-owskiej szarzyzny. Bez wątpienia pozostawił po sobie spory dorobek. Bez wątpienia miał poczucie misji publicznej i wypełniał je najlepiej, jak potrafił. Bez wątpienia szedł w życiu na daleko idące kompromisy moralne, i to za cenę wielkich ofiar osobistych.

Ale w tej postaci i z tą filozofią życiową mógł istnieć, i być skutecznym tylko w złym czasie, za którym tęsknić nie sposób. Nawet jeśli dziś jesteśmy skazani na bezbarwne, bezpłciowe figurki lokalnych polityków, i z rozrzewnieniem wspominamy tamtego jowialnego, korpulentnego batiuszkę, który i spić potrafił kogo trzeba, i kryką przez grzbiet przyłożyć.

Źródło: Gazeta Wyborcza Katowice

Pilot nowym bohaterem Ameryki

James Bone, Christine Seib "The Times"

2009-01-16 20:56:47, aktualizacja: 2009-01-16 20:57:07

Po bezpiecznym wylądowaniu uszkodzonym airbusem A320 na rzece Hudson u wybrzeży Manhattanu pilota maszyny, 58-letniego Chesley'a B. "Sully'ego" Sullenbergera III uznano za bohatera. To dzięki niemu nikt nie zginął.

To on właśnie - w lotnictwie cywilnym pracuje od 29 lat - wydał pasażerom lotu 1549 linii US Airways mrożącą krew w żyłach komendę: Przygotować się na twardy wstrząs.

W latach 1973-1980 Sullenberger służył w amerykańskich siłach powietrznych jako pilot myśliwca. Był także instruktorem i szefem działu bezpieczeństwa lotów w Air Line Pilots Association.

Nowy bohater jest autorem napisanej wspólnie z naukowcami z NASA pracy na temat sytuacji powodujących błędy w sztuce pilotażu. Dwa lata temu założył własną firmę doradczą Safety Reliability Methods Inc.

Burmistrz Nowego Jorku Michael Bloomberg - sam doświadczony pilot - powiedział, że Sullenberger, już po awaryjnym lądowaniu, wyraźnie oświadczył, iż będzie ostatnim, który opuści pokład.

- Pilot wykonał mistrzowską robotę. Nie tylko bezpiecznie wylądował, ale też do końca sprawdzał, czy wszyscy opuścili samolot. Już po opuszczeniu pokładu przez pasażerów dwukrotnie przeszedł między rzędami siedzeń, by osobiście upewnić się, że maszyna jest pusta. Rozmawiałem też z jednym z pasażerów, który potwierdził, iż Sullenberger zajął miejsce przy samym końcu i sprawdzał, czy pasażerowie już opuścili pokład - mówił Bloomberg.

- To niewiarygodny wyczyn. Pilot był cały czas spokojny. Wspaniale lądował. Samolot opuścił jako jeden z ostatnich. Widziałem Sullenbergera i niektórych członków załogi. Poza nimi na pokładzie nie było już nikogo - powiedział reporterowi CNN jeden z ocalałych pasażerów Fred Beretta.

Inni opisują, jak w jednej chwili maszyna zmieniła kierunek. Zamiast lecieć w stronę Charlotte w Północnej Karolinie, zaczęła lądować na rzece Hudson tuż u nadbrzeży Theater District na Manhattanie.

W chwili przymusowego lądowania na pokładzie airbusa A320, który ledwie sześć minut przedtem wystartował z lotniska LaGuardia, znajdowało się 150 pasażerów, dwóch pilotów i trzy stewardesy. Nagle samolotem zatrzęsło. W okolicy silników pojawił się ogień.

- Siedziałem na miejscu 22A. Lewy silnik eksplodował. Natychmiast zaczęły wydobywać się z niego płomienie. Widziałem wszystko bardzo dokładnie. Poczułem dziwny zapach - jakby benzyny. Kilka minut później pilot powiedział: "Przygotujcie się na twardy wstrząs" - mówi inny ocalały pasażer Kolodjay.

- Usłyszeliśmy głośny huk. Poczuliśmy wstrząs, dym i zapach ognia. Maszyna nagle skręciła i skierowała się w innym kierunku. Nic jednak nie wskazywało, iż tracimy nad nią kontrolę.

Widzieliśmy tylko, że coś się dzieje. Zawracaliśmy. Nagle zjawił się pilot i oznajmił, żebyśmy przygotowali się na twardy wstrząs. To były jedyne słowa, jakie usłyszeliśmy. Niektórzy pasażerowie zaczęli krzyczeć i płakać. Ale większość zachowywała spokój. Powiedziałem sobie: OK. A więc to tak. Trudno. Czułem, że zbliża się katastrofa - powiedział CNN inny ocalały pasażer Alberto Panero.

Urzędnicy pracujący w wysokościowcach na Manhattanie widzieli, jak samolot schodzi pod łagodnym kątem i powoli ląduje na wodzie. Nie miał wystawionego podwozia.

Sullenbergerowi udało się uniknąć najgorszego - zanurzenia w wodzie skrzydeł samolotu. Zdaniem ekspertów mogło ono spowodować jego wywrotkę. Do kadłuba wlewało się coraz więcej wody. Pasażerowie założyli kamizelki ratunkowe, zgromadzili się na skrzydłach i wchodzili do tratw ratunkowych.

W okolicznych biurowcach pracownicy tłoczyli się wokół telewizorów, by na gorąco śledzić rozgrywający się na rzece dramat.

- Ojciec krzyknął do mnie: "Spójrz, samolot spada do rzeki". Szybował i szybował, coraz bardziej zbliżając się do rzeki. W końcu uderzył o taflę wody w okolicy 81. przystani na wysokości 40. ulicy. Siła uderzenia niosła go w dół - aż na wysokość 47. Gdy tylko dotknął wody, eksplodował jak wulkan - mówi "The Times" Stiro Katehs, który śledził przebieg katastrofy, jadąc wraz z ojcem samochodem 77. ulicą.

Powietrze wypełnił ryk syren wozów strażackich, karetek pogotowia i policyjnych radiowozów. Na promenadzie biegnącej wzdłuż rzeki Hudson zaczęli gromadzić się gapie z okolicznych biur, restauracji i sklepów.

Promy kursujące pomiędzy Manhattanem a wybrzeżem stanu New Jersey natychmiast zaczęły kierować się na miejsce zdarzenia, by przejąć rozbitków. Pasażerowie byli cali i zdrowi. Marzli jedynie z powodu przenikliwego zimna. Temperatura w mieście sięgała wtedy 6 stopni Celsjusza.
Tłum. Zbigniew Mach

***

Co roku dochodzi na świecie do tysięcy incydentów lotniczych z udziałem ptaków. Ich łączne straty szacuje się na 1,2 mld dol. W większości przypadków uderzenia nie zakłócają lotu. Kłopoty zaczynają się, gdy ptaki wpadają do silnika, a nawet - tak jak w Nowym Jorku - do obu silników samolotu.

Seksualne życie Polaków rozkwita jak nigdy dotąd

(© PAP)

Polska Anita Czupryn

2009-01-17 09:08:09, aktualizacja: 2009-01-17 11:34:02

"Polska" dotarła do wyników najnowszych badań o seksie Polaków przeprowadzonych przez znanego seksuologa profesora Zbigniewa Izdebskiego. Okazuje się, że po niemal 20 latach rewolucji seksualnej, jaką przeżywaliśmy od 1989 roku, nastąpiła zasadnicza zmiana w naszych postawach. Dla kobiet coraz częściej to nie orgazm za wszelką cenę, a poczucie bliskości z partnerem świadczy o udanym życiu intymnym. Do muzeum odchodzi też Polak macho, zaliczający największą liczbę partnerek.

Obu płciom bardziej zależy na czułości, bliskości, premiowana jest dojrzałość. Już nie wykrzykujemy haseł wolności seksualnej, nie walczymy o prawo do zdrady, mniej nas kręci ostry seks. To zmiana kulturowa - mówi prof. Izdebski, który odkrywa przed nami nagą prawdę o życiu seksualnym Polaków.

Jesteśmy bardzo zadowoleni z tego, co dzieje się w naszych sypialniach. Aż 9 na 10 dorosłych Polaków deklaruje satysfakcję i zadowolenie z tej dziedziny życia. Najciekawsze jest to, że niesamowitą radość z seksu czerpią dziś osoby po pięćdziesiątce. Badanie życia intymnego osób starszych przeprowadzono w Polsce po raz pierwszy. Wcześniej funkcjonowały stereotypy i mity, np. ten, że babcie i dziadkowie nie potrzebują seksu. A to bzdura. Potrzebują. I coraz częściej szukają i znajdują partnerów. Także za pomocą internetu. Zwłaszcza kobiety, których jest najwięcej w tej grupie wiekowej.

Ale to tyle dobrych nowin. Bo okazuje się, że mężczyźni mają dziś z seksem duże problemy. Nawet ci młodzi, do 30. roku życia, skarżą się na brak zainteresowania igraszkami wynikający z przepracowania oraz stresu związanego z pracą . Coraz częściej mają też kłopoty z erekcją - zdradza profesor. Wszyscy zaś, niezależnie od wieku, odczuwają strach przed kobietami i tym, czy się sprawdzą, idąc z nimi do łóżka. Jednak aż 60 proc. mężczyzn i 70 proc. kobiet wierzy, że można kochać jednego partnera całe życie.

Naga prawda o seksie

Jesteśmy zadowoleni ze swojego życia seksualnego (9 na 10 Polaków), ale wciąż czujemy niedosyt. Choć dziś od partnera oczekujemy przede wszystkim czułości i poczucia bezpieczeństwa, a nie wielokrotnych orgazmów, nie pogardzamy nowoczesnymi środkami przekazu, np. internetem, by jeszcze bardziej uatrakcyjnić swoje życie seksualne i znaleźć drugą połowę. Tak czyni 1,8 mln Polaków, czyli ok. 5 proc. populacji.

I choć jesteśmy wciąż religijni (93 proc. ankietowanych określa siebie jako katolików), nie przeszkadza nam to cieszyć się seksualnością i eksperymentować z nowymi pozycjami i technikami. Nawet jeśli dawno przekroczyliśmy już pięćdziesiątkę, do niedawna jeszcze uważaną za początek końca łóżkowych przyjemności.

Takie wnioski, ujmując rzecz w dużym skrócie, wynikają z badań przeprowadzonych w ubiegłym roku przez znanego polskiego seksuologa Zbigniewa Izdebskiego. Ich wyniki ukażą się dopiero jesienią tego roku w książce "Seksualność Polaków na progu XXI wieku. Studium badawcze". Ale specjalnie dla "Polski" wybitny seksuolog ujawnia to, co się zmieniło w naszych erotycznych zachowaniach. A zmieniło się sporo i są to głównie zmiany kulturowe.

Choć pewne nawyki pozostają bez zmian. Tak jak zawsze, dziś Polacy najczęściej i najchętniej kochają się w piątki, soboty i niedziele między godziną 21 a 24. Lato - jak zwykle - jest tą porą roku, która najbardziej sprzyja seksualnej aktywności. Wciąż najczęściej kochamy się w pozycji klasycznej, ale nowe jest to, że stajemy się coraz bardziej śmiali w łóżku. Coraz więcej Polaków uprawia np. seks oralny, robi to dziś 40 procent dorosłych i ta liczba wciąż wzrasta - mówi prof. Izdebski. Świadczy to o naszej większej otwartości na seks. Bo np. w porównaniu z latami 90., kiedy tylko 6 procent Polaków przyznawało się do stosunków analnych, teraz mówi o nich 18 procent.

Co ciekawe, przy tej coraz większej otwartości nie wzrasta liczba osób korzystających z usług prostytutek (to wciąż od lat 11 procent), ale nastąpiła zmiana jakościowa - teraz agencje towarzyskie częściej odwiedzają młodzi mężczyźni przed trzydziestką. Są zapracowani, zestresowani, nie mają czasu na stałe partnerki i mają kłopoty z erekcją.

W pracy narzucają sobie zbyt szybkie tempo. To, czego oczekują po powrocie do domu, to święty spokój: zjeść, położyć się i zasnąć - ocenia Izdebski. Niezależnie jednak od wieku przybywa mężczyzn przeżywających lęk przed kontaktem seksualnym z kobietą. Aż 30 procent ankietowanych boi się, że się nie sprawdzi i skompromituje w oczach partnerki.

Wszystko przez to, twierdzi prof. Izdebski, że kobiety stały się bardziej wymagające. Mężczyźni mają poczucie, że są oceniani przez kobiety, które wyedukowane na kolorowych czasopismach, dobrze wiedzą, ile czasu powinno się poświęcić na grę wstępną, kiedy sprawdzić wilgotność pochwy, twardość sutków i zabarwienie ciała - mówi. I dodaje: - Cała ta metodyka dochodzenia do orgazmu kobiety jest niczym trudny test na inteligencję i powoduje, że mężczyzna czuje się spięty, zastanawia się, czy to wszystko dobrze zapamięta, czy da sobie radę. Pada więc stereotyp samca, który "zawsze musi chcieć i zawsze może". Współczesnego mężczyznę coraz częściej "boli głowa" i daje sobie do tego prawo.

Jednak okazuje się, że kobiety, choć już dawno dobrze wiedzą "jak to się robi" i jaką techniką dojść do orgazmu, wcale o nim już tak nie marzą. - Nawet te, które potrafią wielokrotnie szczytować podczas jednego stosunku, nie zawsze uważają, że mają udane życie seksualne - opowiada profesor. - Dziś ważniejsza jest dla nich więź i poczucie bezpieczeństwa. Rzadziej niż poprzednie pokolenie zmieniają partnerów. Przestały wierzyć w hasła, że skakanie z kwiatka na kwiatek może kogokolwiek uszczęśliwić. Połowa mężczyzn (tylko 10 proc. mniej niż kobiet) uważa tak samo.

Najbardziej uderzająca zmiana dotyczy seksu ludzi po 50. roku życia i starszych. Ludzie ci łamią stereotyp mówiący o tym, że babcie i dziadkowie nie potrzebują seksu - mówi profesor. - Dziś nawet 70-latkowie podkreślają wagę tej sfery życia. Ponad połowa kobiet po 50. roku życia uważa, że nie ma granicy wieku, po której spada ich zainteresowanie seksem. Ponad połowa mężczyzn w tym okresie życia uważa, że u nich taka granica to 62 lata. Co ciekawe, dla ludzi starszych internet jest większą szansą niż dla młodzieży, aby za jego pomocą znaleźć kogoś bliskiego - partnera o takich samych upodobaniach życiowych.

Zresztą internauci to odrębna kategoria badanych, której prof. Izdebski poświęcił sporo uwagi. Mimo że niemal wszyscy oni (97 procent) uważają, że seks internetowy nie jest satysfakcjonujący, to jednak go uprawiają. Co trzeci internauta przyznaje, że odczuwa podniecenie spowodowane rozmową o seksie, a co dziesiąty masturbuje się przed ekranem komputera. Tak zaspokajają się głównie mężczyźni (87 procent) o średniej wieku 27 lat. Co trzeci internauta spotkał się z osobą poznaną online w tak zwanym realu. Co czwarty - odbył stosunek seksualny. Tylko 55 procent z nich użyło prezerwatywy.

Profesor przebadał też zachowania Polaków w kontekście zagrożeń HIV/AIDS, m.in. grupę prostytuujących się chłopców i dziewcząt (120 osób). Z tych badań widać wyraźnie, że nie boimy się już zakażonych i częściej wyrażamy gotowość pomocy. Nosiciele wirusa HIV są też akceptowani w rodzinach, co jeszcze kilka lat temu było nie do pomyślenia. A z drugiej strony nie dopuszczamy do siebie myśli, że nasz partner mógłby nas zakazić. Ponad 75 procent Polaków w ogóle nie myśli o tym, aby wykonać sobie test na HIV.

Najbardziej drażliwymi pytaniami dla badanych okazały się te, które dotyczyły kontaktów homoseksualnych, przemocy seksualnej i zdrady. To ciągle sfera tabu. Polacy nawet anonimowo nie chcą deklarować zachowań, które nie są akceptowane społecznie, a nawet potępiane.

Badania Izdebskiego to część szeroko zakrojonych badań życia seksualnego Polaków, jakie odbywają się co cztery lata. W tym roku już po raz czwarty ankieterzy ruszą w teren i będą nas znów przepytywać jesienią.

Piąta rocznica śmierci Czesława Niemena

17 stycznia 2009 06:00PAP, KL
Czesław Niemen
Czesław Niemen


Dziś przypada piąta rocznica śmierci Czesława Niemena, jednego z najwybitniejszych polskich artystów, nazywanego "królem polskiej muzyki" - piosenkarza, kompozytora, instrumentalisty, a także - plastyka.
"Muzyczny czarodziej", o głosie będącym "zjawiskiem na skalę światową", zamknięty w sobie, charyzmatyczny, tajemniczy; ciepły, czuły i przyjazny człowiek - mówili o Niemenie inni polscy artyści.

Czesław Niemen (właśc. Czesław Juliusz Wydrzycki) urodził się 16 lutego 1939 r. w Wasiliszkach Starych koło Nowogródka.
Wyrównaj z obu stron
Komponował utwory rockowe i jazzowe, był prekursorem big-beatu. Do 1967 r. był członkiem Niebiesko-Czarnych, później kierował własnymi zespołami: Akwarele, Niemen-Enigmatic oraz Grupa Niemen. Występował również jako solista.

Jego największe przeboje to: "Pod papugami", "Czy mnie jeszcze pamiętasz", "Dziwny jest ten świat", "Sen o Warszawie". Tworzył także muzykę teatralną i filmową, m.in. do filmu "Wesele" Andrzeja Wajdy. W swoich utworach wykorzystywał teksty Cypriana Kamila Norwida, Adama Asnyka i Kazimierza Przerwy-Tetmajera.

Przełomowym momentem w karierze Niemena był występ z Akwarelami na V Festiwalu Piosenki w Opolu w 1967 r. Za piosenkę "Dziwny jest ten świat" Niemen został uhonorowany Nagrodą Specjalną Przewodniczącego Komitetu ds. Radia i Telewizji.

W latach 60. i 70. był wielokrotnie uznawany za najpopularniejszego i najlepszego wokalistę w kraju w ankietach pism muzycznych "Jazz" i "Non Stop".

W ostatnich latach życia koncentrował się na pracy we własnym studiu muzycznym. W swych kompozycjach chętnie wykorzystywał instrumenty elektroniczne i syntezatory. Na muzykę młodego pokolenia patrzył z rezerwą. "Dzisiaj wydaje się, że nie trzeba mieć żadnego pojęcia o śpiewaniu, żeby śpiewać. Rynek zachłysnął się czymś, co jest jedną wielką balangą. Zapanowała pląsomania w takt fokstrota na cztery. I każda próba odejścia, szczególnie w tekstach, od tematu damsko-męskiego jest nie do przeskoczenia, ponieważ media odmawiają publikacji" - powiedział w jednym z wywiadów.

Oprócz muzyki, Niemen tworzył też prace plastyczne. Rysował od dziecka, później szczególnie zainteresowała go grafika komputerowa. W 2001 r. przeznaczył część swoich prac na licytację. Dochód z aukcji został przeznaczony dla Polskiej Akcji Humanitarnej na kupno sprzętu edukacyjnego dla szkół na Litwie.

Czesław Niemen zmarł 17 stycznia 2004 r. w Warszawie. Podczas pogrzebu na warszawskich Starych Powązkach artystę żegnało 3 tysiące ludzi.

"Wraz z jego odejściem skończyła się ważna epoka w dziejach polskiej muzyki" - powiedział po śmierci Niemena piosenkarz i kompozytor Zbigniew Wodecki.

Redaktor "Jazz Forum" Paweł Brodowski, który grał w zespole Akwarele, wspominał Niemena jako "postać charyzmatyczną", jednego z największych artystów muzyki polskiej, a także jako ciepłego, bezpośredniego, czułego i przyjaznego człowieka.

Zdaniem Zbigniewa Namysłowskiego, Niemen miał wspaniały głos, który w latach 60. i 70. był "zjawiskiem na skalę światową".

Jan Kanty Pawluśkiewicz określił Niemena jako "muzycznego czarodzieja". "Był osobą bardzo zamkniętą, tajemniczą. Czarował egzotycznym pochodzeniem. Był bardzo powściągliwy w ocenie, choć dość radykalny w poglądach. Jako muzyk nie szedł na kompromisy" - wspominał kompozytor.

Tomasza Lisa kłopoty z sobą

Sumienie dziennikarstwa traci wiarygodność?

Sumienie dziennikarstwa traci wiarygodność?

Od paru tygodni Tomasz Lis regularnie atakuje zarówno DZIENNIK, jak też kilku naszych autorów - w tym niżej podpisanych. Czyni to zarówno w swojej publicystyce prasowej, jak też występując gościnnie w radiu Tok FM - piszą w DZIENNIKU Cezary Michalski i Michał Karnowski.

czytaj dalej...
REKLAMA

W coraz bardziej szaleńczych, coraz bardziej utrudniających podjęcie merytorycznej polemiki szarżach próbuje podważyć wiarygodność naszej gazety i wiarygodność naszych dziennikarzy. Używa przy tej okazji określeń i sformułowań brutalnych, obraźliwych, wulgarnych i ad personam. Jakby rzeczywiście zależało mu na staniu się Palikotem środowiska dziennikarskiego.

A wszystko dlatego, że postawiliśmy w DZIENNIKU pytanie o wiarygodność Tomasza Lisa jako sumienia polskiego dziennikarstwa. Jako pierwsi, choć już dzisiaj niejedyni, bo podobne wątpliwości wyrażają dziennikarze z wielu innych mediów. A w najnowszym numerze miesięcznika "Press" te wątpliwości wobec Lisa nawet zebrano. Informując jednocześnie, że Tomasz Lis odmówił ustosunkowania się do nich. Rzucając esemesem charakterystyczne, całkowicie przecież nieprawdziwe zdanie, że brzydzi się środowiskowymi rozliczeniami.

Pomijając, że to zdanie nieprawdziwe, bo ostatnio wręcz na "środowiskowych rozliczeniach" się skupia, szkoda, że nie odpowiedział na te wątpliwości. Tym bardziej że nie są to pytania o czysto warsztatową wiarygodność Tomasza Lisa, bo zawsze uważaliśmy, że jest on dziennikarzem profesjonalnym i niepozbawionym talentu. To raczej pytania o wiarygodność Lisa w jego roli dodatkowej, wyjątkowej, którą sam sobie wyznaczył: jednoosobowego dziennikarskiego sumienia, samozwańczego lidera środowiskowego, twórcy i strażnika norm, który innych dziennikarzy recenzuje i brutalnie rozlicza. Po czym sam wyznaczonych przez siebie norm nie przestrzega i sam, w nieporównanie większym wymiarze i formach o wiele bardziej drastycznych, czyni dokładnie to, za co krytykował innych.

Przypomnijmy: Tomasz Lis stał się jednym z najostrzejszych krytyków PiS-owskiej władzy, formułując w swojej publicystyce prasowej, a także w swoim programie w telewizji Polsat, zarzuty pod adresem braci Kaczyńskich często trafne, często mające uzasadnienie, choć naszym zdaniem formułowane w sposób przesadny, na granicy histerii. W jego wypowiedziach władza Kaczyńskich jawiła się nie tylko jako władza popełniająca fatalne błędy, nierealizująca złożonych przez siebie obietnic - z czym byśmy się zgodzili - ale jako bezprecedensowe zagrożenie dla polskiej demokracji. Z tej właśnie moralnej emfazy narodziła się wówczas u Tomasza Lisa potrzeba brutalnego, często obraźliwego rozliczania innych dziennikarzy, za to, że się nie oburzają tak, jak on się oburza, za to, że pracują w mediach publicznych, nad którymi polityczną kontrolę przejęli wówczas bracia Kaczyńscy.

Jego zdaniem ostateczną kompromitacją dla innych dziennikarzy - np. dla Joanny Lichockiej czy Krzysztofa Gottesmana, których wówczas krytykował - były nie jakieś ich konkretne wypowiedzi, teksty czy antenowe zachowania, ale już sam fakt pracy przez nich w mediach publicznych politycznie kontrolowanych przez braci Kaczyńskich. Zarządzanych przez politycznych nominatów ówczesnej większości rządowej: PiS, LPR i Samoobrony. Tamte krytyki Lisa pod adresem innych kolegów, dziennikarzy były nieraz tak brutalne, że już wówczas powodowało to dziennikarskie protesty w obronie atakowanych. Nawet nie z powodu merytorycznej treści zarzutów Lisa, ale z uwagi na ich formę: wyższościową, obraźliwą, ad personam.

Jednak jednocześnie samo przeciwstawianie się Tomasza Lisa ówczesnej władzy politycznej, źle trawiącej wszelką medialną i dziennikarską krytykę, budowało też jego autorytet w środowisku, zaskarbiało mu naszą sympatię. W tamtym okresie zapraszaliśmy go także na łamy DZIENNIKA, a on przyjmował nasze zaproszenie, wypowiadając się swobodnie i - z naszego punktu widzenia - ciekawie.

Kiedy Tomasz Lis przestał pracować w telewizji Polsat, w sytuacji prawdopodobnie związanej z politycznymi naciskami ze strony braci Kaczyńskich, otrzymał tytuł Dziennikarza Roku - w dużej mierze za swój "bojkot" i krytykę mediów publicznych pod rządami PiS, LPR i Samoobrony. Właśnie dlatego szokiem dla całego środowiska dziennikarskiego było podjęcie przez niego pracy dla telewizji Andrzeja Urbańskiego, którego wcześniej tak ostro krytykował, słusznie wskazując na problem, jakim było upolitycznienie telewizji publicznej, mianowanie jej prezesem człowieka, który jeszcze parę miesięcy wcześniej był ministrem w kancelarii prezydenckiej, a w dodatku mianowanie go jawnie po to, aby zapewnił pełną polityczną dyspozycyjność telewizji, która nawet za prezesury Bronisława Wildsteina wydawała się Kaczyńskim zbyt wobec nich niezależna. Problem był poważny i jasny na tyle, że jeden z nas zrezygnował z niemal wchodzącego na antenę programu publicystycznego planowanego w najlepszym czasie antenowym - właśnie dlatego, że nie chciał pracować w telewizji rządzonej przez polityków.

Ale właśnie wtedy, po całych miesiącach formułowania radykalnej i konsekwentnej krytyki sytuacji w mediach publicznych, Tomasz Lis propozycję Andrzeja Urbańskiego przyjął. Zdecydował się na podjęcie kroku, za który jeszcze dosłownie parę tygodni wcześniej tak brutalnie i wyższościowo krytykował swoich kolegów dziennikarzy. Rozstrzygające były tu zupełnie wyjątkowe warunki finansowe zaproponowane Lisowi przez Urbańskiego, który płacił nie tylko za profesjonalizm Lisa, ale za jego nazwisko i twarz jako listek figowy dla telewizji wciąż zarządzanej przez PiS, LPR i Samoobronę. Ów listek figowy stał się nagle władzom telewizji publicznej tak bardzo potrzebny, bo ugrupowania, które ich na Woronicza wysłały, przegrały właśnie wybory i straciły władzę. Nowa partia rządząca, PO, pracowała nad ustawą medialną, która miała ludzi PiS, LPR i Samoobrony z Woronicza usunąć.

Lis o tym wszystkim doskonale wiedział. Wiedział, że Urbański płaci mu wygórowaną cenę za to, że jako Dziennikarz Roku - który swoją nagrodę otrzymał za krytykę przejętych przez PiS mediów publicznych - teraz będzie je uwiarygadniał. I tę ofertę bycia listkiem figowym Urbańskiego przyjął. Ale teraz stało się coś jeszcze bardziej zaskakującego. Lis podjął się także uwiarygadniania nowej telewizji Farfała, bycia listkiem figowym człowieka, który był nacjonalistycznym ekstremistą, działaczem Młodzieży Wszechpolskiej publikującym w pismach jawnie wzywających do narodowościowej przemocy. A do telewizji publicznej dostał się tylko dlatego, że PiS w jakimś momencie potrzebowało LPR jako politycznego koalicjanta, gotowe płacić za to prawie każdą cenę. Wyborcy bardzo ostro rozliczyli PiS także za ten sojusz, ale LPR i Samoobronę wręcz z polskiego życia politycznego usunęli. Dzisiaj pogrobowcy LPR i Samoobrony przejęli władzę na Woronicza tylko dlatego, że fundamenty mediów publicznych w Polsce są spróchniałe i chore. A media publiczne mogą być niereprezentatywne, mogą służyć za wehikuł karier i interesów ludziom, którzy nie mają żadnego społecznego mandatu. I im więcej wszechpolaków, a z każdym dniem ich przybywa, w TVP, im więcej ludzi skompromitowanego Roberta Kwaśniewskiego - a oni też wracają - tym mocniej staje pytanie, także przed Lisem, czy można to wszystko firmować.

Tym bardziej że jego swoboda dziennikarska jest większa niż swoboda wielu innych dziennikarzy pracujących na Woronicza. Bo on jest znaną twarzą, mógłby znaleźć pracę wszędzie. Jednak prawdopodobnie nigdzie aż za takie pieniądze i na takich warunkach, bo - jak już powiedzieliśmy - na Woronicza zarówno wczoraj Urbański, jak i dzisiaj Farfał płacą Lisowi nie za jego dziennikarski profesjonalizm, ale za bycie listkiem figowym.

Tomasz Lis publicznie udaje, że nie ma z tą sytuacją żadnego kłopotu. Jedyne, o co się z pozoru troszczy, to miejsce ramówkowe własnego programu, to, czy nie będzie musiał konkurować z Bondem. Ale nawet i w tym nie byłoby niczego ostatecznie kompromitującego. Nam, dziennikarzom, nie przyszło żyć w najlepszym, najłatwiejszym ze światów. Toczymy ciągłą walkę o wiarygodność w zmieniającym się kontekście władzy politycznej, stosunków własnościowych w mediach itp. W przypadku Tomasza Lisa problemem jest raczej to, że on nawet dzisiaj - po tym jak uwiarygodnił Urbańskiego, chociaż nie musiał tego robić, i jak teraz uwiarygodnia Farfała, tylko dlatego, że inaczej musiałby zerwać swój wyjątkowy, jeśli chodzi o warunki finansowe, w historii polskiego dziennikarstwa kontrakt - nie porzucił swoich ambicji bycia dziennikarskim sumieniem, kimś lepszym od innych dziennikarzy rozliczających swoich kolegów z norm i zasad, których sam nie przestrzega.

O tym wszystkim pisaliśmy w DZIENNIKU chłodno i merytorycznie, bez osobistych wycieczek. Bo naszym zdaniem Tomasz Lis się nieco zagubił. W swoim ostrym slalomie pomiędzy krytyką władzy a jej uwiarygadnianiem, pomiędzy obrażaniem dziennikarzy pracujących w TVP SA Urbańskiego, Farfała, Rudomino, a budowaniem własnej pozycji pod władzą tych samych panów. A nie jest to jedyny wybór, którego nie potrafił dokonać, jedyny labirynt, po którym się błąka. Jest jeszcze inny problem, z którym Tomasz Lis sobie nie radzi. Problem wykorzystywania dziennikarskiego autorytetu - naszym zdaniem w dużej części zasłużonego - do kariery politycznej. Było wielu dziennikarzy: Aleksandra Jakubowska, Jarosław Sellin, Jacek Kurski, Wiesław Walendziak..., którzy w pewnym momencie swego życia wybrali politykę. Nie zawsze nam się to przejście dziennikarzy do polityki podobało, ale w każdym z tych przypadków było ono przeprowadzone stosunkowo czysto. Z wyraźnym określeniem momentu, w którym przestaje się być dziennikarzem, a zaczyna się być politykiem. Z wyraźną deklaracją, że od tej chwili przestaje się już korzystać z osłony dziennikarskiego autorytetu i dziennikarskiej eksterytorialności. Tym samym przestaje się również obciążać środowisko dziennikarskie konsekwencjami swojego politycznego wyboru, swoich politycznych ambicji.

Tymczasem Tomasz Lis od paru już lat pojawia się jako potencjalny kandydat do prezydentury, potencjalny lider jakiegoś ugrupowania partyjnego. W kolejnych wywiadach nie odpowiada w sposób jednoznaczny na pytanie, czy będzie kandydował i jakie są jego polityczne ambicje. A jednocześnie do tego budowania swojej pozycji, przekraczającej już granice dziennikarstwa, wciąż w pełni świadomie wykorzystuje rolę i autorytet dziennikarza.

Myślimy, że w istocie on także ma świadomość tych problemów, tego swojego zagubienia. Też nie wie, co z tym wszystkim zrobić, bo nie tylko z naszych łamów, ale także od innych postaci i z innych obszarów środowiska dziennikarskiego czy opiniotwórczego docierają do niego sygnały, że musi wybrać i zdefiniować swój wizerunek: albo jako osoby walczącej głównie o status materialny i gotowej na daleko idące kompromisy, albo jako dziennikarskiego sumienia, nieprzekupnego, który innym dziennikarzom grozi cieniem moralnej gilotyny. On na takie środowiskowe sygnały zawsze był wrażliwy, także dzisiaj muszą go emocjonalnie destabilizować. Zamiast jednak dokonać wyboru, konsekwentnie określić swoją rolę, Tomasz Lis wybrał ucieczkę do przodu. Próbuje stłuc lustro pokazujące mu jego własne, zupełnie realne dylematy. Zaczął atakować DZIENNIK, coraz bardziej obsesyjnie, brutalnie. Choć w żaden sposób nie rozwiązuje to jego własnego, coraz bardziej dla wszystkich widocznego problemu: z wizerunkiem i wiarygodnością.

Rosja znów chce być morską potęgą

Wacław Radziwinowicz, Moskwa
2009-01-17, ostatnia aktualizacja 2009-01-17 00:25

Sztab generalny marynarki wojennej ogłasza, że podjął decyzję o założeniu w najbliższych latach baz dla swojej floty w Jemenie, Libii i Syrii

Zobacz powiekszenie
Fot. STR ASSOCIATED PRESS
Rosyjska Flota Czarnomorska

Co o tym sądzisz? Napisz: listydogazety@gazeta.pl



Rosjanie mieliby powrócić do trzech baz, które należały już w przeszłości do marynarki ZSRR. Chodzi o jemeńską wyspę Sokotrę, libijski Tripolis oraz syryjski Tartus. Ten ostatni port dziś jest jedynym na Morzu Śródziemnym stałym posterunkiem dla floty rosyjskiej, gdzie okręty mogą wchodzić po zaopatrzenie i na drobne remonty.

- Decyzja polityczna dotycząca budowy baz została już podjęta. System baz zostanie stworzony w celu odparcia istniejących i potencjalnych zagrożeń bezpieczeństwa Rosji jeszcze na dalekich przedpolach - tłumaczy przedstawiciel sztabu floty, na którego powołuje się oficjalna agencja rosyjska ITAR-TASS.

Ministerstwo obrony stwierdziło wczoraj jednak, że nie jest ona ścisła, ani też oficjalna. Rosyjscy eksperci wyjaśniają: - Nie stać nas na to. W budżecie nie przewidziano pieniędzy na morskie bazy za granicą.

Dziś poza Tartusem, zbyt płytkim, by mogły do niego zawijać duże jednostki, Rosja ma za granicą tylko jedną prawdziwą bazę morską - w krymskim Sewastopolu, który jednak zgodnie z ustaleniami z Ukrainą musi opuścić do 2017 r.

Ostatnie rosyjskie bazy morskie położone daleko od granic Rosji likwidowano w czasie prezydentury Władimira Putina. To za jego rządów Rosjanie opuścili stację radiolokacyjną Lurdes na Kubie i port wojenny Kamrań w Wietnamie.

W ostatnich latach, kiedy Rosja, jak lubią dziś mówić w Moskwie "wstała z kolan", wzbogaciwszy się na naftowym boomie, okręty rosyjskie wróciły na oceany. Potężna armada prowadzona przez okręt flagowy marynarki wojennej, ciężki krążownik atomowy "Piotr Wielki" od kilku miesięcy jest w długim rejsie.

Była na Morzu Śródziemnym, potem wspólnie z marynarką Wenezueli brała udział w ćwiczeniach na Morzu Karaibskim niedaleko od wybrzeży USA. Odwiedziła Kubę, którą w Moskwie wciąż nazywają "bratnią". A teraz płynie ku Indiom, gdzie będzie ćwiczyć razem z flotą indyjską. Na Morzu Śródziemnym działa inna eskadra prowadzona przez jedyny rosyjski lotniskowiec "Admirał Floty ZSRR Kuzniecow".

Aktywność floty w przyszłości, jak zapowiada MON, ma tylko rosnąć. Resort planuje, że do 2025 r. Rosja będzie mieć kilka grup lotniskowców. Do tego czasu na służbę, jak się planuje, zostanie przyjęta również eskadra nowoczesnych atomowych okrętów podwodnych klasy Borej uzbrojonych w nieuchwytną ponoć dla obrony przeciwrakietowej rakietę balistyczną Buława. Każda z tych jednostek, jak grożą admirałowie, jedną salwą swych rakiet będzie mogła zdmuchnąć z powierzchni ziemi połowę dużych miast USA.

Dowódcy floty od dawna argumentują, że tak szybko odradzającej się morskiej potędze potrzebne są bazy daleko od ojczystych brzegów. Do niedawna otwarcie mówili, że flota musi mieć swoje porty w Wenezueli i na Kubie.

Władimir Putin miesiąc temu ostudził nieco te zapały i w grudniowej telewizyjnej rozmowie z narodem zapewnił, że stałe bazy w rejonie karaibskim Rosji nie są potrzebne. Zdradził jednak, jak to określił "wielką tajemnicę", że wiele krajó proponuje Moskwie, by jej okręty zachodziły do ich portów.

- Rosja nie ma jeszcze podpisanych czy choćby przygotowanych do podpisania porozumień z Jemenem, Libią czy Syrią w sprawie baz morskich - twierdzi znany rosyjski ekspert wojskowy Wiktor Litowkin. - To prawda, mamy wiele propozycji umieszczenia baz w wielu państwach. Kiedy niedawno był u nas przywódca Libii Muammar Kaddafi, też proponował nam porty w Trypolisie i Benghazi. Ale to albo pieśń dalekiej przyszłości, albo marzenie admirałów, które nigdy się nie ziści - dodaje.

- Bazy morskie i dalekie rejsy potężnych eskadr to bardzo drogi luksus - wyjaśnia Litowkin. - Możesz o nich myśleć, kiedy za baryłkę ropy dostajesz 140 dolarów. A dziś przy cenie poniżej 40 dol. nasi dowódcy martwią się, skąd wezmą pieniądze na zapłacenie marynarzom "Piotra Wielkiego" za ich wspaniały półroczny rejs na Karaiby i do Indii. Każdemu z nich państwo jest winne po 200 tys. rubli (20 tys. zł) - dodaje ekspert.

Również Rusłan Puchow z Moskiewskiego Ośrodka Analizy Strategicznej i Technologii sceptycznie podchodzi do przechwałek admirałów. - W budżecie nie przewidziano żadnych pieniędzy na morskie bazy za granicą. W czasie kryzysu tym bardziej się nie pojawią. Te obietnice przypominają mi anegdotę z lat 90. o tym, jak jeden Rosjanin proponuje drugiemu wagon marmolady za milion dolarów. Tamten się zgodza, więc obaj idą szukać. Jeden miliona dolarów, a drugi wagonu marmolady - ironizuje Puchow.

Źródło: Gazeta Wyborcza

Marek Kondrat zareklamuje centrolewicę?

Eliza Olczyk 17-01-2009, ostatnia aktualizacja 17-01-2009 06:53

Politolog Kazimierz Kik i aktor Marek Kondrat mają być twarzami nowego ruchu lewicowego. Zostanie on powołany 1 lutego w Warszawie

autor zdjęcia: Jakub Ostałowski
źródło: Fotorzepa

Na lewicy szykuje się duża impreza założycielska. Organizatorzy przekonują do wzięcia w niej udziału Marka Kondrata. Powód? Chcą jak najlepiej zareklamować się na starcie.

Centrolewica – bo tak prawdopodobnie zostanie nazwana nowa inicjatywa polityczna – będzie koalicją partii i organizacji społecznych, m.in. SdPl, Partii Demokratycznej i Zielonych 2004.

– Nie można dłużej zostawiać spraw lewicy w rękach skompromitowanego SLD – tłumaczy „Rz” swoje zaangażowanie w tę inicjatywę prof. Kazimierz Kik. Zastrzega, że nie jest ona wymierzona w SLD. – Czas już po prostu, by przestać narzekać, że lewica jest zła i podjąć próbę jej odbudowy – mówi politolog.

Kik wygłosi referat o wyższości ruchu polityczno-obywatelskiego nad wodzowskimi partiami. Przemówienie programowe będzie miał europoseł Dariusz Rosati. Do nowej inicjatywy zamierzają się przyłączyć: prof. Tomasz Nałęcz, były działacz Unii Pracy, Czesław Śleziak, były minister ochrony środowiska (SLD) oraz Marek Balicki, eksminister zdrowia w rządzie SLD.

Organizatorzy chcą też przyciągnąć Partię Kobiet i Stronnictwo Demokratyczne. Czekają tylko na zjazdy władz tych partii. Paweł Piskorski, kandydat na nowego szefa SD, będzie gościem imprezy. Organizatorzy liczą również na obecność Andrzeja Olechowskiego z PO i Ryszarda Kalisza z SLD. – Wyślemy zaproszenia do tych polityków – zdradza „Rz” Wojciech Filemonowicz, lider SdPl i zarazem jeden z organizatorów nowego ruchu.

Centrolewica zamierza wystawić listę kandydatów do Parlamentu Europejskiego. Nie będzie na niej miejsca – jak twierdzi Filemonowicz – dla SLD-owskich baronów i niektórych organizacji, np. Polskiej Lewicy Leszka Millera. A to może oznaczać, że lewica pójdzie do eurowyborów z dwoma listami i będzie wyrywała sobie i tak mocno okrojony elektorat.

– Trwają rozmowy z SLD w sprawie porozumienia, ale co z tego wyniknie, nie wiadomo – mówi prof. Kik. – Nasz ruch na pewno nie zaakceptuje pomysłu tworzenia list wyborczych do Parlamentu Europejskiego na bazie SLD.

Rzeczpospolita

Rafał Sonik najlepszy w Rajdzie Dakar

Szymon Opryszek
2009-01-18, ostatnia aktualizacja 2009-01-18 19:35

Zobacz powiększenie
Rafał Sonik na quadzie
Archiwum ATV Polska

Jadący quadem Rafał Sonik zakończył Rajd Dakar na trzecim miejscu. To najlepszy wynik w historii polskich startów w tej prestiżowej imprezie

SERWISY
Przed wylotem do Ameryki Południowej 42-letni krakowianin zaznaczał, że ma dwa cele do zrealizowania: dotarcie do mety i promocję sportu quadowego w Polsce.

Misja 1. Szybciej niż Dąbrowski

Nic nie zapowiadało sukcesu. Sonik to debiutant; nie znalazł się w Orlen Teamie, a wyjazd sponsorował sobie sam. Tymczasem z powodu zagrożenia atakami terrorystycznymi tegoroczny Rajd Dakar przeniesiono z Afryki do Argentyny i Chile. Koszty poszły w górę, a proporcjonalnie z nimi poziom imprezy.

- To nadal morderczy rajd, podczas którego człowiek walczy z maszyną, samym sobą i naturą. O trudności trasy świadczy fakt, że organizatorzy raz po raz skracali odcinki - twierdzi Andrzej Koper, który w 1990 roku jako pierwszy polski kierowca dotarł do mety Rajdu Dakar.

Na starcie stanęło 25 zawodników, ale do mety dotarło już tylko 13 (siódme miejsce zajęła Francuzka Elisabeth Kraft). Już na drugim odcinku spalił się silnik w quadzie Sonika. Gdy inni wymieniali napęd w połowie trasy, Sonik przez 12 etapów musiał oszczędzać swój pojazd.

- Silnik ledwo zipał, niezbyt dobrze było ze skrzynią biegów, więc jechałem wolno. Robienie wyniku dnia mogłoby okazać się samobójcze. Uznałem, że najważniejsze jest zachowanie ostrożności i dotarcie do mety - relacjonował na swoim blogu po 13. etapie.

Ostatni odcinek z Cordoby do Buenos Aires pokonał bez problemów i nie stracił przewagi nad rywalami. Ostatecznie Polak zajął trzecie miejsce, tuż za Czechem Janem Machaczkiem oraz Argentyńczykiem Marcosem Patronellim.

To najlepszy Polski wynik w Rajdzie Dakar. Dotychczas najlepszy był Marek Dąbrowski, który w 2003 roku zajął dziewiąte miejsce. Jego wynik spadł jednak na trzecią lokatę, bo w tym roku na piątej pozycji wyścig ukończył Krzysztof Hołowczyc.

- Rafałowi taki sukces się należał, bo zaangażował się w quady całym sercem. Dbał nawet o dietę niczym skoczek narciarski - uśmiecha się Bogusław Sonik, eurodeputowany i kuzyn kierowcy.

Misja 2. Lepiej niż Kaczyński

Quadowcy startują w Rajdzie Dakar dopiero od dziewięciu lat, tymczasem w Polsce kojarzeni są głównie z aktami wandalizmu. Dlatego w 2001 roku Sonik założył stowarzyszenie ATV Polska, które łączy amatorów tego sportu i daje im możliwość jazdy na torach oraz w profesjonalnie zorganizowanych imprezach.

Trzecie miejsce Sonika to największa szansa na promocję tego sportu. Dotychczas media poświęcały quadom niewiele uwagi. Nieświadomie sport rozpropagował były premier Jarosław Kaczyński, który zdaniem "Polityki" miał jeździć w lasach w okolicach prezydenckiego ośrodka na Helu, co zresztą potwierdził ówczesny rzecznik rządu.

Kaczyński łamał przepisy, bo do jazdy quadem potrzebne jest prawo jazdy kategorii A, poza tym za wjazd do lasu grozi spora grzywna. Jacek Bujański, współzałożyciel ATV Polska, ma nadzieję, że dzięki sukcesowi Sonika problem quadów zauważą ustawodawcy.

- Quady to wciąż egzotyczne pojazdy w Polsce, a tak uniwersalne. Mamy kilka torów. W USA się dało. W parkach narodowych wytyczono ścieżki dla quadowców i można łączyć pożyteczne z przyjemnym - twierdzi.

Na razie w Polsce quadowcy natrafiają na same miny. Sukcesu Sonika nie można było zobaczyć w telewizji, bo TVP swoje transmisje przeznaczała na relacjonowanie zmagań wyłącznie Orlen Teamu. Stowarzyszenie ATV wystosowało do TVP list otwarty w tej sprawie. Sukces Sonika zauważono, gdy schodził z podium w Buenos Aires.

Źródło: Gazeta Wyborcza Kraków

Rajd Dakar: Udany eksperyment


Terenowo.pl
2009-01-18, ostatnia aktualizacja 2009-01-18 17:17
Zobacz powiększenie
Fot. STR REUTERS

Rok temu, gdy odwołano "Dakar" w Afryce, przyszłość rajdu stanęła pod znakiem zapytania. Imprezę przeniesiono jednak do Ameryki Południowej, która przywitała ją tłumem rozentuzjazmowanych kibiców. Tegoroczne zawody ponownie zgromadziły największych off-roaderów świata i skupiły na sobie uwagę mediów. 31. rajd Dakar to wielkie zwycięstwa zespołów Volkswagena, KTM-a i Kamaza, ale także triumf francuskich organizatorów, którzy nie dali za wygraną i przygotowali imprezę nie gorszą od poprzednich edycji.

Hołowczyc: Pojechałem jak dakarowiec »

Zgodnie z przewidywaniami ostatni, finałowy etap z Cordoby do Buenos Aires niewiele już zmienił w czołówce klasyfikacji końcowej rajdu. Pojedynki toczyły się co najwyżej o dalsze miejsca - na przykład motocyklista Pal Anders Ullevalseter, który po trzynastu etapach zajmował szóstą lokatę, starał się za wszelką cenę przegonić Heldera Rodriguesa, plasującego się na piątym miejscu, do którego tracił tylko 44 sekundy. Rodrigues bronił się, atakując - na każdym z punktów kontroli czasu zajmował pierwsze miejsce i ostatecznie jako pierwszy też dojechał do mety, zachowując miejsce w czołowej piątce..

Zwycięstwo w rajdzie już dawno zapewnił sobie Marc Coma (na finałowym etapie szósty), który tym samym powtórzył swój sukces z 2006 roku. - Trudno opisać to uczucie - mówił ze łzami w oczach na mecie. - Jestem naprawdę bardzo szczęśliwy. To był bardzo ciężki rajd. Nie znaliśmy zbyt dobrze terenu i dlatego ciężko było opracować jakąkolwiek strategię. Chciałbym podziękować całemu mojemu teamowi za wspaniałą robotę.

Drugie miejsce przypadło Cyrilowi Despresowi, który miał bardzo pechowy początek rajdu, kiedy zmagał się z awariami kół, ale potem z etapu na etap odrabiał straty. Marc Coma był jednak już poza jego zasięgiem. - Kolejny Dakar i kolejne podium. Ale niestety nie kolejne zwycięstwo - komentował Despres. - Dla mnie to jednak osobista wygrana. Po trzech dniach rajdu znajdowałem się na dalekiej 22. pozycji. Ale byłem zdeterminowany, by dalej walczyć, a nie tylko jechać w kierunku mety. Rajdy motocyklowe to sport dla egoistów. Dakar to również szkoła życia, która uczy, że aby otrzymywać, trzeba również dawać. Dziś chciałbym podziękować całemu mojemu zespołowi, rodzinie i przyjaciołom za wsparcie, które dało mi siłę, by walczyć do samego końca. Gratulacje dla Marka za wspaniały rajd!

Ostatnie miejsce na podium przypadło Davidowi Fretigne, który nie był zaliczany do grona głównych faworytów ze względu na silnik jego Yamahy 450 o stosunkowo niewielkiej pojemności. Najlepszym z polskich motocyklistów był Jakub Przygoński, który - choć był debiutantem - wywalczył ostatecznie doskonałe jedenaste miejsce. - Bardzo dziękuję Jackowi (Czachorowi) i Markowi (Dąbrowskiemu). Ten sukces jest w dużej części ich zasługą - mówił na mecie. - Obaj włożyli wiele pracy w moją osobę. Uczyli mnie jak mam jechać. Mało który zawodnik otrzymuje takie wsparcie.

Kto wie, czy 24-latek z Orlen Teamu swoją postawę nie zwróci na siebie uwagi szefów fabrycznego zespołu KTM-a. Wynik przerósł chyba najśmielsze jego marzenia - na starcie deklarował, że chciałby przede wszystkim ukończyć rajd, nawet jeśli jego menedżer twierdził, że ma zadatki na pierwszą dwudziestkę.

Kapitan Orlen Teamu, Jacek Czachor, który słynie z tego, że zawsze dojeżdża do mety Dakaru, a na początku rajdu plasował się nawet w pierwszej piątce zawodników, tym razem po ciężkich bojach zajął ostatecznie 20. lokatę. Krzysztof Jarmuż - zawodnik zespołu Honda Dakar Rally Team - był niewiele gorszy i uplasował się na 22. pozycji. Z powodu bolesnej kontuzji ramienia rajdu nie ukończył Marek Dąbrowski.

W klasie samochodów najważniejsze rozstrzygnięcia także zapadły już wcześniej. Awarie i choroby wyeliminowały z jazdy wielu faworytów: Masuokę, Al-Attiyaha, Peterhansela, Alphanda, a na koniec - niemal pewnego już końcowego triumfu - Sainza. Na dwa dni przed końcem rajdu, w wyniku dachowania samochodu "El Matadora", liderem niespodziewanie został kierowca Volkswagena Giniel de Villiers, który sam był zaskoczony takim obrotem rzeczy. Zawodnikowi z RPA nie pozostawało już nic, jak tylko dowieźć zwycięstwo do mety. Jedynym, kto mógł jeszcze rywalizować z nim o pierwszą lokatę był... jego kolega z zespołu VW - Mark Miller. Trzeci w klasyfikacji Robby Gordon nie dość, że miał do lidera blisko godzinę straty, to jeszcze na ostatnich etapach zaczęły go trapić problemy. A to drobna awaria mechaniczna, a to przebita opona...

- To po prostu niesamowite! Nigdy tak się nie czułem... - mówił na mecie uszczęśliwiony De Villiers, który już 2006 roku był bliski zwycięstwa w Dakarze, ale o kilkanaście minut przegrał z Alphandem. - Byłem bardzo zdenerwowany na ostatnich kilometrach. Nieustannie spoglądałem, ile dzieli nas jeszcze do mety. Cały czas miałem przed oczami Stephane'a Peterhansela, który w 2003 roku zaprzepaścił zwycięstwo na dzień przed metą. Ale udało się! Muszę powiedzieć, że to niesamowite uczucie. Ogromnie cieszę się z sukcesu całego teamu Volkswagena, który wspierał nas przez pięć lat, aby wreszcie wywalczyć to zwycięstwo.

Drugie miejsce zajął Mark Miller, który zaakceptował fakt, że priorytetem było zwycięstwo Volkswagena. - Rajd z pewnością można porównać z edycjami afrykańskimi - był ekstremalnie ciężki - mówił. - Etapu z Fiambalá do Rioja długo nie zapomnę. To był najtrudniejszy odcinek specjalny, jaki kiedykolwiek przejechałem. Zespół zwyciężył i to był nasz cel. Drugie miejsce jest wspaniałe. To mógł być zarówno Giniel (De Villiers) jak i ja. Tak jest na rajdzie. Wciąż jestem młody i będę miał jeszcze wiele możliwości, by zwyciężyć ten rajd.

Po raz pierwszy w historii Dakaru bardzo głośno było również o polskiej załodze samochodowej, która - jak równy z równym - walczyła z najlepszymi zespołami fabrycznymi. Krzysztof Hołowczyc pilotowany przez Belga Jean-Marca Fortina zajął w klasyfikacji generalnej piąte miejsce - najlepsze w historii startów polskich załóg w Dakarze! Na ostatnich dwóch etapach Polak na dodatek dojeżdżał do mety na drugiej i trzeciej pozycji, co również było rekordowym osiągnięciem. Na mecie "Hołek" promieniał: - Marzyłem o pierwszej dziesiątce, a zrobiła się pierwsza piątka! Mamy ogromną satysfakcję. To był piękny rajd, ale też niezwykle trudny. Wymagał od nas wielkiej kondycji, dużego zaangażowania i myślenia. Wszyscy, którzy myśleli na trasie, zajęli wysokie miejsca. Dziękujemy naszemu sponsorowi, który przez lata wierzył w nasz sukces, oraz wszystkim naszym wiernym kibicom! Cały czas czuliśmy Wasz doping i wiarę w nasz sukces!

Do mety w Buenos Aires nie dotarła niestety druga z polskich załóg - Aleksander Sachanbiński i Arkadiusz Rabiega, których wyeliminowała awaria Land Rovera.

Długo z trasą Dakaru zmagała się polska załoga ciężarowa: Grzegorz Baran, Izabela Szwagrzyk i Grzegorz Simon. Wywrotka ich MAN-a na jednej z wydm i awaria silnika zaprzepaściła niestety ich wielodniowy wysiłek. Klasę ciężką zwyciężył ostatecznie, już po raz drugi w karierze, Rosjanin Firdaus Kabirov. Jego kolega z zespołu Kamaza, Vladmir Chagin, który Dakar wygrywał już pięciokrotnie, tym razem zadowolił się drugą lokatą. Trzecie miejsce na podium zajął Gerard De Rooy.

Obok Hołowczyca spektakularny sukces w rajdzie Dakar odniósł również kierowca quada - Rafał Sonik, który jako pierwszy Polak stanął na Dakarowym podium! Wielokrotny Mistrz Polski w rajdach enduro w klasie quadów z napędem na jedną oś, uczestnik nieoficjalnych Mistrzostw Świata w Pont de Vaux, był naszym pierwszym reprezentantem w tej klasie i - choć debiutował w Dakarze - pozwolił się pokonać tylko słynnemu Josefowi Machackowi z Czech, dla którego było to już piąte zwycięstwo w rajdzie, oraz Argentyńczykowi Marcosowi Patronelliemu.

Południowoamerykański Dakar był eksperymentem. Nikt - zarówno organizatorzy, jak i zawodnicy, kibice czy dziennikarze - nie wiedzieli, czego się mogą po nim spodziewać. Rajd nikogo jednak nie zawiódł i choć nie wiadomo jeszcze, czy kolejna edycja odbędzie się w Ameryce czy powróci do Afryki, pewne jest, że nawet przeniesiona do Azji okaże się sukcesem.

Rajd Dakar: Popis Hołowczyca

Terenowo.pl
2009-01-17, ostatnia aktualizacja 2009-01-17 14:55
Zobacz powiększenie
fot. Orlen Team

Na koniec rajdu Krzysztof Hołowczyc sprawił polskim kibicom niesamowity prezent, zdobywając drugie miejsce na przedostatnim etapie. To najlepszy wynik etapowy polskiej załogi samochodowej w rajdzie Dakar. W sobotę Polak ma niemal stuprocentową szansę zapisać się na stałe w historii najtrudniejszego maratonu terenowego na świecie - zajmie piąte miejsce w klasyfikacji generalnej rajdu.

SERWISY
Przedostatni etap miał być jednym z najdłuższych w tegorocznej edycji rajdu - jego trasa liczyła pierwotnie aż 753 km, a odcinek specjalny - 545. Dla zawodników walczących o wyższe miejsca była to niemal ostatnia szansa, aby jeszcze odrobić straty. Niestety z powodu ulewnych deszczów część trasy stała się nieprzejezdna, a odcinek został skrócony do 220 km.

Po piekielnie trudnych dniach trzynasty etap pozwolił więc zawodnikom nareszcie odetchnąć. Trasa była krótka i łatwa, a swą charakterystyka przypominała szutrowe rajdy płaskie. Nic dziwnego, że "Hołek" czuł się na niej jak ryba w wodzie. - Niesamowite uczucie zająć drugie miejsce na etapie Rajdu Dakar - mówił rozpromieniony na mecie. - Przyznam, że mieliśmy trochę przewagi nad innymi zawodnikami, bo to są nasze odcinki. To było nasze WRC. Dwa kawałki z Rajdu Argentyny, które pamiętaliśmy z Jean-Markiem. Bardzo nie szaleliśmy, bo jednak musimy pilnować wyniku. Jechaliśmy czysto, spokojnie, ale szybko, bo jak jedzie się powoli, można stracić koncentrację. Wynik sam się zrobił. Nani Roma bardzo szalał, bo liczył, że coś odrobi. My z premedytacją pojechaliśmy dosyć szybko, żeby mieć pewność, że jutro nas nie dogoni. Ostatni etap będzie spokojny. Musimy go po prostu bezbłędnie przejechać i będzie wielkie szczęście, bo nie marzyłem, że będę w pierwszej piątce Rajdu Dakar.

Krzysztof Hołowczyc zajmuje obecnie piąte miejsce z ponad półgodzinna stratą do Norwego Ivara Toleffsena i blisko dwugodzinną przewagą nad Dieterem Deppingiem. Na trzynastym etapie kierowca Orlen Teamu pokonał zresztą całą koalicję zawodowców z teamu Volkswagena, którzy jednak nie starali się bardzo, by osiągnąć dobry rezultat i większość odcinka przejechali... w kolumnie. - Naszym priorytetem jest teraz bezpieczne dotarcie do mety, zwłaszcza w sytuacji gdy wczoraj straciliśmy samochód - wyjaśniał lider rajdu Giniel de Villiers, mając na myśli pechowy wypadek Carlosa Sainza. - Nasz szef chciał, abyśmy tak dziś pojechali, a my spełniliśmy życzenie teamu. Dla Volkswagena to bardzo ważne ukończyć Dakar na pierwszym i drugim miejscu. Nie chcemy już więcej ryzykować. To nie miałoby sensu. Ciężko pracowaliśmy, by to osiągnąć i zaprzepaszczenie tego na ostatnich dwóch etapach nie byłoby zbyt mądre. Jak na razie jestem zadowolony z mojego Dakaru. Ale mógł być jeszcze lepszy...

Przedostatni etap wygrał ostatecznie Nani Roma, który o ponad 7 minut wyprzedził Hołowczyca i Chicherita z BMW. W klasyfikacji generalnej sytuacja już jest klarowna. Liderem jest Giniel De Villiers, któremu na pewno nie będzie chciał zaszkodzić jego kolega z zespołu Mark Miller. Robby Gordon zajmuje bezpieczną trzecią lokatę. Rywalizacja w klasie motocykli na trzynastym etapie była zupełnie pozbawiona emocji. Płaskie, szerokie szutrówki nie stanowiły dla zawodników żadnej trudności. - Czuliśmy się jak na WRC, tylko że ścigaliśmy, stojąc na podnóżkach motocykli - mówił zwycięzca oesu Cyril Despres. - Z powodu skróconego odcinka nie było nawet miejsca, by powalczyć o zniwelowanie strat.

Etap bez historii wygrał Cyril Despres przed Markiem Comą (+ 1.45) i Davidem Fretigne (+2.37). Liderem niezmiennie jest Coma, z dużą przewagą nad Despresem i Fretigne. Jakub Przygoński zajął 17. miejsce ze stratą 14 minut i 29 sekund do zwycięskiego Despresa. Czachor był 27. (+19.29), a Jarmuż 40. (26.33). W "generalce" Przygoński jest jedenasty, Czachor dwudziesty pierwszy, a Jarmuż dwudziesty drugi.

- Cieszę się, że ten etap był krótszy, bo bardzo źle się czuje po wczorajszym wypadku - komentował Jakub Przygoński. - Wczoraj upadłem na głowę, która mnie boli. Jechałem ostrożnie, by nie popełnić błędu, nie wywrócić się i żeby nic mi się nie stało. Kontrolowałem czasy, wiedząc kto jest przede mną i kto jest za mną. Jechałem tak, by nie stracić mojej pozycji.

Emocji nie było również w klasie quadów. Swoje pierwsze w karierze zwycięstwo na dakarowym oesie odniósł Carlos Avendano, który o 2 min. 12 sek. wyprzedził Josefa Machacka i 2 min. 49 sek. Huberta Deltrieu. Rafał Sonik dotarł do mety na siódmym miejscu ze stratą 16 min. 10 sek. W klasyfikacji generalnej oczywiście bez zmian - Machacek przed Patronellim i Sonikiem.

Wśród ciężarowców zwyciężył Firdaus Kabirov, drugie miejsce zajął Gerard De Rooy, a trzecie Franz Echter. Chagin był piąty. Liderem znów został Kabirov, Chagin spadł na drugie miejsce (strata tylko 3 minut), a De Rooy ze sporą stratą jest trzeci.

Finałowy etap rajdu najpewniej nic już nie zmieni w czołówce klasyfikacji generalnej. Paradoksalnie emocjonujący może być jedynie... bratobójczy pojedynek kierowców Kamaza o pierwsze miejsce wśród załóg ciężarowych. A może tym razem "Hołek" pokusi się o etapowe zwycięstwo?

Hołowczyc piąty a Sonik trzeci na mecie Rajdu Dakar


mk, PAP
2009-01-17, ostatnia aktualizacja 2009-01-17 20:11
Zobacz powiększenie
Fot. STR REUTERS

Krzysztof Hołowczyc (Nissan Navara) był trzeci na ostatnim etapie 30. Rajdu Dakar z Cordoby do Buenos Aires o długości 792 km, w tym 227 km odcinka specjalnego, i w klasyfikacji generalnej zajął piąte miejsce. Jeszcze lepiej wypadł jadący quadem Rafał Sonik, który ukończył rajd na trzeciej pozycji i stanął w Buenos Aires na podium

Zobacz powiekszenie
Fot. Christophe Ena AP
Dobrze wypadli także motocykliści Orlen Teamu - Jakub Przygoński został sklasyfikowany na 11. pozycji, Jacek Czachor na 20. Krzysztof Jarmuż zajął 22. miejsce.

Na ostatnim etapie Sonik przyjechał na metę na 10. pozycji, ale miał tak dużą przewagę, że obronił swoje trzecie miejsce w klasyfikacji generalnej. Etap wygrał Hiszpan Jose Maria Pena, drugi ze startą 8 sekund był triumfator rajdu wśród kierowców quadów Czech Josef Machacek.

Trzecie miejsce debiutującego w imprezie Sonika jest najlepszym rezultatem uzyskanym przez Polaka w historii startów w Rajdzie Dakar. Sonik, który ma w dorobku sześć tytułów mistrza Polski był drugi po dwóch etapach, później stale utrzymywał się w czołowej trójce.

W czwartym swoim starcie w Rajdzie Dakar Krzysztof Hołowczyc z pilotem Jeanem-Marcem Fortinem zajęli 5. miejsce. To najlepszy w historii rezultat wśród kierowców samochodów. W dwóch poprzednich startach Hołowczyc nie dojechał do mety, w debiucie w 2005 roku został sklasyfikowany na 60. pozycji po ogromnych problemach technicznych z samochodem.

Zwycięzca rajdu wśród kierowców samochodów Giniel de Villiers jest pierwszym zawodnikiem z RPA triumfującym w tej imprezie.

Wśród motocyklistów debiutujący w imprezie zawodnik Orlen Teamu Jakub Przygoński zajął wysokie 11. miejsce, kapitan zespołu Jacek Czachor był 20. Rajdu z powodu problemów zdrowotnych nie ukończył Marek Dąbrowski.

Na dobrym 22. miejscu w klasyfikacji generalnej został sklasyfikowany Krzysztof Jarmuż jadący prywatnym motocyklem.

Wyniki końcowe 30. Rajdu Dakar:

quady:

LP:Zawodnik (kraj):Wynik:
1Josef Machacek (Czechy/Yamaha 700 Raptor)68:22.06
2Marcos Patronelli (Argentyna/Can-Am 800)strata 2:34.00
3Rafał Sonik (Polska/Yamaha 700 Raptor)7:42.34
4Hubert Deltrieu (Francja/Polaris Outlaw 525)11:13.31
5Oldrich Brazina (Czechy/Yamaha 660 Raptor)15:59.51
6Carlos Avendano (Hiszpania/Suzuki LTR 450)16:44.15
7Eric Carlini (Francja/Polaris Outlaw 525)25:10.45
8Elisabeth Kraft (Francja/Polaris Outlaw 525)26:12.39
9Olivier Pottier (Francja/Can-Am DS 650)40:20.38
10Jose Maria Pena (Hiszpania/Yamaha 700 Raptor)46:46.05

samochody:

LP:Zawodnik (kraj):Wynik:
1Giniel de Villiers (RPA/Volkswagen Touareg)48:10.57
2Mark Miller (USA/Volkswagen Touareg)strata 8.59
3Robby Gordon (USA/Hummer H3)1:46.15
4Ivar Tollefsen (Norwegia/Nissan Navara)6:04.34
5Krzysztof Hołowczyc (Polska/Nissan Navara)6:37.49
6Dieter Depping (Niemcy/Volkswagen Touareg)8:43.29
7Miroslav Zapletal (Czechy/Mitsubishi L200)11:03.08
8Leonid Nowickij (Rosja/BMW X3)13:15.13
9Guerlain Chicherit (Francja/BMW X3)14:14.49
10Nani Roma (Hiszpania/Mitsubishi Lancer)17:27.46

motocykle:

LP:Zawodnik (kraj):Wynik:
1Marc Coma (Hiszpania/KTM 690)52:14.33
2Cyril Despres (Francja/KTM 690)strata 1:25.38
3David Fretigne (Francja/Yamaha WRF 450)1:38.56
4David Casteu (Francja/KTM 690)2:17.54
5Helder Rodrigues (Portugaliaia/KTM 690)2:22.11
6Pal Anders Ullevalseter (Norwegia/KTM 690)2:25.02
7Jordi Viladoms (Hiszpania/KTM 690)2:28.29
8Frans Verhoeven (Holandia/KTM 690)2:50.39
9Henk Knuiman (Holandia/KTM 690)3:22.41
10Paulo Goncalves (Portugaliaia/Honda CRF 450X)4:12.42
11Jakub Przygoński (Polska/KTM 690)4:38.31
20Jacek Czachor (Polska/KTM 690)11:00.48
22Krzysztof Jarmuż (Polska/Honda CRF 450X)11:25.05

ciężarówki:

LP:Zawodnik (kraj):Wynik:
1Firdaus Kabirow (Rosja/Kamaz 4326-9)49:34.36
2Władimir Czagin (Rosja/Kamaz 4326-9)strata 3.39
3Gerard de Rooy (Holandia/Ginaf X2223)59.56
4Ilgizar Mardiejew (Rosja/Kamaz 4326-9)6:46.30
5Franz Echter (Niemcy/MAN TGS)7:19.41
6Andre de Azevedo (Brazylia/Tatra 815)9:31.18
7Pep Vila (Hiszpania/Mercedes 1844 AK)16:06.40
8Jordi Juvanteny (Hiszpania/MAN TGS)19:53.45
9Zoltan Szaller (Węgry/MAN M2000)20:27.01
10Marcel van Vliet (Holandia/Ginaf X2222)21:33.10