Pokazywanie postów oznaczonych etykietą SPRAWIEDLIWOŚĆ. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą SPRAWIEDLIWOŚĆ. Pokaż wszystkie posty

sobota, 24 maja 2008

Musimy ścigać Demianiuka - mówi ekspert Centrum Wiesenthala

Rozmawiał Marcin Bosacki
2008-05-23, ostatnia aktualizacja 2008-05-23 12:26

Gdybyśmy teraz tym 88-latkom jak Demianiuk dali spokojnie żyć popełnilibyśmy wielki błąd. Pokazalibyśmy społeczeństwom, zwłaszcza młodym pokoleniom, że można popełnić straszne zbrodnie i ujść kary. Spokojnie dożyć swoich dni we własnym łóżku

Zobacz powiekszenie
Fot. NATI HARNIK ASSOCIATED PRESS
22 września 1993 r. Iwan Demianiuk po uniewinnieniu przez sąd jest przewożony z izraelskiego więzienia na lotnisko, skąd odleci do swego domu w USA.
ZOBACZ TAKŻE
Marcin Bosacki: Co się stanie teraz z Johnem Demianiukiem?

Aaron Breitbart, ekspert w Centrum Szymona Wiesenthala w Los Angeles: - Mam nadzieję, że zostanie z USA deportowany. Sąd Najwyższy USA odrzucił jego apelację w tej sprawie. Właściwe drogi prawne się dla niego skończyły. Musi opuścić ten kraj.

Dokąd pojedzie?

- No właśnie. Mówimy o deportacji, nie o ekstradycji, bo jakiś kraj ma go sądzić. To ważna różnica. Deportacja oznacza, że USA nie chcą już dłużej gościć u siebie pana Demianiuka, którego uznały z uczestnika zbrodni nazistowskich. Wytoczono mu sprawę cywilną o sfałszowanie ponad pół wieku temu wniosku imigracyjnego, gdzie zataił fakt, że był strażnikiem w obozach zagłady.

Teoretycznie powinna go teraz przyjąć Ukraina, kraj jego pochodzenia. Ale może nie chcieć. Być może sam Demianiuk będzie chciał pojechać gdzie indziej, np. do Monako czy Ameryki Południowej. Możliwe też, że nie będzie go chciał nikt i zostanie tu w USA jako bezpaństwowiec bez żadnych praw. Jednak ja myślę, że gdzieś w końcu zostanie deportowany.

Dlaczego nie będzie ekstradycji do Polski, Niemiec czy na Ukrainę, gdzie prawdopodobnie popełniał zbrodnie?

- Bo żaden z tych krajów na razie nie chce go sądzić, po prostu.

A Izrael?

- Izrael też. Niedługo po swym powstaniu Izrael przyjął zasadę, że zbrodniarzy nazistowskich trzeba ścigać, ale sądzić ich powinny kraje ich pochodzenia albo te, gdzie popełnili oni przestępstwa. Izrael chciał i chce w ten sposób pokazać: nazizm i Zagłada Żydów to nie jest problem Izraela, to sprawa całego świata. Mało kto o tym wie, ale w całej historii Izraela sądzono tam tylko dwóch złapanych gdzie indziej zbrodniarzy hitlerowskich. Adolfa Eichmanna, jednego z architektów Holocaustu, schwytano w tajnej operacji w Buenos Aires w 1960 roku i przewieziono do Izraela. W 1962 roku został skazany na śmierć i powieszony.

Drugim był właśnie Demianiuk. Ale to było 20 lat temu, gdy prokuratura izraelska uważała, że to on jest sławnym oprawcą z Treblinki Iwanem Groźnym. Jednak nie było wystarczających dowodów, że tak jest. W 1993 r. sąd najwyższy Izraela go uniewinnił. Izrael nie chce go znów sądzić.

Czy Demianiuk to w końcu jest Iwan Groźny, czy nie?

- Nie wiemy tego na sto procent. Są bardzo poważne poszlaki, ale 100-procentowych dowodów brak. Ale nawet jeśli nie był w Treblince Iwanem Groźnym, to był Iwanem bardzo złym. Był członkiem zbrodniczej formacji SS. Pilnował, zapewne bił, być może zabijał więźniów kilku obozów zagłady przez kilka lat. Nie chcemy go w tym kraju.

Ale kary Demianiuk może uniknąć?

- Nie wiem, to pytanie do prokuratur Polski, Niemiec, Ukrainy. Faktem jest, że znakomita większość zbrodniarzy nazistowskich nigdy nie poniosła kary. W Niemczech ich liczbę po wojnie oceniono na 104 tysiące. Skazano tylko 6500. Czyli 93 procent niemieckich zbrodniarzy hitlerowskich uniknęło kary! Podobnie jest z nazistami innych narodowości.

Są tacy, którzy uważają, że tej garstki, która jeszcze żyje, nie ma sensu ścigać i wsadzać do więzień, bo wszyscy mają 80 i więcej lat, nie są groźni.

- Nieprawda! Uważam, że wszystkich winnych zbrodni na ludzkości i mordów na niewinnych trzeba ścigać do skutku. Wszystkich - nazistów, komunistów. Stalin i Hitler mieli ze sobą wiele wspólnego, wykonawcy ich zbrodniczych planów też.

Gdybyśmy teraz tym 88-latkom, jak Demianiuk, dali spokojnie żyć, popełnilibyśmy wielki błąd. Pokazalibyśmy społeczeństwom, zwłaszcza młodym pokoleniom, że można popełnić straszne zbrodnie i ujść kary, spokojnie dożyć swoich dni we własnym łóżku.

Dlaczego skazano tak mało nazistów?

- Cześć się skutecznie ukryła. Części niespecjalnie szukano. Po pierwszych procesach w latach 40. przyszła Zimna Wojna. Łapanie nazistów przestało być priorytetem. USA, Wielka Brytania, Francja, Rosja Sowiecka - wszyscy chcieli mieć własnych Niemców, którzy albo znali tajemnice wywiadowcze albo byli dobrymi naukowcami czy inżynierami w przemyśle zbrojeniowym. Znam wypadki, że przy wpuszczaniu ich do USA nie tylko przymykano oko na ich zbrodnicze życiorysy, ale nawet preparowano nowe, zmyślone.

Wychowałem się w South River w New Jersey. Grubo później dowiedziałem się, że to było schronienie dla dziesiątków byłych żołnierzy oddziałów białoruskich SS. Rzeczywiście - dziś tam na wielu nagrobkach widać te symbole...

Allan Ryan, były szef Biura Śledztw Specjalnych Departamentu Sprawiedliwości USA, napisał książkę o takich imigrantach - zbrodniarzach pod tytułem "Cisi sąsiedzi". Szacuje, że byłych nazistów, głównie z państw nadbałtyckich i Ukrainy, mogło przybyć po wojnie do USA nawet 10 tysięcy. To moim zdaniem przesada, ale kilka tysięcy było na pewno.

- Ilu z nich USA deportowały lub poddały ekstradycji?

W 1979 roku powstało Biuro Śledztw Specjalnych, właśnie do ścigania nazistów. Do 2005 roku odnaleziono i pozbawiono obywatelstwa 100 osób. Spośród nich ponad 50 deportowano lub, rzadziej, poddano ekstradycji. Z kilkoma, których nikt nie chciał wziąć, władze USA poszły na ugodę - zostali w Ameryce bez praw emerytalnych czy do opieki zdrowotnej. Reszta w czasie procesów umarła. To bardzo częste. Ten proces Szymon Wiesenthal nazywał "amnestią biologiczną".

Operacja Ostatnia Szansa

Centrum Szymona Wiesenthala, które od dziesiątków lat ściga zbrodniarzy hitlerowskich, w 2002 roku rozpoczęło Operację Ostatnia Szansa. Chce dzięki niej odnaleźć i postawić przed sądami ostatnich żyjących sprawców zbrodni podczas II wojny. Centrum Wiesenthala płaci za informacje do 10 tysięcy euro. Do końca ubiegłego roku otrzymało wskazówki o miejscach pobytu 488 podejrzanych, prokuratorom w 18 krajach przekazano 99 spraw.

Najwięcej odkrytych prawdopodobnych zbrodniarzy to obywatele Litwy - 199 (46 spraw w litewskiej prokuraturze), Niemiec - 87 (6 w prokuraturze) i Łotwy - 45 (13). Morderstw popełnionych na terenie Polski dotyczyło 25 przyjętych przez Centrum spraw, jednak tylko dwie przekazano pionowi śledczemu IPN. Jedna z nich dotyczy zresztą Niemki Erny Pfannstiel Wallisch, strażniczki z Majdanka, która żyje do dziś w Wiedniu.

Gdy Centrum Wiesenthala zakładało polską infolinię Operacji Ostatnia Szansa, spotkało się to z licznymi protestami. Adam Michnik pisał w czerwcu 2004 roku w "Gazecie": "To zły pomysł. Nie rozumiem logiki, która każe zabijać Żydów i logiki, która każe ścigać tylko ich zabójców".

Źródło: Gazeta Wyborcza

Demianiuk - szary żołnierz "ostatecznego rozwiązania"

Rozmawiał Marcin Wojciechowski
2008-05-23, ostatnia aktualizacja 2008-05-22 18:48

Iwan Demianiuk był żołnierzem złowieszczej formacji strażników obozowych z Trawnik pod Lublinem. Udokumentowano jego służbę w Sobiborze i na Majdanku. Ale nie udało się dowieść, że był katem z Treblinki o przydomku "Iwan Groźny" - mówi historyk Dariusz Libionka*

Zobacz powiekszenie
Fot. NATI HARNIK ASSOCIATED PRESS
22 września 1993 r. Iwan Demianiuk po uniewinnieniu przez sąd jest przewożony z izraelskiego więzienia na lotnisko, skąd odleci do swego domu w USA.


Marcin Wojciechowski: Amerykański sąd najwyższy ostatecznie pozbawił obywatelstwa Iwana Demianiuka oskarżanego o udział w Holocauście jako strażnik obozów zagłady i obozów koncentracyjnych na terenie Polski i Niemiec. Ale od 30 lat sądy w USA i Izraelu nie mogą udowodnić Demianiukowi udziału w ludobójstwie. Co wiemy o jego wojennych losach?

Dariusz Libionka: Demianiuk trafił do niemieckiej niewoli jako żołnierz Armii Czerwonej. Od października 1941 r. Niemcy zaczęli tworzyć specjalne oddziały z myślą o przygotowywanej eksterminacji Żydów, której w Generalnej Guberni nadano później kryptonim "Akcja Reinhard". Na bazę szkoleniową Oddziałów Wartowniczych Dowódcy SS i Policji w Dystrykcie Lubelskim (taka nazwa obowiązywała od marca 1942 r.) wybrano podlubelskie Trawniki. Dlatego często ten oddział określany jest jako "ludzie z Trawnik". Miejscowa ludność nazywała ich "czarnymi" - od koloru mundurów. Nazwy te przewijają się w przypadku "akcji likwidacyjnych" gett w Lublinie, Warszawie, Białymstoku, Częstochowie i dziesiątkach mniejszych miejscowości, a wreszcie podczas powstania w warszawskim getcie. Strażnicy z Trawnik służyli we wszystkich obozach zagłady na terenie GG (w Bełżcu, Sobiborze i Treblince) oraz obozach pracy dla Żydów. Czasem używano ich także do wsparcia formacji policyjnych. Ich główną rolą było jednak otaczanie gett, asysta przy deportacjach, eskorta transportów oraz eksterminacja - bądź w ramach "akcji likwidacyjnych" w gettach, bądź już w obozach zagłady. Dali się zapamiętać jako wyjątkowo brutalna formacja.

Kto służył w tych oddziałach?

- Jeńcy Armii Czerwonej niebędący Rosjanami. Głównie Ukraińcy, Łotysze, Litwini, inne narodowości ZSRR oraz volksdeutsche. Pod koniec wojny próbowano robić nabór wśród ukraińskiej ludności mieszkającej na Lubelszczyźnie. Nie przynosiło to jednak spektakularnych efektów.

Największą grupę stanowili jeńcy sowieccy. Kuszono ich lepszymi warunkami życia, wyzyskiwano nienawiść do komunizmu i Żydów. Sytuacja w obozach dla jeńców Armii Czerwonej była tragiczna. Masowo umierali z powodu chorób, głodu, brutalnego traktowania. Ochotników do oddziału w Trawnikach na początku nie informowano, jaką będą pełnić funkcję. Kuszono obietnicami, że będą strażnikami albo policjantami. Dość szybko jednak orientowali się, do czego przeznaczone są formowane z nich jednostki. Miały miejsce niesubordynacja i liczne dezercje, również w szeregach załóg obozów zagłady. Oficerami i dowódcami byli Niemcy, obcokrajowcy mogli dosłużyć się najwyżej stopnia podoficera. Sami Niemcy skarżyli się w swoich raportach, że słabo sobie radzą z dyscypliną w podległych im formacjach pomocniczych.

Co wiemy o służbie Demianiuka w oddziale z Trawnik?

- Nie znamy szczegółowych okoliczności, w jakich trafił do oddziału. Prawdopodobnie do niewoli niemieckiej wzięto go wiosną 1942 r. Nie wiemy, kiedy przeszedł przeszkolenie w Trawnikach. Z jego zachowanej karty oddziałowej wiemy, że zakończył wojnę w niemieckim obozie we Flossenbürgu (skierowano go tutaj 1 października 1943). Wiemy także, że od 2 września 1942 r. był zatrudniony w należącym do SS majątku rolnym Okszów pod Chełmem. Wiadomo, że później, 27 marca 1943 r., trafił jako strażnik do Sobiboru. Znamy numer jego karty identyfikacyjnej (1393), który był kiedyś kwestionowany przez samego Demianiuka i jego licznych obrońców jako fałszywka sowieckich służb specjalnych, ale jak się okazało, niesłusznie - występuje on w kilku znajdujących się w różnych archiwach dokumentach. Np. w raporcie znajdującym się w archiwum w Wilnie, z którego wynika, że w styczniu 1943 r. Demianiuk był strażnikiem obozu koncentracyjnego na Majdanku. Pomiędzy tymi wzmiankami jest jednak sporo luk i białych plam, które wykorzystują obrońcy Demianiuka. Z całą pewnością był on strażnikiem na Majdanku i w Sobiborze. Ale nie wiemy, co konkretnie robił. Nie ma świadków ani dokumentów.

Czy nie możemy nawet domniemywać, co może mieć na sumieniu Demianiuk?

- Wiemy, że od końca marca 1943 r. służył w obozie zagłady w Sobiborze. Ale o dziwo, jego nazwisko czy twarz nie zostały zapamiętana przez byłych więźniów. A przeżyła ich spora grupa, bo w Sobiborze doszło do powstania i udanej ucieczki, którą przeżyło kilkadziesiąt osób. Może to świadczyć na korzyść Demianiuka, że nie był aktywnym katem. Z kolei gdy w latach 70. sprawa Demianiuka stała się po raz pierwszy głośna w USA, rozpoznano go jako kata Treblinki o pseudonimie "Iwan Groźny". Ale nie ma dokumentów potwierdzających obecność Demianiuka w Treblince. Istnieją natomiast poważne przesłanki, że za tym pseudonimem krył się ktoś inny. Dlatego sąd najwyższy Izraela ostatecznie uniewinnił go z zarzutu ludobójstwa w 1993 r. W archiwach sowieckich znaleziono zeznanie z 1949 r. kolegi Demianiuka, który był z nim w Trawnikach i potem w Sobiborze. Mówi on, że Demianiuk bardzo dobrze wywiązywał się z powierzonych mu obowiązków. I że brał udział w akcjach likwidacyjnych wokół obozu - konwojowaniu Żydów, wyłapywaniu ich podczas likwidacji okolicznych gett. Ale jest to w zasadzie jedyne świadectwo dotyczące bezpośrednio czynów Demianiuka. Jego nazwisko nie pada w czasie procesu innych strażników z Trawnik, który odbył się w ZSRR w latach 60., choć skazano na karę śmierci kilkunastu innych strażników z Sobiboru. Zastanawiające jest to, że Demianiuk nie próbował porzucić służby jak wielu jego kolegów decydujących się na dezercję. On trwał, co przemawia na jego niekorzyść.

Czy sam fakt służby w tym oddziale nie wystarczy, by uznać Demianiuka za zbrodniarza wojennego?

- W ZSRR pewnie takie zastosowano by kryterium. Ale w Europie Zachodniej już nie. W latach 70. w Hamburgu wszczęto śledztwo w sprawie niemieckiego komendanta Obozu Szkoleniowego w Trawnikach, SS-Hauptsturmführera Karla Streibla. Trwało 3,5 roku. Streibel został ostatecznie uniewinniony, bo nie udowodniono mu bezpośredniego udziału w ludobójstwie. To smutny paradoks, bo nie ma żadnej wątpliwości, że oddziały szkolone w Trawnikach brały bezpośredni udział w wymordowaniu 1,5 mln Żydów z Generalnym Gubernatorstwie. Więcej, formacja ta została specjalnie stworzona do czynnego uczestnictwa tej akcji. Ale niemieckiemu sądowi nie wystarczyło to do skazania Streibla. Generalnie wyroki dla członków tego typu formacji wydawane w Niemczech były znacznie łagodniejsze niż w ZSRR, czy Polsce.

Czy jest szansa na to, że w archiwach są dokumenty wnoszące coś nowego do sprawy Demianiuka?

- W Polsce już chyba nie. W latach 60. w sprawie strażników z Trawnik prowadzono dochodzenie w Lublinie, ale nazwisko Demianiuka nie wypłynęło. Udowodnienie, że to on był "Iwanem Groźnym" obsługującym komorę gazową w Treblince, wydaje się dziś mało prawdopodobne. Ale mogą wyjść na jaw dokumenty mówiące więcej o wojennej działalności Demianiuka w Sobiborze lub na Majdanku. Wątpię jednak, by stało się to za jego życia. On ma już 88 lat.

Czy w archiwach b. ZSRR mogą znajdować się jakieś niespodzianki w tej sprawie?

- Raczej nie, ale wciąż trzeba prowadzić poszukiwania. Ta część archiwów jest już dostępna dla historyków i była badana np. przez amerykańskiego historyka Petera Blacka z waszyngtońskiego Muzeum Holocaustu. Sprawa Demianiuka wyszła na jaw już w latach 70. Gdyby sowieci mieli na jego temat coś ciekawego, przecież by to ogłosili. Byłoby im na rękę udowodnienie, że USA przyznało obywatelstwo b. zbrodniarzowi hitlerowskiemu.

Wcześniej, mimo że znana była rola oddziałów z Trawnik w prześladowaniach Żydów w GG, nie prowadzono bardziej gruntownych badań na ten temat. Sytuację zmienił dopiero proces Demianiuka - wówczas zainteresowanie tą formacją ze strony historyków wzrosło. W 1993 r. ukazała się jedyna polska praca na ten temat autorstwa Marii Wardzyńskiej. Obawiam się, że sprawę Demianiuka pomoże nam wyjaśnić jedynie szczęśliwy traf, ale wcale nie musi nastąpić to szybko.



*Dr Dariusz Libionka pracuje w Centrum Badań nad Zagładą Żydów Instytutu Filozofii i Socjologii PAN oraz w Państwowym Muzeum na Majdanku. Jest naczelnym redaktorem rocznika "Zagłada Żydów. Studia"

piątek, 25 kwietnia 2008

Więzień umiera na wolności

Iwona Hajnosz, Jarosław Sidorowicz, Kraków
2008-04-25, ostatnia aktualizacja 2008-04-24 21:10

Rumun Claudiu Crulic to niejedyny aresztant, którego w agonalnym stanie przewieziono do szpitala, żeby tam umarł

Zobacz powiekszenie
Fot. Grazyna Makara / AG
Curlic we wrześniu trafił do aresztu na Montelupich, bo był podejrzany o kradzież portfela z kartami kredytowymi sędziemu
Opowiada nasz informator: - Pod koniec 2004 r. do aresztu na Montelupich w Krakowie trafił Ukrainiec. Wychowawca nie rozpracował atmosfery w celi. Współosadzeni trzy dni znęcali się nad nim. Na siłę poili go wodą wymieszaną z chemikaliami, m.in. pastą do zębów. Nie pozwalali mu korzystać z toalety. Cały spuchł, doszło do zmian neurologicznych. Nie podnosił się z łóżka. Wychowawcy nie reagowali. Dopiero jak stracił przytomność, zaczęli działać. Do sądu pojechał goniec z wnioskiem o uchylenie aresztu i pod drzwiami czekał na decyzję. Jak tylko zapadła, przewieźli go do cywilnego szpitala. Przeżył.

Podejrzanego w sprawie gospodarczej 29-letniego Pawła K. (imię zmienione na prośbę rodziny) osadzono na Montelupich w październiku 2003 r. Cierpiał na dolegliwości wątroby. - Słał do mnie błagalne listy, by wyciągnąć go z aresztu - mówi poseł Jan Widacki, wtedy adwokat K. - Chciałem, żeby go umieszczono w szpitalu na wolności, myślałem, że argumenty są mocne. Okazałem się bezsilny.

Pawłowi K. uchylono areszt, gdy był w agonii. - Syn 16 lat chorował na wątrobę, wystarczyło spojrzeć na niego, żeby dostrzec, że jest źle. Do wolnościowego szpitala trafił dopiero, gdy stracił przytomność, na cztery dni przed śmiercią. Tam też dostarczyli mu postanowienie o uchyleniu aresztu. Przynajmniej przez cztery dni był wolnym człowiekiem - opowiada matka. Rodzina do dziś walczy w sądach o odszkodowanie.

- Sądziłem, że ta historia nauczy czegoś służby więzienne i sędziów. Przypadek Crulica pokazuje, że wniosków nie wyciągnięto - mówi Widacki.

- W przypadku Crulica prokuratura i służba więzienna prowadzą postępowanie wyjaśniające, ale dlatego, że historia była drastyczna, a potem opisana przez prasę - mówi nasz rozmówca związany z więziennictwem.

Inny dodaje: - Jeśli chory z aresztu lub więzienia umiera w cywilnym szpitalu, nie wdraża się postępowania w stosunku do pracowników. To stara sztuczka, którą wszyscy znają. Do sądu idzie wniosek o szybkie uchylenie aresztu, a człowieka w ostatniej chwili wiezie się poza mury.

Liczba więźniów, którzy umierają tuż po wywiezieniu z więzień do cywilnych szpitali, wzrasta. Według statystyk Służby Więziennej w 2004 r. było ich 19. A w 2007 - aż 36. W ciągu ostatnich czterech lat - w sumie blisko 100.

- Żadne przepisy nie nakładają na SW obowiązku postępowań w przypadku zgonu "wolnego człowieka", czyli po uchyleniu aresztu czy decyzji o udzieleniu przerwy w wykonaniu kary - mówi Luiza Sałapa, rzecznik prasowy Zarządu Służby Więziennej.

Dlaczego rośnie liczba więźniów umierających z powodu ciężkich chorób?

Paweł Moczydłowski, szef więziennictwa w latach 1990-94, socjolog, ekspert ds. więziennictwa Open Society Institute w Budapeszcie, wyjaśnia: - Oficjalnie w więzieniach pracuje 800 lekarzy, w praktyce na całych etatach jest góra 80. Reszta wpada tylko po to, żeby wziąć pieniądze za cząstkę etatu. Szpital więzienny to nie miejsce, z którym się identyfikują, często zresztą uważają, że nie ma po co się wysilać, żeby takich leczyć.

Lekarz, który sam spędził w areszcie kilka miesięcy: - Poczułem się źle. Poprosiłem o ekg. Najpierw usłyszałem, że to nie sanatorium. W końcu zrobili, ale wydruk odczytać musiałem sam, bo lekarz z aresztu wyglądał, jakby widział go pierwszy raz w życiu.

W ostatnich czterech latach ok. 350 więźniów zmarło z przyczyn naturalnych - jak określają to władze więziennictwa. - Z dużym prawdopodobieństwem to również są zgony z powodu zaniedbanych chorób. Brak troski o zdrowie więźniów to norma. Winę ponoszą też populistyczni politycy, którzy jeszcze niedawno przekonywali, że takim nic się nie należy, a Służba Więzienna tego słuchała i traktowała osadzonych źle - dodaje Moczydłowski.

Dziś Służba Więzienna ma ujawnić raport w sprawie śmierci Claudiu Crulica, który 18 stycznia zmarł w krakowskim szpitalu po kilkutygodniowej głodówce w areszcie na Montelupich. Miał zapalenie płuc i mięśnia sercowego. Uchylono mu areszt, ale lekarze ze szpitala MSWiA, gdzie trafił, nie byli w stanie go już uratować.

Jakie błędy wytknie raport? Mogło być też tak, że przy przenoszeniu z celi do celi informacja o głodówce nie była przekazywana. - A już po tygodniu głodówki, gdy człowiek traci od trzech do pięciu kilogramów, powinien iść do izolatki, żeby obserwować spadek wagi. Po stracie siedmiu kilogramów powinna być decyzja o przymusowym dokarmianiu - mówi nasz informator. - Ale żeby kogoś dać do izolatki, trzeba opinii psychologa, a to już jest kłopot. Po co sobie dokładać obowiązków, skoro można kogoś przydzielić do wieloosobowej celi i liczyć, że ktoś go tam namówi do jedzenia. Rumun w hierarchii więziennej stoi nisko. Dlatego nikt się nim nie przejął. Włącznie z ambasadą Rumunii.

Po śmierci Crulica odwołano wiceszefa SW gen. Pawła Nasiłowskiego. Kolejne dymisje spodziewane są na Montelupich.

Źródło: Gazeta Wyborcza

Sądowy sekretarz zarobi więcej od sędziego

Grażyna Ordak 25-04-2008, ostatnia aktualizacja 25-04-2008 07:45

Główny księgowy sądu będzie miał wyższą pensję niż jego prezes. Kierowniczka sekretariatu zarobi więcej od młodego sędziego. Resort sprawiedliwości proponuje znaczącą podwyżkę uposażeń urzędników sądowych oraz prokuratorskich.

autor zdjęcia: Bartosz Jankowski
źródło: Fotorzepa

Średnio wzrosną one po ok. 154 zł w sądach i po 198 zł w prokuraturze. Ministerstwo przygotowało projekt rozporządzenia w sprawie stanowisk i szczegółowych zasad wynagradzania urzędników i innych pracowników sądów i prokuratury oraz odbywania stażu urzędniczego w wymiarze sprawiedliwości.

Ile zapłacą w sądzie

Na samodzielnych stanowiskach, do których należy m.in. dyrektor sądu, główny księgowy czy kierownik finansowy, stawka wynagrodzenia zasadniczego może wahać się od 1,8 tys. do 7 tys. zł. Na stanowiskach specjalistycznych, np. głównego specjalisty, rewidenta czy archiwisty, maksymalna pensja zasadnicza może wynieść 5,2 tys. zł.

Wspomagającym pion orzeczniczy, czyli sekretarzom sądowym czy protokolantom, wynagrodzenie wolno będzie ustalić od 1,5 tys. do 4650 zł. Do tego dochodzą dodatki za stanowisko lub funkcję. Według projektu jego mnożnik dla stanowisk samodzielnych może wynieść nawet 2, a jest liczony od minimalnego wynagrodzenia za pracę (maksymalnie będzie to więc 2252 zł).

4650 zł wyniesie maksymalna pensja na stanowisku wspomagającym pion orzeczniczy, np. starszego sekretarza

– Nie mamy nic przeciwko podwyżkom dla urzędników i pracowników sądu. Podobno jednak w budżecie nie ma pieniędzy na wyższe uposażenia sędziów, więc propozycja resortu tak znaczącego wzrostu wynagrodzeń dla personelu pomocniczego jest irytująca – mówi pragnący zachować anonimowość sędzia. Teraz sędzia sądu rejonowego, który rozpoczyna pracę (nie ma dodatku stażowego i nie pełni w sądzie żadnej funkcji), zarabia ok. 4,9 tys. zł. Po podwyżce dla urzędników jego niewiele starsza koleżanka zatrudniona jako sekretarz sądowy będzie mogła pochwalić się nawet wyższymi dochodami.

Tabele wynagrodzeń

Rozporządzenie ministra sprawiedliwości z 31 lipca 2003 r. w sprawie stanowisk i szczegółowych zasad wynagradzania urzędników i innych pracowników sądów i prokuratury oraz odbywania stażu urzędniczego (DzU nr 143, poz. 1399 ze zm.) tabele wynagrodzenia zasadniczego urzędników sądów i prokuratury wiąże z kategorią ich zaszeregowania. Dyrektor sądu apelacyjnego ma ją ustaloną między XVIII a XXI pozycją. Oznacza to, że maksymalnie może teraz zarabiać od 4 tys. do 5350 zł. Jego dodatek funkcyjny to maksymalnie 200 proc. najniższego wynagrodzenia zasadniczego. Dla innych pracowników wymiaru sprawiedliwości niebędących urzędnikami maksymalna XII pozycja to pensja do 1440 zł miesięcznie.

Po co to wszystko

Proponowane rozwiązania mają uporządkować podział na stanowiska przewidziane dla urzędników i innych pracowników zgodnie ustawą o pracownikach sądów i prokuratur. Przypisują im też odpowiednie stawki wynagrodzeń. Stanowiska urzędnicze dzielą się na: samodzielne, specjalistyczne i wspomagające pion orzeczniczy oraz piony finansowy, gospodarczy, kadr i administracyjny.

Inni pracownicy obejmują stanowiska pomocnicze (sekretarka, woźny, goniec) i stanowiska obsługi technicznej i gospodarczej.

Waldemar Żurek, rzecznik prasowy Stowarzyszenia Sędziów Polskich Iustitia

Niewątpliwie pracownicy sądów powinni zarabiać lepiej, ale propozycja ministerialna stawia na głowie cała hierarchię organizacyjną, zawodową i finansową sądów i prokuratur. Paradoksalnie personel pomocniczy będzie zarabiał tyle samo, a nawet więcej niż sędziowie. Błędem jest także zobowiązanie wielu pracowników do uzupełnienia wykształcenia do wyższego. Niejednokrotnie dziś znacznie bardziej cenieni są pracownicy dysponujący wykształceniem średnim, za to ze znakomicie opanowaną sztuką protokołowania, aniżeli absolwenci wyższych uczelni z trudem odnajdujący litery na klawiaturze komputera i często traktujący sąd jako mało znaczący epizod na swojej drodze zawodowej. Nie wykluczam, że tak wysokie podwyżki są zasługą silnych związków zawodowych tych grup pracowników i postawią pod znakiem zapytania obiecane jeszcze w styczniu tego roku przez Ministerstwo Sprawiedliwości 2600 etatów referendarzy i asystentów sędziego.

Źródło : Rzeczpospolita

Jak strażnicy ukrywają śmierć aresztantów

Chory więzień trafia do szpitala, gdy umiera

100 więźniów zmarło w 4 lata. Gdzie? W Polsce

100 więźniów zmarło w 4 lata. Gdzie? W Polsce. Strażnicy dość często wysyłają ciężko chorych więźniów do normalnych szpitali. Robią to jednak w ostatniej chwili. Jeśli chory tam umrze, strażnicy pozbywają się problemu. Człowiek traci życie, ale... w szpitalu to nic dziwnego, a więzienie nie musi pisać raportów o przyczynach jego śmierci.

Śmierć Rumuna prowadzącego głodówkę w krakowskim areszcie może być jednym z kilku podobnych przypadków. Claudio Crulic nie jadł na znak protestu. Uważał, że jest niewinny. Nikt go jednak nie słuchał. Więzień trafił do szpitala w stanie agonii. Lekarze nie mogli go już uratować.

Dziennikarze "Gazety Wyborczej" opisali kilka innych przykładów skandalicznego traktowania więźniów. Jeden z informatorów mówi im: "Pod koniec 2004 r. do aresztu na Montelupich w Krakowie trafił Ukrainiec. Współosadzeni trzy dni znęcali się nad nim. Na siłę poili go wodą wymieszaną z chemikaliami, m.in. pastą do zębów. Nie pozwalali mu korzystać z toalety. Cały spuchł, doszło do zmian neurologicznych. Nie podnosił się z łóżka. Wychowawcy nie reagowali. Dopiero jak stracił przytomność, zaczęli działać. Do sądu pojechał goniec z wnioskiem o uchylenie aresztu i pod drzwiami czekał na decyzję. Jak tylko zapadła, przewieźli go do cywilnego szpitala. Przeżył.

Pawłowi K., choremu na wątrobę, uchylono areszt, gdy był w agonii. "Do wolnościowego szpitala trafił dopiero, gdy stracił przytomność, na cztery dni przed śmiercią. Tam też dostarczyli mu postanowienie o uchyleniu aresztu. Przynajmniej przez cztery dni był wolnym człowiekiem" - opowiada matka Pawła K.

"Jeśli chory z aresztu lub więzienia umiera w cywilnym szpitalu, nie wdraża się postępowania w stosunku do pracowników. To stara sztuczka, którą wszyscy znają. Do sądu idzie wniosek o szybkie uchylenie aresztu, a człowieka w ostatniej chwili wiezie się poza mury" - mówi reporterom "GW" jeden ze strażników więziennych..

Liczba więźniów, którzy umierają tuż po wywiezieniu z więzień do cywilnych szpitali, wzrasta. Według statystyk Służby Więziennej w 2004 r. było ich 19. A w 2007 - aż 36. W ciągu ostatnich czterech lat - w sumie blisko 100.

sobota, 29 marca 2008

Scenariusze dla TV w laptopie Ziobry? Ministerstwo nie potwierdza

jg, PAP
2008-03-29, ostatnia aktualizacja 2008-03-29 12:59

ABW nie przedstawiła jeszcze wyników analizy laptopów b. ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry i jego asystenta, nie znamy ich zawartości - powiedział rzecznik prasowy resortu Grzegorz Żurawski.

Zobacz powiekszenie
Fot. Wojciech Surdziel / AG
Laptop Zbigniewa Ziobry
ZOBACZ TAKŻE
Według RMF FM, które powołuje się na nieoficjalne informacje, w laptopie Ziobry znaleziono scenariusze programów dla telewizji publicznej. Podobno część plików już odczytano.

Zdaniem RMF FM, laptop zawiera skrypty z programów publicystycznych z rozpisaniem na role. Jeden z dokumentów to podobno wstępny scenariusz programu o służbie zdrowia. Jak podaje radio, mimo uszkodzeń twardego dysku, w ciągu dwóch tygodni zostanie odczytana praktycznie cała zawartość laptopa.

Z kolei według Radia ZET część dokumentów dotyczy zatrzymania doktora Mirosława G. "Dokumenty mają charakter instrukcji. Jak opisywać sprawę, czy nawet jak w telewizji pokazywać moment zatrzymania Mirosława G. przez CBA" - podało Radio ZET, powołując się na anonimowego informatora.

"W żaden sposób nie możemy odnieść się do doniesień medialnych, nie wiemy skąd się wzięły i na jakiej podstawie dziennikarze otrzymali takie informacje" - powiedział Żurawski.

Rzecznik potwierdził, że resort sprawiedliwości jako właściciel sprzętu, zlecił ABW analizy techniczne. Jak powiedział, "laptopy są tam wysłane po to, żeby sprawdzić czy nie były na nich przechowywane tajne informacje oraz jak doszło do uszkodzeń, tzn. czy są nieumyślne, czy celowe".

Żurawski powiedział, że dyrektor generalny MS Wojciech Kijowski, który odpowiada za sprzęt powierzony pracownikom, na podstawie analizy podejmie decyzję, czy potraktuje tę sprawę jako przestępstwo, czy łagodnie.

"Jeżeli okaże się, że laptopy były zniszczone celowo, lub były na nich przechowywane tajne dane bez odpowiedniego certyfikatu, to są zapisy w prawie, które wskazują na to, że jest to przestępstwo" - mówił.

W wypadku popełnienia przestępstwa - jak powiedział rzecznik - dyrektor generalny MS będzie mógł złożyć zawiadomienie do prokuratury. "Nie róbmy z tego sensacji, bo to jest decyzja Kijowskiego" - podkreślił. "Bierze za nią pełną odpowiedzialność, więc nie zrobi tego pochopnie, bo do niego też mogą być pretensje natury procesowej" - wyjaśnił.

Żurawski powiedział, że ABW przedstawi resortowi wyniki analizy w ciągu "najbliższych tygodni".

Rzeczniczka ABW Katarzyna Koniecpolska-Wróblewska nie chciała komentować doniesień medialnych, tłumacząc się tym, że "procedura badania jest w toku i nie udziela nikomu żadnych informacji".

"Nie będziemy ustosunkowywać się do żadnych doniesień prasowych na ten temat; trudno powiedzieć kiedy procedura się zakończy" - powiedziała.

czwartek, 21 lutego 2008

Właściwa osoba na właściwym miejscu

Stanisław Rymar 21-02-2008, ostatnia aktualizacja 21-02-2008 07:36

Minister Ćwiąkalski prowadzi politykę z umiarem, wyczuciem, bez agresji i, co chyba najważniejsze, w porozumieniu z autorytetami prawniczymi – uważa były prezes Naczelnej Rady Adwokackiej Stanisław Rymar

Zbigniew Ćwiąkalski
autor zdjęcia: Seweryn Sołtys
źródło: Fotorzepa
Zbigniew Ćwiąkalski

Przyglądam się bardzo uważnie rządowi premiera Donalda Tuska, z przyczyn oczywistych ze szczególnym uwzględnieniem działalności ministra Zbigniewa Ćwiąkalskiego. Przede wszystkim chciałbym wyrazić wielkie uznanie dla nowego ministra sprawiedliwości.

Przyjmując ministerialną tekę, podjął się niezwykle trudnego zadania przede wszystkim dlatego, że nie miał doświadczenia administracyjnego. Był znakomitym wykładowcą akademickim, profesorem prawa oraz czynnym adwokatem, a teraz wszedł w rolę, do której musi się dostosowywać, której tak naprawdę dopiero się uczy. I muszę przyznać, że robi to naprawdę dobrze.

Nie lekceważy środowisk

Już po tych trzech miesiącach da się bowiem zauważyć, że minister Ćwiąkalski prowadzi politykę państwową w zakresie wymiaru sprawiedliwości tak, jak powinno się ją prowadzić, czyli z umiarem, wyczuciem, bez agresji i, co chyba najważniejsze, w porozumieniu z autorytetami prawniczymi, na których doświadczeniu i dobrej woli minister nie obawia się polegać.

Tego właśnie zdecydowanie brakowało poprzednikowi, który lekceważył opinie środowisk prawniczych, z góry zakładając, że są podyktowane interesem poszczególnych korporacji. Tymczasem było i jest całkiem inaczej. Adwokatura zawsze była propaństwowa. Zawsze zależało jej na tym, by państwo i wymiar sprawiedliwości funkcjonowały w interesie obywatela. I zawsze z tą właśnie myślą, my, adwokaci formułowaliśmy nasze opinie. W tej chwili zaś widzę, że rząd i minister sprawiedliwości postępuje właśnie tak, by wymiar sprawiedliwości służył człowiekowi.

Co do konkretnych rozwiązań, proponowanych przez ministra Ćwiąkalskiego, z pewnością na uwagę zasługuje najnowsza propozycja, opisywana niedawno przez „Rzeczpospolitą”, dotycząca wprowadzenia limitów przyjęć na aplikacje adwokackie, radcowskie i notarialne.

To bardzo dobry pomysł oparty na racjonalnym podejściu, które na pierwszym miejscu stawia dobro klienta. Minister Ćwiąkalski za pomocą ograniczenia dostępu do zawodów prawniczych chce zapewnić obywatelowi jak najlepszą pomoc prawną, nie narażać go na dodatkowe szkody spowodowane wadliwą i często szkodliwą poradą prawną.

Niezależny politycznie

Nie chciałbym natomiast oceniać kluczowego pomysłu, jakim jest projekt oddzielenia funkcji ministra sprawiedliwości i prokuratora generalnego. Istnieje bowiem wiele rozbieżnych opinii dotyczących trafności tego rozwiązania. Pamiętam dobrze argumentację, którą uzasadniano połączenie tych stanowisk za czasów ministra Aleksandra Bentkowskiego, a która mówiła o odpolitycznieniu stanowiska prokuratora. W tej chwili zaś te same argumenty są używane jako przemawiające za rozdziałem tychże funkcji. Nie jestem do końca przekonany, czy wydzielenie funkcji prokuratora generalnego uchroni go od nacisków politycznych.

Obecnego ministra sprawiedliwości różni od poprzednika także to, że nie jest zależny politycznie. Nie widać w jego wypowiedziach i decyzjach politycznego zacięcia. Nic dziwnego, wszak Zbigniew Ćwiąkalski to człowiek o dużym autorytecie własnym, o wypracowanej przez lata pozycji zawodowej, człowiek, który nie czuje potrzeby podbudowywania swego autorytetu związkami z konkretnymi politykami czy działaniami na rzecz partii politycznej. On robi to, co robi, po prostu dla dobra wymiaru sprawiedliwości i dla dobra państwa. Tak jak powinno się postępować w publicznej służbie.

Laptop nie był aż tak ważny

Jedynym błędem, który zaobserwowałem w dotychczasowym zachowaniu ministra sprawiedliwości, była słynna sprawa uszkodzonego laptopa Zbigniewa Ziobry. Z całą pewnością nie było to na tyle ważne wydarzenie, by wymagało zainteresowania i interwencji samego szefa resortu sprawiedliwości.

Biorąc pod uwagę fakt, że minister Ćwiąkalski trzy miesiące temu objął funkcję, której ciągle jeszcze się uczy, można przypuszczać, że wraz z upływającym czasem jego działalność będzie coraz sprawniejsza i skuteczniejsza, w miarę jak coraz dokładniej będzie poznawał mechanizmy administracji państwowej. Jeżeli przy tym pozostanie wierny ideałom służenia państwu, wymiarowi sprawiedliwości i działania w interesie obywatela, ma szansę stać się jednym z najlepszych ministrów sprawiedliwości. Już teraz jednak mogę z całą odpowiedzialnością stwierdzić, że jest właściwą osobą na właściwym stanowisku.

— not. k.b.

Mec. Stanisław Rymar jest wiceprzewodniczącym Trybunału Stanu, do listopada ubiegłego roku pełnił funkcję prezesa Naczelnej Rady Adwokackiej
Źródło : Rzeczpospolita

sobota, 16 lutego 2008

Prezydent ostatnią szansą Polaka z Exeter

cheko, PAP
2008-02-16, ostatnia aktualizacja 2008-02-16 07:39

Jeżeli zawiodą wszystkie inne możliwości, Jakub T., Polak skazany przez brytyjski sąd za gwałt na Brytyjce, może zwrócić się do prezydenta o ułaskawienie. Specjaliści twierdzą, że prawo na to pozwala - pisze "Życie Warszawy".

Zobacz powiekszenie
Fot. Tomasz Kaminski / AG
Jakub T. w sądzie w Poznaniu
SONDAŻ
Czy prezydent powinien ułaskawić Jakuba T.?

Tak, Polak jest niewinny, a wyrok sądu to jakaś pomyłka
Nie, sąd wydał wyrok, a miejsce gwałcicieli jest w więzieniu
Nie mam zdania w tej sprawie

- Taka możliwość od strony formalnej wchodzi w grę. Ale dopóki "piłka w grze", za wcześnie przesądzać, czy wystąpimy o ułaskawienie - mówi "ŻW" mec. Mariusz Paplarczyk, jeden z polskich obrońców studenta z Poznania skazanego przez sąd w Exeter na podwójne dożywocie za gwałt i uszkodzenie ciała 48-letniej Brytyjki.

Radca królewski zadecyduje o apelacji

Po ewentualnych staraniach o łaskę będzie można się zastanawiać, kiedy wyrok w sprawie Jakuba T. będzie prawomocny. Teraz - jak mówi mec. Paplarczyk - kluczowa jest decyzja dotycząca wniesienia apelacji, którą w brytyjskim systemie prawnym stosuje się niezwykle rzadko. O tym, czy apelacja będzie, zdecyduje brytyjski radca królewski Andrew Langdon. - Brytyjski obrońca sporządzi apelację w tej sprawie tylko wtedy, gdy dostrzeże, że sąd w Exeter popełnił błąd w prawie, w procedurze albo odnoszący się do wysokości kary - wyjaśnia mec. Paplarczyk. Jak ocenia, decyzja o ewentualnej apelacji może zapaść w ciągu najbliższych dwóch tygodni.

Kruszyński: Prezydent może zastosować prawo łaski

Jeżeli nie uda się nic wskórać przed brytyjskim sądem i wyrok zostanie utrzymany, jedyną szansą Polaka będzie prezydencka łaska. - Po uprawomocnieniu się wyroku Jakub T. może się o nią ubiegać - przyznaje profesor Piotr Kruszyński, karnista z Uniwersytetu Warszawskiego. - Jakub jako obywatel Polski może starać się o ułaskawienie, natomiast prezydent może skorzystać ze swoich prerogatyw i gdy uzna, że zaszły szczególne okoliczności, zastosować wobec niego prawo łaski - dodaje mec. Paplarczyk.

Dwunastu gniewnych ludzi

Jak student, który od początku nie przyznaje się do winy, mógłby przekonać prezydenta, że zasługuje na łaskę? Według naszych rozmówców, istotne może być to, że Polak został uznany winnym przez sędziów przysięgłych - instytucję zupełnie nieznaną w naszym systemie prawnym i przez naszych prawników krytykowaną. - Z 12 gniewnych ludzi niełatwo zrobić sprawiedliwych - komentuje ironicznie Paplarczyk. - Sędziowie przysięgli zawsze są zagadką - dodaje prof. Kruszyński.

piątek, 15 lutego 2008

25 lat dla "Krakowiaka" i "Oczki"

2008-02-13 14:39
Na 25 lat więzienia skazał w środę Sąd Okręgowy w Katowicach Janusza T., ps. Krakowiak w najważniejszym procesie jego grupy. Zgodnie z wyrokiem, będzie on mógł się ubiegać o warunkowe przedterminowe zwolnienie najwcześniej po 20 latach.


Komentarz audioPosłuchaj: Wyrok ws. Krakowiaka
Zgodnie z orzeczeniem, dopiero po 30 latach może wyjść na wolność skazany na dożywocie Zdzisław Ł., ps. Zdzicho, uważany za egzekutora gangu. Karę 25 lat więzienia sąd wymierzył byłemu szefowi mafii szczecińskiej Markowi M., ps. Oczko, za zlecenie ludziom "Krakowiaka" zabójstwa konkurenta na Wybrzeżu.

Pozostałym 28 oskarżonym sąd wymierzył kary od 3,5 roku w zawieszeniu do 10 lat bezwzględnego pozbawienia wolności. Wyrok w zawieszeniu dostał jedynie Andrzej K., który przyznał się do większości zarzutów i szczegółowo opisał popełniane przez siebie i dawnych kompanów przestępstwa.

Zakończony proces był jedną z największych w Polsce spraw przeciwko zorganizowanej przestępczości. Oskarżeni odpowiadali za najpoważniejsze przestępstwa - m.in. cztery zabójstwa, rozboje, handel bronią i narkotykami. Sprawa toczyła się przed katowickim sądem siedem lat. Jej akta liczą 184 tomy, przed sądem przesłuchano 180 świadków, w tym czterech świadków koronnych.

Akt oskarżenia opisuje 57 zarzutów, od niektórych oskarżeni zostali uniewinnieni. Sam wyrok, bez uzasadnienia, sędzia Grażyna Łukaszewicz odczytywała przez dwie godziny, w tym same zarzuty - przez godzinę. Orzeczenie jest nieprawomocne. Część obrońców zapowiadała, że zwróci się o pisemne uzasadnienie i rozważy apelację.

"Krakowiak", który na początku procesu groził sądowi, środowego orzeczenia wysłuchał ze spokojem, podobnie jego kompani. Prokurator domagał się dla niego dożywocia, z zastrzeżeniem, że o zwolnienie mógłby on się starać po 50 latach. Podobnej kary oskarżyciel żądał dla "Zdzicha".

W środowym wyroku sąd potwierdził, że Janusz T. założył i kierował związkiem przestępczym o charakterze zbrojnym. Tylko za to przestępstwo dostał 5 lat więzienia. Karę 25 lat pozbawienia wolności sąd wymierzył mu za przyjęcie od "Oczki" zlecenia zabójstwa Białorusina Wiktora F. Do zbrodni tej doszło w 1997 r. Do F. strzelał "Zdzicho" - wynika z ustaleń prokuratury i sądu. Zdzisław Ł. został za tę zbrodnię skazany na dożywocie, "Oczko" - na 25 lat więzienia za jej zlecenie.

Drugie dożywocie sąd wymierzył "Zdzichowi" za mord na właścicielu kantoru w Przemyślu w 1997 roku, zaś od dokonania w tym samym roku kolejnego morderstwa, na inkasencie krakowskiej firmy "Rovita", uniewinnił oskarżonego.

Za zabójstwo - właściciela kantoru ze Stalowej Woli - odpowiadał przed sądem także "Krakowiak". Sąd uniewinnił go z tej zbrodni. Janusz T. usłyszał jednak słowo "winny" przy większości postawionych mu zarzutów, chodzi m.in. o zlecanie podwładnym przestępstw, przede wszystkim napadów rabunkowych.

Nie wiadomo, jakimi motywami kierował się sąd wydając taki wyrok - uzasadnienie orzeczenia było tajne ze względu na zeznania świadków koronnych.

Liczący ponad 300 stron akt oskarżenia w głównym procesie gangu "Krakowiaka" katowicka prokuratura przesłała do sądu w czerwcu 2000 r. Wcześniej w śledztwie przesłuchano ponad 600 świadków. Proces ruszył w lutym 2001 roku w specjalnie przygotowanej sali na terenie koszar policji w Katowicach. Wtedy na ławie oskarżonych zasiadło 36 osób. Jeden z oskarżonych w trakcie procesu zmarł, sprawy czterech innych wyłączono do odrębnych postępowań.

Wiele rozpraw było utajnionych ze względu na zeznania świadków koronnych, dzięki którym policji i prokuraturze udało się rozbić gang i poznać jego strukturę. W procesie zeznawało czterech świadków koronnych - dwóch do sprawy gangu "Krakowiaka" i dwóch, którzy uzyskali ten status w innych procesach, m.in. Jarosław S., ps. Masa.

Proces od początku napotykał na wiele trudności, dwa razy musiał być rozpoczynany od początku. Po raz pierwszy został zawieszony już po dwóch rozprawach w lutym 2001 r. Główny oskarżony zachowywał się wtedy jak osoba chora psychicznie. Po awanturach, jakie wywoływał na sali rozpraw, został skierowany na badania. Janusz T. trafił na krótko do szpitala psychiatrycznego przy Areszcie Śledczym we Wrocławiu. Po kilku tygodniach lekarze uznali, że nic nie stoi na przeszkodzie, by mógł odpowiadać przed sądem. Po wznowieniu sprawy prokurator po raz drugi odczytał akt oskarżenia w lipcu 2001 roku.

W 2003 r. okazało się, że jeden z czterech świadków koronnych w tej sprawie - Włodzimierz C. założył własny gang, specjalizujący się w porwaniach dla okupu. C. stracił status świadka koronnego, wznowiono zawieszone przeciwko niemu śledztwo, a później oskarżono i skazano.

Bez większych przeszkód sprawa toczyła się do 2004 r. Wtedy zachorowała ławniczka. Powstał poważny problem, bo drugi ławnik, zapasowy, półtora roku wcześniej zrezygnował z uczestniczenia w rozprawach i wyjechał za granicę. Trzeba było wylosować nowy skład ławników i powtórzyć ponad 130 rozpraw. Po wylosowaniu nowego składu orzekającego proces wznowiono w styczniu 2005 r.

Gang "Krakowiaka" był - zdaniem prokuratury - jedną z najgroźniejszych grup przestępczych działających w kraju. Według ustaleń śledczych, grupa działała od 1991 do 1999 roku, głównie w południowej Polsce i - jak zeznawali świadkowie koronni - w szczytowym okresie działalności liczyła około 300 osób.

Według prokuratury, gang miał ustaloną strukturę i hierarchię, z niekwestionowanym przywódcą i "organami" wyznaczonymi do poszczególnych zadań - np. "egzekutor" zajmował się zabójstwami i wyznaczaniem kar niepokornym gangsterom, "skarbnik" dbał o pomoc prawną dla aresztowanych członków grupy i ich rodzin.

Poza głównym aktem oskarżenia przeciwko członkom grupy do sądów trafiło blisko 20 innych. Niektóre sprawy zakończyły się już wyrokami. Np. w listopadzie 2006 roku katowicki sąd skazał Janusza T. na 25 lat więzienia, a "Zdzichowi" wymierzył karę dożywocia. Sprawa dotyczyła śmierci czterech osób i planowania zabójstwa trzech kolejnych - policjanta, prokuratora i świadka koronnego.

W listopadzie ubiegłego roku katowicki sąd apelacyjny zmienił tamten wyrok, skazując Janusza T. - już prawomocnie - na 15 lat więzienia za zlecenie napadu i pobicia oraz za podżeganie do zabójstwa świadka koronnego. Zgodnie z decyzją sądu apelacyjnego, najważniejsze zarzuty, stawiane szefowi grupy i innym oskarżonym, muszą zostać zbadane w ponownym procesie.

W grudniu 2005 były świadek koronny Włodzimierz C. został skazany na 14 lat więzienia, m.in., za kierowanie gangiem.

pap, ss

czwartek, 14 lutego 2008

Sądownictwo: Cudze chwalicie, swego nie znacie...

Marek Celej 14-02-2008, ostatnia aktualizacja 14-02-2008 07:47

Który system jest lepszy: anglosaski z ławą przysięgłych czy kontynentalny ze składem ławników – zastanawia się sędzia, dyrektor Wydziału Prawnego Biura Krajowej Rady Sądownictwa

Parę dni temu polski obywatel został skazany przez Sąd Koronny w Exeter na dożywotnie pozbawienie wolności za popełnienie dwóch przestępstw: pobicie i zgwałcenie. O jego winie zdecydowała ława przysięgłych po parogodzinnej naradzie. Przedtem sędzia prowadzący proces poinstruował ławę o dowodach w sprawie. Wyrok wzbudził kontrowersje nie tylko w Wielkiej Brytanii, ale przede wszystkim w Polsce. Oczywiście żaden prawnik nieznający materii sprawy (tj. dowodów) nie będzie w stanie stwierdzić, czy orzeczenie jest słuszne, prawidłowe – oparte na wszechstronnej analizie wszystkich dowodów (w tym i DNA).

Przysięgli

Jednakże na kanwie tego wyroku opinia publiczna mogła zapoznać się z funkcjonowaniem i pracą sądów w systemie anglosaskim. O winie podsądnego decyduje tam nie sędzia, lecz jednomyślni przysięgli (dwanaście osób). To zasadnicza różnica w stosunku do polskiego systemu sądowego, w którym w sprawowaniu wymiaru sprawiedliwości obywatele biorą udział przez uczestnictwo w orzekaniu swych reprezentantów – ławników. Przy rozstrzyganiu spraw mają oni równe prawa z sędziami, decydują zarówno o winie, jak i karze.

W przedwojennym systemie sądownictwa na terenach byłego zaboru austriackiego w sprawach karnych orzekały sądy przysięgłe, które składały się z trzyosobowego trybunału (trzech sędziów zawodowych) oraz 12 przysięgłych tworzących ławę przysięgłych. Ława udzielała odpowiedzi na pytania skierowane przez sędziów zawodowych w zakresie winy bądź okoliczności ją wyłączających. Dopiero po werdykcie przysięgłych trybunał orzekał o karze. Ciekawe, że apelacja od takiego wyroku nie przysługiwała, najwyżej można było wnieść kasację do Sądu Najwyższego. Sądy przysięgłe zostały zniesione na mocy ustawy w kwietniu 1938 roku.

Ławnicy

Po II wojnie światowej, a konkretnie od 1950 r. w sądach pierwszej instancji pojawili się ławnicy. Instytucja ta została podniesiona do rangi konstytucyjnej w 1952 r. Utrzymana w konstytucji z 1997 r. (art. 182), miała swoje umocowanie w odrębnej ustawie o ławnikach ludowych. Obecnie udział ławników w orzekaniu reguluje ustawa – Prawo o ustroju sądów powszechnych (art. 4 oraz art. 158 – 175). Ich aktywność w postępowaniu karnym znacznie ograniczył znowelizowany 28 lipca 2007 r. kodeks postępowania karnego.

Dzisiaj ławnicy orzekają w sprawach o zbrodnie, o przestępstwa, za które ustawa przewiduje karę dożywotniego pozbawienia wolności, a więc przed sądami okręgowymi. Tym samym nie orzekają w sprawach karnych rozpoznawanych przed sądami rejonowymi.

Udział ławników w orzekaniu był i jest przedmiotem licznych badań naukowych, empirycznych. Wnioski i spostrzeżenia w nich nie do końca pokrywają się z ideą funkcjonowania czynnika obywatelskiego w wymiarze sprawiedliwości. Zaletą systemu ławniczego miał być udział obywateli w sprawowaniu wymiaru sprawiedliwości. Mieli oni reprezentować środowisko, z którego się wywodzą, wnosić do orzekania własne doświadczenia życiowe, rozwagę oraz wiedzę zawodową. Dzięki temu przyczyniać się do właściwego kształtowania poglądów prawnych społeczeństwa.

Nie ulega wątpliwości, że wymienione założenia nie do końca zostały zrealizowane. Ławnicy – według badań – są de facto biernymi obserwatorami rozprawy i narady nad wyrokiem. Wynika to z braku ich przygotowania zawodowego, a także po części z niechęci sędziów do współpracy z nimi. Oczywiście, są liczne przykłady świadczące o pozytywnej roli ławników, ich pełnym zaangażowaniu i odpowiedzialności za wyrok. Nie ulega wątpliwości, że ich udział w procesie ma przeciwdziałać rutynie sędziego w orzekaniu o winie oraz zwrócić uwagę na kontekst społeczny sprawy.

Instytucja nadal potrzebna

Piszę o tym, aby zwrócić uwagę, że instytucja ławnika nawet przy ograniczonym jego udziale w sądownictwie jest dziś, mimo krytyki, nadal potrzebna. Niezbędne byłoby tylko intensywne przeprowadzenie szkoleń z zakresu podstaw prawa i obowiązków (uprawnień) ławników, co umożliwiłoby wypełnianie nałożonych na nich zadań i realnie podniosłoby jakość sądzenia oraz wyroków. Szkoda tylko, że młodzi sędziowie rejonowi nie będą mogli korzystać z wiedzy zawodowej i doświadczenia życiowego ławników, zwłaszcza w pierwszych latach orzekania.

Patrząc przez pryzmat roli ławy przysięgłych w systemie anglosaskim na udział ławników w polskim wymiarze sprawiedliwości, lepiej oceniłbym nasz system prawny. Na potwierdzenie przytoczę słowa sędziego amerykańskiego, profesora prawa, który wizytował warszawski sąd i przypatrywał się procesowi z udziałem ławników. Powiedział on, że nasz system jest lepszy, bo sędzia ma możliwość dyskutowania z ławnikami o winie, natomiast sędzia anglosaski tylko poucza ławę przysięgłych o istniejących dowodach i nie ma żadnego wpływu na ich werdykt w zakresie winy. Ten goszczący w Polsce amerykański sędzia przyznał, że bywały takie sprawy, w których werdykt ławy przysięgłych był inny aniżeli przypuszczał, że będzie. I dlatego uważa, że nasz system ławniczy, w którym sędzia również decyduje o winie, jest zdecydowanie lepszy, nawet wtedy, gdy ławnicy skorzystają z możliwości złożenia votum separatum.

Apelacja prawie jak kasacja

I na koniec jeszcze jedno spostrzeżenie wynikające z obserwacji rozwiązań zastosowanych w brytyjskim prawie.

W tamtym systemie prawnym apelacja usytuowana jest prawie na poziomie naszej kasacji. Adwokaci nie mogą skarżyć winy, tylko karę bądź błędy procesowe sędziego, podczas składania sprawozdania dla ławy przysięgłych. Nadto wniesienie apelacji wymaga zgody sądu odwoławczego (apelacyjnego), który stwierdza wstępnie zasadność wniosku, co powoduje, że nikłe są szanse powodzenia znaczącej liczby odwołań.

Szkoda, że w polskim systemie nie ma takich ograniczeń i takich uprawnień dla sądów odwoławczych. Byłoby mniej apelacji, a co za tym idzie mniej zaległych spraw.

Źródło : Rzeczpospolita

Wyrok w Anglii, kara w Polsce

Włodzimierz Brazewicz 14-02-2008, ostatnia aktualizacja 14-02-2008 07:41

W głośnej sprawie Jakuba T. zastosowanie ma także konwencja o przekazywaniu osób skazanych sporządzona w Strasburgu 21 marca 1983 r. – pisze Włodzimierz Brazewicz, sędzia Sądu Okręgowego w Gdańsku

Autor artykułu “Czego dowodzi sprawa Polaka, którego angielski sędzia dwukrotnie skazał na dożywocie” (“Rz” z 1 lutego) dalsze losy skazanego Jakuba T. po przekazaniu go do Polski w celu wykonania kary orzeczonej w Anglii wiąże z podjęciem przez sąd polski decyzji w trybie art. 607s § 4 kodeksu postępowania karnego. Jednak takie stanowisko w świetle polskiego prawa może być nietrafne.

Art. 607s k.p.k. odnosi się do sytuacji, gdy europejski nakaz aresztowania (ENA) został wydany w innym państwie niż Polska, dotyczy obywatela polskiego (między innymi) i przekazanie ma nastąpić w celu wykonania kary pozbawienia wolności orzeczonej przez sąd innego państwa.

W takim wypadku polski sąd odmawia wykonania ENA i jednocześnie orzeka o wykonaniu kary pozbawienia wolności w Polsce. Określa wówczas kwalifikację prawną czynu przypisanego skazanemu według przepisów prawa polskiego i jednocześnie jest związany wymiarem kary orzeczonym przez sąd państwa wydania ENA.

Ponieważ Jakub T. jest obywatelem polskim, przekazanie go władzom sądowym Anglii – jak słusznie autor zauważa — musiało nastąpić pod warunkiem wynikającym z artykułu 607t k.p.k., zgodnie z którym po prawomocnym zakończeniu postępowania w Anglii zostanie odesłany do Polski. Skoro tak, to rodzi się pytanie, czy przez analogię można stosować wobec niego wspomniany art. 607s k.p.k. Odpowiedź jest przecząca, bo przepis ten stwarza mniej korzystną sytuację dla skazanego niż stosowanie ogólnych zasad przyjętych przy przyjmowaniu do wykonania w Polsce wyroków wydanych za granicą.

Wydaje się, że trafny jest pogląd, zgodnie z którym Zjednoczone Królestwo po wydaniu obywatela polskiego z zastrzeżeniem odesłania go do Polski w celu odbycia orzeczonej tam kary musi wyrazić zgodę na stosowanie w tym zakresie umów międzynarodowych i prawa państwa wykonania kary, czyli polskiego. Ponieważ przekazanie Jakuba T. nastąpiło z zastrzeżeniem odesłania go do Polski w celu odbycia kary pozbawienia wolności (tak zakładam), strona brytyjska musiała to zaakceptować i tym samym nie może go przekazać do Polski w celu odbycia kary pod żadnym warunkiem.

Mówiąc o warunkach, po których spełnieniu państwo skazania może przekazać skazanego obcokrajowca do wykonywania kary w państwie, którego jest obywatelem, należy mieć na uwadze zastrzeżenie tzw. wykonywania kary w dalszym ciągu. Powoduje ono, że karę należy wykonać w takim wymiarze, w jakim została orzeczona, w państwie skazania, czyli w tym wypadku w Anglii, i niedopuszczalne jest żadne modyfikowanie jej w celu dostosowania do prawa polskiego. Wynika to z art. 10 konwencji o przekazywaniu osób skazanych sporządzonej w Strasburgu 21 marca 1983 r. (konwencja).

Jeżeli jednak takiego zastrzeżenia strona brytyjska nie może uczynić, bo przekazanie nastąpiło na polskich warunkach, na skutek orzeczenia polskiego sądu, to będziemy mieli do czynienia z przekształceniem kary w taki sposób, aby ta, którą będzie musiał Jakub T. odbyć na terenie Polski, była zgodna z polskim prawem i maksymalnie zbliżona do kary orzeczonej przez sąd w Exeter, co w efekcie prowadzi do tego, że Jakub T. będzie musiał w Polsce odsiedzieć 15 lat. Wynika to z art. 9 i 11 konwencji.

Ale nawet gdyby odbywał w Polsce karę dożywotniego pozbawienia wolności, to i tak o warunkowe przedterminowe zwolnienie będzie się mógł ubiegać po dziewięciu latach, a nie po 25, jak wynika to z art. 78 § 3 k.k. Dlaczego? Dlatego, że zgodnie z art. 10 ust. 2 i art. 11 ust. 1d konwencji przekształcenie kary zgodnie z prawodawstwem państwa wykonania kary nie może doprowadzić do pogorszenia sytuacji skazanego.

Tak więc do stworzenia Jakubowi T. szansy opuszczenia zakładu karnego bez konieczności odbycia dożywotniego pozbawienia wolności czy też 25 lat pozbawienia wolności nie jest potrzebne korzystanie przez prezydenta RP z prawa łaski.

Od redakcji:

Sędzia Włodzimierz Brazewicz jest autorem pytania do Trybunału Konstytucyjnego w sprawie zgodności z art. 55 Konstytucji RP art. 607t k.p.k., w wyniku którego 27 kwietnia 2005 r. Trybunał orzekł o niezgodności tego przepisu z konstytucją.

Źródło : Rzeczpospolita

Gnębię wszystkie urzędy

Danuta Frey 14-02-2008, ostatnia aktualizacja 14-02-2008 07:26

Nie mogę spełniać dziesiątków naraz różnych wyobrażeń o swojej funkcji. Już od pierwszego dnia mam jej koncepcję, realizuję ją z całą konsekwencją i nie zamierzam jej zmieniać. Jestem świadomy, że nie wszystkim się ona podoba - rozmowa z Januszem Kochanowskim, rzecznikiem praw obywatelskich

źródło: Rzeczpospolita

Rz: Czy wśród spraw, jakimi pan się ostatnio zajmował, były takie, za które pana nie krytykowano?

Janusz Kochanowski: Bardzo uważnie czytam wszystkie krytyki. Często zwracają na coś uwagę i wtedy wiem, jak nie popełnić błędów w przyszłości. Czasem krytyka pozwala stwierdzić, że niezależnie od tego, jak ktoś nas ocenia, miałem rację. Nie mogę jednak spełniać dziesiątków naraz różnych wyobrażeń o swojej funkcji. Już od pierwszego dnia mam jej koncepcję, realizuję ją z całą konsekwencją i nie zamierzam jej zmieniać. Jestem świadomy, że nie wszystkim się ona podoba. W sprawach, które dotychczas podejmowałem, nie można mi jednak zarzucić stronniczości. Raczej pewien rodzaj nadaktywności, związanej zresztą z bardzo intensywną pracą całego mojego zespołu.

Istotnie nie pamiętam, aby którykolwiek z kolejnych rzeczników kierował tyle wystąpień do ministrów, wniosków do Trybunału Konstytucyjnego, skarg i kasacji do sądów.

Gnębię wszystkie organy. Uzmysławiam sprawy, którymi powinny się zająć. Od 2006 r. zasadniczo wzrosła liczba spraw podejmowanych z własnej inicjatywy rzecznika. W latach 2006 – 2007 było to 50 – 100 proc. więcej niż w poszczególnych latach kadencji poprzednich rzeczników. W 2007 r. skierowałem 536 wystąpień generalnych, w tym 178 o podjęcie inicjatywy ustawodawczej, oraz 80 wniosków do TK i przystąpień do skargi konstytucyjnej. Pokazuje to ogrom pracy Biura RPO, ale też dowodzi, że rzecznika interesują nie tylko sprawy indywidualne, lecz i rozwiązania systemowe. Przy Biurze RPO powstało 15 zespołów eksperckich. Najważniejsze efekty to projekty przepisów ogólnych prawa administracyjnego, założeń kompleksowej reformy służby zdrowia, z którymi dobijamy się do kolejnych ministrów zdrowia, oraz projekt reformy procesu stanowienia prawa.

Czy ta aktywność wynika z tego, że ludzie częściej się do pana zwracają, czy np. również z sygnałów w mediach?

Reagujemy bardzo żywo na wszystkie medialne sygnały. Bez tego nie wiedziałbym o dziesiątkach spraw. Zwiększyła się jednak również znacznie liczba indywidualnych skarg. W 2007 r. wpłynęło ich 57,5 tys., wobec 49,4 tys. w 2006 r., czyli o 14 proc. więcej. Przyjęliśmy o 10 proc. więcej interesantów i udzieliliśmy więcej porad i informacji.

Czy wiązać to z częstą obecnością rzecznika w mediach?

Nie potrafię odpowiedzieć. Wzrost liczby spraw podejmowanych z własnej inicjatywy i wystąpień systemowych świadczyłyby o intensyfikacji pracy rzecznika na wielu polach. Mam z tego satysfakcję. Oczywiście, są takie inicjatywy, jak np. kwestia zmian w KRUS czy zrównania wieku emerytalnego kobiet i mężczyzn, które mogą wywoływać sprzeciw. Ale zmusiło to rząd do zainteresowania się tymi sprawami.

Czy właśnie one były dla pana najważniejsze?

Priorytetowe w 2007 r. były trzy kwestie: migracji zarobkowej, tymczasowych aresztowań i w ogóle pozbawienia wolności oraz reformy systemu opieki zdrowotnej. Diagnoza, że to najważniejsze sprawy, chyba się sprawdziła. Prace dotyczące migracji zarobkowej zwieńczyła konferencja międzynarodowa 24 września 2007 r. na Zamku Królewskim w Warszawie i wielki raport na 700 stron. Obecnie jest tłumaczony na język polski i ukaże się po polsku i po angielsku.

Czy pańskie wnioski, wystąpienia, skargi odnoszą skutek?

W sprawie migracji było ponad 100 wystąpień, całe kalendarium czynności. Są już pewne rezultaty, choć odbiegające od oczekiwań. Wzrosła liczba konsulatów, powołano konsulów ds. pracy, powstają punkty pomocy prawnej przy zagranicznych parafiach. Moja skuteczność jako rzecznika zależy jednak od reakcji rządu, Sejmu oraz od efektywności Trybunału Konstytucyjnego, która ostatnio uległa niestety zahamowaniu. TK rozpoznał wprawdzie moje wnioski dotyczące amnestii maturalnej, kompetencji asesorów oraz braku sądowej kontroli nad decyzją prokuratora o zatrzymaniu, ale nadal czekają wnioski w sprawie uprawnień CBA do stosowania środków przymusu bezpośredniego, tymczasowego aresztowania kobiet w ciąży, w sprawie KRUS oraz równego wieku emerytalnego kobiet i mężczyzn. Wniosek w sprawie niekonstytucyjności art. 132 kodeksu karnego, przewidującego karalność za znieważanie narodu polskiego, złożyłem 15 stycznia 2007 r. Do tej pory nie został przez TK rozpoznany, choć rozpatrzenie go we właściwym czasie przecięłoby wiele reperkusji związanych z książką Jana Grossa „Strach”.

A priorytety na 2008 r.?

Przyczyny i skutki przewlekłości postępowań sądowych, reforma procesu stanowienia prawa, ochrona praw osób niepełnosprawnych. Nadal będę też działać na rzecz reformy opieki zdrowotnej i edukacji. Zastanawiam się jednak, czy nie biorę na siebie za dużo, i być może w połowie kadencji zacznę ograniczać zakres przedmiotowy spraw, którymi będę się zajmował, aby móc je doprowadzić do końca.

Źródło : Rzeczpospolita

środa, 13 lutego 2008

Piwnik: Kaczyński został celowo wprowadzony w błąd

awe, PAP
2008-02-13, ostatnia aktualizacja 2008-02-13 22:02

Sędzia Barbara Piwnik uważa, że Jarosław Kaczyński krytykując ją za zwolnienie z aresztu członków tzw. gangu obcinaczy palców, był "zapewne celowo wprowadzany w błąd".

Zobacz powiekszenie
Fot. Wojciech Olkuśnik / AG
Barbara Piwnik
Piwnik powiedziała w TVN24, że akt oskarżenia "w sprawie, o której mowa, nie obejmuje ani zabójstw, ani uszkodzeń ciała, ani 20 uprowadzeń".

W ubiegłym tygodniu były premier, lider PiS Jarosław Kaczyński za oburzające uznał okoliczności zwolnienia z aresztu groźnych przestępców przez sędzię Piwnik. Przez kilka dni media donosiły, że chodzi o groźny gang "obcinaczy palców", którego członkowie, decyzją sądu, wyszli z aresztu.

- Mamy tutaj do czynienia z decyzją podejmowaną przez osobę, która już kiedyś zwalniała przestępców, którzy następnie dopuścili się zabójstw. Mamy tutaj do czynienia z czymś, co powinno być konkretnie zbadane, mam na myśli rolę pani sędzi Piwnik. Przypominam, że ona była też ministrem sprawiedliwości i to wszystko chyba składa się w jakąś całość - mówił Kaczyński.

Nie mówiła do gangsterów po imieniu

Piwnik powiedziała w środę, że gdyby Kaczyński wiedział o okolicznościach sprawy, to "zapewne rozważyłby swoją wypowiedź". - Mam nadzieję, że kiedyś z premierem Kaczyńskim będziemy mogli sobie te sprawy wyjaśnić - dodała. Pytana, czy oczekuje przeprosin od Kaczyńskiego odpowiedziała: "nie mam tak daleko idących oczekiwań".

Piwnik zaprzeczyła doniesieniom mediów, iż miała się zwracać do członków gangu po imieniu. Jest to kolejne kłamstwo, które łatwo zweryfikować, rozprawy są nagrywane - mówiła.

Odpowiadając na pytanie, gdzie jest gang "obcinaczy palców", Piwnik powiedziała, że ma nadzieję, iż "kiedyś prokuratura i policja odpowiedzą społeczeństwu, pokażą materiały dowodowe, co będzie się łączyło z wniesieniem aktu oskarżenia".

Ćwiąkalski: To klasyczne pomówienie

Minister sprawiedliwości Zbigniew Ćwiąkalski powiedział w TVN24, że słowa byłego premiera Kaczyńskiego o sędzi Piwnik, "to klasyczne pomówienie, bez podania konkretnych dowodów".

W grudniu 2007 Sąd Okręgowy w Warszawie, prowadzący proces grupy oskarżonych o udział w gangu i wymuszanie okupów połączonych z porwaniami, uchylił areszt wobec sześciu osób. Taką decyzję podtrzymał też sąd apelacyjny. Na wolność faktycznie wyszedł tylko jeden z oskarżonych - Tomasz R. Pozostałych pięciu przebywa w areszcie w związku z innymi sprawami. W mediach pojawiły się wtedy informacje o uchyleniu aresztu członkom gangu, którzy obcinali palce swym ofiarom, by przesłać je rodzinie zakładnika.

Nie obcinali palców?

W ubiegłym tygodniu w Sejmie wiceprokurator generalny Andrzej Pogorzelski zdementował informacje mediów, powtarzane przez niektórych polityków, jakoby oskarżeni członkowie gangu obcinali palce swym ofiarom, by przesłać je rodzinie zakładnika. Wyjaśnił, że "w sprawie obcinania palców toczy się odrębne postępowanie wobec innych osób; listem gończym poszukiwane są cztery osoby, którym prokuratura chce postawić takie zarzuty; nie jest to żadna z osób oskarżonych w sprawie gangu"

Olsztyn: ujawniono nazwiska ofiar "seksafery" w urzędzie miasta

2008-02-13 22:14
Prokuratura Okręgowa w Białymstoku, badająca "seksaferę" w olsztyńskim ratuszu, wysłała do Olsztyna pismo zawierające listę kobiet oskarżających prezydenta Czesława Małkowskiego. List, drogą służbową, trafił do prezydenta, co wywołało pretensje do prokuratury i kierowane do ministra Ćwiąkalskiego żądania interwencji.

Rzeczniczka urzędu miasta w Olsztynie Aneta Szpaderska poinformowała, że pismo białostockiej prokuratury nie było opatrzone klauzulą "tajne", ani nie zawierało adnotacji, że nie powinien go czytać prezydent. W piśmie znajdowała się prośba o przysłanie teczek personalnych urzędniczek, które miały składać zeznania obciążające Małkowskiego.

Minister sprawiedliwości Zbigniew Ćwiąkalski powiedział w środę w TVN24, że trudno w tym przypadku mówić o złamaniu prawa. "Od strony formalnej prokuratura nie może stosować technik operacyjnych, na przykład tajnie wynieść teczek" - dodał minister.

Ćwiąkalski zaznaczył, że dalszym działaniom prokuratury w tej sprawie "będzie towarzyszył kierunek ewentualnych kwestii związanych z zastraszaniem poszczególnych świadków i utrudnianiem śledztwa".

Środowa "Rzeczpospolita", która podała tę informację, określiła decyzję śledczych mianem skandalicznej.

"Pismo to było zaadresowane ogólnie, na urząd miasta, dlatego dotarło do kancelarii ogólnej. Tam je zeskanowano i przesłano prezydentowi do zadekretowania. Prezydent zajmuje się dekretowaniem pism, ponieważ stanowisko sekretarza miasta jest nieobsadzone. Prezydent przekazał list prokuratury do działu kadr, gdzie trwa wypełnianie treści prośby prokuratury" - podkreśliła Szpaderska.

Adam Kozub, rzecznik Prokuratury Okręgowej w Białymstoku, powiedział, że koperta rzeczywiście adresowana była na urząd miasta i zgodnie z procedurą adresował ją pracownik biura podawczego prokuratury.

"Natomiast samą treść pisma przygotował prokurator i w nagłówku widniał zapis do sekretarza miasta" - zaznaczył Kozub. Podkreślił, że osobę sortującą korespondencję w magistracie obowiązuje tajemnica służbowa.

Prokurator Andrzej Tańcula, który sprawuje nadzór nad białostocką prokuraturą okręgową, wysłanie listu do urzędu miasta, który trafił do rąk prezydenta, nazwał w rozmowie z PAP "niezręcznością". Tańcula zastrzegł, że "prowadzący sprawę prokurator mógł wybrać inną drogę, np. przyjechać do Olsztyna, ale i tak nie zrobił nic złego".

Tańcula powiedział, że prowadzący sprawę prokurator sprawdził w internecie strukturę działania olsztyńskiego urzędu miasta i kierując się zamieszczonymi tam informacjami, wystosował pismo do sekretarza miasta. "Nie było tam informacji, że stanowisko jest nieobsadzone" - zaznaczył Tańcula. Podkreślił, że to, co się stało, nie dyskwalifikuje prowadzącego postępowanie prokuratora.

Rzeczniczka Prokuratora Generalnego Ewa Piotrowska powiedziała, że po wyjaśnieniach złożonych przez Prokuratora Apelacyjnego w Białymstoku, prokurator krajowy ocenił, iż nie zostały naruszone żadne przepisy procedury karnej.

Podkreśliła, że bez wiedzy kilku urzędników, którzy będą musieli te akta przygotować i odesłać tylko na pisemne żądanie prokuratury, utajnienie byłoby nieskuteczne. Przyznała, że charakter sprawy jest delikatny, ale prokurator nie miał innego sposobu niż oficjalne poproszenie na piśmie o te akta.

"Prezydent jako gospodarz urzędu ma prawo wiedzieć, niezależnie do kogo jest takie pismo kierowane, co się u niego w urzędzie dzieje. Wierzę w to głęboko, że nie dało by się bez tego skutecznie kierować taką jednostką" - powiedziała rzeczniczka Prokuratora Generalnego.

Konferencję w sprawie ujawnienia personaliów kobiet zeznających przeciwko Małkowskiemu zwołała w środę olsztyńska posłanka Lidia Staroń (PO). Poinformowała, że złożyła w tej sprawie skargę do ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ćwiąkalskiego "na metody stosowane przez Prokuraturę Okręgową w Białymstoku".

Podkreśliła, że "należy zastanowić się nad prawidłowością postępowania prokuratorów w tej sprawie". "W sytuacji gdy osoby pokrzywdzone zostaną ujawnione przed opinią publiczną, w tym przed ich przełożonymi, rodzinami i znajomymi, mogą w następstwie stać się ofiarami szykan i dalszej dyskryminacji" - napisała posłanka.

Natychmiastowej interwencji ministra sprawiedliwości w sprawie działań prokuratury w tej sprawie żądają posłanki PiS Jolanta Szczypińska i Iwona Arent. Wystosowały w tej sprawie list do Ćwiąkalskiego, w którym piszą: "Jeśli dopuścimy, by winni przekazania listy do magistratu pozostali bezkarni, pozwolimy tym samym, by poszkodowane kobiety zostały uznane za obywateli drugiej kategorii, którym nie należą się prawa".

Posłanki PiS żądają od ministra sprawiedliwości "konkretnych działań i konkretnej pracy". "Najwyższy czas, aby zaczął pan orientować się w tym, co się dzieje w prokuraturze i wymiarze sprawiedliwości. Pan odpowiada za to, że te kobiety przeżywają osobisty dramat" - oświadczyła na konferencji Szczypińska.

Zdaniem Arent, fakt że prokuratura prosi o dostarczenie akt osobowych osób, które składają zeznania, z ich imionami i nazwiskami, które później trafiły w ręce prezydenta Olsztyna, to "skandal". "W ten sposób te kobiety zniechęci się do tego, aby dalej mówiły" - argumentowała Arent.

Przewodniczący rady miasta w Olsztynie Zbigniew Dąbkowski powiedział, że sprawa ujawnienia personaliów zeznających przeciwko prezydentowi kobiet "nie mieści się w głowie". "Myślałem, że żyję w państwie prawa i państwo chroni ofiary a jest inaczej" - podkreślił.

Zaznaczył, że po pierwszej publikacji "Rz" w sprawie molestowania w urzędzie miejskim sugerował Małkowskiemu pójście na urlop. Wysłał do prezydenta pismo, w którym informuje go o liczbie dni zaległego urlopu. Przyznał, że do dziś nie otrzymał na nie odpowiedzi.

W styczniu "Rzeczpospolita" napisała, że prezydent Olsztyna molestował urzędniczki i zgwałcił jedną z nich, będącą w zaawansowanej ciąży.

Śledztwo w tej sprawie w styczniu wszczęła olsztyńska prokuratura. Tydzień temu akta przejęła Prokuratura Okręgowa w Białymstoku, aby wykluczyć wątpliwości co do bezstronności śledczych w prowadzeniu sprawy. Ale zanim akta trafiły na Podlasie, prokuratura w Olsztynie zapewniła kobiety, oskarżające Małkowskiego, że będzie chciała im przyznać status świadka incognito.

Małkowski po ujawnieniu całej sprawy, wbrew zapowiedziom, nie poszedł na urlop, nie złożył też pozwu przeciw autorowi publikacji w "Rz".

Jedyną konsekwencją tak zwanej seksafery jest zerwanie przez struktury miejskie PO koalicji z prezydentem Małkowskim. Jednak wiceprezydenci z PO nadal pracują w ratuszu, a radni podkreślają, że nie zerwali koalicji z klubem radnych prezydenta "Po prostu Olsztyn".pap, ss, ab

wtorek, 12 lutego 2008

Szef prokuratury, zmieniając decyzję podwładnego, będzie musiał to zrobić na piśmie

zmiana prawa - Prokurator generalny będzie powoływany przez prezydenta spośród dwóch kandydatów przedstawionych przez środowisko prokuratorów i sędziów. Zlikwidowana zostanie Prokuratura Krajowa oraz prokuratury apelacyjne.

Ministerstwo Sprawiedliwości przygotowało projekt zmian w ustawie o prokuraturze, który wprowadza rozdzielenie funkcji prokuratora generalnego i ministra sprawiedliwości. Projekt ustawy został skierowany do uzgodnień ze środowiskami prawniczymi.

Wybierze prezydent

Zgodnie z projektem prokurator generalny będzie powoływany przez prezydenta spośród dwóch kandydatów - jednego przedstawiałaby Krajowa Rada Sądownictwa, a drugiego Krajowa Rada Prokuratorów. Prokuratorem generalnym mógłby zostać jedynie sędzia lub prokurator z dziesięcioletnim stażem pracy.

- Taka procedura powoływania prokuratora generalnego daje gwarancję, że będzie on niezależny i apolityczny, a do tego będzie na tyle doświadczonym prawnikiem, że będzie dawał gwarancję prawidłowego kierowania prokuraturą - twierdzi Krzysztof Parulski, prezes Stowarzyszenia Prokuratorów RP.

Kadencja prokuratora generalnego będzie trwała siedem lat. W tym okresie będzie on mógł być odwołany jedynie w określonych przez ustawę przypadkach, jak np. choroba lub trwała niezdolność do pełnienia obowiązków, skazanie prawomocnym wyrokiem za przestępstwo czy sprzeniewierzenie się złożonemu ślubowaniu. Ponowne pełnienie funkcji prokuratora generalnego będzie niedopuszczalne. Z tego względu po zakończeniu swojej kadencji niezależnie od wieku będzie on mógł przejść w stan spoczynku.

- Prokurator generalny będzie miał przez to pełną gwarancję co do swojej przyszłości i w związku z tym zagwarantowaną niezależność w trakcie pełnienia funkcji - mówi prof. Andrzej Zoll, przewodniczący komisji odpowiedzialnej za reformę prokuratury.

Kadencyjność szefów

Projekt nowelizacji ustawy o prokuraturze przewiduje także wprowadzenie kadencyjności prokuratorów funkcyjnych. Kadencja prokuratora rejonowego będzie trwała cztery lata i funkcji tej nie będzie można pełnić przez dwie kolejne kadencje. Kadencja prokuratora okręgowego będzie natomiast trwała sześć lat. W tym jednak przypadku niedopuszczalne będzie ponowne pełnienie tej funkcji przez tego samego prokuratora. Szef prokuratury będzie mógł zmienić decyzje swojego podwładnego jednie w formie pisemnej. Polecenia wydawane przez prokuratora przełożonego nie będą mogły dotyczyć jednak treści czynności procesowej, czyli np. umorzenia postępowania, przedstawienia zarzutów, wniesienia aktu oskarżenia.

- Zwykli prokuratorzy odpowiedzialni za prowadzenie własnych śledztw będą przez to mieli gwarancję niezależności w podejmowanych przez siebie decyzjach procesowych - wyjaśnia prof. Andrzej Zoll.

Apelacyjne do likwidacji

Zmieniona ma zostać także struktura organizacyjna prokuratury. Zlikwidowana ma zostać Prokuratura Krajowa oraz prokuratury apelacyjne. Pozostawione zostaną prokuratury rejonowe i okręgowe. Utworzona będzie Prokuratura Generalna. Prokuratorzy uważają jednak, że nie należy dokonywać zmian organizacyjnych już teraz.

- Powinniśmy skupić się w przede wszystkim nad zagwarantowaniem w przepisach niezależności prokuratorom. Najpilniejsze jest rozdzielenie funkcji prokuratora generalnego i ministra sprawiedliwości - uważa Krzysztof Parulski.

- W przyszłości będziemy musieli natomiast pomyśleć nad kompleksową reformą prokuratury i postępowania przygotowawczego - dodaje.

Ministerstwo Sprawiedliwości chce, żeby rozdzielenie funkcji prokuratora generalnego i ministra sprawiedliwości nastąpiło już od początku przyszłego roku.

5,5 tys. prokuratorów jest w Polsce

313 etatów według Ministerstwa Sprawiedliwości ma zostać zlikwidowanych w Prokuraturze Krajowej i prokuraturach apelacyjnych