sobota, 19 lipca 2008

Widacki: Śmierć Pyjasa to był wypadek

Robert Mazurek rozmawia z Janem Widackim

Widacki: Dbam, żeby mój klient nie został skrzywdzony

Każdy może być skrzywdzony fałszywym oskarżeniem. Ja broniłem wielu zabójców, pedofilów, sprawców odrażających zbrodni. Nawet kiedy ich wina jest oczywista, to rolą adwokata jest pilnować, by kara była sprawiedliwa. Jak ktoś jest tak wrażliwy, że nie może bronić mordercy, to niech nie prowadzi spraw karnych - mówi DZIENNIKOWI mecenas Jan Widacki

czytaj dalej...
REKLAMA

>>> Autorki filmu "Trzech kumpli": Spotkanie Maleszki było szokiem

ROBERT MAZUREK: Jak się panu podobał film "Trzech kumpli”?
JAN WIDACKI: Nie podobał mi się, był bardzo nierzetelny. Śledztwo w sprawie Stanisława Pyjasa prowadził i umorzył prokurator Stańczewski. Żyje do dziś, jest adwokatem, ale nikt go nie pytał o okoliczności sprawy, o to, czy go ktoś naciskał, o nic.

Na pewno by się przyznał, że uległ naciskom, prawda?
Nie wiem, co by powiedział, ale rzetelność nakazywała spytanie go. Kolejna sprawa - funkcjonuje mit, że sekcję zwłok Pyjasa przeprowadził prof. Zdzisław Marek. Tymczasem sekcję przeprowadzili doktor Kołodziej i doktor Próchnicka - czy ktoś ich pytał?

Profesor Marek podpisał protokół z sekcji.
Był wtedy kierownikiem katedry medycyny sądowej.

I podpisał się pod opinią, że Pyjas wszedł na schody, zrzucił się z nich i osobiście skręcił sobie kark.

Nie, nie, podaje pan nieprawdziwe fakty. Nie ma mowy o skręceniu karku, tylko o zadławieniu się krwią. Napisano tam, że źródłem krwawienia było obrażenie spowodowane przez uraz czynny lub bierny, ale biorąc pod uwagę okoliczności znalezienia zwłok, przyjmują, że był to uraz bierny.

"Okoliczności znalezienia zwłok” są tu kluczowe, bo świadkowie twierdzą, że ciało Pyjasa przesunięto, by upozorować wypadek.
Niczego takiego nie ma w aktach sprawy, a dr Kołodziej był na ul. Szewskiej, gdzie znaleziono ciało.

Prof. Marek napada na autorki filmu…
No nie, proszę pana, profesor Marek ma 90 lat!

I co to ma do rzeczy?
To, że to starszy schorowany człowiek, który zapłacił za tę sprawę karierą akademicką.

Błagam pana, niech nie każe mi się pan rozczulać losem prof. Marka, któremu włos z głowy nie spadł.
A za co miałby spaść? Pan ma jakąś tam opinię, ja mam zupełnie inną, a znam profesora, bo współpracowałem z nim przez wiele lat.

Wiem, gotów był pan rzucić obowiązki ambasadora, by świadczyć na jego korzyść w procesie, który wytoczył Wildsteinowi.
Proszę pana, byłem wezwany jako świadek przez sąd. Byłem już nominowany na ambasadora na Litwie, ale jeszcze nie wyjechałem, a skoro dostałem wezwanie, to poszedłem na rozprawę i, o ile pamiętam, w ogóle nie mówiłem tam o sprawie Pyjasa, tylko o działalności prof. Marka.

W filmie jest scena, kiedy Marek, nie wiedząc o tym, że jest nagrywany, mówi, że "ktoś Pyjasowi w mordę dał”. Tak na marginesie, podoba się panu ten język?
W publicznej wypowiedzi brzmi to nieelegancko, ale prywatnie można mówić różne rzeczy.

A kto Pyjasowi "dał w mordę”?
Nie wiem, o to należy pytać prof. Marka.

Pytam pana, bo i prof. Marek, i pan uważacie przecież, że to nieszczęśliwy wypadek.
Proszę nie kazać mi się tłumaczyć z wypowiedzi prof. Zdzisława Marka.

Gdy Marek dowiaduje się, że został nagrany, oburza się i mówi, że gdyby o tym wiedział, to nigdy by nie powiedział, że "ktoś dał Pyjasowi w mordę”.
Ja nie jestem obrońcą prof. Marka, naprawdę!

Ale występował pan przed sądem w obronie jego wiarygodności. Rozumiem, że ta scena nie podważyła pańskiego zaufania do Marka, za to podważyła zaufanie do autorek filmu, tak?
Wedle mojej oceny ten film ma się nijak do tego, co ustalono w śledztwie w sprawie śmierci Pyjasa prowadzonym w latach 1992 - 1999.

Pytałem, czy film nie podważa wiarygodności Marka.
Proszę pana, to była rozmowa ze starszym, mocno schorowanym panem, który tą sprawą jest dręczony od iluś tam lat, który nie potrafi o tym mówić spokojnie. Czego pan od niego oczekuje?

Spytam trzeci raz: podważa to jego wiarygodność czy nie?
Nie podważa jego wiarygodności sprzed trzydziestu lat, kiedy podpisywał się na opinii w sprawie śmierci Pyjasa. Jego dzisiejsze zachowanie nie może rzutować na tamten okres.

Pan jest chyba ostatnim w Polsce gorącym zwolennikiem tezy, że Pyjas zabił się sam.
No nie. Nie jestem zwolennikiem żadnej tezy, tylko proszę ode mnie nie wymagać, bym na życzenie zmieniał pogląd. Wyrobiłem go sobie w oparciu o moją wiedzę, znajomość akt i tamtejszych realiów i jestem przekonany, że tu nie było zabójstwa, tylko nieszczęśliwy wypadek. W przypadku pobicia ze skutkiem śmiertelnym ofiara ma wiele obrażeń. Pyjas miał ich bardzo niewiele, w zasadzie tylko przecięcie śluzówki połączone z intensywnym krwawieniem, reszta to drobne otarcia. Gdyby go ktoś pobił i zostawił, to nie miałby pewności, czy nie przeżyje.

Zdaje się, jego nie chciano zabić, tylko solidnie pobić i nastraszyć.
A skąd pan ma tę wiedzę?

To hipoteza.
Jedna z wielu, niczym niepotwierdzona, niech pan da spokój.

Widzę, że pana teraz śmieszą hipotezy. To ciekawe jak na prawnika.
Bo to hipoteza wzięta z księżyca! Powtarzam, że człowiek pobity ze skutkiem śmiertelnym ma wiele różnorakich obrażeń, a tu było ich bardzo niewiele.

Opiera się pan na opisie z sekcji zwłok, tak?
Nie ma innego.

Wildstein widział zwłoki.
No tak! I widział ślad po kuli!

Nie. Mówił, że jego zdaniem był to ślad po uderzeniu, na przykład kastetem. O kuli mówiła rodzina Pyjasa.
Medycy sądowi byli innego zdania.

I owi medycy, nazwijmy to oględnie, życzliwi władzy są dla pana bardziej wiarygodni niż przyjaciele Pyjasa?
W ocenie obrażeń mam większe zaufanie do nich niż do laików.

A ja mam większe zaufanie do uczciwości opozycjonistów, którzy jej dowiedli swoimi życiorysami… Co mają do tego życiorysy?!

Chodzi o ich wiarygodność. Jeśli ktoś tu skłamał, to ja wierzę, że nie oni.
Proszę pana, gdyby to miał być spisek, musiałby ogarnąć kupę ludzi: dwóch lekarzy wykonujących sekcję, laborantów, trzeba by zmienić pisany na żywo protokół - to przecież niemożliwe! No dajmy spokój!

Takie rzeczy się nie zdarzały w Polsce Ludowej?
Pewnie się zdarzały przed 1956 rokiem.

Potem już nie?
Poważny zakład akademicki, z poważnymi, szanowanymi ludźmi z jednej strony, a z drugiej ocena obrażeń dokonana przez przyjaciół. Przecież oni się na tym nie znają!

Ma pan do tego bardzo emocjonalny stosunek…
Ależ skąd! Ja najchętniej w ogóle nie mówiłbym o śmierci Pyjasa i niepytany milczę na ten temat. Rozumiem, że każdy - to środowisko również - ma prawo do swojej legendy, a śmierć Pyjasa wydała błogosławione skutki. To po jego śmierci zaczął się w Krakowie niezależny, autentyczny, szczery ruch opozycyjny, jakim był SKS, cześć i chwała ludziom, którzy w nim działali. Nie czepiam się ich mitu założycielskiego, ale niech nikt ode mnie nie wymaga, bym mówił coś wbrew swojej wiedzy.

Zasłynął pan jako obrońca esbeków…
Taka opinia to efekt czarnego pijaru. W swojej praktyce broniłem jakieś tysiąc osób, a wśród nich słownie jednego funkcjonariusza SB, pana K. To jeden promil moich klientów.

Działacze krakowskiej opozycji pamiętają pana z tamtego procesu jako osobę szczególnie gorliwą…
...w obronie?

Nie, w dezawuowaniu świadków z byłej opozycji, w wyśmiewaniu ich. Teraz też się pan z tego śmieje.
Bo to jakieś bzdury. No nie, rolą adwokata jest bronić, a jak się przesłuchuje świadków, to trzeba być konsekwentnym i zdecydowanym. To czasem może być dla świadków nieprzyjemne, zdaję sobie z tego sprawę, ale ważne, żeby mój klient nie został skrzywdzony.

To prawda, bronił pan nie tylko oficera SB. Także wieloletniego konfidenta SB Henryka Karkoszę.
Pana Karkoszę reprezentowałem przed sądem lustracyjnym, ale sprawa została umorzona, bo sąd uznał, że Karkosza nie może być lustrowany, ponieważ nie pełni funkcji publicznych. Czytałem akta i po ich lekturze nie wiem, czy Karkosza był agentem SB, czy też nie. Podziwiam tych wszystkich, którzy to wiedzą.

Choćby historyków, którzy w tej sprawie nie mieli wątpliwości.
Proszę pana, w czasie, kiedy działał Karkosza, było w Krakowie chyba trzech TW „Monika”.

I oczywiście żadnym z nich nie był Karkosza.
Może był, tego nie wiem, ale właśnie dlatego nie chcę niczego przesądzać.

Bronił pan żony dziennikarza "Nie”, pani Ćwiklińskiej z krakowskiej policji, która sprzedawała zdjęcia ofiar przestępstw wydawanemu przez żonę Urbana pismu "Zły”.
To prawda, broniłem jej. Przyszła i poprosiła mnie o obronę, a ja nie jestem od oceny moralnej postępowania klientów. Uważam, że pani Ćwiklińska miała zgodę swoich przełożonych na to, co robiła, i nie będę się wdawał w dywagacje winna - niewinna. To w procesie radzieckim adwokat, jeśli doszedł do przekonania, że klient jest winny, miał obowiązek współpracować z prokuraturą.

Tak po ludzku, do kogo jest panu bliżej: do Karkoszy czy Soników, do Danuty Skóry z SKS czy panów Billa i Kryszkowskiego z SB?
To niemądre pytanie, na które nie mogę odpowiedzieć. To tak, jakbym pana spytał, czy panu bliżej do tamtej pani za oknem czy do kelnerki?

Chętnie bym odpowiedział, gdybym którąkolwiek znał.
Pan K. był moim klientem, taki łączy mnie z nim związek.

Ale nie pytam pana o relacje zawodowe, tylko o opinię jako człowieka, profesora, posła… Bogusława Sonika bardzo lubię i cenię, a nie mogę tego powiedzieć o oficerach SB. Z całą pewnością bliżej mi do ludzi opozycji niż do esbeków - to poza wszelkim sporem.

To dlaczego jest pan postrzegany jako obrońca tamtej strony?
Mówimy ciągle o jednym procesie, w którym broniłem inspektora wydziału śledczego MSW! Powtarzam, że to jedna z jakiegoś tysiąca moich spraw.

Ludzie nie wybierają adwokatów przez przypadek. Jeśli Oleksego w procesie lustracyjnym bronił mec. Jamka, który jako prokurator żądał kary śmierci dla braci Kowalczyków, to było to znamienne.
Ludzie wybierając obrońcę, kierują się różnymi przesłankami. Pewnie też uwzględniają markę adwokata, jego umiejętności, renomę - to oczywiste. Ja byłem adwokatem z dobrą marką i broniłem setki przestępców.

Są ludzie, których by pan nie bronił?
Są tacy, których nie mógłbym bronić jako osobiście zainteresowany sprawą, choćby swoich bliskich. Przyszła do mnie pani, którą oskarżył Zbigniew Wassermann, ale odmówiłem jej obrony, bo sam wytoczyłem Wassermannowi proces o naruszenie dóbr osobistych.

A poza tymi przypadkami broniłby pan każdego?
Jak ktoś do mnie przychodzi i prosi o obronę, to muszę się tego podjąć, bo moim celem jest pomaganie ludziom, bronienie ich. Nie mógłbym przecież powiedzieć oskarżonemu: "Wie pan, to co pan zrobił, jest tak obrzydliwe, że ja pana nie będę reprezentował. Niech pan idzie do kolegi, on jest mniej wrażliwy”.

Wiesław Johann mówi, że nigdy nie broniłby gwaciciela i esbeka.
Każdy może być skrzywdzony fałszywym oskarżeniem. Ja broniłem wielu zabójców, pedofilów, sprawców odrażających zbrodni. Nawet kiedy ich wina jest oczywista, to rolą adwokata jest pilnować, by kara była sprawiedliwa.

Rozumiem podejście "Bronię każdego, bo każdy ma prawo do obrony”…
Właśnie tak! To jedyne podejście.

…ale też rozumiem, że każdy ma swoją wrażliwość, adwokat także i czasem może nie być w stanie uczciwie bronić klienta.
To absurdalne. Jak ktoś jest tak wrażliwy, że nie może bronić mordercy, to niech nie prowadzi spraw karnych.

Czemu nie wytoczył pan procesu „Rzeczpospolitej”, gdy napisała, że był pan wykładowcą w szkole SB?
Bo wydrukowała moje sprostowanie. Nie byłem żadnym wykładowcą. Jeszcze przed stanem wojennym prowadziłem na Uniwersytecie Śląskim seminarium doktorskie i miałem kilku doktorantów ze szkoły MSW w Legionowie. Ponieważ MSW nie godziło się, by oni jeździli całą grupą, to kilkakrotnie ja przyjechałem do nich.

Czyli był pan tam wykładowcą?
Nie byłem, przyjeżdżałem tam tylko na spotkania z moimi doktorantami. Raptem trzy, cztery razy.

Płaciła panu szkoła MSW czy uniwersytet?
Za to płaciła mi szkoła w Legionowie w ramach godzin zleconych.

Czyli miał pan tam zajęcia.
To nie były zajęcia, tylko seminarium.

Czysty spór słowny. Na moim uniwersytecie seminarium to były zajęcia.
Nie byłem tam wykładowcą, bo nie miałem ze szkołą stosunku pracy. Ja się tych kontaktów nigdy nie wypierałem. Nawiasem mówiąc, potem zabroniono im kontaktu ze mną, a po 13 grudnia nie miałem z tą szkołą żadnego kontaktu.

Dlaczego odszedł pan z komisji śledczej?
Trafiłem do niej jako reprezentant Lewicy i Demokratów, ale LiD się rozpadł. Wtedy zadeklarowałem, że jeśli SLD będzie miał swego kandydata do komisji, to odejdę.

SLD nie naciskał, a szef klubu Wojciech Olejniczak jednoznacznie pana poparł.
To był głos pana Olejniczaka, ale były też inne głosy w klubie.

I pan się nimi przejął?
Nie przejąłem się, ale sprawa LiD była niejasna. Miałem propozycję przejścia do klubu Sojuszu, ale wybrałem koło Demokratów, które często głosuje inaczej niż SLD. Nasze drogi się rozeszły, nowego LiD nie będzie, a w SLD zaczęły się dyskusje, czy oni nie powinni mieć swojego reprezentanta.

Dyskusje przecięte oświadczeniem Olejniczaka.
Chciałem dać im możliwość powołania swojego przedstawiciela. Wyczekałem do czasu, kiedy akurat PiS wyjątkowo nie chciało mnie odwoływać, bo w takiej sytuacji nie chciałem odchodzić, i sam zrezygnowałem.

Pańskie kłopoty z prokuraturą nie miały z tym nic wspólnego?
Oczywiście, że nie. Stan mojej sprawy się nie zmienił od czasu kampanii wyborczej. Prokuratura białostocka oskarża mnie, że nakłaniałem do fałszywych zeznań świadka, że przeniosłem gryps od swojego klienta i że nakłaniałem do zatajenia prawdy pana Dochnala. Do niczego się nie przyznaję, bo żadnego z tych czynów nie popełniłem. Mam nadzieję, że proces szybko się zacznie i wszystko się wyjaśni, a będzie to bardzo ciekawa sprawa, ciekawsza niż komisja śledcza.

Co pan sądzi o komisjach śledczych?
Uważam, że to odstępstwo od zasady trójpodziału władz. Komisje śledcze są organami politycznymi, a nie ustalającymi prawdę.

Niewiarygodne. I pan w czymś takim uczestniczył?!
Akurat istnienie tych komisji w tej kadencji Sejmu jest o tyle uzasadnione, że chodzi o zbadanie działań prokuratury. Normalnie takie rzeczy bada prokuratura, ale trudno, by badała ona samą siebie.

Rozumiem więc, że popiera pan wniosek PiS o powołanie trzeciej komisji.
Nie popieram.

A przecież nowa komisja miałaby zbadać, czy prokuratura nie wywierała nacisków na prokuratora. Według pańskiej logiki nie może tego sprawdzić, bo byłaby sędzią we własnej sprawie.
Tylko że tu nie popełniono żadnego przestępstwa, nie ma więc o czym mówić.

Jeśli badamy przestępstwa rządów SLD czy PO to jest to działanie polityczne, ale jeśli dotyczy to rządów PiS, to sprawę trzeba wyjaśnić.
Powtarzam, że normalnie od takich spraw jest prokuratura, a nie komisje, ale to są sprawy wyjątkowe. Gdybyśmy nie powołali komisji, to prokuratura musiałaby badać samą siebie.

Tak się bardzo często dzieje.
No nie, ale w komisjach nie chodziło o zachowanie pojedynczego prokuratora, tylko działalność całej instytucji.

Reprezentując Kulczyka przed komisją śledczą, drwił pan z niej. Cały czas podważa pan sens jej istnienia, ale jak przyszło co do czego, to nie zawahał się pan w komisji zasiąść. Gdy byłem pełnomocnikiem Jana Kulczyka, nie drwiłem z komisji śledczej, tylko krytykowałem działania niektórych jej członków. Uważałem i uważam, że komisje powinny być ciałem nadzwyczajnym, powoływanym tylko wtedy, gdy sprawy nie mogą wyjaśnić organy ścigania.

Komisja, która może skrzywdzić klienta mec. Widackiego, jest polityczna, ale komisja, w której zasiada poseł Widacki, jest potrzebna i słuszna?
Ja podałem zupełnie inną motywację. Mam ją powtórzyć?

A ja podałem taką.
To pan podał opacznie.

Komisja do sprawy Rywina była potrzebna?
Ona ustaliła kilka ważnych rzeczy, choćby to, jak przebiegał w Polsce proces legislacyjny.

Czyli była potrzebna?
Z pewnością była najpotrzebniejsza z dotychczasowych komisji, choć jej wnioski, właśnie w zakresie procesu tworzenia ustaw, nie zostały zrealizowane. Myślę też, że to samo mogła ustalić prokuratura.

Nie pokazałaby prawdziwego oblicza polskiej polityki i biznesu. Choćby tego, jak traktują komisje Czarzasty czy Rywin. To mówiło bardzo wiele o Polsce.
W ten sposób każdy proces coś mówi o Polsce, obserwowanie Sejmu coś mówi o Polsce. Ale czy tego nie można było pokazać bez komisji, czy nie mogły tego pokazać media?

Skoro z jakiegoś powodu tego nie robiły, to znaczy, że nie mogły. Zmieńmy temat. Jakie pan ma poglądy polityczne?
Centrowe, staram się unikać skrajności z jednej i drugiej strony.

Często się nie da. W sprawie kary śmierci można być za lub przeciw. Tak czy owak - skrajność.
Ja akurat jestem przeciw. Chce mi pan powiedzieć, że centrowość nie istnieje?

Inna sprawa - aborcja. Też można być za lub przeciw.
Jako katolik uważam aborcję za grzech, ale nie sądzę, że powinien ją ścigać policjant i prokurator.

Czyli ustawę należy zmienić.
Nie, bo była ona wynikiem pewnego kompromisu i to też jest wartość.

Panie profesorze, obecna ustawa przewiduje karalność aborcji, czego jest pan przeciwnikiem, ale nie chce pan tego zmienić. Nie rozumiem…
Ta ustawa właśnie była w duchu centrowa, bo nie zadowala ani fundamentalnych zwolenników wolnej aborcji, ani radykalnych jej przeciwników. I myślę, że w obecnej sytuacji politycznej lepiej tej ustawy nie ruszać.

Czuje się pan politykiem?
Polityka mnie interesuje, ale ani ona, ani adwokatura nie jest moją największą pasją, Czuję się głównie naukowcem, wykładowcą akademickim, to mnie naprawdę interesuje.

A co jeszcze?
Wie pan, kiedyś bardzo lubiłem westerny. Stare, dobre westerny.

Ale tam zwycięża dobro.
No i dobrze. Aha, a pan uważa, że ja stoję po stronie zła?

[bio]*Jan Widacki, adwokat, profesor dr hab. nauk prawnych, dyplomata, autor kilkunastu książek, poseł Partii Demokratycznej. W lipcu 2007 prokurator z białostockiej prokuratury zarzucił mu, że jako adwokat Mirosława D. ps. „Malizna”, powołując się na wpływy w gangu pruszkowskim oraz w strukturach władzy, nakłaniał świadków do składania fałszywych zeznań i wynosił z więzienia grypsy, oraz zastraszał Marka Dochnala, by ten w swoich zeznaniach ukrywał informacje obciążające Jana Kulczyka, którego przedstawicielem był Widacki. Jest felietonistą lewicowego tygodnika „Przegląd”

Jak Carla Bruni uwiodła Sarkozy'ego

John Follain, brytyjski dziennikarz

Carla Bruni woli poligamię

Carla Bruni-Sarkozy wychodzi na taras, woła "John!" i całuje mnie w oba policzki. Jestem zdeprymowany: w ciągu dwóch ostatnich lat przeprowadziłem z nią dwa wywiady, ale to było, zanim została premiere dame. Ma na sobie obcisłe niebieskie dżinsy i zwykły biały podkoszulek, a z biżuterii tylko obrączkę - pisze w DZIENNIKU brytyjski dziennikarz John Follain.

czytaj dalej...
REKLAMA

Paryski dom tej byłej supermodelki stoi przy końcu cichej uliczki w modnej dzielnicy niedaleko Lasku Bulońskiego. Ubrani po cywilnemu policjanci siedzą w dwóch nieoznakowanych samochodach koło wielkiej bramy w rdzawym kolorze. W ogrodzie dużego, dwupiętrowego domu z lat 50. rosną wysokie bambusy. Po lutowym ślubie z Sarkozym Carla nie wyprowadziła się z domu, w którym mieszka od trzech lat. Prezydent zamieszkał z nią tutaj, w weekendy organizują spotkania rodzinne w Pałacu Elizejskim.

Carla mówi do mnie na ty. Bierze ode mnie kwiaty, idzie do kuchni i wyjmuje z szafy flakon. Z lodówki wyciąga piwo Corona dla siebie i Perriera dla mnie, mówi: "Do zobaczenia później" dwóm menedżerom ze swojej firmy fonograficznej i przechodzi do salonu. Siada na szarym pufie przy wysokich szklanych drzwiach na taras. Obok ma fortepian, a za plecami nowoczesny kominek, nad którym wisi XVIII-wieczne lustro z zamku w północnych Włoszech, w którym jako dziecko spędzała wakacje.

Sądziłem, że odwoła wywiad, który jest elementem promocji jej trzeciej płyty "Comme si de rien n’etait" ("Jakby nic się nie stało"). Poprzedniego popołudnia, podczas ceremonii pożegnalnej na lotnisku w Tel Awiwie ochroniarze w pośpiechu eskortowali parę prezydencką do samolotu, po tym jak izraelski strażnik zastrzelił się 200 metrów dalej. Ale Carla już się otrząsnęła. "Zobaczyłam tylko, że ochroniarze szybko do nas pochodzą. Jeden powiedział: . Byłam trochę zszokowana, ale nie bałam się. Spojrzałam za siebie, aby sprawdzić, gdzie jest mój mąż. Dopiero później powiedziano mi, co się stało" - opowiada. Czy nie sądzi, że strażnik specjalnie wybrał ten moment, żeby coś zasygnalizować? "Nie sądzę. Kiedy ktoś odbiera sobie życie, chodzi o znacznie ważniejsze sprawy".

Wolę poligamię

40-letnia Carla szybko przystosowała się do wielkich zmian w swoim życiu, które żartobliwie nazywa "apokalipsą". Nauczyła się tego w dzieciństwie, dzięki kolejnym "zerwaniom", jak to nazywa. Urodziła się w zamożnej turyńskiej rodzinie muzyków. Jej matka, Marisa Borini, była pianistką, Alberto Bruni Tedeschi, którego uważała za swojego ojca, kompozytorem, producentem opon, kolekcjonerem sztuki i dyrektorem Teatro Regio. W zamku położonym w dolinie rzeki Po bywali Maria Callas, Artur Rubinstein i Herbert von Karajan.

Kiedy Carla miała siedem lat, rodzina - jej siostra, Valeria Bruni Tedeschi, jest reżyserem filmowym, a jej brat Virginio, grafik, zmarł w ubiegłym roku na raka - uciekła do Paryża. Rodzice obawiali się, że ktoś zostanie porwany przez organizację terrorystyczną Czerwone Brygady. Carla mówi, że była za mała, żeby odczuwać strach. Tę przeprowadzkę nazywa swoim pierwszym zerwaniem. (Słowem "rupture" chętnie posługuje się również jej mąż, kiedy obiecuje Francji przełomowe zmiany). "To mi pomogło, bo zawsze, kiedy musiałam dokonać jakiejś wielkiej zmiany, miałam to wspomnienie przeprowadzki do Paryża. To nie było złe wspomnienie, bo miałam babcię Francuzkę, z którą byłam bardzo zżyta".

Po roku pobytu w stolicy Francji nauczycielka zorganizowała w jej klasie lekcję gry na gitarze. "Oh, Susanna, oh, don’t you cry for me" - śpiewa i wyjaśnia: "To nam zagrała. W domu była gitara i przez dwa dni uczyłam się grać tę piosenkę. Uświadomiłam sobie, że znalazłam drogę do świata muzyki i od tej pory prawie codziennie grałam na gitarze".

W wieku 19 lat kolejne zerwanie. Przestała studiować historię sztuki i architekturę na Sorbonie, aby zostać modelką. "Przyniosłam do agencji bilet okresowy na metro - to było jedyne zdjęcie, jakie miałam. Przyjęli mnie". Została supermodelką, twarzą Guess i Versacego. Jak się szacuje, podczas 12-letniej kariery zarobiła 7,5 mln dolarów. "Dzięki pracy modelki szybko zrozumiałam, że ja i mój wizerunek to dwie różne sprawy. Bardzo mi to dzisiaj pomaga".

W 1996 r., kiedy Alberto leżał na łożu śmierci, matka powiedziała Carli, że jej prawdziwym ojcem jest Maurizio Remmert, włoski biznesmen oraz gitarzysta, z którym Marisa przez sześć lat miała romans, a Valeria i Virginio to jej przyrodnie rodzeństwo.

Carla twierdzi, że ta wiadomość, którą trzymała w tajemnicy do stycznia tego roku, nie była dla niej traumatyczna: "Poczułam ulgę, jaką czuje się wtedy, gdy ktoś nam coś wytłumaczy. Zresztą cały czas noszę w sercu człowieka, który mnie wychowywał. Martwi mnie tylko to, że kiedy inni o tym piszą, wychodzi z tego trochę brudna historia, podczas gdy tak naprawdę jest piękna" - tłumaczy Carla. Miała 19 lat, kiedy poznała Remmerta. Zarówno Remmert, jak i Alberto od początku wiedzieli, że Carla jest córką tego pierwszego. Jak mówi Remmert, spotkanie było "naturalne i spokojne. Nasze stosunki są bardzo zdrowe". Często rozmawiają przez telefon i Carla zaprosiła go na swój ślub.

W wieku 29 lat rzuciła karierę modelki sfrustrowana tym, że otaczały ją coraz młodsze "dziewczynki". Początek kariery piosenkarki miała równie dobry, jak 10 lat wcześniej modelki. Nie za bardzo wierzyła w swój głos, lecz pisane przez siebie teksty uważała za dobre i postanowiła zaoferować je światu. Nagrała demo, ale firmy fonograficzne je odrzucały, bo z góry zakładały, że była supermodelka nie może mieć do zaproponowania niczego ciekawego. Wysłała więc demo anonimowo do niezależnej wytwórni Naive. Pierwszy album, folkowo-bluesowy "Quelqu’un m’a dit" ("Ktoś mi powiedział") z 2002 roku, sprzedał się w 2 mln egzemplarzy. Cztery lata później Carla wydała płytę "No promises", zainspirowaną wierszami E.B. Yeatsa, Emily Dickinson i Dorothy Parker (400 tys.)

Jej życie prywatne zapełniało strony plotkarskich czasopism, które nazywały ją femme fatale, śledziły jej związki z Erikiem Claptonem i Mickiem Jaggerem (ten drugi trwał siedem lat), aktorami Vincentem Perezem i Charlesem Berlingiem oraz byłym socjalistycznym premierem Laurentem Fabiusem. W wywiadzie udzielonym w lutym 2007 roku powiedziała: "Czasem bywam monogamiczna, ale wolę poligamię i poliandrię. Miłość trwa długo, ale płomienna namiętność dwa do trzech tygodni".

Kolejny skandal wywołał jej związek z żonatym filozofem Raphaelu Enthovenie, bo wcześniej była z jego ojcem, wydawcą Jean-Paulem. Raphael rozwiódł się z żoną i ma z Carlą syna Auréliena, obecnie siedmioletniego. - Zanim urodziłam Auréliena, byłam nadaktywna, ciągle chciałam coś robić - mówi Carla. - Syn mnie spowolnił, bo jest ważniejszy ode mnie. Kobiecość oznacza dla mnie, że muszę zrobić miejsce dla syna czy męża, a wcześniej tak nie było. "Czy teraz kocha inaczej? Na pewno. Jest czas na młodość i czas na dojrzałość. Nie można do końca życia pozostać bambina (dziewczynką)".

Z Enthovenem rozeszła się w maju 2007. "Rozstaliśmy się w przyjaźni. Rozstanie kochanków zawsze jest smutne, ale gdy w grę wchodzi dziecko, rozdziela się rodzinę. Dla mnie to było jak śmierć w rodzinie - a poza tym niedawno umarł mój brat" - mówi. Miesiąc po rozstaniu wróciła do muzyki i zaczęła pisać piosenki na trzeci album. Nadal brała lekcje śpiewu, dwa razy w tygodniu, tak jak to robiła od 15 lat.

Sarko: magnetyczna osobowość

W listopadzie ubiegłego roku guru reklamy i public relations Jacques Séguéla zaprosił ją na przyjęcie do swojego domu w Marnes-la-Coquette pod Paryżem. Pojechała z ochotą, bo chciała poznać nowych ludzi. Choć politycznie jest lewicowa, nie mogła się doczekać, kiedy pozna centroprawicowego Sarkozy’ego, który miesiąc wcześniej rozwiódł się ze swoją żoną Cécilią, także byłą modelką. Sarkozy poinformował znajomych, w tym również Séguélę, że chce poznać nowe twarze. Sarkozy i Carla mieli być jedynymi samotnymi osobami na tym przyjęciu i oboje z góry o tym wiedzieli.

Carlę posadzono po prawej ręce prezydenta. "Moje pierwsze wrażenie było takie, że Nicolas jest magnetyczną osobowością, człowiekiem obdarzonym wyjątkową inteligencją i energią. Kiedy poznałam ojca mojego syna, wrażenie było zupełnie inne: serdeczność i wrażliwość. Jestem zauroczona Nicolasem. Zawsze lubiłam rozmawiać z przyjaciółmi i z tymi mężczyznami, których w życiu kochałam. Z moim mężem rozmowy nie mają końca, czy to w domu, czy podczas oficjalnej podróży".

Carla powiedziała kiedyś, że w takich sytuacjach zawsze ona przejmuje inicjatywę. Na przyjęciu Sarkozy uprzejmie przeprosił żonę Séguéli, która siedziała po jego lewej stronie, po czym odwrócił się do Carli i rozmawiali przez cały wieczór. Czyli inicjatywa należała do niego? "Powiedzmy, że zrobiliśmy to jednocześnie. To była miłość od pierwszego wejrzenia". Po przyjęciu Sarkozy odwiózł ją do domu. Następnego dnia zaczął ją nękać SMS-ami, kwiatami i prezentami.

Kiedy Sarkozy poprosił ją o rękę niedługo po pierwszym spotkaniu, spytała go żartobliwie, czy oświadczanie się nie jest u niego tikiem nerwowym, bo już dwa razy był żonaty. "Wiedziałam jednak, że Nicolas jest człowiekiem odpowiedzialnym. Od razu się zgodziłam". Co ją do tego skłoniło? "Nigdy wcześniej nie odczuwałam potrzeby sformalizowania swojego związku, jednak teraz całkowicie się w to zaangażowałam. Oboje kochamy życie, oboje jesteśmy trochę niekonwencjonalni. Nicolas mnie chroni, nie przed światem polityki, ale przed całą resztą. I nie dlatego, że jest prezydentem, tylko dlatego, że jest z natury opiekuńczy".

Choć decyzję podjęła bez wahania, nie była ona dla niej łatwa. "Miałam wyjść za mąż za prezydenta i bałam się, że to się odbije na moich znajomościach, na życiu zawodowym i rodzinie. Martwiłam się również, czy mój syn pokocha Nicolasa i vice versa - na szczęście niepotrzebnie, bo natychmiast przypadli sobie do gustu".

Wszyscy mężczyźni, których w życiu kochała, mieli w sobie coś kobiecego. "Sarkozy nie należy pod tym względem do wyjątków" - mówi bez ogródek. "Mój mąż, tak niesamowicie męski, ma bardzo kobiecą wrażliwość. Mężczyzna może być superwrażliwy, nie będąc zniewieściały. Nicolas jest sentymentalny, co u ludzi na jego stanowisku rzadko się spotyka. Uczucia są najważniejszą rzeczą w jego życiu. Oczywiście, jest ambitny - inaczej nie zaszedłby tak wysoko - i pracowity, ale myślę, że absolutnym priorytetem są dla niego jego trzej synowie. Gdyby ciągle myślał tylko o swojej karierze politycznej, to nie miałby takich szczęśliwych, zrównoważonych i inteligentnych dzieci".

Sarkozy ma trzech synów - dwóch z pierwszego małżeństwa (22-letniego producenta muzyki rap i 21-letniego polityka) oraz 11-letniego Louisa z drugiego. Aurélien bardzo lubi Louisa. - Aurélien dostał medal na zawodach judo i najpierw zadzwonił do Raphaela, a potem do Nicolasa, który ma czarny pas. Trwało akurat jakieś spotkanie, ale Nicolas przerwał je na dwie minuty, żeby porozmawiać z Aurélienem i powiedzieć mu: "Brawo".

Carla przyznaje, że odkąd poznała Sarkozy’ego, popełniła kilka błędów. Żałuje, że paparazzi sfotografowali Auréliena na ramionach prezydenta podczas wakacji noworocznych w Jordanii. Publicznie przeprosiła centrolewicowy magazyn "Le Nouvel Observateur" za porównanie jego tekstów do publikowanych przez kolaborujący z nazistami rząd w Vichy. Do takiej wypowiedzi sprowokował ją artykuł z informacją, że osiem dni przed ślubem Sarkozy wysłał do swojej byłej żony Cécilii następującej treści SMS: "Wróć, a wszystko odwołam". Zarówno Sarkozy, jak i Cécilia temu zaprzeczyli.

Carla wciąż wczuwa się w nową rolę pierwszej damy. "Nie zamierzam się zmieniać, lecz czegoś się nauczyłam w tej nowej roli, a mianowicie roztropności. Wcześniej, kiedy udzielałam wywiadów, uwielbiałam dowcipkować, ale dowcip wygląda zupełnie inaczej, gdy zostanie wydrukowany w gazecie. Nadal dużo się śmieję, ale uważam na to, co mówię. To ma wpływ na mojego męża, na opinię publiczną". Na jego popularność, która jest bardzo niska? "Nie tyle na jego popularność, ile na bardzo ważne zadanie, którego się podjął. Nie chcę mu przeszkadzać w jego realizacji. Kocham go".

Jestem całkowicie niezależna

Muzyka Carli jest dla niej źródłem stabilizacji i pociechy, pomaga jej przejść przez największe "rupture" w jej życiu. Tytuł jej albumu "Jakby nic się nie stało" jest hołdem dla fotografii zrobionej przez jej zmarłego brata Virginia, a także aluzją do tego, że po ślubie z Sarkozym Carla stara się kontynuować swoją karierę muzyczną i w ogóle całe wcześniejsze życie. Sama muzyka odwołuje się do folkowych rytmów z pierwszej płyty, ale jest bardziej zróżnicowana gatunkowo, od walców przez bluesa po rocka.

Z reguły Carla pisze piosenki wieczorami. Na półce w pracowni leży kilkadziesiąt zeszytów. "Jednak mogę pisać wszędzie, wystarczy mi kartka i długopis". Wstaje i przynosi duży niebieski zeszyt. "Popatrz" - mówi, przewracając kartki zapisane niebieskim atramentem. "W tym zeszycie jest większość piosenek z nowego albumu. Czasem to tylko kilka linijek. Ponumerowałam je, w sumie napisałam 43. Większości nie wykorzystałam, ale mogę kiedyś do nich wrócić".

Czyta nr 39, "Ta tienne" ("Twoja"): "Niektórzy gryzą, niektórzy pękają...". Pytam ją o inny fragment tej piosenki: "Tak bardzo chcę być twoja, że odkreślam moją karierę Amazonki i moją suwerenną wolność". Czy to o tobie? "Na samym końcu krzyczę , więc jestem całkowicie niezależna" - odpowiada ze śmiechem Carla. "Pisanie o czymś jest trochę wyzwalaniem się od tego, więc ta piosenka jest przewrotna. Powiedzmy, że mówi o stwarzanym przez miłość złudzeniu, że jest się własnością ukochanej osoby. Jestem całkowicie niezależna" - powtarza stanowczo.

"Zazdroszczę Carli niezależności w jej romansach" - powiedziała mi kiedyś jej siostra Valeria. Co ją skłoniło do takiego komentarza? "Valeria jest bardzo uczuciowa i romantyczna, a ja miałam obsesję na punkcie tego, żeby się dobrze bawić. Miałam w życiu kilka wielkich miłości, jednak potrzebowałam 40 lat życia, żeby osiągnąć dojrzałość, która pozwala kochać bardziej pełną miłością. Dlatego wyszłam za mąż". A inny fragment tej samej piosenki: "Uważaj, bo jestem Włoszką, będę od ciebie odstraszała panie, będę kneblowała piękne syreny"? Chyba Carla nie jest typem kobiety zazdrosnej? "Nie jestem zazdrosna ani zaborcza, ale jeśli mój ukochany oszaleje dla innej kobiety, to zrobię się zazdrosna i zaborcza. Na razie ani razu nie kazałam śledzić mojego męża!"

Nazwała swoje piosenki "kołysankami, które otulają cię jak pieszczota". Z "Je suis une enfant" (Jestem dzieckiem): "Jestem dzieckiem, mimo moich 40 lat, mimo moich 30 kochanków". Z "Ta tienne": "Jesteś moim panem, jesteś moim kochaniem, jesteś moją orgią". Pytam, czy zmieniła któreś teksty po tym, jak poznała Sarkozy’ego. "Nic nie zmieniłam. Dodałam jedną piosenkę, bo było ich 13, a Włosi uważają, że to jest pechowa liczba. Nie zmieniłam tekstów, bo jestem pewna, że cenzura by zabiła nawet tak mało istotną twórczość jak moja".

Jak małżeństwo wpłynęło na kształt płyty? "Dla mnie nie ma różnicy między tym albumem a pierwszymi dwoma. Jeśli coś się zmieniło, to nie dla mnie, tylko dla innych, dla mediów, które nie rozróżniają między moją pozycją a moją osobą. Ale to mi nie przeszkadza, bo nie jest łatwo o takie rozróżnienie. Ja nie mam problemu z oddzieleniem jednego od drugiego, tysiące razy zmieniałam państwa, języki, domy, pracę. Ale dla innych to jest problem, bo jak mówi Bergson, ludzie widzą bardziej etykietkę niż osobę, a że etykietka nie jest precyzyjna, dezorientuje ludzi". Upieram się, że miłość do prezydenta musiała mieć jakiś wpływ na proces powstawania albumu. "Po ślubie miałam mniej czasu. Nie dlatego, że mój mąż jest prezydentem republiki - gdybym wyszła za prawnika czy lekarza, byłoby tak samo. Poza tym mam syna, który jest dla mnie najważniejszy, a to oznacza mniej czasu dla mnie samej".

Mąż pomagał jej przy albumie "tak jak każdy mąż powinien. Nicolas jest dla mnie dobry, serdeczny i wielkoduszny". Carla ma świadomość, że "nie jest łatwo być z artystką, która ciągle przeżywa rozterki. Mój mąż, biedactwo, nie ma łatwego zadania - musi dźwigać na swoich barkach cały kraj, a na dodatek ma na głowie mnie". Nie przeszkadza jej, że ludzie śmieją się z piosenki, w której Sarkozy nazwany jest "Ma came" ("Mój narkotyk")? "Cieszę się, że ludzie mają się z czego pośmiać. Ale tak naprawdę ta piosenka mówi o uzależnieniu od miłości. to wyrażenie slangowe. Jeśli ktoś powie , znaczy to (Jesteś w moim typie)" - mówi doskonałą angielszczyzną z lekkim akcentem amerykańskim.

Pytam, czy sama brała kiedyś narkotyki. "Nie, nigdy. Straciłam kilkoro przyjaciół, kiedy chodziłam jeszcze do szkoły, więc wiem, że narkotyki to straszna rzecz, prowadzą do zniszczenia i tragedii. Lubię wino, ale alkohol i papierosy to też są środki odurzające - legalne środki odurzające są dostatecznie niebezpieczne. Alkohol jest niebezpieczny, bo stwarza sztuczny świat. Mnie wystarcza prawdziwa rzeczywistość".

Na płycie jest wiele odniesień do śmierci. W "Le temps perdu" ("Stracony czas") Carla śpiewa: "Na tle marmuru naszych nagrobków wykorzystajmy każdą sekundę czasu, jaki jest nam dany". Mówię Carli, że wydaje mi się bardzo pogodną osobą jak na kogoś, kto śpiewa o śmierci. "Właśnie dzięki świadomości śmierci i przemijania jestem pogodna. Nie chcę wchodzić w durne psychologizowanie, ale nie jestem osobą pogodzoną z losem i nie jestem mądra. Mam nadzieję, że to przyjdzie wraz z dojrzałością, ale na razie nie przyszło. Prawda jest taka, że życie stawia pytania, na które nie znalazłam odpowiedzi". Na przykład? "Dlaczego tutaj jesteśmy? Od jak dawna? Co się działo wcześniej?"

Zrobić coś dla innych

Będzie musiała znaleźć odpowiedź na jedno wielkie pytanie po wakacjach, które spędzi z mężem częściowo w jego oficjalnym domu urlopowym, fortecy Bréganon na Riwierze, i w swojej rodzinnej willi w pobliżu: jak wykorzysta pozycję pierwszej damy? Powiedziała kiedyś, że chce się poświęcić działalności charytatywnej. "Dzisiaj chciałabym pomagać ludziom. Teraz zajmuję się albumem, więc wygląda to tak, jakbym mówiła tylko o sobie, lecz zanim napiszę następny, chciałabym wykorzystać swoją pozycję, która jest wyjątkowa i otwiera wszystkie drzwi, do pomagania ludziom. Rodzice zawsze mnie uczyli, że kiedy ktoś jest uprzywilejowany, powinien zrobić coś dla innych. "Co konkretnie?" "Dostaję 40 dossier dziennie, więc muszę je najpierw przeczytać. Może poprę coś, co już istnieje, albo stworzę coś nowego. Chcę poświęcić całą swoją energię, całą siebie, mój wizerunek i pozycję walce z ignorancją, biedą i niesprawiedliwością. Ale nie będę robiła niczego politycznego".

Oczywiście już zrobiła coś "politycznego": przekonała do siebie Francuzów, z których - według jednego z sondaży - 68 proc. ją aprobuje. Komentatorzy spierają się co do tego, na ile poprawiła wizerunek Sarkozy’ego - tylko 40 proc. poparcia - lecz wielu dostrzega "efekt Carli": jej impulsywny mąż zrobił się spokojniejszy i wrażliwszy. Z badań opinii wynika, że państwo Sarkozy muszą zachowywać się dyskretnie, żeby nie irytować wyborców. Relacjonowana przez wszystkie media wycieczka do Egiptu skłoniła wielu obywateli do narzekań, że prezydent poświęca zbyt wiele czasu na prywatne życie, zamiast rozwiązywać problemy kraju.

Pytam, jak się czuje w epicentrum "apokalipsy". "Czuję się jak cegła w murze, mała cegiełka". - Śpiewa refren "Another Brick In the Wall" Pink Floydów. "Czuję się jak kobieta zakochana w mężczyźnie, który zabiera ją do nieznanego jej wszechświata, ale on sam jest zakochany w kobiecie, która zabiera go do nieznanego mu wszechświata. Dla niego to też jest wysiłek".

Cytuję słowa Jacquesa Séguéli, który ich zeswatał: "Carla wniosła do życia prezydenta wdzięk, elegancję, międzynarodowe obycie. Dzięki niej jego podróże są bardziej prezydenckie". Carla uśmiecha się: "Dziękuję, Jacques, to bardzo miłe. Mam nadzieję, że wniosę do życia Nicolasa przede wszystkim czułość, schronienie. Miłość zawsze jest schronieniem. Nawet kiedy kochanka jest piosenkarką, a kochanek prezydentem".

W jej życiu było wiele zmian, ale Carla nie ma wątpliwości, że ta była ostatnia. Paryżanie zakładają się ze sobą o to, jak długo przetrwa jej miłość do Sarkozy’ego, ona upiera się jednak, że jej małżeństwo jest "na zawsze". Kiedy wstaję do wyjścia, Carla śpiewa trzy słowa w dyszącym stylu Marylin Monroe: "Bye, bye, baby...".