środa, 18 czerwca 2008

Celtics mistrzami NBA!

kris
2008-06-18, ostatnia aktualizacja 2008-06-18 11:34
Zobacz powiększenie
Mistrzowie NBA 2008
Fot. MIKE SEGAR REUTERS

Boston Celtics po raz 17 w historii zostali mistrzami NBA. W szóstym finałowym meczu Celtowie zdemolowali Los Angeles Lakers 131:92. Po 22 latach NBA znowu jest zielona

Zobacz powiekszenie
Fot. MIKE SEGAR REUTERS
Paul Pierce - MVP finałów
Zobacz powiekszenie
Fot. MIKE SEGAR REUTERS
Paul Pierce wylewa na trenera Doca Riversa beczkę napoju energetycznego
SERWISY
Supergigant: Green power!

- To jest powód dla którego tu przyszliśmy. To jest powód dla którego znaleźliśmy się tutaj razem - mówił po meczu Kevin Garnett. Wzruszony zawodnik Bostonu po końcowej syrenie rzucił się na legendę Celtics Billa Russella i zapytał: Czy jesteś z nas dumny?

We wtorkowy wieczór wszystkie obecne na hali byłe gwiazdy Celtics mogły czuć się dumne. Drużyna Doca Riversa zagrała niemal perfekcyjny mecz. Zdemolowała rywala potwierdzając dominację w całym sezonie. Wygrana 39 punktami to drugie w historii najwyższe zwycięstwo w historii finału ligi NBA (w 1998 roku Bulls upokorzyli Jazz 96:54).

Świetnie zagrali Ray Allen i Kevin Garnett. Allen, który w play offach miał problemy z ustabilizowaniem formy, w ostatnim meczu był zabójczo skuteczny. Trafił siedem trójek (na dziewięć prób) i w sumie zdobył 26 punktów. Garnett jak zwykle królował pod koszem (zdobył 26 punktów i 14 zbiórek) i imponował zaangażowaniem. Słabiej tym razem wpadł Paul Pierce, ale w przekroju całej rywalizacji to on został uznany MVP finałów.

Wtorkowy mecz był znakomitym ukoronowaniem sezonu Celtics. Tylko pierwsza kwarta meczu była wyrównana. W Celtic od początku świetnie spisywali Allen i Garnett. Grę Lakers ciągnął Kobe Bryant, który seryjnie trafiał za trzy punkty. Po pierwszej kwarcie gospodarze prowadzili tylko 24:20.

Popis Celtics rozpoczął się w drugiej części gry. Znów świetnie zagrali rezerwowi Posey i House. Ich celne rzuty za trzy punkty i dobra gra Paula Pierce'a powiększała przewagę drużyny Doca Riversa. Końcówka kwarty należała do Kevina Garnetta. Niezwykle zmotywowany skrzydłowy w ostatnich dwóch minutach zdobył 5 punktów i zaliczył dwie asysty. Na przerwę Celtics schodzi prowadząc 58:35 i mistrzostwo było na wyciągnięcie ręki.

W drugiej połowie bezradni Lakers nie byli już w stanie nawiązać walki. Pudłował Bryant, zupełnie niewidoczny był Gasol, a ekipie Celtics wychodziło prawie wszystko. Pod koszem szaleli Garnett i PJ Brown, skuteczny był rozgrywający Rajon Rondo. Z dystansu trafiał Allen.

Jego strzelecki popis trwał w czwartej kwarcie. Snajper Celtics w ciągu dwóch minut trzy razy trafił z dystansu ostatecznie pozbawiając Lakersów złudzeń. W końcówce trener Doc Rivers dał pograć rezerwowym, a Garnett i Pierce nerwowo oczekiwali na końcową syrenę, po której mogli zacząć świętować pierwszy w karierze tytuł mistrzowski. Garnett czekał na niego 12 lat, o rok dłużej niż Ray Allen i o cztery dłużej niż Pierce.

Na taki finał czekała też cała NBA. Rok temu zmagania San Antonio Spurs i Cleveland Cavaliers miały katastrofalną oglądalność. W tym sezonie rywalizacja dwóch najbardziej utytułowanych drużyn w historii ligi dostarczyła widzom tego, co lubią najbardziej. Mieliśmy pojedynki snajperskie (Pierce i Bryant), wielkie emocje (w czwartym meczu Celtics wygrali odrabiając 24 punkty straty) i dramatyczne momenty (kontuzja Pierce'a w pierwszym meczu). Kibiców znów ogarnął szał NBA. Finał cieszył się tak wielkim zainteresowaniem, że ceny biletów na piąty mecz sięgały rekordowej sumy 65 tysięcy dolarów! Ta koniunktura może się utrzymać. Gwiazdy Celtics stać jeszcze na kilka sezonów gry na wysokim poziomie, a młoda i utalentowana drużyna Lakers ma wszelkie atuty, by w przyszłości znów walczyć o najwyższe cele.

Euro 2008: włoska prasa o cudzie

PAP /10:55
Luca Toni, Eric Abidal
Środowa włoska prasa podkreśla, że jednak stał się cud i piłkarska reprezentacja Włoch, nad losem której zgromadziły się na początku mistrzostw Europy czarne chmury, awansowała do ćwierćfinałów, pokonawszy we wtorek Francję 2:0.
Komentatorzy zauważają, że Włosi "tacy już są"; potrafią zmobilizować się dopiero w obliczu wielkiego wyzwania.

"Doskonała noc" - tak o meczu w Zurychu pisze "La Gazzetta dello Sport" stwierdzając, że reprezentacja Italii stoczyła prawdziwą batalię z Francją. Grę Włochów określa jako "genialną" i to od pierwszych minut. Dziennik apeluje następnie do piłkarzy: "Azzurri, rozpakujcie walizki, zostajemy w Wiedniu".
"Corriere della Sera" ma nadzieję na "powrót ducha Mundialu" u mistrzów świata i na to, że dla nich prawdziwe rozgrywki Euro rozpoczną się dopiero teraz.

"Włochy się budzą" - ogłasza mediolańska gazeta przyznając: "czekaliśmy na cud". Tymczasem Francja, całkowicie przez Włochów rozgromiona, nie była groźna nawet "w jedenastkę", a więc przed czerwoną kartką dla Abidala. Ale - ostrzega zarazem - nie można popadać w przesadny optymizm przed niedzielnym meczem z Hiszpanią, bo jest to drużyna, która na tych mistrzostwach prezentuje dobrą formę, a na boisku zabraknie, z powodu żółtych kartek, Gattuso i Pirlo. Dlatego według dziennika trudno snuć jakiekolwiek prognozy, zwłaszcza że Włosi są jednak "mniej zdeterminowani niż dwa lata temu" i "bardziej zagubieni".

"La Repubblica" nie ma wątpliwości: dziękować należy nie tylko swojej reprezentacji, ale także Holandii za to, że pokonała Rumunię. Sprawozdawca rzymskiej gazety podkreśla, iż Włosi wciąż nie grają jeszcze tak, jak na mistrzów świata przystało. Na szczęście jednak marzyć można dalej - ocenia przypominając: "przyzwyczajeni do czarnych chmur z każdej strony baliśmy się, że wrócimy do domu, a tymczasem bez żadnych sztuczek idziemy naprzód".

"Włochy - dodaje dziennik - nie zasługiwałyby na tak szybkie zejście ze sceny". Na szczęście Włosi "ocalili twarz", choć nie popisali się nadzwyczajną grą. "Koszmar zniknął" - podsumowuje "La Repubblica" ogłaszając koniec cierpień kibiców w pierwszej fazie rozgrywek.

"To mógł być wieczór czarownic i pożegnanie z mistrzostwami, ale Włochy trenera Donadoniego w meczu z Francją zaprezentowały niezły wyczyn, a francuskie czarownice Domenecha pojechały do domu" - pisze "Il Giornale". Zauważa, że potwierdziły się zapewnienia bramkarza Gianluigiego Buffona, który mówił przed meczem: "Włochy nam podziękują".

W opinii dziennika włoska reprezentacja "uratowała się z jednych z najpoważniejszych opałów w ostatnich latach", także dzięki "uczciwości Holandii", która w czystej grze pokonała Rumunię.

"Prawdę mówiąc Francuzi pozostali w szatni" - sarkastycznie odnotowuje turyńska gazeta podsumowując grę rywali.

"La Stampa" ogłasza: "Cud. Nie przychodzi do głowy żadne inne słowo. My idziemy naprzód, Francja do domu, Rumuni również". "Wstańmy wszyscy przed nowym symbolem sportowej lojalności: Holandii" - apeluje. "To była noc, którą nie wiadomo jak długo będziemy nosić w sercu".

"O piłce nożnej opowiada się zawsze od końca. A jeśli ma się Buffona w bramce, koniec czasem zbiega się z finałem" - pisze gazeta pełna nadziei na szczęśliwe zakończenie pechowo rozpoczętych mistrzostw.

Jak historykom IPN wyszło, że Wałęsa to Bolek

Adam Leszczyński
2008-06-18, ostatnia aktualizacja 32 minuty temu

Książka Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka o Lechu Wałęsie jeszcze się nie ukazała. Ale dwaj historycy IPN przedstawili wczoraj jej tezy w zaprzyjaźnionych gazetach - w "Rzeczpospolitej" i "Wprost" (w wydaniu internetowym). Pierwszy tekst dotyczy lat 90., drugi - lat 1971-76.

Zobacz powiekszenie
Fot. PAWEL KOPCZYNSKI REUTERS
Lech Wałęsa przed bramą Stoczni Gdańskiej w 2000 r. W 1980 był tu przywódcą strajku,który dał początek "Solidarności"


Przeczytaj komentarz Ewy Milewicz

Lech Wałęsa był w latach 1970-1976 tajnym współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa o pseudonimie "Bolek".

Gontarczyk i Cenckiewicz: „Wprawdzie oryginalnej teczki personalnej i teczki pracy TW nigdzie nie było, ale w 1991 r. zidentyfikowano kilkadziesiąt doniesień TW » Bolek «zachowanych w sprawach prowadzonych przez gdańską SB. Donosy te dotyczyły przede wszystkim pracowników Wydziału W-4 i członków komitetu strajkowego funkcjonującego w Stoczni Gdańskiej w grudniu 1970 r. Były to miejsca i środowiska nierozerwalnie związane z życiorysem Wałęsy” („Rzeczpospolita”).

Czego nie wiemy: W jakich okolicznościach "Bolek" został zarejestrowany jako "tajny współpracownik"? Nic o tym nie wiemy. Miało to się stać tuż po krwawych represjach władz PRL wobec protestujących robotników w grudniu 1970 r. Jakich metod nacisku używano wobec "Bolka"?

To, że Lech Wałęsa był "Bolkiem", Gontarczyk i Cenckiewicz ustalają drogą okrężną - przez różnego typu katalogi i ewidencje SB (karty rejestracyjne, dzienniki korespondencyjne i zapisy w Zintegrowanym Systemie Kartotek Operacyjnych). Bezpośredniego zobowiązania Wałęsy do współpracy nie ma, chociaż Gontarczyk i Cenckiewicz wprost o tym nie piszą. Współpracę Wałęsy mają także potwierdzać wzmianki w znacznie późniejszych dokumentach SB - pochodzących z końca lat 70.

"Bolek" był aktywnym współpracownikiem SB, a jego donosy szkodziły kolegom ze stoczni.

Gontarczyk i Cenckiewicz: „TW ps. » Bolek «był współpracownikiem aktywnym, zwłaszcza jeśli chodzi o okres będący bezpośrednim następstwem Grudnia '70 (lata 1970-1972). Tę obserwację potwierdza także treść notatki SB z 1978 r. » W latach 1970-[19]72 wymieniony już jako TW ps. BOLEK przekazywał nam szereg cennych informacji dot[yczących] destrukcyjnej działalności niektórych pracowników. [ ] Za przekazane informacje był on wynagradzany i w sumie otrzymał 13100 zł; wynagrodzenie brał bardzo chętnie «. Treść zachowanych donosów dowodzi, że TW ps. » Bolek «był agentem aktywnym, nieograniczającym się do relacjonowania wydarzeń, ale wykazującym dużo własnej inicjatywy w rozpoznawaniu » źródeł zagrożeń «.” (Internetowa strona „Wprost”).

Na podstawie donosów Wałęsy - wg Gontarczyka i Cenckiewicza - represjonowano jego kolegów ze stoczni (m.in. zakładano podsłuchy i typowano do zwolnienia z pracy).

Czego nie wiemy: Gontarczyk i Cenckiewicz odnaleźli cztery doniesienia "Bolka" (z 17, 22 i 27 kwietnia 1971 r. oraz 25 listopada 1971 r.). I to nie oryginały, tylko - jak piszą - "oryginalne maszynopisy" (naprawdę chodzi o kopie przepisane na maszynie przez SB w latach 70.)

Ponadto znaleźli też trzy fragmenty doniesień i podsumowań innych donosów "Bolka" (z przełomu marca i kwietnia 1971 r., z 26 maja 1971 r. i 3 października 1971 r.).

Z artykułów Gontarczyka i Cenckiewicza nie wynika, na jakiej podstawie te donosy jednoznacznie i w całości przypisują "Bolkowi".



Nie wiadomo, na jakiej podstawie zakładają, że ich podsumowania (pisane przez oficerów SB) wiernie oddają to, co napisał "Bolek".

O tym, że to właśnie z powodu donosów "Bolka" represjonowano jego kolegów, wnioskują z adnotacji oficerów SB na maszynopisach.

Nie jest jasne, czy gdziekolwiek odnaleźli odręcznie napisany przez Wałęsę dokument albo choćby jego podpis!

Nie wiadomo też, czy "Bolek" w ogóle aktywnie współpracował po październiku 1971 r.



Gontarczyk i Cenckiewicz nie mają wątpliwości, że "teczka" Wałęsy nie została sfałszowana.

Piszą: "Odnalezione doniesienia powstały zgodnie z zasadami kancelaryjnymi obowiązującymi w SB i umieszczone były w kolejnych tomach akt w czasie rzeczywistym. Znajdująca się na nich numeracja stron stanowiła ciągłość z sąsiadującymi dokumentami, a nadto wykonana była tym samym środkiem kryjącym i przez tę samą osobę. Poszczególne tomy posiadały spisy treści, były przesznurowane i opieczętowane pieczęciami "KW MO Gdańsk" jeszcze w latach 70. Dokonanie w nich jakichkolwiek manipulacji post factum bez pozostawienia wyraźnych śladów było wykluczone. Oryginalna karta ewidencyjna z kartoteki dotycząca prezydenta nie pozostawiała cienia wątpliwości, kto ukrywał się pod pseudonimem Bolek" ("Rzeczpospolita").

Czego nie wiemy: Gontarczyk i Cenckiewicz często piszą o dokumentach, których nie widzieli - bo przepadły w latach 90. (np. oryginalna "karta ewidencyjna" Wałęsy). Kiedy uznają ich autentyczność, wierzą na słowo oficerom UOP katalogującym je w latach 1991-92 (za czasów Macierewicza).

Np. pisząc o ponad 20 donosach Wałęsy, opierają się np. na ewidencji przygotowanej w roku 1991 r. w gdańskim UOP i na protokole, który przygotowano w czerwcu 1992 r. przez ustępującego szefa UOP Piotra Naimskiego i który wyliczał wszystkie dokumenty dotyczące "Bolka".



"Bolek" został wyrejestrowany jako współpracownik w 1976 r.

Gontarczyk i Cenckiewicz cytują notatkę SB z 1974 r.: "Po ustabilizowaniu się sytuacji w stoczni dało się zauważyć niechęć do dalszej współpracy z naszym resortem. Tłumaczył on to brakiem czasu i tym, że na zakładzie nic się nie dzieje. Żądał również zapłaty za przekazywane informacje, które nie stanowiły większej wartości operacyjnej. Podczas kontroli przez inne źródła informacji stwierdzono, że niejednokrotnie w przekazywanych informacjach przebijała się chęć własnego poglądu na sprawę, nadając jej niejako opinię środowiskową. Stwierdzono również, że podczas odbywających się zebrań dość często bez uzasadnienia krytykował kierownictwo administracyjne, partyjne i związkowe wydziału" ("Wprost"). W lutym 1976 r. Lech Wałęsa został zwolniony z pracy w stoczni gdańskiej. W czerwcu "Bolek" został wyrejestrowany jako tajny współpracownik SB.

Czego nie wiemy: Dlaczego w latach 80. SB nie użyła domniemanych donosów Wałęsy, żeby przywódcę "Solidarności" publicznie skompromitować? Gontarczyk i Cenckiewicz nie próbują zastanawiać się nad tym pytaniem.



Donosy "Bolka" zostały zniszczone w latach 90.

Były niszczone w kilku partiach. Pierwszy raz - według Gontarczyka i Cenckiewicza - Wałęsa, wówczas prezydent, zażądał teczki "Bolka" po obaleniu rządu Jana Olszewskiego (4 czerwca 1992 r.).

Gontarczyk i Cenckiewicz piszą: "Około 6-7 czerwca 1992 r. za zgodą ministra Andrzeja Milczanowskiego Wałęsie udostępniono zgromadzoną na jego temat dokumentację. Prezydent oglądał ją w gabinecie szefa kontrwywiadu UOP płk. Konstantego Miodowicza. W lipcu lub sierpniu 1992 r. prezydent ponownie zwrócił się do Milczanowskiego o możliwość przeczytania akt, tym razem w Belwederze. Otrzymał na to zgodę. Szef Zarządu Śledczego UOP płk Wiktor Fonfara zapisał w notatce służbowej: "Polecenie dostarczenia ich Prezydentowi otrzymał ówczesny Szef UOP Jerzy Konieczny oraz ja. Materiały osobiście zawieźliśmy Prezydentowi, który pokwitował ich odbiór na odwrocie protokołu zawierającego szczegółowy spis ich zawartości. Paczka z dokumentami dotyczącymi TW "Bolek" wróciła do MSW 22 września 1992 r. Na pierwszy rzut oka było widać, że dokumenty zostały zdekompletowane. Zniknęły najważniejsze dokumenty dotyczące sprawy: oryginał karty ewidencyjnej Lecha Wałęsy, kopie doniesienia i pokwitowań tego TW, a także inne dokumenty wskazujące, że "Bolkiem" był urzędujący prezydent. W poszczególnych tomach akt, które przywieziono z Gdańska 1 czerwca 1992 r., dokonano czystki. W miejscach, gdzie wcześniej znajdowały się doniesienia "Bolka", sterczały teraz fragmenty powyrywanych kartek" ("Rzeczpospolita").

Czego nie wiemy: Pisząc o "karcie ewidencyjnej Lecha Wałęsy", pokwitowaniach itd., Gontarczyk i Cenckiewicz piszą o dokumentach, których nie widzieli. Z góry jednak zakładają, że były autentyczne.

Nic także nie wskazuje, żeby autorzy rozmawiali z bohaterami wydarzeń - chociaż wszyscy żyją i są dostępni. Ludzie - a nie tylko dokumenty - to także źródło historyczne. Nie jest jasne - chociaż autorzy tak twierdzą - że min. Milczanowski złamał prawo, wysyłając tajne dokumenty Wałęsie (prezydentowi państwa).



Proszony o zwrot dokumentów, Wałęsa odesłał pustą kopertę. Gontarczyk i Cenckiewicz:

„Teoretycznie wszystko było w porządku. Początkowo prezydent » zatrzymał «część kompromitujących go dokumentów, jednak po interwencji ministra Milczanowskiego zwrócił je w kopercie. Kłopot w tym, że nikt tej koperty nie otworzył. Nie było takiej potrzeby. Kierownictwo MSW zapewne wiedziało, że brakujących dokumentów w kopercie nie ma, a rzekomy zwrot dokumentów przez Wałęsę był prawdopodobnie fikcją” („Rzeczpospolita”).

Czego nie wiemy: Skąd właściwie Gontarczyk i Cenckiewicz wiedzą, że Wałęsa odesłał pustą kopertę? "Rzekomy zwrot" był "prawdopodobnie fikcją" - piszą. Zwrócił czy nie zwrócił?





Drugi raz Wałęsa dostał dokumenty w 1993 r., po wygranych przez SLD wyborach, i znów części nie oddał.

Gontarczyk i Cenckiewicz mają odręczne pokwitowanie Wałęsy na „protokole zapakowania i zdeponowania akt”. Piszą: „Jaki był sens ponownego wypożyczania przez Wałęsę całej dokumentacji? Otóż funkcjonariusze UOP musieli zorientować się, że za pierwszym razem akta » wyczyszczono «nieudolnie. Po działalności TW » Bolek «musiały pozostać wyraźne ślady, najprawdopodobniej w tomach akt wypożyczonych z Delegatury UOP w Gdańsku. Należy przypuszczać, że ktoś z kierownictwa MSW przekazał do Belwederu informację, iż akta należy » doczyścić «” („Rzeczpospolita”).

Czego nie wiemy: To są - jak przyznają sami Gontarczyk i Cenckiewicz - ich przypuszczenia. Pewne jest tyle, że kolejne dokumenty (74 karty) zniknęły.

W gdańskiej delegaturze UOP niszczono dokumenty obciążające Wałęsę, zastępując je "fałszywkami", które miały go wybielić.

Gontarczyk i Cenckiewicz: „W miejsce usuwanych dokumentów podrzucano inne, których nigdy tam nie było. W tomie XXII akt sprawy kryptonim » Jesień 70 «znajduje się notatka następującej treści: » Gdańsk, 16.02.1971 r. TAJNE. Notatka służbowa z dn. 16.02.1971. W dniu 16.02.1971 ob. Lech Wałęsa nie podjął współpracy jako TW. kpt. E. Graczyk. Propozycja. W związku z odmową współpracy proponuję dalszą kontrolę jego działalności na W-4 poprzez TW KLIN. kpt. E. Graczyk «. Dokument ten miał potwierdzać, że Wałęsa nigdy nie podjął współpracy z SB. Kłopot w tym, że analiza treści dokumentu oraz jego oględziny zewnętrzne w jednej kwestii nie pozostawiają wątpliwości: dokument podrzucono w latach 90. i wszystko wskazuje na to, że jest falsyfikatem” („Rzeczpospolita”).

Czego nie wiemy: Dlaczego Gontarczyk i Cenckiewicz nigdy nie zastanawiają się, czy któryś z dokumentów rzekomo obciążających Wałęsę nie jest falsyfikatem? Za to dokument, który mógłby go oczyszczać, uznają - nie wdając się w szczegóły - za fałszywy? W tej kwestii - jak i w wielu innych - musimy historykom IPN wierzyć na słowo.



• Wczoraj szef działu krajowego „Rzeczpospolitej” Jarosław Gojtowski odszedł z pracy. „Rezygnuję po dzisiejszym tekście 'Rz' o Lechu Wałęsie”- napisał w sms-ie rozesłanym do znajomych. Nie chciał komentować tej decyzji.

Źródło: Gazeta Wyborcza

Lipcowi grozi 10 lat więzienia

dsz, PAP
2008-06-11, ostatnia aktualizacja 2008-06-11 14:45
Zobacz powiększenie
Były minister Tomasz Lipiec
Fot. Łukasz Giza / AG

Do 10 lat więzienia grozi b. ministrowi sportu w rządzie PiS Tomaszowi Lipcowi, oskarżonemu o pięć przestępstw - w tym o "uzależnienie wykonania czynności służbowych od otrzymania korzyści majątkowej". Nadal przebywa on w areszcie.

Prokuratura Okręgowa w Warszawie wysłała w środę do Sądu Rejonowego dla Warszawy-Śródmieścia akt oskarżenia wobec b. ministra oraz dwóch innych osób - poinformowała w komunikacie rzeczniczka prokuratury Katarzyna Szeska.

"Tomasz L. oskarżony jest łącznie o popełnienie pięciu przestępstw, takich jak: uzależnienie wykonania czynności służbowych od otrzymania korzyści majątkowej, przekroczenie uprawnień, podżeganie do poświadczenia nieprawdy w dokumentach mających znaczenie prawne oraz oszustwo. Przestępstwa zarzucane Tomaszowi L. zostały popełnione w latach 2004-2007" - napisała Szeska.

Wraz z b. ministrem oskarżono Arkadiusza Ż. (ma 9 zarzutów za przestępstwa korupcyjne i za podżeganie do przekroczenia uprawnień - z lat 2004-2005) oraz Marynę L. (o nakłanianie świadków do fałszywych zeznań). Arkadiusz Ż. jest aresztowany; Maryna L. ma dozór policji.

Prokuratura zarzuca Lipcowi m.in. przyjęcie "korzyści majątkowej w związku z pełnieniem funkcji publicznej" oraz w związku z działalnością Centralnego Ośrodka Sportu. Lipiec nie przyznaje się do winy. Grozi mu do 10 lat więzienia. Pozostaje w areszcie od końca października 2007 r., kiedy go zatrzymano. Ostatnio termin ten przedłużono do końca czerwca.

O tym, że wobec Lipca będzie akt oskarżenia pisano już we wtorek. Obrona liczy, że decyzja w sprawie jego ewentualnego wyjścia na wolność zapadnie, gdy "gospodarzem" sprawy będzie sąd, a nie prokuratura. Prokuratura była dotychczas przeciwna wnioskom obrony o uchylenie aresztu, uważając, że ze strony Lipca istnieje realna obawa utrudniania śledztwa.

Sprawę całej trójki wyłączono do odrębnego postępowania ze śledztwa przeciw Tadeuszowi M. i innym osobom, podejrzanym o korupcję w Centralnym Ośrodku Sportu.

Sprawa Lipca ma związek właśnie z prowadzonym od czerwca 2007 r. "wielowątkowym i dynamicznym" śledztwem dotyczącym korupcji w COS. Zatrzymano w nim 16 osób, którym zarzucono przestępstwa korupcyjne, poświadczanie nieprawdy, nadużycie władzy i "ustawianie przetargów". W ramach tego śledztwa w lipcu 2007 r. aresztowano m.in. dyrektora stołecznego COS Krzysztofa S. i wicedyrektora COS Tadeusza M., którzy mieli przyjąć m.in. łapówkę za wynajem hali Torwaru na imprezy komercyjne. To właśnie po tym Lipiec podał się do dymisji.

Prokuratura nie ujawnia, jaka jest wartość łapówek w całej sprawie. Według "Wprost", w przypadku Lipca chodzi "przynajmniej o 100 tys. zł". Obciążające go zeznania miał złożyć Tadeusz M., a potwierdzić je - Krzysztof S., który miał wiedzieć o "działkach" dla ministra i jego cichym przyzwoleniu na korupcyjne działania. W grudniu 2007 r. obaj wyszli z aresztu.

Według mediów, Lipiec miał być zatrzymany jeszcze przed październikowymi wyborami, ale miała się temu przeciwstawić ówczesna szefowa warszawskiej prokuratury okręgowej Elżbieta Janicka, która miała powiedzieć podwładnym: "Jeśli dojdzie do zatrzymania Lipca, to was puknę". Ona sama zaprzecza, wszczęto jednak wobec niej postępowanie dyscyplinarne. Sprawę wyjaśnia też sejmowa komisja śledcza ds. nacisków na służby specjalne.

Media podawały, że Lipiec ujawnił śledczym, iż był w stałym kontakcie z ABW w sprawie korupcji w ośrodkach sportu, a ówczesny wiceszef ABW Grzegorz Ocieczek miał pokazywać mu stenogramy podsłuchów, które miały dowodzić, że Tadeusz M. i Krzysztof S. są skorumpowani (trwa śledztwo ws. ujawnienia tajemnicy państwowej wobec Ocieczka; on sam mówi, że nie złamał prawa).

Lipiec twierdzi, że zastosował się do sugestii ABW i podjął decyzję o zwolnieniu obu dyrektorów, których wkrótce potem CBA zatrzymało na dziedzińcu Ministerstwa Sportu, tuż po wręczeniu im kontrolowanej łapówki. Lipiec utrzymuje, że obaj obciążyli go właśnie w zemście za zwolnienie, a on sam miał być ofiarą konkurencji między specsłużbami.

36-letni Lipiec, były lekkoatleta, reprezentant Polski i olimpijczyk w chodzie sportowym, został powołany do rządu przez premiera Kazimierza Marcinkiewicza w październiku 2005 r. 9 lipca 2007 r. złożył dymisję, przyjętą przez premiera Jarosława Kaczyńskiego. Od 2003 r. do powołania na ministra Lipiec pełnił funkcję dyrektora stołecznego Ośrodka Sportu i Rekreacji.

Błędy Beenhakkera

Rafał Stec
2008-06-18, ostatnia aktualizacja 2008-06-18 08:11
Zobacz powiększenie
Leo Beenhakker
Fot. Kuba Atys / AG

Dziesiątki nazwisk podsuwali reprezentacji Polski znawcy futbolu. A im więcej ich podsuwali, tym bardziej nie nadawały się one na mistrzostwa Europy. Leo Beenhakker miał marne szanse na sukces. Nawet gdyby nie popełnił błędów. A popełnił

SERWISY
Gdyby Beenhakker odszedł...

Jedna z szeroko rozpowszechnionych prawd czyni napastnika niewolnikiem całej reszty drużyny. Pozostaje on ponoć nieuleczalnie uzależniony od podań, bez nich niknie, od siebie nie da drużynie nic, jeśli najpierw sam czegoś nie dostanie.

Nawet pobieżne spoglądanie na boiska Euro 2008 rodzi refleksję odmienną. To drużyna - przynajmniej każda grająca najmodniejszym dziś systemem z jednym snajperem - zależy od napastnika. Od jego ruchliwości, aktywności, nieustającego nękania obrońców i oswobadzania się z ich opieki. Od uporczywej gry bez piłki, by ułatwić jej podanie, od zapału do pracy w obronie, by już na tyłach wroga podkopywać jego ofensywne zapędy. A nade wszystko - od umiejętności gry plecami do bramki i utrzymania piłki tak długo, aż podejdą partnerzy i będzie mógł ją odegrać na flanki etc. Słowem, wzbogacającej warianty ataku. Brak spełniającego powyższe warunki napastnika z klasą drużynę okalecza, czyniąc ją na wpół sparaliżowaną, zdolną co najwyżej do okazjonalnego zagrażania bramce przeciwnika.

Roger wrócił do Polski - pod eskortą kibiców

Polski futbol nie ma żadnego napastnika

Polski futbol go nie wynalazł. Na Euro 2008 przekonaliśmy się, dlaczego Leo Beenhakker desperacko wyciągał za uszy Radosława Matusiaka, dlaczego wciąż w niego wierzył, gdy nikt inny już nie wierzył, i zrezygnował z niego dopiero tuż przed turniejem. Tylko Matusiak - w swoim szczytowym momencie - odpowiadał stylem gry przedstawionemu modelowi. Niestety, okazał się nosicielem choroby trawiącej nawet najlepszych polskich piłkarzy. Wzlatywał epizodycznie. A kiedy musiał podołać poważniejszemu wyzwaniu międzynarodowemu, poniósł klęskę.

Wszyscy inni napastnicy, co do jednego, też ją ponosili. Smolarek w lidze hiszpańskiej strzelał gole wyłącznie słabym i w Santander już go nie chcą. Żurawski wyglądał w Lidze Mistrzów jak przeniesiony z gimnazjalnej klasy wyrównawczej na Oxford. Saganowski w ostatniej chwili uratował się przed spadkiem do trzeciej ligi. Gdy Rasiak rzadko wchodził na boisko angielskiej Premiership, to poruszał się, jakby miał łydki obwieszone workami z piaskiem i zdawał się zdezorientowany, że tak wiele się wokół niego dzieje. Wichniarek zajął jedno z ostatnich miejsc w klasyfikacji "Kickera" oceniającego piłkarzy Bundesligi i również nie strzelił gola nikomu z czołówki. Beznadzieja.

Listę można wydłużać w nieskończoność. Reprezentacji proponowano tłum snajperów, co zrozumiałe - wszyscy grają na zbliżonym poziomie, żaden nie zdobywa bramek w meczach z mocnymi przeciwnikami, żaden prawdopodobnie nie nadawałby się na Euro. Tytuł króla strzelców polskiej ligi jest rekomendacją marną, zdobywali go nawet Stanko Svitlica czy Grzegorz Piechna, którzy w piłkę grać nie umieją. Jeśli definicję napastnika odrobinę zaostrzyć, by dorastała do średnich kryteriów europejskich, zostanie nam jeden wniosek: nasz futbol nie wychował ani jednego. Beenhakker powinien dokonać kopernikańskiego przewrotu i opracować taktykę, w której jest zbędny.

Luk znaleźlibyśmy więcej. Kiedy np. kilka miesięcy temu sondowaliśmy ligowych trenerów o lewonożnych lewych obrońców, potrafili wypocić ledwie trzy nazwiska. Nie nazwiska trzech klasowych graczy, lecz jedyne trzy dostępne - Gancarczyka, Sznaucnera i Lisowskiego.

Kadrowe ubóstwo i chwiejna forma piłkarzy sprawia, że selekcjoner właściwie bez przerwy miałby powody, by drużynę demontować i wymyślać od nowa. Niestety, to niemożliwe. U FIFA nie wybłagamy serii dodatkowych sparingów na prace laboratoryjne, a jakichś stałych punktów podparcia trzeba się trzymać, inaczej reprezentacja utonie w chaosie. Dotyczy to również stabilności taktycznej (najbardziej szalone idee zakładały powrót do gry z dwoma napastnikami - choć nie wystarcza nam mocy na jednego! - i tym samym radykalne osłabienie drugiej linii), dlatego nawet Rogera wprowadzał Beenhakker ostrożnie, choć jego kopnięcia wciągały grę zespołu na wyższy poziom.

Adoptowanie Brazylijczyka to największy selekcjonerski triumf trenera. Wielu krytykowało ten wybór także ze względów sportowych, widząc w nim przeciętnego ligowego kopacza. Tymczasem Roger zagrał na Euro jak wyjęty z innej cywilizacji przedstawiciel wyższego gatunku. Beenhakker znów potwierdził, że widzi więcej. I nie dał powodu sądzić, że popełnił poważne selekcyjne błędy. A jeśli popełnił drobne, to nie mogły one decydująco wpłynąć na wynik.

Polska po Euro: Załamany Boruc, lisie uśmieszki Żurawskiego i Krzynówka

Beenhakker popełnił błędy

Błędy jednak selekcjoner popełnił. Niepotrzebnie powołał do turniejowej kadry Tomasza Kuszczaka. Gdyby nie zabrał, naraziłby się na krytykę totalną, ale właśnie po to najęliśmy obcokrajowca, by niepopularne decyzje podejmował śmiało. Bramkarz Manchesteru fatalnie znosił niską rangę w reprezentacyjnej hierarchii, brzydko się z nią rozstał, a takie niuanse potrafią naruszyć morale grupy mniej wrażliwej na wstrząsy niż polska kadra.

Kompletnie zaniedbał Beenhakker stałe fragmenty gry. I przez całe eliminacje, i w Austrii jego piłkarze wręcz ostentacyjnie nie korzystali z metody na strzelanie goli niebywale dziś popularnej i skutecznej.

Nie trafił selekcjoner z nominacją na kapitana i późniejszym, odpornym na wszelkie argumenty przeciw zaufaniem do niego. Nie zdołał Macieja Żurawskiego zmotywować, jego ulubiony piłkarz zostawił wrażenie, jakby w kulminacyjnym momencie poddał się, uciekł przed wyzwaniem i porzucił kolegów. Tutaj znajduję jednak okoliczność łagodzącą - z korowodu piłkarzy równie miernych napastnik Larissy teoretycznie mógł się wybić, nawet surowy sędzia Zbigniew Boniek widział u niego wszystkie atuty potrzebne do międzynarodowej kariery, a przy kadrowej mizerocie trenerowi niełatwo rezygnować z choćby potencjalnej miniszansy. Poza tym - muszę znów to przypomnieć - nie mógł Beenhakker co rusz wstrząsać reprezentacją, okoliczności i tak zmuszały go do stałych roszad.

Najmocniej jednak Beenhakker rozczarował dwoma publicznymi wypowiedziami. Pierwszą - "cud dał nam awans" - odszedł od własnej strategii uporczywego wmawiania kadrowiczom, że stać ich na wszystko, nawet rozprawianie się z globalnymi potęgami, a przecież zdążył się zorientować, że psyche polskiego piłkarza składa się głównie z kompleksów. Drugą - o utracie wiary w awans do ćwierćfinału po remisie z Austrią - drużynę dodatkowo przydeptał, zamiast dać jej energetycznego kopa. Nazajutrz dementował własne słowa, ale nigdy się nie dowiemy, czy postawa bliższa dawnemu Leo - entuzjastycznemu, tkwiącego wiecznie po jasnej stronie księżyca - nie uratowałaby meczu z Chorwacją. Uratowałaby w tym sensie, że piłkarze wybiegli na boisko naładowani pozytywnym myśleniem i gotowością umierania za awans realny choćby iluzorycznie.

Zespół Beenhakkera gorszy od drużyna Janasa i Engela

Beenhakker powinien zostać albo znajdźmy jeszcze lepszego

Przywołuję ów ostatni mecz, bowiem wobec występu na Euro 2008 wymagania mieliśmy - o czym pisałem w "Gazecie" - skromne. Pierwsze: by ostatnie spotkanie w grupie miało stawkę wyższą niż tradycyjny bój o honor. Drugie: by reprezentacja pozostawiła dobre wrażenie.

Pierwszy cel został osiągnięty, więc mistrzostwa wypadły ciut okazalej niż mundiale w 2002 i 2006 roku. Piłkarze zaczęli turniej od twardej walki z Niemcami, których nie potrafiły pokonać najwybitniejsze generacje naszego futbolu, tymczasem ich poprzednicy narobili sobie wstydu kompromitującym stylem klęsk z Koreą Płd. i Ekwadorem. W drugim spotkaniu ludzi Beenhakkera sekundy dzieliły od zwycięstwa, no i strzelili pierwszego od 1986 roku gola w meczu wielkiego turnieju, który miał znaczenie. Buchalterzy wyrachują co prawda, że na mundialach choć raz udało się wygrać, tyle że okrajanie sportu do suchych statystyk spłyca problem. Polacy poprzednio wygrywali półsparingi, czyli spotkania o honor, w których są mistrzami świata.

Drugiego celu - pozostawienie dobrego wrażenia - nie udało się zrealizować przede wszystkim w ostatnim występie. Tutaj mój żal do Beenhakkera nie dotyczy tylko jego dołującej deklaracji - praktycznie zamykającej turniej - ale ogólnego przeświadczenia, że nie zrobił wszystkiego, by zainspirować piłkarzy do wyplucia z siebie płuc w ostatnim być może w ich karierach występie na ME. Choć, nawiasem mówiąc, ponuro i zarazem kuriozalnie brzmi wniosek, że oni sami z siebie wagi wydarzenia nie pojmowali.

Dlatego znów znajduję dla Holendra okoliczność łagodzącą: spadło na niego więcej nieszczęść niż na jakiegokolwiek selekcjonera na całym Euro 2008. W ostatniej chwili z różnych przyczyn stracił wielu kluczowych w eliminacjach zawodników (Matusiak, Błaszczykowski, Bronowicki, Żurawski), niektóre gwiazdki zgasły (Krzynówek, Smolarek), przed ostatnim meczem padł mu nawet fundament defensywy (Bąk). Aż dziwne, że ten bałagan nie skazał Polaków na klęski boleśniejsze - wielobramkowe i absolutnie bezdyskusyjne.

Dwa lata pracy Beenhakkera dają bilans pozytywny. Chyba nigdy wcześniej reprezentacja nie wygrała tak silnej grupy eliminacji do wielkiego turnieju, a na Euro poniosła porażkę planową (biorąc pod uwagę umiejętności i rynkową pozycję piłkarzy), ale niewpędzającą w czarną rozpacz - jak mundialowe demaskujące skrajną niekompetencję Engela i Janasa. Przyszłość pozostaje niepewna, bowiem od dawna każde kolejne pokolenie naszych futbolistów - pozbawione edukacji na wysokim poziomie - jest słabsze od poprzedniego. O dymisji Holendra byłby sens poważnie rozmawiać, gdybyśmy mieli pieniądze na obcokrajowca z najwyższej półki (musiałby od zera poznawać piłkarzy). I gdybyśmy go namówili.

Polskich pretendentów brak. Starsi zostali wypchnięci już nawet z Orange Ekstraklasy, młodsi (Skorża, Urban, Michniewicz) ledwie liznęli fachu. Zanim położą ręce na reprezentacji, niech awansują do Ligi Mistrzów. Nie udało się od 12 lat i to m.in. dlatego na mistrzostwa Europy Beenhakker mógł wyszukać ledwie kilku piłkarzy choć trochę przywykłych do gry w prawdziwy, nowoczesny futbol, którego w Polsce już dawno się nie uprawia.

Leo wyrzucił z kadry indywidualności

Błędy Beenhakkera:

1. Naruszył wiarę piłkarzy, mówiąc najpierw, że to "cud dał nam awans", a po remisie z Austrią, że nie mamy już szans

2. Kompletnie zaniedbał stałe fragmenty gry

3. Nie trafił z nominacją Żurawskiego na kapitana

4. Powołał Kuszczaka, którego postawa mogła naruszyć morale grupy

Trener Francji po porażce oświadczył się narzeczonej!

ok
2008-06-17, ostatnia aktualizacja 2008-06-17 23:48
Zobacz powiększenie
Ciekawe czy Raymond Domenech w tym momencie myślał o meczu?
Fot. RUBEN SPRICH REUTERS

Francja przegrała z Włochami 0:2 i opadła z Euro 2008. Trener Raymond Domenech udzielając wywiadu na płycie boiska poprosił o rękę narzeczoną.

SERWISY
- Jedyna rzecz o której od tej pory myślę to żeby ożenić się z Estellą. Proszę ją o rękę - powiedział trener reprezentacji Francji Raymond Domenech w telewizyjnym wywiadzie zaraz po zejściu z boiska po przegranym meczu z Włochami. - W takich momentach, potrzebujemy bliskich. I ja potrzebuję właśnie Estelli - dodał.

Estella Denis jest znaną dziennikarką telewizji M6, tej samej której wypowiedzi udzielił selekcjoner trójkolorowych. Poznali się podczas jednego z wywiadów. Mają dwójkę dzieci.

Oświadczyny Domenecha na oczach milionów telewidzów - patrząc na fora internetowe - przyjęto we Francji ze zdumieniem. "Co za arogant", "Co za idiota" można przeczytać komentarze na stronie lequipe.fr. Domenech szokuje nie po raz pierwszy. Jako zawodnik był znany z tego, że zastraszał przeciwników psychicznie. Zyskał dzięki temu pseudonim "łamacz nóg". Uwielbiał prowokować kibiców rywali, szczególnie lokalnego rywala Saint-Etienne (większość kariery spędził w Lyonie). - Gdy grałem w Lyonie, przed meczem derbowym z AS Saint-Etienne uwielbiałem rozgrzewać się sam w pobliżu fanów rywali, którzy na mnie buczeli. Ja krążyłem wokół boiska, przy samych planszach reklamowych, a oni buczeli coraz bardziej. Tego właśnie potrzebowałem - opowiadał.

W roli trenera, szczególnie reprezentacji Francji nie było miesięcy by nie znalazł sposobu, aby stało się o nim głośno. A to oskarżył Włochów o kupno meczu w eliminacjach do igrzysk olimpijskich w Sydney, a to wyznał, że przy doborze składu kieruje się... horoskopem. Jedną z jego wielkich pasji obok teatru jest astrologia.

Skład, który zabrał na tegoroczne Euro okazał się jednak niewypałem. Zostawił w domu m.in. Davida Trezeguete'a z Juventusu Turyn, Philippe Mexesa z Romy, Bacary Sagnę z Arsenalu Londyn. Błędy przy powołaniu wypomina mu się teraz, kiedy Francuzi w tak haniebny sposób (tylko 1 gol i 6 straconych) odpadli z mistrzostw Europy. Jego posada wisi na włosku, choć Domenech ma kontrakt ważny do 2010 roku. - Nie będę mówił o dymisji Raymonda, chciałbym aby był z nami aż do końca umowy, do 2010 roku - powiedział w przeddzień meczu z Włochami, prezes francuskiej federacji piłkarskiej Jean-Pierre Escalettes. Między słowami dodał jednak, że mogą "zaistnieć nowe okoliczności".

Francuskie media spekulują, że najpoważniejszymi kandydatami do zastąpienia Domenecha są obecnie bezrobotni Didier Deschamps i Jean Tigana.

Przed wielką bitwą o Świdnik

Zbigniew Lentowicz 17-06-2008, ostatnia aktualizacja 18-06-2008 04:55

Największe światowe koncerny śmigłowcowe wzięły na celownik PZL Świdnik. ARP chce go sprzedać do końca roku. Według informacji „Rz“ czarnym koniem może okazać Sikorsky Aircraft

Po prywatyzacji PZL Świdnik okaże się, czy będzie tam powstawały Tigery, sztandarowy produkt Eurocoptera (z lewej), luksusowe śmigłowce US101 z oferty włosko-brytyjskiej Agusty Westland czy też nowe wersje UH 60 Black Hawk (z prawej) amerykańskiego koncdernu Sikorsky Aircraft
źródło: Rzeczpospolita
Po prywatyzacji PZL Świdnik okaże się, czy będzie tam powstawały Tigery, sztandarowy produkt Eurocoptera (z lewej), luksusowe śmigłowce US101 z oferty włosko-brytyjskiej Agusty Westland czy też nowe wersje UH 60 Black Hawk (z prawej) amerykańskiego koncdernu Sikorsky Aircraft

To ostatni prywatyzowany duży państwowy zakład lotniczy. – Spodziewamy się prawdziwej rywalizacji, zainteresowanie firmą jest wyjątkowo duże – mówi Roma Sarzyńska, rzecznik Agencji Rozwoju Przemysłu. Według naszych ustaleń chętnych do przejęcia PZL może być nawet siedem lotniczych potęg, ale zasadnicza walka o Świdnik rozegra się zapewne między dwoma helikopterowymi potentatami: włoskobrytyjską Agustą Westland i amerykańską legendą branży Sikorsky Aircraft Corp. (UTC). Liczyć się może także Eurocopter, firma jest jednak mocno zaangażowana w inwestycje w Rumunii i Hiszpanii.

ARP zleciła już wycenę największej i jedynej polskiej fabryki śmigłowców, nie ujawnia jednak jej rezultatów. Według szacunków "Rz" firma zatrudniająca 3,9 tys. wysokiej klasy inżynierów i techników, z własnym lotniskiem i ośrodkiem rozwojowym, a także unikalnym w naszej części Europy centrum obróbki kompozytów może być warta nawet 400 – 600 mln zł.

PZL Świdnik jest w dobrej kondycji, jego przychody w ostatnich latach przekraczały 300 mln zł rocznie, a w tym roku, zdaniem prezesa Mieczysława Majewskiego, sięgną 400 mln zł. Ma pełny portfel zamówień na dostawy kooperacyjne dla światowych gigantów, z powodzeniem też zdobywa kontrakty na helikoptery własnej konstrukcji. MON zamówiło ostatnio 22 śmigłowce SW–4 do szkolenia pilotów, przesądzony jest też kontrakt na modernizację kilkudziesięciu wojskowych sokołów.

Choć zagraniczni konkurenci zaprzeczają, ważnym motywem starań o Świdnik jest przyszły dostęp do rynku zamówień wojskowych. Armia przygotowuje właśnie plan zakupu całej floty nowych śmigłowców. Do tego dojdą kontrakty służb resortu spraw wewnętrznych i zamówienia luksusowych śmigłowców dla rządowych VIP. Tylko wojsko planuje kupić w ciągu najbliższej dekady 55 śmigłowców bojowych i transportowych za ok. 10 mld zł.

Armia naciska przy tym, by ze względu na bezpieczeństwo i na optymalizację kosztów przyszłej eksploatacji zamawiać helikoptery produkowane w kraju. – Na całym świecie w koncernach lotniczych liczy się nie tyle sama sprzedaż, ile pewne zyski z serwisu i produkcji części. To ogromne źródło dochodów zagwarantowane przez dziesiątki lat – mówi Barosz Głowacki, ekspert "Skrzydlatej Polski". Ten fakt też zapewne podniesie temperaturę prywatyzacyjnej rywalizacji.

– Oferujemy inwestorom atrakcyjną firmę i spodziewamy się dobrej ceny – podkreśla Roma Sarzyńska.

W uprzywilejowanej sytuacji jest Agusta Westland. Ta jedna z dwóch największych korporacji śmigłowcowych na kontynencie od kilkunastu lat zleca świdnickiej fabryce produkcję kadłubów większości produkowanych przez koncern śmigłowców. Niektóre z nich zaprojektowali konstruktorzy z PZL. Włosi zainwestowali również w modernizację linii technologicznych. – W tym roku przychody ze sprzedaży wyrobów dla AW sięgną 130 mln zł –mówi Jan Mazur, rzecznik Świdnika. AW ma już ponadto 6 proc. udziałów w kapitale akcyjnym WSK PZL odkupionych od miasta Świdnik i pracowników.

– AW to naturalny partner – mówi prezes Majewski. Według informacji "Rz" czarnym koniem prywatyzacji okazać się może jednak Sikorsky. Amerykanie oficjalnie nie rozmawiają o Świdniku, ale kupili w zeszłym roku zakłady lotnicze w Mielcu, inwestują w Polsce i energicznie zabiegają o utworzenie mocnej bazy do ekspansji w Europie. – Zakup PZL uczyniłby z nich śmigłowcową potęgę w regionie – mówi Bartosz Głowacki.

Zagraniczni właściciele firm lotniczych:
  • WSK Rzeszów – United Technologies Corporation (dywizja Pratt & Whitney)
  • PZL Mielec – United Technologies Holding (dywizja Sikorsky Aircraft Corp.)
  • PZL Warszawa Okęcie – EADS Casa
  • WSK Kalisz (część firmy) – Pratt & Whitney
  • PZL Krosno – Goodrich

Inwestycje zagranicznych firm lotniczych:

  • Hispano Suiza (d. Snecma) – Sędziszów Małopolski
  • Avio (grupa Finnmecanica) – Bielsko-Biała
Źródło : Rzeczpospolita

Rosja - Szwecja 2-0. Rosjanie gromią Szwedów, czyli Połtawa 2008

18.06.2008, godzina 20:45

Rosja

karne
2
0
  • 2P
  • 11P0

Innsbruck, null Widzów: 30000 Sędzia: Frank de Bleeckere (Belgia)

Szwecja

  • Relacja
  • Na żywo
  • Replay

Analiza meczu » Relacja Z czuba »

Michał Pol, Innsbruck
As z rękawa Guusa Hiddinka, Andriej Arszawin poprowadził rosyjską ofensywę ku zwycięstwu ze Szwecją 2:0. Dzięki temu holenderski trener w ćwierćfinale zmierzy się z reprezentacją swojej ojczyzny
Zobacz powiekszenie
Fot. MICHAEL DALDER REUTERS
Zamieszanie pod bramką Igora Akinfiejewa
Tuż przed rozpoczęciem meczu rosyjscy kibice zakryli cały sektor ogromnych rozmiarów płachtą z podobizną cara Piotra Wielkiego, którego wojska w 1709 roku rozgromił Szwedów w bitwie pod Połtawą, wyrzucając ich z Rosji. Na stadionie w Innsbrucku bitwę także wygrali Rosjanie. W roli rosyjskiego generała księcia Aleksandra Mienszykowa wystąpił Andriej Arszawin. Z nim gra Rosjan nabrała niesamowitego tempa i energii. Atak szedł za atakiem, a 27-letni napastnik Zenitu St. Petersburg wypracował jednego z goli i wbił do siatki drugiego.

To był jego pierwszy mecz na mistrzostwach Europy. Klęskę z Hiszpanią i skromne zwycięstwo z Grecją musiał oglądać z trybun, z powodu czerwonej kartki w eliminacjach. Hiddink nie miał jednak najmniejszych wątpliwości czy zabierać go na turniej, choć mógł wystąpić dopiero w ostatnim meczu grupowym. - On potrafi zdobyć gola absolutnie z niczego. Jest dla zespołu niezwykle ważny. O ile używa głowy, nie emocji jak z Andorą, kiedy dostał tę kartkę - mówił Holender.

Rosyjski dziennikarz przekonywał mnie, że Arszawin jest jak bateria duracell. - Bez niego drużyna wygląda jak te króliczki z reklamy ze zwykłymi bateriami. On daje drużynie energię. Gra od razu się klei, jest szybka, nieprzewidziana. Wszyscy zachwycają się Romanem Pawliuczenką, strzelcem gola z Grecją. A on potrafi tylko przykładać nogę. Andriej szuka piłki i piłka szuka jego. To prawdziwy czarodziej, z piłką umie zrobić wszystko.

Przeciwko Szwedom Rosja nie miała wyjścia. Przy tej samej liczbie punktów, ale gorszym stosunku bramek, musiała wygrać. Atakowała więc od pierwszych minut. I zaczęła aż z nazbyt wielką energią. Arszawin przejął piłkę i podał prosto przed bramkę. Ale Pawliuczenko i Jurij Żirkow przeszkodzili sobie nawzajem.



Rosjanie, którzy w obu poprzednich meczach wychodzili na murawę wyraźnie zalęknieni, przestraszeni, tym razem zagrali bez odrobiny respektu. W porównaniu z przegraną 1:4 z Hiszpanią to była kompletnie inna drużyna. - Efekt Arszawina! - triumfował rosyjski dziennikarz. - Mamy najmłodszą drużynę na Euro, zawodnicy co do jednego grają w lidze rosyjskiej. Nie mają doświadczenia w meczach o taką stawkę. Nie ma u nas ani Henrika Larssonem, który jest chodzącą historią futbolu, ani takich sław jak Zlatan Ibrahimović. Jeden Arszawin przed nikim nie czuje respektu, nikogo się nie boi. I potrafi to przenieść na drużynę.

Arszawina wszędzie było pełno. To uderzył głową tuż obok słupka. To znów skiksował na polu karnym, by po chwili strzelić groźnie z dystansu, ale znów obok bramki. W22. min rzeczywiście o mało nie zdobył "gola z niczego". Dośrodkował głęboko z prawej strony tak, że piłka już zmierzała pod poprzeczkę, ale w ostatniej chwili Andreas Isaksson wybił ją na rzut rożny. A kiedy nie był przy piłce, pokazywał kolegom palcem gdzie maja zagrać.

I gol padł po jednej z jego akcji. W 24. min tak szybko wymienił piłkę z Aleksandrem Aniukowem, że szwedzcy obrońcy nie zdążyli się połapać. Ten ostatni podał do Pawliuczenki, który "dołożył tylko nogę" uderzając w długi róg obok bezradnego Isakssona. Spokojni dotąd Szwedzi rzucili się do ataków, ale nieporadnie, choć przypadkowy strzał głową (tyłem) Larssona trafił w spojenie słupka z poprzeczką.

Rosjanie nie zamierzali się jednak bronić, wiedząc, że 1:0 to zbyt skromna przewaga, a remis urządza rywali. W 35. min Pawliuczenko trafił w spojenie, a dobitkę głową Żyrjanowa Isaksson z trudem wybił na róg. Tuż przed gwizdkiem na przerwę w pole karne przedarł się lewy obrońca Mickael Nilsson, ale przegrał pojedynek z Igorem Akinfiejewem.

Druga połowa zaczęła się od błyskotliwej kontry Rosjan jakiej nie powstydziłaby się Holandia Marco van Bastena. Po przejęciu piłki Arszawin błyskawicznie wymienił podania z Żirkowem, ten zagrał mu w pole karne i napastnik Zenitu podwyższył na 2:0 strzałem w długi róg.

To był prawdziwy futbol totalny w wykonaniu Rosjan, a la reprezentacja Holandii, choć piłkarzom Hiddinka brakowało maestrii technicznej Snejdera, Robbena, van der Vaarta czy van Nistelrooya. Wielkie gwiazdy Szwedów, Ibrahimović i Larsson nie miały nic do powiedzenia, ale też nie dostały żadnego wsparcia ze strony kolegów. Momentami Rosjanie grali na polu karnym rywali w "dziada", podając sobie piłkę główkami. W sobotę Rosjan czeka jednak konfrontacja w ćwierćfinale z mistrzami holenderskimi.

Rosja pokonała Szwecję po raz pierwszy od 1990 roku. I po raz pierwszy od upadku ZSRR wyszła z grupy na mistrzostwach Europy. Po przegranej bitwie pod Połtawą szwedzki król, Karol XII musiał się ratować ucieczką aż do Turcji. Dla Larsa Lagerbacka rodacy na pewno będą bardziej wyrozumiali. Ale i wściekli, że wraca ze swą armią do ojczyzny tak wcześnie.

Janicka: naciski w prokuraturze nie są możliwe

gaw, ika 18-06-2008, ostatnia aktualizacja 19-06-2008 03:37

Obraduje sejmowa komisja śledcza ds. nacisków władz na śledztwa dotyczące polityków i mediów. Jako pierwsza zeznawała prok. Elżbieta Janicka - b. szefowa Prokuratury Okręgowej w Warszawie. Sebastian Karpiniuk (PO) po przesłuchaniu Janickiej zapowiada, że nieodzowne będą konfrontacje.

Prokurator Elżbieta Janicka
autor zdjęcia: Radek Pasterski
źródło: Fotorzepa
Prokurator Elżbieta Janicka
Jacek Kurski podczas obrad sejmowej komisji śledczej ds. nacisków władz na śledztwa
autor zdjęcia: Radek Pasterski
źródło: Fotorzepa
Jacek Kurski podczas obrad sejmowej komisji śledczej ds. nacisków władz na śledztwa
Komisja sejmowa ds. nacisków
autor zdjęcia: Seweryn Sołtys
źródło: Fotorzepa
Komisja sejmowa ds. nacisków

Później, komisja przesłucha prokuratora Zbigniewa Ordanika.

Elżbieta Janicka zapewniła, że naciski nie są możliwe w prokuraturze. Przepisy ustawy o prokuraturze, które pozwalają prokuratorowi żądać od przełożonego polecenia na piśmie w sprawie, z którą się nie zgadza - to wystarczająca ochrona przed naciskami. W jej opinii to, że dziś jest wzywana w różnych sprawach, jest nękaniem jej za to, że dobrze pracowała.

Prokurator oświadczyła, że prokuratorzy, którzy - jak powiedziała - "rzucili kwitami" rezygnując z funkcji w prokuraturze okręgowej, zawarli przeciwko niej "spisek". Zwracała uwagę, że ta rezygnacja, nazwana potem przez media "buntem w prokuraturze", nieprzypadkowo nastąpiła tydzień po wyborach - 29 października 2007 r., gdy już prasa napisała, że miała ona wstrzymać zatrzymanie przez CBA b. ministra Tomasza Lipca.

Przesłuchiwana prokurator zapewniła, że nie nadzorowała postępowania w sprawie Centralnego Ośrodka Sportu, ani się nim specjalnie nie interesowała. Nie była też informowana na bieżąco o postępach śledztwa, którym kierowała.

Postępowanie nadzorowali prokuratorzy Przasnek i Pęgal. Prok. Przasnek przeinaczył sens jej słów, przypisując im związek ze sprawą zatrzymania Tomasza Lipca. Media podawały, że miała ona powiedzieć: "Jeśli dojdzie do zatrzymania Lipca, to was puknę". Tymczasem - jak stwierdziła Janicka - w jej rozmowie z Przasnkiem chodziło o zatrzymanie innych osób, w innej sprawie, o czym dowiedziała się z mediów. Miała wtedy powiedzieć, że powinna najpierw dowiadywać się o zatrzymaniach od podległych prokuratorów, a nie z mediów, dodając żartem: "bo jak nie, to was puknę w głowę".

Janicka pytana, czy w październiku 2007 r. - gdy miano zatrzymywać b. ministra Tomasza Lipca - kontaktowała się z ówczesnym prokuratorem generalnym Zbigniewem Ziobrą, odparła, że nie pamięta tego. "Być może tak" - powiedziała, zastrzegając, że nie uważa tego za przestępstwo. Prokuratorzy często spotykali się z Ziobrą.

Proszona o ocenę współpracy z CBA odparła, że układała się ona dobrze. "Czasami zdarzają się polemiki między prokuraturą a służbami, ale mnie zawsze dobrze się współpracowało" - mówiła.

Janicka stanowczo zaprzeczyła, żeby w prokuraturze miał miejsce paraliż decyzyjny. "Nie było takiego paraliżu" - zapewniła.

Nie kryła za to, że jest w konflikcie z Marzeną Kowalską - szefową Prokuratury Apelacyjnej w Warszawie. Janicka mówiła, że to do Kowalskiej mieli codziennie jeździć jej zastępca Ryszard Pęgal i naczelnik wydziału śledczego Cezary Przasnek, których obecnie Janicka posądza o udział w spisku przeciwko niej po wyborach parlamentarnych.

"Co było płaszczyzną buntu w prokuraturze?" - pytał Janicką Sebastian Karpiniuk (PO). "Mój gabinet. Władza." - brzmiała odpowiedź.

Karpiniuk: konfrontacje wydają się nieodzowne

Po południu Janicka zeznawała jeszcze na zamkniętym posiedzeniu - o sprawach, w których obowiązuje ją tajemnica służbowa i państwowa. W przerwie tej części posiedzenia Karpiniuk powiedział, że już po jawnych zeznaniach Janickiej "nieodzowne wydają się konfrontacje" między nią a innymi prokuratorami, którzy zeznawali inaczej niż ona. Taki wniosek musiałaby przegłosować komisja.

Wczoraj szef CBA Mariusz Kamiński zeznawał przed komisją, że w pierwszej połowie października zeszłego roku rozmawiał z Janicką o sprawie Lipca, ta zaś sprawiała wrażenie niezorientowanej w szczegółach śledztwa. Ją samą uznawał za osobę "zdeterminowaną i oddaną w dochodzeniu prawdy".

Przesłuchiwany ma też być prok. Zbigniew Ordanik, wiceszef prokuratury okręgowej, nadzorujący niektóre śledztwa tam prowadzone. Na wypadek gdyby świadkowie zasłaniali się tajemnicą - a taka jest dotychczasowa praktyka przesłuchiwania prokuratorów - na godziny popołudniowe zaplanowano ich przesłuchanie w trybie niejawnym.

Źródło : PAP

USA rozmawiają z Litwą o lokalizacji tarczy

ulast, PAP
2008-06-17, ostatnia aktualizacja 2008-06-17 22:01

Stany Zjednoczone rozmawiają z Litwą o możliwości umieszczenia na jej terytorium elementów tarczy antyrakietowej, jeśli nie powiodą się rozmowy z Polską - powiedział we wtorek odpowiedzialny za negocjacje w tej sprawie wiceminister spraw zagranicznych Witold Waszczykowski.

Zobacz powiekszenie
Fot. Jerzy Gumowski / AG
Jeden z hangarów w Redzikowie. Prawdopodobnie tutaj miały być umieszczone elementy tarczy antyrakietowej
"Mogę potwierdzić, że Stany Zjednoczone prowadzą rozmowy z Litwą (na temat tarczy antyrakietowej). Minister obrony Litwy sam to zaproponował w maju i polska strona o tym wie" - powiedział Waszczykowski agencji Reutera.

Szef dyplomacji Litwy Petras Vaitiekunas odmówił w rozmowie z Reuterem skomentowania tych doniesień. Zaś rzecznik Departamentu Stanu Tom Casey powiedział, że z Litwinami prowadzono tylko "ogólne rozmowy", a Pentagon zaprzeczył, by miały miejsce negocjacje.

"Odbyliśmy ogólne rozmowy z rządem Litwy o sprawie tarczy antyrakietowej. Jednak z pewnością oczekujemy i mamy nadzieję, że będziemy mogli w najbliższej przyszłości zawrzeć umowę z Polską, i nie sądzę, że na tym etapie toczą się jakieś dyskusje o alternatywnych lokalizacjach" - powiedział Casey.

Dodał, że kiedy w maju jeden z głównych amerykańskich negocjatorów w sprawie tarczy John Rood gościł na Litwie, to głównie informował władze w Wilnie o stanie rozmów z Polską.

Sekretarz prasowy Pentagonu Geoff Morell przyznał, że Litwa jest jednym z krajów, które mogą przyjąć część instalacji, jeśli negocjacje z Polską zawiodą, ale zaprzeczył, by toczyły się na ten temat rozmowy.

Jak wyjaśnił, Amerykanom zależy na czasie przed listopadowymi wyborami prezydenckimi w USA. "Dlatego nadal dynamicznie prowadzimy rozmowy z Polakami, ale również dlatego nie zamykamy drzwi na to, że być może będziemy musieli dążyć do jakiejś opcji zapasowej" - powiedział Morell.

Rzecznik ambasady USA w Warszawie powiedział: "Nie negocjujemy z Litwą; w dalszym ciągu jesteśmy zaangażowani w negocjacje z Polską. Polska jest naszym priorytetowym partnerem".

"Jeśli okaże się, że Polska postanowi nie wyrazić zgody na przyjęcie bazy rakiet przechwytujących,(...) będziemy zmuszeni szukać gdzie indziej. To nie groźba, tylko uwaga praktyczna" - dodał.

Źródło zbliżone do negocjacji z Polską powiedziało, że Waszyngton nie wyznaczył formalnego terminu końcowego, ale oceniło, że ostatnim momentem na wyrażenie zgody przez polski rząd będzie prawdopodobnie koniec lipca.

Elementy amerykańskiej tarczy antyrakietowej miałyby się znaleźć w Polsce oraz Czechach. W Polsce USA chciałyby umieścić bazę 10 rakiet przechwytujących, a w Czechach - radar do ich naprowadzania. Umowa USA z Czechami ma być podpisana na początku lipca.

Niechlujstwo - podsumowanie stylu Polaków

Rafał Stec, Klagenfurt
2008-06-16, ostatnia aktualizacja 2008-06-16 23:27
Zobacz powiększenie
Fot. KACPER PEMPEL REUTERS

Kiedy wreszcie Borucowi zaczną koledzy z kadry prać bluzę, wiązać buty i przynosić mu śniadanie do łóżka. Bez niego ponieśliby klęskę nawet z Chorwacją, która również grała - jak na swoje standardy - niechlujnie - pisze z Klagenfurtu komentator Sport.pl Rafał Stec

Porażka z Chorwacją i koniec Euro dla Polski

Boruc klasa światowa. Krzynówek B klasa

Lichota ofensywnych próbek - bo nie prób - polskich piłkarzy budziła współczucie. Był taki incydent z pierwszej połowy, kiedy Lewandowski dostał piłkę 30 metrów od bramki. Rozejrzał się i choć zobaczył wokół siebie wielu partnerów, zrezygnowany z całej siły strzelił. Zawiwatował pół sektora ponad chorwacką bramką. Koledzy, owszem, stali bliżej bramki niż on, ale pozostali w bezruchu. Nie zrażało ich, to że przytulali się do nich broniący rywale, nie usiłowali im uciec, by zachęcić Lewandowskiego do podania.

Lewandowski kopnął gdziekolwiek. Znaczy: w kierunku bramki. Nie sądzę, by serio wierzył w powodzenie. Komfortu nie miał, przed nim tłoczyli się Chorwaci, generalnie w takich okolicznościach nie uderzasz, jeśli nie jesteś Kaką albo Lampardem. Jeden z liderów reprezentacji - tylko on ostał się z drużyny, która odniosła niezapomniany triumf nad Portugalią - zachował się niechlujnie. I sprytniej się ustawić i nie pofolgował sobie bezsensownym kopnięciem w meczu ligi ukraińskiej, ale w meczu mistrzostw Europy - być może ostatnim w jego karierze, wciąż dającym szansę na awans do ćwierćfinału.



Boruc zły i rozwala szatnię

Byle jakich zagrań widzieliśmy mnóstwo. Polacy nie mieli problemu z grą jako drużyna, ich akcje - znów przepraszam: próbki akcji - nie składały się z przypadków. Każdy piłkarz miał jednak problem z samym sobą. Wasilewskiemu trafiła się przed przerwą odosobniona okazja, by dośrodkować z prawego skrzydła. Jedyna. I co? Nie wykonał wrzutki ponad wszystkie w całej karierze, nie wykonał nawet wrzutki przyzwoitej. Posłał strzeliście wysokiego, bezsensownego loba, jakby pomylił futbol z rugby.

Nie wiem, na ile niechlujstwo - epitet idealnie podsumowujący cały styl Polaków - wynikało z rozkojarzenia, a na ile z miernych umiejętności. Czy Krzynówek kopał wyłącznie - pominąwszy dwa rzuty rożne - beznadziejnie, bo siedzenie na ławce rezerwowych Wolfsburga pewnego dnia musiało go zniszczyć? Czy sekret jego degrengolady tkwi w tym, że możesz sobie bez grania radzić, ale kiedyś niegranie przekracza masę krytyczną i wtedy ponosisz sportową śmierć?

Przypadek Krzynówka rozpatrywałbym indywidualnie, bo to facet z okazałą przeszłością w Lidze Mistrzów, ale kiedy spoglądałem na jego kolegów, przypominałem sobie, jak Leo Beenhakker zanudzał nas frazą o wyższym poziomie, na który muszą wskoczyć ludzie wyróżniający się w klubach - słabych lub średnich, w innych nie grają - by nadawać się do godnego i efektywnego reprezentowania Polski. Jeśli nie dostrzegał w kimś owego, nazwijmy go roboczo, międzynarodowego potencjału, konsekwentnie delikwenta ignorował, choćby co weekend rzucał on na kolana Orange Ekstraklasę. W eliminacjach i sparingach działało. Cztery razy mierzyła się nasza drużyna z uczestnikami turnieju finałowego Euro 2008 - z Portugalią (dwukrotnie), Rosją oraz Czechami. Nie przegrała ani razu, każdemu strzelała dwa gole.

Ale poziom międzynarodowy też da się rozbić na kilka pułapów. Najniższy to sparingi - przez wiele gwiazd jawnie lekceważone. Średni to eliminacje - najwybitniejsi gracze przyjeżdżają nań z głowami zajętymi ważnymi obowiązkami klubowymi, mobilizują się dopiero, gdy poczują zagrożenie. Najwyższy to turnieje finałowe - najwybitniejsi, choć wycieńczeni sezonem, przyjeżdżają nań po specjalnym zgrupowaniu (tym razem, po sensacjach na Euro 2004, kadry narodowe dostały więcej czasu na przygotowania), a ich jaźni nie zajmują sprawy klubowe.

Polscy piłkarze udowodnili, że w sprzyjających okolicznościach na drugim pułapie czują się nieźle, potrafią sprostać wyzwaniom, które zdają się wyrastać daleko poza ich możliwości. By nie sięgać do pradawnych czasów eliminacji, przypomnijmy sobie tegoroczny sparing z Czechami - potrafili po europejsku zastosować pressing, odebrać piłkę w środku pola, prostopadłym podaniem obsłużyć napastnika, zdobyć bramki.

Na Euro 2008 już tego nie potrafili. Na najwyższym pułapie międzynarodowym wyglądali jak przedszkolaki, którym ktoś kazał całkować i różniczkować i jeszcze ograniczył ich czasem. (Polski gracz reaguje w nieskończoność. Najpierw musi uporać się z przyjęciem piłki wstępnym, by następnie uratować się dotknięciem poprawkowym). Tutaj przeciwnicy biegają po murawie bardziej skoncentrowani, niewybaczalnych błędów na własnej połowie nie popełniają lub popełniają ich mniej, agresywniej wchodzą wślizgiem. Oni potrzebują nie lada stawki, presji i adrenaliny, by grać lepiej. Polakom stawka, presja i adrenalina szkodzi.

Skalę problemu doskonale ilustruje casus Ebiego Smolarka, kadrowicza teoretycznie najbliższego standardom europejskim, nietkniętego ręką polskiej myśli szkoleniowej. Bohater eliminacji podczas Euro stał się niewidzialny, niełatwo sobie przypomnieć epizody, w których cokolwiek sensownego by wymyślił, nie mówiąc już realizacji idei. On też walczył ze sobą, nie przeciwnikiem - by choć na moment wziąć pełnoprawny udział w meczu ME. Wziął dopiero w meczu z Chorwacją. Po przerwie.

Jego anonimowy występ symbolicznie zbiegł się z informacjami, że w minionym sezonie nie usatysfakcjonował szefów Racingu Santander i ci chętnie się go pozbędą. My cieszyliśmy się z rodaka w lidze hiszpańskiej, wmawialiśmy sobie, że idzie mu nieźle, w każdym pozytywnym drobiazgu doszukiwaliśmy się pomyślnej prognozy. Niestety, nawet okazał się niezdolny do wykonania ostatecznego skoku, niemal na sam szczyt. Nawet on, choć edukacja pobrana w Holandii wyposażyła go obficiej niż kolegów okaleczonych przez rodzimą obróbkę talentów. W barwach Racingu strzelał gole tylko słabeuszom.

Czy wobec marnego występu Smolarka - dopiero w poniedziałek grającego z klasą, wcześniej zwyczajnie uciekał od piłki - wypada się dziwić, że Saganowski w meczu z Chorwacją statystował? Widziałem na Euro 2008 kilku wysuniętych napastników w taktyce zbliżonej do stosowanej przez Beenhakkera. Żaden nie dał drużynie tak niewiele. Saganowski nie ma prawa narzekać , że nie dostawał podań, bo kiedy piłka frunęła w jego kierunku, nie był zdolny niczego wypracować w pojedynkę - ani przepchnąć obrońcy, ani sprytniej się ustawić i dopaść futbolówki jako pierwszy, ani utrudnić rywalowi czyste wybicie, ani wygrać pojedynku główkowego. Przepraszam, raz w powietrzu okazał się lepszy - przeniósł akcję na prawą flanką i zobaczyliśmy jedyne groźne dośrodkowanie Polaków przed przerwą (jedyny strzał oddał już jako prawoskrzydłowy).

Głęboko rozczarowały wszystkie nasze gwiazdki. Niektóre zrejterowały, niektórym nie wytrzymały głowy, niektórym mięśnie - każda z jakiegoś powodu nie dały rady. Gdzie był w meczu o wszystko kapitan Żurawski? Dlaczego sportowe samobójstwo popełnił jedyny po Bońku napastnik w Serie A Matusiak? Gdzie się podział filar obrony Bąk? Bohater eliminacji Smolarek? Błyskotliwy drybler Błaszczykowski? W poniedziałek w przerwie z boiska zszedł nawet Lewandowski, wspomniany jedynak z wiktorii chorzowskiej...

Znów pozostało nam składać hołdy Borucowi. Tylko jemu nie można wytknąć niechlujstwa. Jakąż on musiał zachować koncentrację i przytomność umysłu, gdy sięgał rękawicą piłki dośrodkowywanej przez Raikiticia! Gdyby ją przepuścił, pewnie padłby gol.

Dlaczego Wasilewski nie potrafił z takim samym skupieniem wykonać misji o niebo łatwiejszej, czyli porządnie - bez fajerwerków - dośrodkować, choć nie naciskał go przeciwnik? Pytania o bylejakość Polaków można mnożyć i zastanawiać się, kiedy wreszcie Borucowi zaczną koledzy z kadry prać bluzę, wiązać buty i przynosić mu śniadanie do łóżka. Bez niego ponieśliby klęskę nawet z Chorwacją, która również grała - jak na swoje standardy - niechlujnie.

Żal bramkarza Celticu, on zasługuje, by na Euro zostać. Gdyby wstawić go do bramki reprezentacji, którą pokonaliśmy w eliminacjach - na owym średnim pułapie międzynarodowym - byłbym niemal pewien: Portugalia zdobyłaby mistrzostwo Europy.