Pokazywanie postów oznaczonych etykietą FINANSE-BUDŻET. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą FINANSE-BUDŻET. Pokaż wszystkie posty

środa, 21 maja 2008

To już prawdziwy kryzys monetowy

Walka z brakiem drobnych

W Polsce jest coraz mniej drobnych monet

"Nie mam drobnych", "Nie mam wydać" - kto z państwa nie słyszał takich fraz setki razy, ten zapewne nie mieszkał w Polsce. Francuzi, Niemcy czy Brytyjczycy nigdy nie spotykają się z podobnym problemem. Czym różni się Polska? Sprawdziliśmy: przyczyną jest złe rozplanowanie przez Narodowy Bank Polski podaży monet. To ono jest przyczyną naszej codziennej porannej frustracji - czytamy w DZIENNIKU.

Eksperyment numer jeden. O godz. 8 rano nasz dziennikarz udaje się na jedno z łódzkich osiedli. Ma stuzłotówkę. Cel: kupić bułkę i gazetę. Piekarz: "Nie mam wydać". Kioskarz: "Nie mam drobnych". Dopiero w supermarkecie 100-złotówka nie jest bezwartościową bibułą. Znalezienie drobnych na łódzkim osiedlu zajmuje ponad 30 minut.

Eksperyment numer dwa. Godz. 9 rano. Nasza dziennikarka z banknotem 50-funtowym chodzi po londyńskim Haddington. Cel: kupić bułkę i gazetę. Kioskarka ma wydać, mimo że 50-funtówka to rzadko spotykany banknot wart ponad 220 zł. Piekarz też. "Nie ma problemu, chyba że woli pani zapłacić kartą" - mówi jeden ze sprzedawców.

Brytyjczycy, Francuzi i Niemcy uznaliby to za absurd, ale Polacy są przyzwyczajeni. 50-złotówka tuż po otwarciu sklepu jest bezwartościowa jak złoto króla Midasa. Jarosław Gala jest właścicielem kantoru w Łodzi. "Nie wiem, co mam powiedzieć klientowi, jeśli zażyczy sobie drobne" - mówi.

Zdaniem ekspertów przyczyną jest niedobór czterech monet. 5 zł, 2 zł, 1 zł i 50 gr. stanowią zaledwie 9,3 proc. wszystkich metalowych pieniędzy. Reszta - aż 90 proc. - to 1-, 2-, 5-, 10- i 20-groszówki. W strefie euro monety o najwyższych nominałach (50 centów, 1 euro i 2 euro) to 17,5 proc. wszystkich, a więc statystycznie występują prawie dwa razy częściej. To dlatego Belg i Portugalczyk nie mają porannych problemów z bułką.

"Emitent polskich monet widocznie nie wie, jakie są potrzeby rynku" - mówi DZIENNIKOWI ekonomista Andrzej Sadowski. "Utrzymywanie sytuacji, w której jednogroszówki to blisko 37 proc. monet nie ma sensu" - dodaje.

Eksperci przekonują, że NBP powinien postępować zgodnie z rozkładem Gaussa i uwzględniać to, że największe zapotrzebowanie jest na nominały środkowe. 50-złotówki, którymi raczą Polaków bankomaty, to za duże nominały, a 10-groszówki, którymi dostają resztę w sklepach, są za małe. "Skrajnych nominałów powinno być stosunkowo mniej" - mówi DZIENNIKOWI ekspert Centrum im. Adama Smitha Ireneusz Jabłoński.

Błąd NBP jest tym większy, gdyż urzędnicy banku nie wzięli pod uwagę, że w ciągu ostatnich kilku lat na polskim rynku pojawiły się tysiące automatów, które pożerają 1-, 2- i 5-złotówki. Na polskich ulicach brakuje tymczasem maszyn do rozmieniania pieniędzy.

W Narodowym Banku Polskim usłyszeliśmy proste wyjaśnienie: "Z uwagi na gromadzenie przez ludność drobnych monet w domach mogą występować czasowe niedobory niektórych nominałów monet.”

Te "czasowe niedobory” trwają od początku denominacji - od 1 stycznia 1995 r. Ponad 13 lat.


Kryzys monetowy prowadzi do absurdów

JEDEN Z NAJBARDZIEJ KURIOZALNYCH KRYZYSÓW MONETOWYCH W HISTORII WYSTĄPIŁ W UBIEGŁYM ROKU W INDIACH.Okazało się, że rupie w monetach są mniej warte niż metal, z którego je wyprodukowano. Pieniądze masowo przetapiano na żyletki i sprzedawano do sąsiedniego Bangladeszu. Efektem był chroniczny niedobór małych nominałów i wieczny problem braku drobnych. Dotknęło to szczególnie drobnych handlarzy, którzy tracili zysk, bo nie mieli wydać.

DZIENNIKARZE ZAUWAŻYLI WÓWCZAS NIEBYWAŁĄ HISTORIĘ. Na braku monet u sklepikarzy zaczęli zarabiać żebracy. Okazało się, że duża część małych nominałów, tych, których nikt nie pociął na żyletki, ląduje w ich kieszeniach. Handlarze zawierali transakcje z ludźmi ulicy, płacąc im za monety po zawyżonej cenie.

W OBIEGU POJAWIŁY SIĘ RÓWNIEŻ ZNISZCZONE I PORDZEWIAŁE MONETY. Bank centralny nigdy by ich nie przyjął, ale setki tysięcy drobnych sprzedawców nie miały wyboru. Sprawą nielegalnego przetapiania pieniędzy zajęła się policja. Próbując walczyć z kryzysem centralny Reserve Bank of India wpompował w gospodarkę ponadmiliardowego kraju monety o równowartości 150 tysięcy dolarów. To tylko częściowo rozładowało problem.

W POLSCE TAKŻE METAL, Z KTÓREGO PRODUKOWANO MONETY, BYŁ WART WIĘCEJ NIŻ ZŁOTÓWKA. Tak było w czasach PRL. Nominały monet zaczęto nawet drukować na papierze – to było bardziej opłacalne. "Co zrobić, żeby zwiększyć wartość złotówki? Przewiercić w niej dwie dziurki i sprzedawać jako guzik" - żartowali wówczas Polacy. Tym właśnie sposobem z monet robiono naszyjniki.

Najbardziej wartościową monetą w PRL była dwuzłotówka. Tylko ten nominał przyjmowały automaty telefoniczne. Bardzo szybko znalazły się osoby, które rozmieniały pieniądze na dwuzłotówki, pobierając za to odpowiednią prowizję.

sobota, 17 maja 2008

Ubezpieczenie kredytu w GE Money: Polisa to, czy niby-polisa?

Odpowiada Maciej Samcik, "Gazeta Pieniądze"
2008-05-15, ostatnia aktualizacja 2008-05-16 16:17

Ubezpieczenie kredytu na wypadek nieprzewidzianych zdarzeń losowych ma dać klientowi banku poczucie bezpieczeństwa i gwarancję, że ktoś (firma ubezpieczeniowa) spłaci kredyt w sytuacji, gdy kredytobiorca z powodu nieszczęścia (poważnej choroby lub śmierci) nie będzie mógł tego uczynić. Praktyka pokazuje, że często to poczucie bezpieczeństwa jest złudne, choć firmy ubezpieczeniowe biorą za swoje usługi całkiem pokaźne kwoty

Zobacz powiekszenie
LISTY CZYTELNIKÓW

W jednym z poprzednich numerów "Gazety Pieniądze" przeczytałem artykuł " Z polisą Cardif lepiej nie choruj". Ucieszyłem się, że wreszcie ktoś poruszył temat kiepskiego ubezpieczenia kredytów, które oferują klientom bank GE Money i firma ubezpieczeniowa Cardif. Mam podobne doświadczenia jak czytelniczka, która nie otrzymała świadczenia pomimo choroby nowotworowej.

Otóż moja mama Krystyna w 2003 r. wzięła kredyt na zakup samochodu wraz z ubezpieczeniem Cardif. Mama zmarła na zapalenie opłucnej w marcu 2006 r. Jako spadkobiercy wraz z ojcem i bratem wystąpiliśmy do Cardif z wnioskiem o zrealizowanie polisy, przedstawiając wszystkie niezbędne dokumenty wraz z kartami chorobowymi mojej mamy. Nie wyobrażacie sobie państwo, w jakim szoku byliśmy, gdy towarzystwo przesłało do nas pismo z odmową wypłaty odszkodowania za śmierć mamy.

W uzasadnieniu napisali, iż z kart chorobowych wynikało, że mama chorowała na astmę, co według nich było bezpośrednią przyczyną śmierci. Odwołałem się od tej decyzji, przedstawiając akt i kartę zgonu, z której jednoznacznie wynikało, iż bezpośrednią przyczyną zgonu było zapalenie płuc, które przeszło w zapalenie opłucnej i nie miało to nic wspólnego z astmą. Sprawę skierowałem do sądu i czekam na wynik. Lekarze, z którymi konsultowałem uzasadnienie odmowy wypłacenia świadczenia przez Cardif, nie mogą zrozumieć, na jakiej podstawie uznano, iż mama zmarła z powodu astmy...

Oczywiście w momencie odmowy uznania roszczenia przez Cardif bank GE Money wystąpił do spadkobierców z żądaniem spłaty pozostałej części kredytu. Musiałem sprzedać samochód, by spłacić 25 tys. zł kredytu. Czy to jest ten spokój, który oferują ubezpieczyciele i banki?

Krzysztof Rogowski

Jestem starszą osobą, inwalidą II grupy. W 2005 r. zaciągnąłem pożyczkę w GE Money. Pożyczka była ubezpieczona na wypadek jakiegoś nieszczęścia. Kilka miesięcy później doznałem nieszczęśliwego wypadku w pracy. Od tamtej pory miałem już sześć operacji. Napisałem do banku prośbę o wstrzymanie spłaty rat lub o przejęcie ich spłacania przez firmę ubezpieczeniową, w której pożyczka była ubezpieczona (Cardif), ale i ona się wymiguje. Proszę o pomoc, służę wszelkimi dokumentami.

Robert Liśkiewicz





Odpowiada Maciej Samcik

W przypadku mamy pana Krzysztofa firma ubezpieczeniowa Cardif odmówiła wypłacenia pieniędzy, bo uznała, że powodem śmierci była choroba, na którą klientka chorowała już w chwili zawierania polisy i zaciągania kredytu. To częste zastrzeżenie stosowane przez firmy ubezpieczeniowe. Ma ono uchronić ubezpieczyciela przed wyłudzeniami. Gdyby go nie było, to np. każda osoba, która wie, że ma nieuleczalną chorobę, mogłaby się ubezpieczyć na gigantyczną kwotę i jej spadkobiercy mieliby gwarancję, że dostaną te pieniądze. To doprowadziłoby firmy ubezpieczeniowe do bankructwa.

W przypadku mamy pana Krzysztofa argumentacja firmy Cardif jest jednak mocno naciągana. Lekarze twierdzą, że zapalenie opłucnej nie musiało wynikać z astmy. Poprosiliśmy ubezpieczyciela o ponowne przeanalizowanie tego przypadku. Katarzyna Książek z Cardif napisała nam: „W sprawie odwołania p. Rogowskiego powołaliśmy niezależnego lekarza pulmonologa, którego poprosiliśmy o opinię. Jak tylko ją otrzymamy, » Gazeta Pieniądze «zostanie poinformowana o dalszym postępowaniu naszego Towarzystwa”. Cieszymy się i czekamy na wieści z Cardif.

Sprawa p. Roberta jest jeszcze bardziej złożona. Okazuje się, że GE Money i Cardif oferowały wspólnie klientom banku dwa rodzaje ubezpieczenia kredytu. Nasz czytelnik wybrał uboższą opcję ubezpieczenia (tzw. opcję numer 1). Obejmuje ona zgon kredytobiorcy, trwałą i całkowitą niezdolność do pracy oraz czasową niezdolność do pracy spowodowaną leczeniem szpitalnym następstw nieszczęśliwych wypadków.

Trudno się oprzeć wrażeniu, że takie sformułowanie warunków polisy jest przykładem bankowo-ubezpieczeniowego kombinatorstwa, którego celem jest wyciągnięcie od klientów pieniędzy i zaoferowanie w zamian jedynie pozornej ochrony. Dlaczego tak uważam?

Pierwszym haczykiem jest sformułowanie "trwała i całkowita niezdolność do pracy". Przy odrobinie złej woli można ją zinterpretować w niekorzystny dla klienta sposób. I pod taki paragraf podpadałyby tylko np. urwanie obu nóg lub obu rąk. Bo przecież z jedną nogą jeszcze można pracować (więc niezdolność do pracy nie jest "całkowita"). Przy takiej interpretacji nawet ciężki wypadek może nie uprawniać do wypłaty odszkodowania!

Idźmy dalej. Tzw. opcja numer 1 zawiera również ubezpieczenie od "czasowej niezdolności do pracy spowodowanej leczeniem szpitalnym następstw nieszczęśliwych wypadków". W ramach tego zapisu spod ochrony ubezpieczeniowej wypadają z marszu wszystkie naturalne choroby. A więc rak, przewlekłe zapalenie płuc, marskość wątroby, zapalenie opon mózgowych. Nawet ciężko chorując, trzeba zacisnąć zęby i samemu spłacać kredyt - ubezpieczyciel nie pomoże. Zostają nieszczęśliwe wypadki (komuś spada na głowę cegła lub potrąca go tramwaj).

Aby się załapać na ochronę ubezpieczeniową, nie wystarczy nieszczęśliwy wypadek - w jego wyniku musi wystąpić "czasowa niezdolność do pracy". Owa czasowa niezdolność do pracy to wcale nie L4 wystawione np. przez lekarza, który np. udziela pierwszej pomocy. Niezdolność musi być udokumentowana zaświadczeniem z ZUS. Jego uzyskanie to dodatkowy problem dla klienta, który chciałby uzyskać od ubezpieczyciela pieniądze na spłatę rat kredytowych.

Ale i zaświadczenie z ZUS jeszcze nie wystarczy: niezdolność do pracy nie może być taką sobie zwykłą niezdolnością - musi być "spowodowana leczeniem szpitalnym następstw nieszczęśliwego wypadku". Zatem jeśli komuś spadła na głowę cegła i został przez pięć dni w szpitalu, po czym z L4 w ręku i bandażem na głowie spędził kolejne dwa tygodnie w domu, to jego niezdolność do pracy jest następstwem wypadku czy następstwem "leczenia szpitalnego" tego wypadku?

Reasumując: aby w tym konkretnym przypadku ubezpieczyciel wziął na siebie koszty rat kredytowych, musi zajść następujący zestaw okoliczności: klient nie może zachorować, musi mieć wypadek. Musi potwierdzić w ZUS niezdolność do pracy, musi nastąpić leczenie w szpitalu i jeszcze byłoby wskazane, by niezdolność do pracy wynikała z tego leczenia, a nie z samego wypadku. Inaczej spece od ubezpieczeń mogą nie wypłacić ani grosza, mimo że klient zapłacił składkę i wydaje mu się, że ma ochronę ubezpieczeniową od wydarzeń, które uniemożliwiają mu spłacanie kredytu.

A tak naprawdę ma polisę tylko od śmierci, urwania obu nóg i obu rąk oraz nieszczęśliwego wypadku, ale nie każdego (tylko takiego leczonego w szpitalu i unieruchamiającego klienta). Taka polisa jest w zasadzie niby-polisą. Jej cena powinna być jakieś dziesięć razy niższa od normalnej polisy, chroniącej od wszystkich możliwych nieszczęść. Niestety, w przypadku polis GE Money i Cardif różnica w cenie między dwoma wariantami - ubogim i pełnym - była dużo, dużo niższa.

Apeluję do klientów banków, którzy ubezpieczają swój kredyt - koniecznie przeczytajcie, od czego ubezpiecza was polisa, czy przypadkiem nie jest to niby-polisa, na którą nabrał się nasz czytelnik pan Robert. Mając do wyboru kilka wariantów polis, czasem warto wybrać ten droższy. Albo - jeśli w umowie są takie kwiatki jak te z polisy GE Money i Cardif - to nie ubezpieczać się w ogóle.

I jeszcze dobre wieści. Co prawda Katarzyna Książek z Cardif nie pozostawia złudzeń i pisze nam, że "ubezpieczenie kredytu nie obejmowało swym zakresem opcji, z powodu których pan Liśkiewicz domagał się od nas odszkodowania", ale jednocześnie dodaje, że "w związku z wyjątkowo trudną sytuacją życiową klienta" Cardif gotowa jest rozważyć udzielenie mu pomocy w spłacie kredytu. Z góry za to dziękujemy w imieniu klienta.

Na koniec uwaga: choć opisany przypadek dotyczy konkretnego banku i firmy ubezpieczeniowej, niestety podobne praktyki stosują inne banki i ubezpieczyciele. Każde ubezpieczenie kredytu warto dokładnie prześwietlić przed podpisaniem i zapłaceniem składki.

Źródło: Gazeta Pieniądze

piątek, 11 stycznia 2008

Obsługa długu kosztuje 30 mld zł rocznie

Państwowy dług publiczny  (Rozmiar: 21090 bajtów)
Państwowy dług publiczny

Dalsze ograniczenie deficytu, prywatyzacja i zmniejszanie potrzeb pożyczkowych to podstawowe metody ograniczenia tempa narastania długu - wskazują ekonomiści.

Wczoraj GP pisała, że ZUS potrzebuje coraz więcej dotacji, a według najnowszych prognoz w latach 2009-2013 na wypłatę świadczeń zabraknie 256 mld zł. Ale rząd musi się liczyć nie tylko ze znacznymi dotacjami na świadczenia emerytalne.

Co roku w polskim budżecie prawie 30 mld zł przeznaczonych jest na koszty obsługi polskiego długu, który w 2008 roku może się zbliżyć do 600 mld zł. Nasz dług publiczny przyrasta co roku o blisko 50 mld zł, a w 2008 roku rząd planuje pożyczyć na rynkach finansowych 46,1 mld zł.

- To deficyt budżetu państwa decyduje, w jakim tempie przyrasta nasz dług. Gdyby nie było deficytu, nie byłoby problemu długu. Dlatego podstawowym sposobem zmniejszania naszego długu jest redukcja deficytu - mówi Piotr Bielski, ekonomista BZ WBK.

Tymczasem w tym roku deficyt ma wynieść 27,1 mld zł przy wydatkach budżetu na poziomie 308,9 mld zł. Ograniczenie wydatków w 2008 roku mogłoby także pomóc zmniejszyć dług, ale wydatki w tym roku ponownie będą znacznie wyższe niż w poprzednim roku

Ekonomiści podkreślają, że ważny jest stopień, w jakim deficyt budżetu pokryty jest przez przyrost długu, a w jakim przez wpływy z prywatyzacji.

- Im większe wpływy z prywatyzacji, tym mniejsze potrzeby pożyczkowe - dodaje Piotr Bielski.

Rząd Donalda Tuska zakłada przyspieszenie procesu prywatyzacji i uzyskanie z niego w 2008 roku od 4,5 do 5,5 mld zł.

- To może trochę spowolnić tempo narastania długu. Można też zwiększać dochody, ale o to w najbliższych latach będzie trudniej niż ostatnio, bo gospodarka nieco zwolni - dodaje Rafał Benecki, ekonomista ING Banku.

Wczoraj wiceminister finansów Katarzyna Zajdel-Kurowska powiedziała, że jeśli zapowiadana przez resort skarbu wartość przychodów prywatyzacyjnych zostanie zrealizowana, a wydatki państwa będą pod kontrolą, to Ministerstwo Finansów może ograniczyć emisję nowych papierów skarbowych.

- Można próbować stabililizować dochody i liczyć, że wysoki wzrost PKB będzie stabilizował nasz dług - dodaje.

Jednym z planów ministra finansów Jacka Rostowskiego jest ograniczenie długu publicznego do 2011 roku o 4-7 pkt proc. z około 48 proc. PKB obecnie.

Według ekonomistów, ta próba może być trudna, także w zestawieniu z planowanym od 2009 roku obniżeniem stawek podatkowych do 18 i 32 proc.