Maria Mileńko - studentka poznańskiej ASP - wygrała konkurs na plakat na Dzień Europy. 9 maja jej dzieło pojawi się w 27 krajach UE. A dziś Marysia o sobie.
Niedzielę spędziłam przed komputerem, z chłopakiem, z przyjaciółkami. Był tort, konfetti i... kamery. Po północy chwila napięcia... Pierwszy SMS z gratulacjami wysłał profesor z ASP, gdzie studiuję grafikę. To właśnie Eugeniusz Skorwider polecił nam na zajęciach, byśmy wzięli udział w konkursie na plakat promujący Dzień Europy. Do tematu na początku nie byłam przekonana: "I love Europe", "kocham Europę". Ciężko coś powiedzieć, żeby to nie było banalne.
Chciałam przedstawić europejskie kraje jako zwierzęta. Nieraz odpowiednie zwierzę samo się nasuwa. Niemcy to niedźwiedź, bo symbol Berlina. Hiszpania - walki byków. A Polska? Może orzeł? No tak, a potem inni będą mówić, że Polacy to niby takie orły, a inny kraj przedstawili jako krowę. To może kogut? Ale kogut to bardziej Francja.
Organizatorzy konkursu pytali na stronie: co ci się najbardziej podoba w Europie? Można podróżować, poznawać ludzi, ciekawe miejsca, kultury. Szukałam rzeczy, za pomocą której można to pokazać. No i przyszedł mi do głowy ten koktajl.
Nie zastanawiałam się, czy jest alkoholowy, czy nie. Potem zdałam sobie sprawę, że nie wszystkim może się to spodobać: Polka na plakacie przedstawia alkohol. Mam dwie odpowiedzi. Pierwsza: to nie koktajl alkoholowy, tylko europejski. Nie oznajmiam przecież: "moim ulubionym drinkiem jest cosmopolitan". Piszę: "moim ulubionym koktajlem jest europejski miks kultur". Druga odpowiedź: tak, to alkoholowy koktajl. No i co z tego? Drink skłania do spotkań, jest czymś pozytywnym. Każdy przecież lubi sobie wypić winko czy coś innego, i nie ma w tym nic złego. Alkohol jest częścią kultury.
Skąd znam europejski miks? Nie podróżowałam dużo po Europie. Byłam w Niemczech, chwilę w Szwecji. I jeszcze, jako dziecko spędziłam rok w Finlandii. Mój tata został tam oddelegowany jako pracownik Polskiej Żeglugi Bałtyckiej. Starsza siostra Karolina chodziła do szwedzkiej szkoły. Przynosiła stamtąd słowa, za pomocą których porozumiewałyśmy się z koleżankami z podwórka. Musiałyśmy sobie jakoś radzić, bo pamiętam, że bawiłyśmy się w policjantów i złodziei.
Zawsze dużo rysowałam. Gdy rodzice kupili mi blok rysunkowy, od razu siadałam i wszystko było zarysowane. Nie miałam nigdy zajawki na rysowanie księżniczek. Zamiast rysować rodzinkę, rysowałam pieski z dziećmi, w ubraniach, na rowerach. Albo króliki.
W podstawówce raz pani zapytała całą klasę o któregoś ze słynnych malarzy: "Kto nam tak pięknie namalował konia?". A klasa chórem: "Marysia!".
Urodziłam się w 1987 roku, w Świnoujściu. Nigdy nie czułam, że mieszkam przy granicy między Polską a Europą. Raczej dziwiło mnie, że Świnoujście należy do Polski. Żeby dostać się do Niemiec, wystarczyło stanąć w kolejce i pokazać paszport. Żeby dostać się do Polski, trzeba było się przeprawić promem.
Granica kojarzy mi się z wycieczkami. Mama na rowerze, tata na nartorolkach, a ja z siostrami - na rolkach lub rowerach. Po stronie niemieckiej była ścieżka rowerowa przez las, fajne place zabaw i niemiecki ordnung. Duży market, w którym kupowaliśmy żelki, dobre wino i proszki do prania. Po stronie polskiej stały bryczki, którymi Polacy wozili Niemców.
W podstawówce chodziłam z tatą na jogę. Po kilku lekcjach stwierdziłam, że przecież ja też mogę tego kogoś uczyć. Zaprosiłam koleżanki, rozłożyłyśmy na podłodze koce i ręczniki. I za drobną opłatą pokazywałam poszczególne figury, asany. Zarobione pieniądze wydałam na słodycze.
Rodzice wspominają, że lubiłam rządzić. W gimnazjum miałyśmy z dziewczynami gang. Na tajnych nocnych spotkaniach oglądałyśmy horrory. Potem siedziałyśmy w pokoju i bałyśmy się gdziekolwiek ruszyć. Bałyśmy się też, że pracownik wypożyczalni nie przyjmie wygrzebanych złotaków, którymi zamierzamy zapłacić za wypożyczone filmy.
Zawsze byłam bardziej wystraszona niż przebojowa. Dlatego mama bała się o mnie, gdy postanowiłam wyjechać do Poznania do liceum plastycznego. A ja w ogóle nie brałam pod uwagę, że mogę spędzić trzy lata w świnoujskim ogólniaku, ucząc się matmy.
Zamieszkałam w bursie artystycznej. Baletnice płakały po kontuzjach, a muzycy ćwiczyli w toalecie grę na trąbce, bo tam był najlepszy dźwięk. Wszyscy przyglądali się nam, ludziom z plastyka. - Pozwalają wam się tak ubierać? - dziwili się, gdy koleżanka wychodziła do szkoły w bluzce z przejrzystej siatki.
Jakieś 10 lat temu mój tata został wikingiem. Namawiał mnie i siostry, byśmy też brały udział w spotkaniach na wyspie Wolin. Z początku wydawało mi się to trochę obciachowe. Ale zaczęłam tam jeździć. Mieszkam pod namiotem, kąpię się w zimnej wodzie, piekę podpłomyki, robię figurki do lalkowego teatru, w którym z siostrą przedstawiamy przygody Stenki, piratki. A wieczorem siadam przy którymś z ognisk, słyszę język niemiecki, szwedzki, rosyjski. Nie muszę podróżować, by znaleźć europejski koktajl.
Chciałabym zobaczyć Wiedeń, może Paryż. W nagrodę za wygraną w konkursie pojadę do Brukseli. Mam nadzieję, że będę mogła zabrać Mateusza. Poznałam go w... mieszkaniu. Z koleżanką szukałyśmy współlokatora i pojawił się taki poważny ankieter w garniturze. Oglądaliśmy razem "Glengarry Glen Ross" i przegadaliśmy całą noc. Dziś Mateusz ma własną firmę prowadzącą badania rynkowe.
Po konkursie dostałam parę propozycji. Studenci politechniki pytają, czy zaprojektuję grafikę do gry. Odezwała się dziewczyna prowadząca z chłopakiem organizację ekologiczną. Namawiają ludzi, by kupowali od rolników naturalnie uprawiane warzywa. Podoba mi się to. Nie chciałabym pracować w agencji reklamowej, projektować pod dyktando ludzi, którzy przychodzą z gotową wizją. Pracować całymi dniami, by spłacić kredyt za ciasną klitkę w bloku. Mam takie nierealne marzenie: chciałabym żyć w hipisowskiej komunie.