Pokazywanie postów oznaczonych etykietą SPOŁECZEŃSTWO. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą SPOŁECZEŃSTWO. Pokaż wszystkie posty

sobota, 5 czerwca 2010

Nigeryjska mafia. Szpetne żony i narkotyki

Po przyjeździe rozglądają się za polskimi żonami. "Trudno o tym mówić, ale są one mało atrakcyjne" - powiedział nam urzędnik infiltrujący środowisko stadionowych handlarzy z Nigerii. Według informatora z policji, imigranci ci - wyglądający często jak "gangsta raperzy" - handlują też narkotykami.

Początkowo media niemal pominęły tragiczne zajścia na targowisku w pobliżu dawnego Stadionu Dziesięciolecia w Warszawie. Zajęte były relacjonowaniem walki strażaków o utrzymanie wałów chroniących stolicę przed powodzią.

Bezspornych faktów jest niewiele. 23 maja na bazar przyjeżdża sześciu nieumundurowanych policjantów, którzy mają za zadanie uderzyć w handlujących podrabianymi ciuchami. Dochodzi do szarpaniny. Postrzelony przez funkcjonariusza Maxwell Itoya mimo wysiłków lekarzy umiera. Zostawia żonę Polkę i trójkę dzieci. Policjant, z którego broni padł śmiertelny strzał, trafia na kilka dni do szpitala. Przez cały czas są przy nim żona i trójka dzieci. – To młody funkcjonariusz, ma cztery lata doświadczenia. Bez kar, chwalony za swoją pracę – wylicza Maciej Karczewski, rzecznik stołecznej policji.

Policjanci nie ukrywają, że po zatrzymaniu wnikliwie prześwietlili wszystkich 33 uczestników bójki. – Każdy z nich był już klientem naszego wymiaru sprawiedliwości – mówi oficer z komendy na Pradze-Południe, na której terenie znajduje się bazar.

Jak się dowiedzieliśmy, przeważają informacje o postępowaniach karnych za łamanie ustawy o znakach towarowych. Itoya odpowiadałby za to samo. Czyli straciłby towar, zapłacił grzywnę (od 200 do 1000 zł) i dostał wyrok w zawieszeniu.

Oficjalnie toczą się dziś dwa śledztwa. – Jedno w sprawie ewentualnego przekroczenia uprawnień przez policję – tłumaczy rzecznik prokuratury dla prawobrzeżnej Warszawy Renata Mazur. Równolegle ta sama prokuratura prowadzi drugie postępowanie: w sprawie czynnej napaści na policjantów. Spośród 33 zatrzymanych 25 usłyszało już zarzuty. Grozi im kara do 10 lat więzienia.

Wśród nich przeważają obywatele Nigerii, tylko nieliczni mieli karty pobytu. Jak to możliwe, że żyją bez przeszkód w kraju Unii? Odpowiedź znają urzędnicy zawodowo zajmujący się problemami imigracyjnymi. Nigeryjczycy do perfekcji wykorzystują patent na żonę.


Pracownik mazowieckiego urzędu wojewódzkiego opowiada: – Mam problem, gdy słyszę, że są tutaj legalnie. To skomplikowana prawnie sytuacja.

Mechanizmy zdobywania prawa pobytu jest proste i skutecznie powielane. Jeśli przyjeżdżają do Polski wprost z Nigerii, często mają dokumenty świadczące, że opłacili pierwszy semestr studiów. Równie popularną metodą jest zaproszenie od któregoś z klubów piłkarskich. Nie chodzi o Legię Warszawa. Zapraszają ich na testy prowincjonalne kluby, grające w najniższych ligach.

Żona do raju

Bywa, że przyjeżdżają po wojażach w innych krajach na zachodzie Europy. Urzędnicy twierdzą, że zależy to od aktualnej polityki migracyjnej różnych państw UE. – Ostatnio jest duża fala z Austrii – tłumaczy nasz rozmówca.

Po przekroczeniu granic zaczynają rozglądać się za polskimi żonami. Z obserwacji naszych rozmówców wynika, że rozpoznają trzy typy związków. Najrzadziej spotykane są przykłady prawdziwej miłości. Częściej małżeństwo bywa handlową transakcją. Przeważa metoda na rozkochanie w sobie Polki. Z rozmysłem, aby zdobyć dokumenty niezbędne do życia nad Wisłą i w kraju Unii. – Nie prowadzimy żadnych oficjalnych badań. Ale te obserwacje są rzetelne. Mamy obowiązek sprawdzać, czy związek małżeński nie jest fikcją i jest to wnikliwa procedura – tłumaczy nam oficer Straży Granicznej.

Dla badanych bywa ona upokarzająca. Rozpoczyna się wywiadem środowiskowym polegającym na dokładnym przepytaniu sąsiadów o pożycie pary. W kolejnym etapie funkcjonariusze odwiedzają mieszkanie. Niedawno na swoim blogu opisywał taką wizytę Jacek Łęski, współwłaściciel firmy z branży PR, którego żona pochodzi z Ukrainy: „...odwiedzili nas bez zapowiedzi dwaj panowie ze Straży...sprawdzili, ile mam skarpetek...zbadali, kto czym się myje i wyciera, zerknęli do bielizny, pokręcili się po ubikacji, potem kazali sobie pokazywać nasze zdjęcia...Kazali sobie pokazać wszystkie dokumenty: świadectwo ślubu, świadectwo urodzenia naszego syna, wyciągi bankowe, paszporty. Wszystko to Alina od pięciu lat zanosi co roku do urzędu do spraw obcokrajowców, by dostać przedłużenie karty czasowego pobytu”.


Sens takich wizyt tłumaczą nasi rozmówcy: – Najszybciej orientujemy się, gdy małżeństwo zostało kupione. Mężczyzna trzyma wtedy w mieszkaniu stanik i parę damskich majtek. Ma gotową legendę, że żona pojechała z chorym dzieckiem do teściowej. Gdy ją odszukujemy, okazuje się, że jest uzależniona od taniego wina i za małżeństwo dostała 2 tys. zł.

Niedawno stołeczni urzędnicy zajmowali się młodą efektowną dziewczyną, która za swoją rękę otrzymała 20 tys. zł. Wyznała, że potrzebowała gotówki na iPhone’a i dobrą zabawę. I że planowała przechytrzyć swojego męża, gdyż złożyła już podanie o rozwód.

– Dopiero podczas postępowania zrozumiała, że w rzeczywistości jest ofiarą. Że mąż nie da jej rozwodu. Że mają wspólnotę majątkową, co oznacza odpowiedzialność za jego długi. A także konieczność uzyskania jego podpisu przy niemal każdej prawnej czynności – tłumaczy jeden z naszych rozmówców.

Nie brakuje jednak kobiet, które są rzeczywiście zakochane w swoich Nigeryjczykach: – Trudno o tym mówić, ale są one mało atrakcyjne. Eufemistycznie ujmując: równie słabo rozwinięte intelektualnie. Przychodzą wraz z dziećmi i płaczą prawdziwymi łzami. Za późno orientują się, że zostały bezlitośnie wykorzystane – mówi urzędnik.

Dlaczego mimo bogatej wiedzy urzędników i skrupulatnych kontroli Nigeryjczyków w kraju przybywa? Chodzi o prawny kruczek: ważny akt małżeństwa z obywatelem kraju Unii Europejskiej wstrzymuje postępowanie uchodźcze. W praktyce oznacza to, że takiej osoby nie można wydalić. Choć Straż i urzędy ds. cudzoziemców mają świadomość fikcji, jaką jest ślub. Dlatego wojewodowie masowo odrzucają wnioski o karty czasowego pobytu, ale nie powoduje to wydalenia.


Reguły stadionu

Dziś handel w okolicach stadionu jest tylko bladym wspomnieniem po świetnych czasach sprzed rozpoczęcia budowy Stadionu Narodowego. Według szacunków policjantów oraz pracowników targowisk grupa Nigeryjczyków liczy 100 osób. Opanowali rynkową niszę: handlują podrabianymi markowymi ciuchami, butami i zegarkami.

– Klient widzi chaos. Dopiero wprawne oko zauważy, że tu wszystko jest dokładnie poukładane. Stadion ma swoje prawa i są one surowo przestrzegane – mówi właściciel firmy, która od 15 lat podnajmuje swój teren handlarzom.

Według jego relacji np. Ormianie i Gruzini zmonopolizowali handel przemycanymi papierosami i alkoholem. Murzyni zaś wyspecjalizowali się w handlu podróbkami markowych ubrań, butów i zegarków. Tyle że są detalistami. Grubymi rybami w tym biznesie są Azjaci. To oni sprowadzają kontenerami ciuchy szyte w chińskich fabrykach. Do Europy wjeżdżają jeszcze bez markowych naszywek. Dopiero w Polsce w pokątnych szwalniach dosztukowywane są metki Pumy, Adidasa czy Nike.

– Niedawno zlikwidowaliśmy taki warsztat. Kilka tysięcy par skarpetek, czapeczek leżało w magazynie gotowych do sprzedaży. Firmy tracą na tym piractwie dziesiątki milionów złotych – mówi Leszek Czaplicki, naczelnik warszawskiego wydziału zwalczania przestępczości gospodarczej.

Chcieliśmy dowiedzieć się, jakie straty ponoszą znane koncerny. Tyle że po śmierci Maxwella firmy nabrały wody w usta. Nie chcą być łączone z tragedią na stadionie. Gdy dopytujemy, że przecież policjanci byli tam w ich interesie, we wszystkich pada taka sama odpowiedź: – Sprawami kradzieży znaków towarowych zajmuje się specjalna komórka w naszej centrali.


Bracia w handlu

Choć Nigeryjczycy są detalistami, to zarabiają przyzwoicie. Według nieoficjalnych informacji parę butów kupują za 20 zł. Tę samą sprzedają za 100 zł. W dobrych czasach stadionu nawet drobniejsi handlarze zarabiali około 5 tys. Dziś – jak twierdzą – rzadko przez miesiąc zarobią 3 tys.

– Bywa, że podczas jednej akcji rekwirujemy towar wart 100 tys. zł. Takie same nieprzyjemności spotykają innych handlarzy, ale awantura jest tylko z Nigeryjczykami – mówi policjant z Pragi. Tłumaczy, że handlarze na stadionie zdają sobie sprawę z reguł gry. Wpadkę, utratę towaru i postępowanie karne wliczają w koszta swojej działalności.

– Wietnamczycy przyjmują kary bez słowa. Ormianie i Czeczeni tłumaczą się biedą i wojną. Dla czarnoskórych jesteśmy przez sekundę braćmi. Gdy to nie przynosi skutku, natychmiast stają się agresywni i krzyczą o rasistowskim podłożu kontroli – mówi doświadczony oficer policji.

– Moi ochroniarze mieli z nimi kilkanaście zatargów. Nigeryjczycy są po prostu agresywni, spodziewałem się od dawna tragedii – mówi jeden ze stadionowych handlarzy. I dodaje, że coraz bardziej przypominają oni bohaterów z teledysków gwiazdorów gangsta rap.

Zysków Nigeryjczyków nie uszczuplają podatki. Według naszych rozmówców z policji gotówka jest coraz częściej inwestowana w handel narkotykami. Tylko w tym tygodniu na Okęciu został zatrzymany Nigeryjczyk przemycający w swoim żołądku 1,5 kilograma kokainy. Także ich polskie oblubienice biorą udział w tym procederze. Wyroki wieloletniego więzienia w ciężkich, południowoamerykańskich więzieniach odsiaduje kilka z nich.

– Sprawa śmierci Maxwella I. jest śledztwem własnym prokuratury. To ona oceni zachowanie handlarzy i zakończoną tragedią akcję. Wykluczamy rasistowskie podłoże – mówi Mariusz Sokołowski, rzecznik komendanta głównego policji.

Kilkuset osobowy marsz upamiętniający śmierć Maxwella ruszył spod stadionu. Nigeryjczycy otwarcie handlowali swoimi podróbkami.

– Tym razem nie zareagowaliśmy. Ale nie możemy pozwolić na łamanie prawa. Bo jutro inni na naszych oczach będą sprzedawać podrabiany alkohol, a pojutrze już strzelać – mówi naczelnik Czaplicki.


środa, 7 stycznia 2009

Erotyczny język polskiej młodzieży

Maciej Wełyczko
Czy w języku przypominającym instrukcję obsługi telefonu komórkowego połączoną z kawiarnianym menu da się powiedzieć coś o pierwszej miłości? A może nie o mówienie tu chodzi, lecz o działanie? Tylko czy polska młodzież jest rzeczywiście tak egoistyczna i rozwiązła, jak wskazywałby na to jej język?

- Dawniej pewne rzeczy uważano za zbyt intymne, by o nich mówić. Dla dzisiejszych nastolatków seks jest czymś tak samo naturalnym, jak jedzenie picie i oddychanie. Czują potrzebę mówienia o seksie. Są bardzo twórczy. Nie unikają przy tym wulgaryzmów. Niekoniecznie wyrażając przez to złe emocje - mówi dr Dorota Zdunkiewicz-Jedynak, polonistka z Uniwersytetu Warszawskiego, badaczka języka młodzieży, autorka publikacji „<> o wartościach”.

Przelizać ciacho

Przelizanie to słowo–klucz do młodzieżowych zachowań seksualnych. Odzwierciedla idealnie ich konsumpcyjny i egoistyczny zarazem charakter. Przelizanie to nic innego, jak pocałunek z języczkiem (tym różni się od ubuziania, czyli całusa zasadniczo niewinnego). Za moich szkolnych czasów (lat temu dwadzieścia z okładem) istniało po prostu „lizanie”. Jak nietrudno zauważyć, forma z dodanym „prze” sugeruje wyraźnie dokonane już skonsumowanie obiektu lizanego. Co ważne, w przelizaniu obie strony (a więc także dziewczyna) występują jako partnerzy działający świadomie i konsumujący czynnie. To też znak czasów.

W nagłośnionych niedawno przez media seriach zdarzeń typu dziewczęce avanti (czyli awantur, ustawek, bijatyk) zarzewiem konfliktu było w kilku przypadkach przelizanie ciacha (czyli chłopaka) będącego już czyjąś własnością. Można nawet powiedzieć, że mieliśmy w tym wypadku do czynienia z niebezpiecznym aktem zalizania, czyli całowania się na szybko, zwykle pierwszy raz, z osobą niestanowiącą naszej "własności".

Szprycha, ciacho, Rysio z Klanu

Osobnym działem erotycznego słownictwa młodzieżowego jest oczywiście zbiór określeń związanych z urodą bądź jej niedostatkami oraz samymi pojęciami „chłopak” i „dziewczyna”. Nie składa się on wszakże z dwóch równych połówek – słów związanych z młodymi paniami jest nieporównanie więcej niż z panami. Zacznijmy więc od tych ostatnich.

Jak już wiemy, atrakcyjny chłopak to przede wszystkim ciacho. Przypominają nam o tym niestrudzenie sympatyczne bobasy w pampersach reklamujące w telewizji jedną z sieci tanich sklepów. Wpływ języka reklamy na język młodzieży (i vice versa) jest, jak jeszcze zobaczymy, olbrzymi.

Prócz ciacha występuje oczywiście poczciwy towar oraz men – obaj jednak znajdują się w wyraźnym odwrocie. Jako tako ma się jeszcze pokrewny mu towar. Ale to właśnie ciacho do konsumpcji i przelizania nadaje się jak nic na świecie. Jednak nie każdy chłopak jest ciacho. O nie! W każdym środowisku znajdzie się jakaś poważna i niedzisiejsza safanduła myśląca o karierze profesora entomologii lub młodego starszego księgowego. Taki Rysio z Klanu to może być skarb na klasówce (o ile daje ściągać), ale jako obiekt do przelizania odpada w przedbiegach. Nie ma ani zagajki do lasek, nie pije Bronka ni Leszka (czyli ani browaru w ogóle, ani piwa marki Lech w szczególności) i stroni od Antosia (czyli wina niskobudżetowego), a więc wszystkich tych atrybutów dobrej zabawy, ewentualnemu przelizaniu sprzyjających.

Ale bywa i jeszcze gorzej. To superprzystojny chłopak - ciacho jak malowane z wielką truskawą, ale laskami nieinteresujący się nic a nic. Woli taki ćwiczyć gamy na fisharmonii w parafialnym chórze albo sędziować w powiatowym kółku szachowym. To oczywiście paletka – połączenie palanta z czymś od czego odbijają się laski, które na takiego odmieńca lecą nieraz tuzinami. Więcej szans mają panie lecące na miśków czy innych blacharzy spędzających czas między siłownią a warsztatem samochodowym, w którym picują swe ukochane bety (auto marki BMW) i mesie (mercedesy).

Z dziewczynami sprawa jest bardziej skomplikowana. Określenia na dziewczyny ładne podzielić można z grubsza na podkreślające smukłość (laska, strzała, dzida, szprycha, dżaga, rura), ciepło i apetyczność (gorąca laska, ciepła świnia, foka, suczka, funia, cielęcinka), pochodzące z obcych języków i gwar ludowych (bejbe, cziken, maniurka) oraz, cóż tu kryć, wulgarne, których omawiać tu nie będziemy. Wszystkie powyższe przykłady są oczywiście wyrazami uznania i uwielbienia - nie mogą w żadnym przypadku stanowić powodu do obrazy. Określenia na dziewczęta o pewnych mankamentach wizerunku wyglądają zupełnie inaczej. Ale szczegóły tego opisu zależą już bardzo mocno od środowiska, z jakim mamy do czynienia. Polska młodzież, tak jak całe społeczeństwo wydaje się głęboko podzielona. Szczególnie w kwestii stosunku do… koloru różowego. Katalizatorem owego podziału było z pewnością pojawienie się vipek i celebry tej miary, co Doda i Jola Rutowicz, ale przyznajmy, że podział na „stylowych” i „obciachowych” istniał przecież zawsze.

Taka uróżowiona Barbie, czyli lampituta, czyli różowina nie kuma oczywiście zbyt wiele i jest stałym przedmiotem pociesznych żartów towarzyskich. Jak to festyniara. Tępa dzida znaczy.

Po przeciwnej niejako stronie znajduje się mrok, zmrok lub po prostu dark – osoba o niewątpliwie zrytym berecie, czyli z lekka zaburzona emocjonalnie, stylizująca się na czarno i udająca w celu lansu dziecko-Emo albo i metalowca.

Ani róż, ani czerń nie dyskwalifikuje zresztą takiego lachona jako towaru, czyli obiektu ewentualnej konsumpcji. Zupełnie inaczej niż wszelkiej maści kaszaloty i dechy z przeszczepami (czyli niezgrabnymi nogami) w bikejkach (czyli białych kozaczkach). Taki paszczak zaliczyć może na imprze co najwyżej Liptona (czyli lipę, rozczarowanie).

Jest jeszcze ostra typiara, czyli Xena, co może nawet opornemu menowi pociągnąć z plaskacza (czyli przylać rączką otwartą) oraz dziewczęta niewierne określane słowami takimi jak sucz, bicz albo po prostu: puszczalska zdzira. Wyrazy z tej grupy należy jednak traktować bardzo ostrożnie. Coraz częściej słówka typu „puszczalska” nie oznaczają bowiem potępienia dla osoby zbyt lekkich obyczajów, lecz przeciwnie – podziwu dla młodej piękności konsumującej wybrane kąski spośród tłumu adorujących ją ciach.

Wianek z simlockiem

Gdy zwykłe przelizanie się to za mało i nawet dłuższe uderzenie w ślinę nie jest w stanie ostudzić pożaru namiętności może dojść do rzeczy różnych. Nawet do zdjęcia simlocka. Ten scenariusz spędza oczywiście sen z oczu wszelkim zaborcom, czyli rodzicom nadopiekuńczym i wydzwaniającym bez przerwy na komórkę w celach kontrolnych (tzw. wapno na drucie).

Zdjęcie simlocka, czyli utrata dziewictwa umożliwia oczywiście nowy etap w życiu, czyli zaliczanie (a nie jedynie przylizywanie) ciach. Tylko czy o miłości i tak intymnej sprawie jak inicjacja seksualna można mówić językiem pochodzącym wprost z warsztatu elektronicznego? - To słuszne spostrzeżenie. Ale to ogólna tendencja w języku młodzieżowym, który jest mocno stechnicyzowany. Przenoszenie realiów ze świata komputerów, komórek i innych automatów jest typowe dla wszelkich tematów, o których oni rozmawiają. Bo to jest świat, w którym żyją. Przykład z simlockiem to zarazem przykład pewnej metafory. Używają realiów najbliższego im świata. Można się oczywiście zastanawiać, czy taki sposób rozmowy nie wpływa na świadomość i czy nie zaczną traktować swoich przyszłych partnerów dość automatycznie. To jest realne zagrożenie - mówi dr Dorota Zdunkiewicz–Jedynak.

Co ciekawe, to co dzieje się po zdjęciu simlocka określane jest przez młodzież słowami używanymi jeszcze przez ich rodziców i dziadków bądź zaczerpniętym z gazet i poradników słownictwem zbliżonym do medycyny. Uderzający brak inwencji w tym obszarze zmusza nas do postawienia zasadniczego pytania – jak to w ogóle jest z tym seksem polskich nastolatków? Może całe to gadanie to tylko mistyfikacja mająca posłużyć budowie pozycji towarzyskiej? - Ten język często stanowi substytut aktywności rzeczywistej. Oni sobie lubią porozmawiać o „tych” sprawach. Oczywiście są też odważniejsi niż poprzednie pokolenia, ale niekoniecznie ta aktywność jest tak wielka, jak moglibyśmy wnioskować na podstawie języka - dodaje Zdunkiewicz–Jedynak.

Opinię tę potwierdzają także dane socjologiczne. Przedstawiona niedawno „Diagnoza Szkolna 2008” wskazuje, że 40 proc. 16-latek deklaruje, iż ma już za sobą inicjację seksualną. To jeden z najniższych odsetków w Europie. A można śmiało założyć, że część tych deklaracji nie odpowiada rzeczywistości i jest raczej efektem środowiskowego nacisku na „bycie dorosłą”. I choć średni wiek inicjacji seksualnej polskiej młodzieży obniża się od lat, to pamiętajmy, że jest ona na tle swych rówieśników z USA i Europy Zachodniej niezwykle w „tych” sprawach powściągliwa.

- Każde pokolenie mówi o swoich doświadczeniach, w taki sposób, w jaki pozwala im na to język. Oni na pewno nie wyrażają swoich wewnętrznych głębokich przeżyć w taki sam sposób, jak młodzież 30 – 40 lat temu - uważa Dorota Zdunkiewicz–Jedynak - Ale jeśli posłuchać na przykład rymowanek hip-hopowców to widać tam tęsknotę za tym, by powiedzieć coś zdecydowanie głębszego, choć pewnie ci twórcy sami czują pewną niemoc i nieumiejętność wypowiedzenia tych słów. W gronie rówieśników może się tego wstydzą - dodaje Zdunkiewicz-Jedynak.

  • W artykule wykorzystano m.in. zapisy z czatów internetowych, forów dyskusyjnych oraz definicje z internetowego słownika slangu www.miejski.pl Dokładne znaczenie poszczególnych wyrazów może zależeć od regionu, środowiska a nawet odmian slangu funkcjonującego w poszczególnych szkołach.

wtorek, 15 kwietnia 2008

Uzależniony od prostytutek

To, co mnie wkurza podczas debaty o prostytucji, to spekulowanie na temat motywów, jakby chodziło o jakiś niesamowity sekret, który odkryć może tylko zespół genialnych psychologów: „Dlaczego to zrobił?”, „Jak się czuł?”, „Jak tak mógł? Co go skusiło? Przecież ma dziewczynę!”, „Czy jego penis jest mikroskopijnie mały?”, „Musiał odczuwać podświadomą żądzę zabicia swojej matki”.
Przez sześć lat byłem uzależniony od prostytutek. Wszystkie symptomy jak z podręcznika: przyspieszony puls, hiperwentylacja, niezdolność do odejścia, po tym jak opadała czerwona mgiełka pożądania, niesamowity haj przed i totalny, miażdżący dół po wszystkim, beznadziejne próby wymazania wstydu, nawet na kilka minut – zazwyczaj poprzez kupowanie seksu. Dlaczego pożądałem prostytutek jak ćpun nowych dragów? Chciałem niczego nie czuć, zapomnienie sprawdza się doskonale po złym dniu w pracy lub na kacu.

Przede wszystkim, pozwólcie mi skruszyć kilka mitów o klientach, zwanych zwyczajowo „Johnami”. Nigdy nie byłem: brzydki, bezrobotny, śmierdzący, intelektualnie niedorozwinięty, niepiśmienny, niewykształcony lub dumny z tego, co robiłem. Jak większość ludzi, mogę być dobrym kumplem, ale mogę też okazać się idiotą. Zawsze miałem dobre, chociaż ciut na dystans, stosunki z moją rodziną (z ręką na sercu mogę powiedzieć, że lubię moją matkę). Przez większą część mojego dorosłego życia miałem też dziewczyny.

Jestem młody (35 lat) i dzięki Bogu żonaty z dziewczyną, która zna moją przeszłość i której nigdy bym nie zdradził. To prawda, w przeszłości piłem za dużo, a żądza płatnego seksu zanikała tak samo jak żądza papierosa – dopiero wtedy, kiedy „wysychałem”. Wszyscy nałogowcy pragną tego stanu, kiedy nic innego nie ma znaczenia. Docierałem tam dzięki alkoholowi, a następnego dnia, przy akompaniamencie kaca, dzięki seksowi. Nazywałem to dylematem hedonisty.

Jako nastolatek zostałem wysłany do wyłącznie męskiej szkoły z internatem, gdzie czułem się samotnie, nienawidząc mentalności grupowej. Straciłem dziewictwo w wieku 15 lat, ale tak jak wszyscy chłopcy z mojego otoczenia, moje pierwsze doświadczenia seksualne związane były z kobietami w magazynach porno. Skończyłem szkołę jako chłopak średniego wzrostu i temperamentu (z odrobiną porywczości), z umiejętnością odnoszenia się do przeciwnej płci na poziomie poniżej przeciętnej.

Moim problemem nie było to, że nie potrafiłem przelecieć kobiety, po prostu nie potrafiłem z nimi rozmawiać. Mój pierwszy raz miał miejsce w moje 18. urodziny w Amsterdamie. Byłem pijany i pod wpływem narkotyków wraz z sześcioma znajomymi ze szkoły, którzy zdecydowali, że w planach mamy odwiedzenie burdelu. Czy czułem, że przekraczam jakąś granicę? Niespecjalnie. Nie mogłem po wszystkim wstać, a kiedy zaczęło się zbiorowe przechwalanie – słowo „ogier” było wtedy na topie – skłamałem. Pamiętam, że myślałem wtedy: „To było gorsze od stracenia dziewictwa!” Doświadczenia tamtej nocy nie wywołały u mnie nałogu płatnej miłości. Ale pozostały lekcje znane mi już z pornografii: że kobiety istnieją tylko w jednym celu.

Nie wiem, skąd wzięła się teoria, jakoby z usług prostytutek korzystał jeden na dziesięciu mężczyzn. Moim zdaniem, przynajmniej 50-60 proc. odwiedziło którąś z nich przynajmniej raz w życiu. Nie wydaje mi się, by mężczyźni lubili na ten temat rozmawiać nawet między sobą, ale od czasu do czasu komuś się wypsnie, zazwyczaj podczas popijawy. Mowa jest o „miłej Szwedce”, „dobrej” lub „profesjonalnej” dziewczynie. „Dobra” oznacza, że wszystko udawała i dobrze ukryła obrzydzenie dla twojej osoby. Co do „profesjonalizmu”... Przyjaciel opowiedział mi o pewnym miejscu w Chelsea, gdzie się udał: siedziały tam dwie kobiety, oglądające „Przyjaciół”. „Wybierz jedną”, usłyszał. Jego zdaniem nieprofesjonalne było to, że dziewczyna, której nie wybrał, była wyraźnie z tego faktu zadowolona. „Odeszła w radosnych podskokach”, jak mi powiedział.

Trzeba mieć nie po kolei w głowie, by myśleć że prostytutka lubi uprawiać z tobą seks. Ale docenisz każdą kobietę, która pozwoli na zawieszenie niewiary. „Dobra” prostytutka nie patrzy na zegarek w połowie, nie daje ci też znać, że przez płacenie za seks stałeś się ucieleśnieniem wszystkiego, czego w mężczyznach nienawidzą kobiety.

Dlaczego mężczyzna idzie do prostytutki? By ją przelecieć – tak brzmi skrócona wersja odpowiedzi. Pomyłką jest wiązanie płatnego seksu z uczuciami. Lepiej myśleć już o braku uczuć, odrobinę strasznej pustce, niemożności seksualnego i emocjonalnego komunikowania z partnerem. Przelecenie prostytutki nie rozwiązuje problemów emocjonalnych. Nie leżysz na jej łóżku, tłumacząc jej swoje problemy sercowe, nie próbujesz jej uratować z ponurych okowów zawodu. Dlaczego mężczyzna potrzebuje prostytutki, jeśli ma cudowną dziewczynę w domu? Niezależnie od wspaniałości urody i charakteru kobiety, z którą sypia, potrzebuje czegoś innego, a potem jeszcze czegoś innego. Czasami chodzi o wyrwanie się z otaczającej rzeczywistości, szczególnie dzięki nienawiści do samego siebie. Nigdy nie miałem tej samej prostytutki dwa razy.

Swoją drugą prostytutkę kupiłem cztery lata po pierwszej. Byłem w centrum Londynu, na kacu i zobaczyłem wizytówkę w budce telefonicznej. Przez głowę przeleciała mi myśl: „Jeśli zadzwonię pod ten numer, mogę za pięć minut uprawiać seks”. Nagle pragnienie seksu stało się tak fizycznie intensywne, że miałem problemy z oddychaniem.

Dziesięć minut później leżałem na cienkim materacu ze starszą Angielką. Wspomnień nie mam żadnych, ale biorąc pod uwagę alkoholowy bałagan, jakim stawało się powoli moje życie, sam fizyczny akt przyniósł ukojenie. Na jakieś osiem minut życie stawało się bańką, piersiami i łonem, pokojem pełnym waty. Potem dochodziłem do siebie, a pokój opuszczała nieznana mi kobieta. W powietrzu unosił się, niezależnie od okoliczności, zapach wybielacza.

W chwili, kiedy przestałem korzystać z prostytutek, powoli zacząłem dochodzić do trzycyfrowego wyniku. W najgorszym okresie spotykałem się z trzema kobietami tygodniowo, zazwyczaj w Soho, gdzie wtedy można było kupić „full serwis” za 20 funtów. Żądza seksu zawsze była najmocniejsza na kacu. Niepokój jest wielkim afrodyzjakiem.

Wyszedłem od prostytutki tylko dwa razy – kiedy okazała się mieć ponad 50 lat, a raz kiedy dziewczyna była przykuta łańcuchem do łóżka (nie wiedziałem, czy to część jej numeru, czy też prawda). To kolejny mit o tym biznesie, że klient poczuje się jak Richard Gere i uratuje kobietę z jej tarapatów. Co zrobisz, dasz swojej prostytutce pięć tysięcy funtów? Nie mogłem uwierzyć, że niektóre z dziewczyn, które spotkałem, pracują w tej branży. Jedna Niemka była bardzo wyedukowana – musiało się jej w życiu przytrafić coś złego. Próbowałem ją odnaleźć i dać jej numer telefonu znajomego, który mógł dać jej pracę, ale lokal został zamknięty.

Niektórzy mężczyźni twierdzą, że idą tam dla rozmowy, ale litości, nie idziesz do burdelu rozmawiać. „Cześć”, mówi ona. „Cześć”, odpowiadasz. „Skąd jesteś?”. „Z Neapolu”, odpowiada. „Byłem we Włoszech!”, odpowiadasz, jak totalny palant. „Skąd ty jesteś?”, pyta ona, totalnie nie zainteresowana odpowiedzią. „Erm, z Anglii”, odpowiadasz. I to by było na tyle.

Najdłuższa rozmowa, jaką przeprowadziłem, polegała na omówieniu tego, co moja prostytutka robiła na siłowni. Ale większość z nich nie rozmawia. W telewizorze w pokoju może iść film porno, żebyś poczuł atmosferę. Gdzieś w twoich myślach obrzydzenie dla samego siebie miesza się z przekonaniem, że nie jesteś taki zły, że musiała spać z gorszymi typami. Prostytucja to poniżające doświadczenie dla obydwu stron. Jako klient musisz dużo zapłacić, a twoje samopoczucie cierpi na tym strasznie. W większości przypadków masz życiowe problemy i w większości przypadków prostytutka może to samo powiedzieć o sobie.

Prostytutka na Berwick Street powiedziała raz mojemu znajomemu, że przypomina jej byłego i „w ramach promocji” zrobili to bez prezerwatywy. Był oczywiście pijany, a po wszystkim niesamowicie przestraszony. Czy to była jej zemsta? Czy miała nie po kolei w głowie? Czy miała HIV? Czy on teraz też miał HIV?

Istnieje paru totalnie szczęśliwych nałogowców: czujemy się jak outsiderzy i dlatego robimy to, co robimy. Ale kiedy poszedłem na spotkanie AA, zobaczyłem pokój pełen ludzi dokładnie takich samych jak ja. Czułem się wyalienowany, a tutaj nagle spotkałem całą masę ludzi opowiadających o sobie dokładnie tak, jakbym mógł to zrobić ja sam.

Opisywali pięć, dziesięć, piętnaście minut przed piciem, narkotykami, grą w pokera lub seksem, kiedy szalejesz, kiedy myślisz że nie możesz tego zrobić. Opisali ten stan umysłu, to „nie powinienem tego robić”, zabierające dech wrażenia podczas aktu i patetycznie wstydliwą pustkę po wszystkim. Opisali rozmyślanie o potencjalnych konsekwencjach i podążanie za zewem nałogu mimo wszystko. Opisali uczucie wyjątkowości i izolacji. Po chwili zdałem sobie sprawę z najwstydliwszej prawdy: wcale nie byłem inny od nich.

Wywiad przeprowadziła STEFANIE MARSH

piątek, 7 marca 2008

Polki to dziwki

Lalka (zredagowany przez: Magda Głowala-Habel)

Słowa kluczowe: Polki, kobiety, Irlandia, Wielka Brytania, praca, sex

fot. S. Snyder/Stock.Xchng

fot. S. Snyder/Stock.Xchng

„Polki są dobre tylko do jednego i nie chodzi mi tu o małżeństwo. Te wartościowe i szczere mógłbym na palcach jednej ręki policzyć, a znam ich dość sporo”. Jeden z wielu niepochlebnych cytatów, który usłyszałam z ust obcokrajowca. Czym zasłużyłyśmy sobie na takie słowa?

Czytając setki opowieści o wyjazdach za granicę postanowiłam podzielić się swoimi doświadczeniami. Nie będę jednak pisać o pracy, cóż mi się poszczęściło. Weszłam do hotelu i zostałam przyjęta, akurat mieli wakat recepcjonistki. Cieszyłam się, miło spędzałam czas na plaży lub w Dublinie. Małe miasteczko Gorey mieści 2 tyś Irlandczyków i tyle samo Polaków. Jest klub - jedyne miejsce rozrywki lub możliwość znalezienia bogatego irlandzkiego faceta.

Po paru dniach myśląc, że to idealne wakacje - słońce, plaża i miła praca - zobaczyłam jak wygląda to naprawdę. Co robią Polki za granicą? Dotąd słyszałam o tym tylko od znajomych. Wiadomo, plotki zawsze są wyolbrzymiane, ale czy w tym przypadku również?

Poznałam wiele osób m.in. Monikę, 24-latkę. Pracowała w barze, codziennie krótkie spódniczki i duży dekolt. I nie ma nic w tym złego, jest świadoma swego ciała i wie jak to wykorzystać, żeby dostać dobre napiwki pomyślałam. Ponieważ pojechałam z koleżanką i jak to zwykle bywa w małym miasteczku, szybko poznałyśmy większą grupę znajomych z Polski, i z dnia na dzień wiedziałyśmy o mieszkańcach coraz więcej. Monika miała chłopaka Irlandczyka, niestety rozstał się z nią w dwa dni po naszym przyjeździe. Była zrozpaczona, chciałam z nią pogadać. No i dowiedziałam się czemu. "Chcę zajść w ciążę i wyjść za mąż za jakiegoś bogacza, w końcu nie będę do końca życia pracować w barze". Nie widywałyśmy się już później zbyt często, ale w tym małym miasteczku już wszyscy wiedzieli, że ona chce usidlić kogokolwiek. Szacunku nawet Polacy do niej nie mięli.

W międzyczasie poznałam inną dziewczynę z Polski, też dopiero co przyjechała. Mówiła do mnie, że ma męża i dziecko w kraju, a sama przyjechała za pracą. "Bez języka i wykształcenia, choć na zmywaku chciałabym pracować "-powiedziała. Kilka weekendów później widywałam ją w BMW jakiegoś faceta. Czyżby już zapomniał o rodzinie? A może dla niej cel uświęca środki? Była jeszcze Angela- podrasowana 25. Pracę utrzymała najdłużej trzy tygodnie, miała męża i dziecko u boku, on ją wspierał a ona co robiła? Gdy on wychodził do pracy, ona jak nastolatka biegała za przystojnym barmanem.

Jak już wspominałam wyjeżdżałam z koleżanką, taki wyjazd wakacyjny, żeby trochę zarobić, trochę się pobawić. Plaża, słońce i my. Koleżanka jednak miała problemy z pracą, pomógł jej szef Moniki, sprzątała w domach i hotelu. Później zatrudnił ją u siebie. Spędzali czas na tylnim siedzeniu jego samochodu w zamian za to miała prace i dużo godzin. Została w Irlandii na stale, rzuciła studia. Ciekawe czy z perspektywy czasu uważa, że jej się opłacało?

Poznałam wielu interesujących ludzi, wielu Irlandczyków i Anglików, niestety ponad połowa z nich nie chciałaby Polki za żonę lub nawet dziewczynę. Kiedy to zdanie usłyszałam po raz pierwszy obruszyłam się, w końcu sama jestem kobietą i Polką. Pytałam dlaczego, wszyscy mi mówili zobaczysz sama i zobaczyłam. Mam wielu przyjaciół mieszkałam już w różnych miejscach na świecie i niestety z przykrością stwierdzam, że to jest prawda. Generalizowanie oczywiście niczemu nie służy i raczej jest dla nas kobiet przykre. Ale przedstawione przeze mnie przypadki nie są czymś niesamowitym. Są raczej powszechnością, a porządne Polki, chcące uczciwie pracować są wyjątkiem.

Pozostaje się zastanowić nad tym dlaczego tak się dzieje i może zwrócić się z prośbą do premiera Tuska o cud. Bo za niedługo stereotyp, że Polacy to obiboki i złodzieje zastąpi kolejny, o Polkach. A nasz rząd oczywiście nie dostrzegając problemu, będzie go dopiero zwalczał kiedy już się zakorzeni w europejskiej świadomości.

piątek, 22 lutego 2008

Obława w Wólce Kosowskiej

Łukasz Krajewski, Ewa Siedlecka, Wojciech Czuchnowski
2008-02-22, ostatnia aktualizacja 2008-02-22 09:20

Zobacz powiększenie
Jeden z Wietnamczyków pokazuje ślady po skuciu rąk plastikowymi kajdankami
Fot. Jerzy Gumowski / AG

Czy wietnamska bezpieka przesłuchuje uchodźców zatrzymanych przez polską Straż Graniczną?

Zobacz powiekszenie
Fot. Jerzy Gumowski / AG
Wólka Kosowska. Drzwi do hotelu dla uchodźców rozbite przez straż graniczną
ZOBACZ TAKŻE
Dochodziła godz. 6, gdy w środę do trzech hoteli w podwarszawskiej Wólce Kosowskiej weszło stu uzbrojonych funkcjonariuszy Straży Granicznej. Według mieszkających tam uchodźców z Azji funkcjonariusze nie mieli tłumacza i nie informowali, dlaczego chcą ich przesłuchać. Zatrzymali 89 Wietnamczyków i sześciu Chińczyków.

- Siłą wyciągali z pokoju wszystkich, nawet kobietę w ciąży. Jak ktoś nie zdążył otworzyć drzwi wyważali je, zakuwali ludzi i kazali kłaść się na ziemi - relacjonuje jeden z zatrzymanych. Został wypuszczony, bo jest w Polsce legalnie.

- Powtarzałem, że mam prawo pobytu. Wyciągałem paszport, ale wytrącili mi go, uderzyli kolbą i wyprowadzili ze wszystkimi - opowiada ze łzami starszy Wietnamczyk. pokazuje nam młodego Chińczyka: - Chłopak legalnie przebywający w Polsce skarżył się, że ma zbyt mocno skrępowane ręce. Strażnik uderzył go w twarz i kazał milczeć - mówi.

Wielu osobom nie pozwolono się ubrać. Świadkiem zdarzenia była pani Magda, polonistka współpracująca z Chińczykami.

- Wyglądało to strasznie. Zachowywali się jakby mieli do czynienia z groźnymi terrorystami - twierdzi.

- Przyjechałem na miejsce chwilę po godz. 7. Zobaczyłem stłoczonych na placu, zaszczutych ludzi. Poprosiłem o rozmowę z dowódcą. Nikt nie zwrócił na mnie uwagi - denerwuje się Le Thiet Hung, prezes Stowarzyszenia Przyjaźni Wietnamsko-Polskiej. Stowarzyszenie Chińczyków w Polsce chce złożyć skargę na działania Straży Granicznej.

- Pogwałcono podstawowe prawa ludzi - uważa Grzegorz Nowicki, pełnomocnik obcokrajowców.

SG: nikomu nie stała się krzywda

Straż Graniczna zaprzecza, że zatrzymania były brutalne. - Nikomu nie stała się krzywda. Pani, która była w ciąży, dostała nawet krzesełko, a innej, która zasłabła, udzielono pierwszej pomocy - twierdzi podpułkownik Wojciech Zacharjasz, rzecznik Nadwiślańskiego Oddziału Straży Granicznej. Mówi też, że jeden z zatrzymanych chciał dźgnąć funkcjonariusza nożem. - Mamy nagrania - zapewnia Zacharjasz.

Polscy pogranicznicy i wietnamska bezpieka

Ale brutalność funkcjonariuszy to nie jedyny problem w przypadku akcji prowadzonych w ostatnich miesiącach wobec nielegalnych emigrantów z Wietnamu. Robert Krzysztoń, opiekun Wietnamczyków i współpracownik Amnesty International mówi, że środowisko to jest mocno penetrowane przez wietnamską służbę bezpieczeństwa, która współpracuje z polską Strażą Graniczną. A Wietnam to jeden z ostatnich na świecie komunistycznych reżimów totalitarnych.

- Jedenastu z zatrzymanych w Wólce jest na liście wietnamskiej bezpieki, która chce ich przesłuchać lub deportować do kraju - mówi "Gazecie" Krzysztoń .

Już raz - latem - do Polski przyjechała ekipa funkcjonariuszy wydziału A18 Milicji Ludowej Socjalistycznej Republiki Wietnamu. W asyście pracownika ambasady Wietnamu usiłowali przesłuchać kilkudziesięciu zatrzymanych Wietnamczyków. Część z nich odmówiła składania zeznań, część została przesłuchana na terenie polskich aresztów w Krośnie Odrzańskim, w Lesznowoli i na Okęciu. - Otrzymałem szereg relacji, z których wynika, że rozmowy te miały charakter rozmów werbunkowych. Przesłuchiwanych pytano o gotowość współpracy na terenie Polski, straszono ich, że odmowa współpracy pociągnie za sobą deportację - mówi Krzysztoń.

Jeśli funkcjonariusz wietnamskiej bezpieki zidentyfikuje nielegalnego imigranta, to można go odesłać do Wietnamu. Jeśli powiedzą Straży Granicznej, że nie mogą ustalić, kim jest, zatrzymany zostaje on w Polsce.

A18 w Milicji Ludowej to wydział, przeznaczony do inwigilacji środowisk emigracji wietnamskiej, podporządkowanych bezpośrednio rządowemu Komitetowi do spraw Wietnamczyków za granicą.

- Żaden z zatrzymanych nie był przesłuchiwany przez obcą służbę. Pracowników ambasady wzywamy tylko wtedy, gdy życzy sobie tego zatrzymany. Przy przesłuchaniach uczestniczą tylko tłumacze przysięgli - twierdzi pułkownik Zacharjasz.

Fatalna umowa z Wietnamem

Okazuje się, że jest podstawa prawna, na której funkcjonariusze wietnamscy mogą przesłuchiwać w Polsce obywateli swojego kraju. Daje ją zawarta w 2004 r. umowa o wzajemnym przekazywaniu obywateli pomiędzy Polską a Wietnamem. Pozawala "w uzasadnionych przypadkach upoważnić przedstawicielstwo dyplomatyczne lub urząd konsularny" do "przesłuchiwania osób". Jak to możliwe, że zawarliśmy taką umowę z państwem, które łamie prawa człowieka?

- Umowa w takim kształcie nie powinna być zawarta. Ale kraje demokratycznego Zachodu mają na sumieniu wątpliwe umowy np. z krajami afrykańskimi - mówi prof. Zbigniew Hołda, wiceprezes Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka - Ta umowa nie zwalnia Polski od odpowiedzialności za to, co wietnamskie służby robią na naszym terytorium z Wietnamczykami. Mamy prawny obowiązek chronić każdego, kto znajdzie się na naszym terytorium przed niewłaściwym traktowaniem i łamaniem jego praw- podkreśla Hołda.



***

piątek, 15 lutego 2008

Prokuratura odwołała się od decyzji ws. chorego Jasia

2008-02-14 20:30
Lubelska prokuratura odwołała się od orzeczenia sądu o wydaniu Białorusi 10-miesięcznego chorego na mukowiscydozę chłopca, obywatela tego kraju urodzonego w Polsce.

"Sporządziliśmy i złożyliśmy apelację od decyzji lubelskiego sądu o wydaniu dziecka Białorusi. Będzie ją rozpatrywać Sąd Okręgowy" - poinformowała rzeczniczka prokuratury okręgowej w Lublinie Beata Syk-Jankowska.

Prokuratura wystąpiła już do sądu z wnioskiem o wstrzymanie wykonania orzeczenia o wydaniu chłopca Białorusi. Dziecko od wtorku przebywa w szpitalu w Gdańsku. Jest chore na nieuleczalną chorobę - mukowiscydozę. Jego matka, Białorusinka, po urodzeniu dziecka zrzekła się praw do niego.

Prokuratura zamierza też ustalić tożsamość ojca dziecka. Jak powiedziała Syk-Jankowska, w czwartek po południu została przesłuchana w tej sprawie matka chłopca. Rzeczniczka nie ujawniła treści zeznań kobiety.

Według prokuratury, nie można wykluczyć, że ojcem chłopca jest Polak, a jeśli tak, to dziecko miałoby podwójne obywatelstwo, polskie i białoruskie.

Matka dziecka w czwartek w rozmowie z "Faktami" TVN powiedziała, że ojcem chłopca jest Polak. Oświadczenie tej treści podpisane przez kobietę trafiło już do lubelskiej prokuratury okręgowej.

"Jeżeli matka złoży zeznania, których treść będzie zbieżna z tym oświadczeniem, niewątpliwie jest to bardzo istotna sprawa dla naszego postępowania" - powiedziała rzeczniczka prokuratury okręgowej w Lublinie Beata Syk-Jankowska.

Wskazany przez Białorusinkę ojciec dziecka będzie teraz musiał poddać się badaniom DNA.

Chłopczyk urodził się kwietniu ub. roku w Lublinie. Przez kilka miesięcy dziecko przebywało w jednym ze szpitali na Lubelszczyźnie. Lubelski sąd w październiku ub. roku umieścił go w rodzinie zastępczej, którą stała się młoda kobieta z Gdyni.

Zgodnie z polsko-białoruską umową władze Białorusi zostały o tym poinformowane. Niedługo potem Białoruś upomniała się o chłopca i zwróciła się do władz polskich o wydanie swojego obywatela. Polski sąd zdecydował o przekazaniu dziecka Białorusi.

Sąd w Polsce - według przepisów umowy - mógłby ustanowić opiekę dla chłopca jedynie wtedy, gdyby nie zrobiła tego strona białoruska. Jak tłumaczyła PAP przewodnicząca wydziału rodzinnego i nieletnich lubelskiego Sądu Rejonowego Wiesława Stelmaszczuk- Taracha, umieszczenie dziecka w rodzinie zastępczej było rozwiązaniem tymczasowym.

Polskie media opisujące historię dziecka - nazwanego Jasiem - wyrażały obawy, że chłopczyk na Białorusi nie będzie miał należytej, specjalnej opieki wymaganej przy jego chorobie.

Ambasada Białorusi w Polsce zapewniła we wtorek, że po powrocie na Białoruś dziecko - jego prawdziwe imię i nazwisko to Paweł Iwanow - będzie miało bardzo dobrą opiekę. Poinformowała m.in., że zostanie umieszczone "w specjalistycznym ośrodku opiekuńczo- medycznym w Grodnie, który specjalizuje się w leczeniu mukowiscydozy", jest wyposażony we wszelką niezbędną aparaturę i leki. Zapewniła także działania w celu znalezienia rodziny zstępczej dla chłopca.

Ambasada przypomniała, że postanowienia konwencji o ochronie dzieci i współpracy w dziedzinie przysposobienia międzynarodowego oraz przepisy umowy polsko-białoruskiej zawartej w 1994 r. przewidują, iż w sprawach opieki i kurateli decydują organy tego państwa, którego obywatelem jest osoba, dla której tę opiekę się ustanawia.

Na podstawie tej umowy decyzję o wydaniu dziecka Białorusi podjął Sąd Rejonowy w Lublinie.

O pomoc małemu Jasiowi i "wykorzystanie wszelkich możliwych prerogatyw" zaapelowało do prezydenta Lecha Kaczyńskiego Stowarzyszenie Federacja Młodych Socjaldemokratów. Losami dziecka interesują się także Rzecznik Praw Obywatelskich i Rzecznik Praw Dziecka.pap, ss, ab

środa, 13 lutego 2008

Wypisali się z Kościoła

Dorota Wodecka-Lasota
2008-01-23, ostatnia aktualizacja 2008-01-24 15:06

Kiedyś za wiarę krew przelewano, a teraz ludziom żal 500 euro rocznie

Zobacz powiekszenie
Fot. Rafal Mielnik / AG
Irek Warmowski długo nie przyznawał się matce, że się wypisał z Kościoła
SERWISY
Irek Warmowski z żoną na niepłaceniu podatku kościelnego w Niemczech mogli oszczędzić 500 euro. I kupić wymarzony profesjonalny aparat fotograficzny Canona.

Z powodu tych oszczędności zostali wykreśleni w Polsce z ksiąg chrzcielnych i uznani za apostatów. Czyli tych, którzy wyrzekli się wiary chrześcijańskiej. Nie mają prawa do katolickiego pochówku. Nie mogą iść do komunii, ich dzieci nie zostaną ochrzczone.

Kościół jest za drogi

Irek Warmowski ma 34 lata. Z Lęborka przeprowadził się do Kolonii. Jest doradcą podatkowym.

Zatrudniając się do pracy, w jednej z rubryk wypełnianego kwestionariusza musiał podać swoje wyznanie. To automatyczna deklaracja, która oznacza, że będzie płacił podatek na Kościół.

W Niemczech, w zależności od landu, to 8-9 proc. od podatku dochodowego.

Irek płacił cztery lata. Rok przed ślubem uznali z przyszłą żoną, że nie stać ich na płacenie po 250 euro.

W sądzie okręgowym (Amtsgericht) podpisał urzędowo sformułowane orzeczenie po łacinie: A fide catholica defecit die coram magistratu civili (od wiary katolickiej odstąpił dnia... w obliczu urzędnika stanu cywilnego). - Do tego mój podpis i żadnych pytań ze strony urzędnika - dodaje.

Ewa jest po pięćdziesiątce. Mieszka w Bonn, ma dom w małej wiosce pod Opolem. Oburzało ją, że nie może wejść do kościoła, by się pomodlić, albo wyciszyć, bo jest zamknięty. Za wykreślenie Z kościoła katolickiego zapłaciła 30 euro. To cena zaświadczenia sądu okręgowego, które trzeba złożyć w urzędzie podatkowym.

Deklaracja złożona w sądzie trafia również do parafii w Polsce, w której została ochrzczona osoba występująca. Skutkuje ekskomuniką. Proboszcz, który otrzymuje taki dokument, wykreśla wiernego z księgi chrztu. Nie może go pochować na katolickim cmentarzu, zgodzić się na ochrzczenie jego dzieci ani na to, by byli świadkami na ślubie lub rodzicami chrzestnymi.

Dobry i zły glina

- Trudno ocenić liczbowo skalę tych wystąpień, bo dane nie trafiają do kurii, tylko do parafii. Ale logiczne, że na Śląsku i na Opolszczyźnie, gdzie mnóstwo osób pracuje w Niemczech, jest ona największa - mówi ks. dr Krzysztof Matysek z kurii diecezjalnej w Opolu.

Nie uważa, że objęcie ekskomuniką osób, które wystąpiły z Kościoła tylko po to, by oszczędzić kilkaset euro, jest karą zbyt surową. - To wcale nie chodzi o pieniądze! - twierdzi. - Powiedzenie przed urzędnikiem, że jest się osobą niewierzącą, to publiczny akt wyzbycia się wiary. Oni widzą tylko srebrniki, a nie to, że się zapierają Boga. Kiedyś za wiarę krew przelewano, a teraz żal ludziom 500 euro - przekonuje.

Jezuita Wojciech Ziółek, proboszcz parafii pw. św. Klemensa Dworzaka we Wrocławiu, wykreślił w ostatnich dwóch latach kilku parafian. - W każdej organizacji jest tak, że jeśli nie płacisz składek, to zostajesz skreślony. Ja rozumiem, że tym ludziom chodzi o oszczędzenie pieniędzy, ale przecież Kościół nie jest tylko duchem, ale i ciałem. Ważne, co to ciało podpisuje, a nie tylko, co myśli duch - ucina. - I nie przekonuje mnie ich argumentacja, że to chodzi o pieniądze, a nie o wiarę. Tak jak prof. Władysław Bartoszewski uważam, że warto być przyzwoitym. Tu dla pieniędzy została przekroczona granica przyzwoitości - uważa. Ale rozumie wątpliwości, czy takie osoby należy uznać rzeczywiście za apostatów. Bo ci odchodzą z Kościoła w sposób świadomy, z uwagi na swój światopogląd.

W parafii, gdzie mieszka Ewa, ksiądz musiał mieć wątpliwości tej natury. Bo żadnego wystąpienia nie odnotował, co ze zdziwieniem spostrzegł obecny proboszcz ks. Piotr.

- Mój poprzednik był tu kilkadziesiąt lat, znał doskonale tutejszych ludzi i spodziewam się, że wolał z nimi wpierw porozmawiać, niż od razu skreślać. Jestem przekonany, że takie sytuacje musiały mieć w naszej parafii miejsce, ale przejrzałem księgi i nie potrafię znaleźć żadnej - twierdzi ks. Piotr.

Ks. Marcin, proboszcz w podopolskiej wsi zamieszkiwanej przede wszystkim przez mniejszość niemiecką, też miał takie przypadki. Ale tylko raz jeden się zawahał. - Przyszedł dokument, że mój dawny uczeń wystąpił. Ręka mi drżała, nie mogłem tego wpisać. Chciałem dotrzeć do niego, dowiedzieć się, jaki błąd popełnił, co się stało, że podjął taką decyzję, ale zupełnie nie potrafię. Jego rodzina wyjechała z Polski. Więc kartkę, co z tym zrobić, zostawiłem swojemu następcy - wyznaje.

Ks. Matysek się irytuje, że księża zachowują się, jak dobry i zły glina.

- Bo powinni skreślać. Dokument trzeba odnotować. To obowiązek, a nie dowolność - ucina.

Nie mogą mnie wyrzucić!

Do wykreślonych z Kościoła trudno dotrzeć. Bo nie przyznają się do swych decyzji nawet przed bliskimi. Obawiają się, że ludzie wezmą ich na języki. Tak jak Dietera spod Opola. W kościelnych ławkach spoglądali po sobie, kiedy przyjeżdżający z Niemiec na urlop siadał obok nich. Między sobą mówili, że nie powinien do kościoła przychodzić, bo skoro dla 30 euro miesięcznie się wypisał, to na amen.

- Dopiero menele pod sklepem odważyli się powiedzieć to, co myśli cała wieś. Po dwóch piwach i nalewce zapytali go, czy przeszedł na islam. Zagotował się ze złości. Wykrzyczał, że to skandal, że ksiądz wygadał - relacjonuje pan Roman, świadek rozmowy pod sklepem. Irek nie obawiał się przyznać znajomym, bo zna wiele takich jak on młodych Polaków, którzy wypisali się z Kościoła z powodów finansowych. Ale miał opory, by powiedzieć o tym mieszkającej w Niemczech mamie. Przełamał je przed kilkoma dniami.

- Okazało się, że ona wystąpiła również z powodów finansowych. Nie spodziewałem się, bo chodzi do kościoła, zresztą jak wiele osób, które tego podatku nie płacą - opowiada.

Polacy niepłacący podatku kościelnego w Niemczech zwykle nie wiedzą, że pociąga to za sobą konsekwencje w Polsce. Czyli, że wyklucza się ich także z polskiego Kościoła.

- Bo przecież, jak ktoś się wypisał, to przecież wcale nie znaczy, że nie wierzy w Boga! - zauważa Ewa, która planuje powrót do Polski. Podobnie jak Irek, który mówi, że wyrzucić się nie da. - Kościół nie ma monopolu na Boga. Jeśli mam ochotę pójść do kościoła i pomodlić się lub spotkać z innymi wiernymi, to będę to robił, przynajmniej dopóki nie wprowadzą płatnych biletów do świątyni. A skoro Kościół uważa, że nasze pieniądze są dla niego ważniejsze niż nasza wiara, to to jest dopiero niemoralne! - denerwuje się. I nie chce słyszeć, że się sprzedał za garść srebrników. - Bo to przecież z powodu tych srebrników, których im nie daję, oni mnie wykreślają!

Ks. prof. Piotr Morciniec, specjalista od teologii moralnej i etyk, odpiera: - Problem jest bardziej złożony. To nie Kościół odmawia komuś przynależności do niego, tylko ktoś sam z niego świadomie występuje. To jakaś schizofrenia. Ktoś wypisuje się z Kościoła i równocześnie upiera się, że do niego należy. Ale to pokłosie 45 lat socjalizmu: członek partii ateistycznej i katolik równocześnie. Tylko że wtedy był totalitaryzm - w demokracji to nie przejdzie, trzeba formować ludzkie sumienia. Wybór kosztował zawsze, wystarczy przypomnieć męczenników. Samo "chodzenie do kościoła" nie wystarczy. Jeśli ktoś nie ze skrajnej biedy, ale z wyboru wymienia Kościół np. na telewizor, to deklaruje, co ma dla niego wartość.

Uspokajanie sumienia

Irek zapewnia, że gdyby mógł nie płacić podatku kościelnego i nie wypisywać się z Kościoła, to na pewno by się nie wypisał.

Tak jak Paweł z Opola, mieszkaniec Hesji, który rocznie płaci na Kościół ok. 2 tys. euro. - Nie podoba mi się to, tym bardziej, że moje pieniądze nie idą na moją parafię, tylko są centralnie dzielone. Ale płacę, bo boję się restrykcji. I tego, że mnie nie pochowają po katolicku, i tego, że moje dziecko nie będzie mogło pójść do komunii. Wracamy niedługo do Polski, nie chcę komplikować sobie życia - twierdzi.

2 tys. euro rocznie to dla niego kwota, która pozwala mu również uciszyć swoje sumienie. I jak są zbiórki na bezdomnych albo na ofiary kataklizmów, to zwykle nie daje centa, bo myśli w duchu: ja już się nadawałem.

Na tacę co tydzień też nie rzuca. Chyba że jest w Polsce, wtedy daje dychę albo dwie. Bo w parafii jego żony właśnie wymieniają dach na kościelnej wieży i każdy grosz się przyda.

Ewa też wspomaga Kościół w Polsce. - Bo jest biedny, w przeciwieństwie do niemieckiego - ucina.

Episkopat wyda instrukcję

Przez Niemcy przewinęła się już debata na temat uznawania za apostatów osób, które nie chcą płacić podatku kościelnego (tzw. Kirchensteuer) i jednocześnie nie chcą zrywać więzi z Kościołem. - Sprawa trafiła do Watykanu. Stanowisko Stolicy Apostolskiej jest jasne: zaprzestanie płacenia podatku nie jest jednoznaczne z wystąpieniem z Kościoła - mówi ks. dr Józef Kloch, rzecznik Konferencji Episkopatu Polski.

I dodaje, iż nie ma danych dotyczących liczby Polaków uznawanych za apostatów z powodu niepłacenia Kirchensteuer i wykreślonych z ksiąg chrzcielnych. Rektorat Polskiej Misji Katolickiej w Niemczech również ich nie ma. Dostaje bowiem dane ogólne, bez podania przyczyn wystąpienia.

Ale mimo że Kościół niemiecki dostał zgodę Watykanu na utrzymanie istniejącego 200 lat systemu, to Episkopat Polski planuje zgodnie z instrukcją watykańską uporządkować te sprawy.

- Jak należy traktować człowieka, który jest zameldowany w Polsce, a pracuje w Niemczech? Co zrobić z tymi, których już za niepłacenie wykreślono? Ja nie wiem, poddaję się. Ale ujednolicenie tych kwestii przyniesie instrukcja przygotowywana przez Radę Prawną Episkopatu. Nie wiem, kiedy będzie gotowa. Może w marcu - zapowiada ks. Kloch.

Biskupi w instrukcji powiedzą też księżom, jak mają traktować ochrzczonych chrześcijan dobrowolnie i całkowicie porzucających wiarę. A tych jest coraz więcej. Przed dwoma laty Jarosław Milewczyk założył stronę internetową Apostazja pl., na której podaje wzory dokumentów potrzebnych do wypisania się z Kościoła. Ściągnęło je kilkadziesiąt tysięcy osób.

Czekamy na Wasze listy: listydogazety@gazeta.pl

Źródło: Gazeta Wyborcza

wtorek, 12 lutego 2008

Kurs podrywu, czyli jak uwodzić dziewczyny

Izabela Szymańska, Grzegorz Lisicki
2008-02-08, ostatnia aktualizacja 2008-02-12 12:02

Trenerzy dają mi do wyboru technikę "mega-direct" ze złapaniem tańczącej kobiety za biodra albo spokojniejszą - "zarzucanie obręczy"

Zobacz powiekszenie
Fot. Aleksander Prugar / AG
Grzegorz Lisicki, współautor tekstu, testuje zdobytą na kursie podrywania wiedzę w klubie Park
ZOBACZ TAKŻE
Zaczynam w klubie Muza na Chmielnej. W urządzonej na czerwono piwnicy pusto, bo to wczesne popołudnie. Trenerzy rozpierają się na kanapie. Czterech kursantów rozgląda się niepewnie, przyglądają się sobie nawzajem.

Wstydzą się.

Ten na lewo ode mnie ma 30 lat, dżinsy, czarne buty, koszulę w kratkę wpuszczoną w spodnie, brązowy pasek ze srebrną sprzączką. Nazywam go Marzyciel.

Drugi - wygląda jak Johnny Depp w filmie "Las Vegas Parano". Ma 31 lat, ogolił się na łyso i mówi dyszkantem. Czasem strzeli jakąś łóżkową aluzję. Głównie jednak wypowiada refleksje i złote myśli. Ubrany jak Marzyciel.

Dalej Informatyk, 27 lat. Poważne spojrzenie, skupiony, dużo zapisuje, konkretny. Ma bojówki, luźną koszulkę i powycinane na włosach wzorki.

Jest jeszcze Inwestor, blondyn z niebieskimi oczami. Mówi z silnym śląskim akcentem. Chce upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Ważniejsze niż uwodzenie jest inwestowanie pieniędzy, ale mało kto chce mu je powierzyć. To ma zmienić się po kursie: trzy dni po pięć godzin dziennie teorii, praktyki w klubach i centrach handlowych.



Don Juani do zadań specjalnych

Grzegorz bierze udział w kursie tylko jednej z kilku warszawskich szkół uwodzenia dla mężczyzn. Ja, Izabela, spotykam się z trenerami. Na początek z tymi z kursu Grzegorza. W biznesie uwodzenia są od dwóch lat.

Adept, wysoki, postawny, łysy 34-latek pierwszy wyciąga rękę na powitanie. Na co dzień informatyk, nie każdemu przyznaje się do swojej dodatkowej pracy: - Mówię, że zajmuję się treningiem interpersonalnym.

- Uczę mężczyzn, jak być duszą towarzystwa. Nie mam obowiązku mówienia całej prawdy o sobie i słuchania krytyki - to 25-letni Solid, pracownik marketingu. Opalenizna z solarium podkreśla duże, niebieskie oczy i farbowane blond włosy.

23-letni Adventurer, drobny, ruchliwy brunet ze srebrnymi łańcuchami na szyi, jest najbardziej bezpośredni: - Moi przyjaciele wiedzą, dziewczyna też. Trochę się oburza, jest zazdrosna, ale to świetny motywator w związku - twierdzi i prezentuje teorię: - Jeżeli kobieta widzi, że inna też jest zainteresowana, to zaczynają ze sobą walczyć. Uświadamia sobie wtedy, że facet naprawdę stanowi dla niej wartość.

Rozparty w fotelu Solid przekrzykuje taneczną muzykę: - Uczymy facetów, co powinni zrobić, żeby od pierwszej chwili twój umysł, umysł kobiety, kwalifikował ich do grona osób, którym ufasz. Otwierasz bramy swojego zamku i mówisz: OK! Chodź, stań na murach i broń mnie!

Zasady, których uczą, wykorzystują tylko wtedy, kiedy w zasięgu ręki mają "cel". Żaden nie zrywa się niczym Don Juan (o którym chętnie wspominają), żeby pomóc mi odsunąć od stolika ciężki fotel ani żeby podać płaszcz, kiedy spada na ziemię.



Punkt pierwszy: dowartościowanie

Druga godzina kursu. Adept pyta: - Znacie jakieś swoje dobre cechy, chłopaki?

Marzyciel wylicza: dobry, miły, uczciwy, opiekuńczy, i na dodatek w pracy same sukcesy. Ale osiada przy dziewczynach. Robi się nieśmiały, wycofany.

Depp? Miał żonę. Tylko że ona od niego odeszła. Powiedziała, że nie czuła się przy nim bezpiecznie. Dwa lata zastanawiał się, co to znaczy.

- Oj, chłopaku... nie znasz zasad - przerywa mu luzacko Solid i unosi palec. - Pierwsza jest taka, że to mężczyzna zaczyna i kończy związek. A kobieta dobrze rzucona wraca jak bumerang! Ha, ha ha... Wszyscy się śmieją. Tylko Inwestora coś jakby gryzie. - A wyrzuty sumienia? - pyta w końcu.

- Jakie wyrzuty, chłopaku! Dziewczyna ma cię szanować! - słyszymy w odpowiedzi.



Konkurencja: artyści uwodzenia

W konkurencyjnej szkole PUA Polska szef trenerów utrzymuje się tylko z kursów. Domin jest po psychologii, ale nie uważa, żeby było to konieczne do prowadzenia zajęć z uwodzenia. - Czy ukończenie medycyny uprawnia do robienia operacji na otwartym sercu? - pyta retorycznie spokojnym głosem i rzuca powłóczyste spojrzenie. Widać, że prowadził treningi z autoprezentacji: kiedy chce podkreślić słowo - robi pauzę albo nachyla się nad stolikiem. Wie, co chce powiedzieć i jaki efekt osiągnąć. Spojrzeniem - bada moje reakcje. Jest drobny, rude włosy chowa pod czarnym kapeluszem w prążki, nosi brązowy golf i srebrny łańcuch z wisiorkiem. Ma 28 lat, wygląda na 24.

Robi zupełnie inne wrażenie niż trenerzy z kursu Grzegorza.

- Absolwenci naszych szkoleń nie są podrywaczami tylko Pick Up Artist, artystami uwodzenia - zdradza skrót nazwy kursu: PUA. - Uczymy mężczyzn obserwować kobiety, wyczuwać ich potrzeby, po to, by mogli dać to, czego dziewczyna potrzebuje. Nie uznajemy rozbijania małżeństw, chcemy być lojalni wobec innych mężczyzn - deklaruje. - Po nocy z nami kobieta ma być lepsza, ma to ją podnieść, rozwinąć, a nie powodować wyrzuty sumienia.

Wylicza, że uczą facetów, jak się ubierać, podpowiadają, jaka fryzura im pasuje, zachęcają do chodzenia na siłownię albo basen.



Punkt drugi: diagnoza

W trzeciej godzinie kursanci odpowiadają, jakiej szukają kobiety.

- Inteligentnej, z życiem wewnętrznym, czułej, opiekuńczej, samodzielnej - mówi Marzyciel. Reszta potakuje.

- To wypiszcie, jakie są kobiety - poleca Solid. Chłopcy zastygają nad pustymi kartkami. Mija minuta, dwie, trzy. Odczytują: niezbyt mądre, roztrzepane, manipulują, nielogiczne, uparte, wymagają czasu i zachodu. Coś więcej wykrzesał tylko Marzyciel: emocjonalne, silne, wytrwałe.

- Tu jest problem! W kobietach widzisz prawie same negatywy - Adept niby gani jednego z nas, ale tak naprawdę zwraca się do wszystkich. - Stereotypy, kalki i opinie kumpli. Do tego twoja nieśmiałość i kilogramy kompleksów. Od dziś masz zacząć myśleć inaczej! Jesteś dla niej najlepszym wyborem. Kobiety tak samo pragną mężczyzn, jak my ich. Kobiety kochają seks i uwielbiają być uwodzone.



Warzywo dla każdej dziewczyny

- W kursach wykorzystujemy NLP, czyli neuro-lingwistyczne programowanie (NLP) - mówi Adept - ale głównie opieramy się na własnych doświadczeniach. Na początku testowaliśmy na naszych znajomych. Dawaliśmy rady kolegom, jak powinni podrywać dziewczyny, i to działało.

Konrad Maj, psycholog społeczny ze Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej: - Techniki NLP to szerokie pojęcie. Wykorzystują metody autoprezentacji, wywierania wpływu na innych ludzi. Nie ma naukowych metod weryfikacji skuteczności technik czy całych kursów.

Ale Adventurer podaje przykłady rozmów, które mają zaciekawić każdą dziewczynę: - Można zapytać: "Hej, gdybyśmy byli razem, a ja byłbym chory, to przyniosłabyś mi zupę?". Jeżeli ona mówi: "Tak przyniosłabym", to ja mówię: "O mój Boże, jesteś cudowna!". Możemy też zainteresować dziewczyny, rozmawiając o tym, co je ciekawi, np. związki, zdrady, tajemnice, ezoteryka, czytanie z dłoni, testy na osobowość. Są też gry. Dziewczyny odpowiadają na pytania tak samo. Spróbujmy! Pomyśl numer od 1 do 10.

- Dziewięć - mówię.

- Hmm... - Adventurer marszczy czoło.

- Co najczęściej mówią dziewczyny? - dopytuję.

- Siedem - przyznaje Adventurer, ale się nie poddaje. - No to coś innego: pomyśl narzędzie i kolor.

- Zielony młotek - odpowiadam.

- Czerwony młotek, czerwony, blisko... A teraz - warzywo! - komenderuje.

- Ogórek.

- Oj, marchewka...



Punkt trzeci: praktyka

Hula Kula, trzeci wieczór praktycznych zajęć w klubie. Schodzimy się ok. godz. 23, bo dopiero o północy do klubów przychodzą ponoć najatrakcyjniejsze dziewczyny. Na parkiecie kilka "wolnych" dziewczyn tańczy do dyskotekowych hitów. Średnia wieku - liceum.

Kursanci trzymają się razem, spoglądają niepewnie na wyżelowanych konkurentów w adidasach, podrygują do muzyki.

Pierwszego dnia Adept wskazywał samotne dziewczyny, dawał kilka minut na rozmowę i dawał znaki do odwrotu. Nie chodziło o podryw, a o przełamanie wstydu. Drugiego dnia to samo, ale wychodzi już lepiej.

Teraz dostajemy kolejne zadanie: zastosować "mega-direct ze złamaniem stanu emocjonalnego". To według Adepta jedyna skuteczna metoda na wyciągnięcie tańczącej dziewczyny z parkietu. Do akcji wkracza Inwestor. Wybiera brunetkę w spódniczce przed kolana. Typowe "mięso", jak określił dziewczynę wcześniej. Zaczyna tańczyć obok, po chwili kładzie jej ręce na ramionach i zdecydowanie, ale delikatnie odwraca ją od koleżanek. To "izolacja". Do końca kawałka tańczą razem, po czym bierze ją za rękę i zabiera na sofę.



"Świnia ćwiczebna" nie na trwały związek

Kursy nie są tanie. Cena różni się zależności od firmy i opcji: mogą być zbiorowe, indywidualne, z jednej techniki, tylko teoria lub teoria z praktyką. Przedział cenowy: od 500 zł do 3 tys. zł.

- Ludzie do nas przychodzą, bo podrywanie na "bycie sobą" się nie sprawdza. Musisz być najlepszą wersją siebie - mówi Solid.

- Nasz e-book o podrywaniu na parkiecie tanecznym ściągnęło ze strony wiele osób - dodaje Adept. - Skąd wiemy, że to działa? - Solid ogląda się za przechodząca obok stolika blondynką i uśmiecha szelmowsko. - Wystarczy poczytać opinie na forum internetowym.

No to czytam: "Siedzi koło mnie laseczka, brzydka, ale ch*j - świnia ćwiczebna" - zaczyna bez ogródek Shadow, eks-kursant. Zanim zacznie się przechwalać, jak dziewczyna, która go wcale nie interesuje, sama zaczyna go uwodzić, dostrzega też jej pozytywne cechy: "Ma fajne cycki".

Psycholog społeczny Konrad Maj przyznaje, że kursy pokazują, jak zwrócić na siebie uwagę dziewczyny, ale najczęściej nie uczą, jak budować długotrwałe związki. - Jeśli zwracasz na siebie uwagę, budując fałszywy obraz siebie, to musi się to kiedyś wydać. Partner ma nadzieję, że się zmienisz i dostosujesz do obrazu z pierwszego wrażenia, ale często jest to w ogóle niemożliwe. Wtedy związek się rozpada.

Generalnie kursów nie poleca: - Zbiorowe kursy są zwodnicze, bo nie ma tam indywidualnej pracy z kursantem, nie poznaje się historii jego problemu, nie bada złożoności: może wpływa to też na inne dziedziny życia, może taka osoba w ogóle boi się podejmować nowe wyzwania?

Tym, którzy mają problemy ze znalezieniem drugiej połowy, radzi zastanowić się, w czym tkwi problem, a jeśli potrzebują pomocy z zewnątrz - zwrócić się do psychologa.



Punkt nadprogramowy: prawda o kursie

Choć to koniec kursu, nie mam ochoty na "łamanie stanu emocjonalnego" w stylu Inwestora. Decyduję się na "openera" - zagajenie.

Dobrze się składa, poznaję "znajomą znajomej". Gośka nie wie, że jest królikiem doświadczalnym.

- I co, znowu chcesz fajkę? - mówię, kiedy Gośka sięga po papierosa. - Dużo palisz...

- Zwariowałeś, tylko w klubie - odpowiada i poprawia włosy - według trenerów znak, że się mną interesuje. Mówili, że nie warto tracić czasu na dziewczynę, która nie okazuje odrobiny zainteresowania.

- A w pracy? Nie wychodzisz na fajkę? - i zarzucam "obręcze": pytam o pracę, o gotowanie, czy jest opiekuńcza.

Pora wprowadzić "fałszywy ogranicznik czasu" - zmyśloną wymówkę, że nie mam dla niej ani chwili dłużej, bo coś mnie ogranicza. Mówię, że muszę wrócić, do przyjaciół, z którymi przyszedłem. Wracam po kwadransie. Gośka się cieszy, ja też, bo widzę, że sztuczki działają. Rozzuchwalam się jeszcze bardziej: żegnam się i na jej oczach idę pogadać do dwóch znajomych dziewczyn. Kątem oka widzę, że Gośka szybko kończy papierosa, co chwilę upija łyka ze szklanki.

Zdenerwowana.

Wracam i mówię jej wszystko o kursie. Trenerzy i tak powiedzieli, że jestem "naturalnie spolaryzowany" - podczas rozmowy zawsze ustawiam się na drugim biegunie rozmowy, co sprawia, że rozmowa robi się interesująca. No i "mam luz".

Gośka się śmieje: - Najlepszy numer to ten z odchodzeniem i rozmową z innymi. Szlag mnie normalnie trafił.

Źródło: Gazeta Wyborcza Stołeczna

wtorek, 29 stycznia 2008

Przewoźnicy mogą domagać się odszkodowań

  • Przewoźnicy szacują straty na ponad 10 mln euro
  • Dzień postoju ciężarówki to 300 euro straty
  • Firmy mogą wygrać w sądzie ze Skarbem Państwa

W kolejkach przed granicami stoi około 5 tys. pojazdów, co oznacza dzienne straty minimum 1,5 mln euro.

- Samochód w trasie może zarobić dziennie kilkaset euro, a dzień postoju na granicy przynosi stratę co najmniej 300 euro - mówi Anna Wrona ze Zrzeszenia Międzynarodowych Przewoźników Drogowych.

Artur Kamiński, właściciel firmy Artex Transport, zwraca uwagę, że wśród kosztów są raty leasingowe, ale także dniówka kierowcy (ok. 50 zł) i koszty paliwa, bo samochody są ogrzewane, a towar chłodzony.

- Największa strata to jednak niezrealizowane zyski i ewentualna kara za nieterminowe dostawy, która może wynosić nawet kilkadziesiąt tysięcy euro, jeśli brak dostawy powoduje wstrzymanie produkcji u odbiorcy towaru. Nie wiadomo też, w jakim stanie znajduje się przewożona żywność - podkreśla Artur Kamiński.

Straty bezpośrednio na granicy to nie wszystko, bo wiele samochodów stoi w bazach, czekając na poprawę sytuacji. Nie do oszacowania są dzisiaj straty z powodu zerwania umów przez dużych zleceniodawców. W najgorszej sytuacji są jednak właściciele małych firm transportowych, których samochody stoją w kolejkach, a ich właściciele mają świadomość, że grozi im bankructwo.

Poszukiwanie rozwiązań

Nie zawsze można dostarczyć towar, omijając polskie przejścia graniczne. Korzystając z karnetu TIR, nie można dowolnie zmienić trasy przejazdu i przejeżdżać przez Słowację czy Litwę. Na każdorazową zmianę trasy musi się zgodzić urząd celny, a protestują także urzędy wewnątrz kraju. Nawet ewentualny wybór dłuższej drogi i ominięcie polskich przejść granicznych może jedynie zmniejszyć straty, bo zleceniodawcy na pewno nie zgodzą się na podniesienie cen za transport.

- Pekaes jest w luksusowej sytuacji, bo nie mamy żadnego samochodu na wschodniej granicy - mówi Katarzyna Nowakowska, rzecznik spółki. Według niej do strat spowodowanych postojem trzeba jeszcze dodać koszty rozmów telefonicznych z kierowcami stojącymi kilka dni w kolejkach. Wbrew pozorom nie są to małe pieniądze. Straty ponoszą również sami kierowcy, a ich dzienne wynagrodzenie w trasie wynosi nawet 200-300 zł. Dniówka, na postoju, z trudem wystarczy na dzienne wyżywienie.

Dużym problemem dla firm transportowych są też winiety, które niejednokrotnie z powodu kilku dni spędzonych w kolejce straciły ważność. Tylko do końca miesiąca ważne są też pozwolenia na transport międzynarodowy wydane w ubiegłym roku. Polska wystąpiła do władz rosyjskich, ukraińskich i białoruskich o przedłużenie ich ważności do połowy lutego.

- Ostateczny koszt postojów na granicy będzie można oszacować dopiero po zakończeniu protestu - mówi Tadeusz Wilk, dyrektor departamentu transportu ZMPD. Wstępnie straty są szacowane na ponad 10 mln euro. Związek Międzynarodowych Przewoźników Drogowych przygotował dla swoich członków specjalnym wniosek o odszkodowanie. Niektórzy właściciele firm już rozpoczęli indywidualne starania o odszkodowanie. Piotr Wojtaszak z krakowskiej kancelarii Teodorowski i Wojtaszak nie ukrywa, że zwróciło się do niego w tej sprawie już kilka osób.

- Przed nimi długotrwała procedura sądowa, ale sprawy są do wygrania - zaznacza.

Trzeba udowodnić szkodę

Firmy transportowe zapowiadają dochodzenie odszkodowań od Skarbu Państwa. Aby skutecznie ubiegać się o odszkodowanie, powinny udowodnić swoją szkodę.

- O ile udowodnienie kosztów w postaci np. wynagrodzeń kierowców lub ceny paliwa nie będzie nastręczało trudności, o tyle nie jest pewnym, czy przewoźnicy poniosą koszty w postaci kar umownych czy odszkodowań wobec swoich klientów - uważa Ewa Lewszuk z Kancelarii Radców Prawnych w Warszawie.

- Zgodnie z prawem przewozowym przewoźnik nie ponosi odpowiedzialności za utratę, ubytek i uszkodzenie albo opóźnienie w przewozie towarów, jeżeli powstały one wskutek siły wyższej. Jeśli firmy transportowe nie będą odpowiedzialne względem swoich kontrahentów - nie poniosą też szkody, zatem nie będą mogły domagać się pokrycia tej szkody przez Skarb Państwa - twierdzi Ewa Lewczuk.

Aby Skarb Państwa poniósł odpowiedzialność odszkodowawczą, muszą łącznie zostać spełnione trzy warunki. Po pierwsze, szkoda musi być wyrządzona przez celników przy wykonywaniu powierzonych mu czynności, a nie przy okazji. Zachowanie celnika powinno nosić znamiona bezprawności, a między szkodą a zachowaniem celnika musi istnieć związek przyczynowy.

Jak stwierdził Sąd Najwyższy w wyroku z 26 marca 2003 r., w sprawie sygn. akt II CKN 1370/00 zachowanie się funkcjonariusza państwowego jest bezprawne, jeżeli pozostaje w sprzeczności z obowiązującym porządkiem prawnym, przez który należy rozumieć nie tylko obowiązujące ustawodawstwo, ale również przyjęte ogólnie w społeczeństwie zasady współżycia społecznego. Naruszenie tych zasad powinno być również traktowane jako naruszenie prawa.

Bezprawne może być również zaniechanie urzędnika w sytuacji, gdy norma nakłada na władzę publiczną obowiązek konkretnego działania. Na tej właśnie podstawie można również wykazać bezprawność działań kierowników urzędów celnych.

Celnicy nie mogą strajkować

- Zgodnie z art. 19 ust. 2 ustawy z 23 maja 1991 r. o rozwiązywaniu sporów zbiorowych (Dz.U. nr 55, poz. 236) niedopuszczalne jest organizowanie strajku Służby Celnej. Akcji celników nie można nazwać strajkiem sensu stricte, gdyż jako takie prawo tej grupie zawodowej nie przysługuje - mówi Gerard Woźniak, radca prawny z Gardocki i Partnerzy Adwokaci i Radcowie Prawni. Działanie Służby Celnej, polegające na korzystaniu przez większość personelu przejść granicznych z urlopów na życzenie lub zwolnień lekarskich przejawia cechy zorganizowanej akcji protestacyjnej.

Stanowisko takie popiera Sąd Najwyższy, który w wyroku z 11 maja 2005 r. w sprawie sygn. akt III CK 549/04 stwierdził, że stosownie do art. 417 k.c. nie wina, ale niezgodne z prawem działanie funkcjonariusza rodzi odpowiedzialność Skarbu Państwa.

ODPOWIEDZIALNOŚĆ SKARBU PAŃSTWA

Skarb Państwa poniesie odpowiedzialność za działania celników, jeżeli łącznie wystąpią trzy przesłanki:

  • szkoda wyrządzona została przez funkcjonariusza państwowego przy wykonywaniu powierzonych czynności,
  • pomiędzy szkodą a zachowaniem się funkcjonariusza istnieje związek przyczynowy,
  • dochodzący odszkodowania musi wykazać związek przyczynowy oraz wysokość poniesionej szkody

piątek, 25 stycznia 2008

Burzliwe dzieje Naszej Klasy



Jacek Konikowski
24.01.2008 16:58
Edytowany 24.01.2008 23:50
Czytaj komentarze(12)

Pomysł? Nienowy. Wykonanie? Bez fajerwerków. Działanie? Tragiczne. Problemów? Bez liku. Nasza-klasa.

Wrocław. Blok na Biskupinie. Niepozorny. Na ostatnie piętro trudno trafić, bo nie ma szyldu. Pomaga sąsiadka z parteru. Otwiera młody chłopak w swetrze narzuconym na podkoszulek. Styl studencki. W małym M-3 z kuchnią takich jak on jest jeszcze kilku. Siedzą wpatrzeni w monitory i klepią w klawiatury. Maciek proponuje wodę z dystrybutora i zaprasza do biura. Biuro niewiele większe od łazienki. Siedzą w nim jeszcze dwie osoby. Też wpatrzone w monitory. To on — najmłodszy milioner w kraju?

Maciek ma 23 lata. Jest na piątym roku informatyki Uniwersytetu Wrocławskiego. — Nie mylić z polibudą — żartuje Popowicz. Studiuje, startuje, trenuje. Dyscyplina? Programowanie, implementowanie algorytmów. Dla laika — coś jak „rurka piątka krzyżowana na zastrzał”. — Rajcuje mnie kwintesencja informatyki, jej strona teoretyczna, programowanie. Do niedawna żyłem startami w zawodach informatycznych, programowanie zespołowe — mówi Maciej Popowicz.


Polacy są w czołówce najlepszych programistów na świecie. Popowicz i jego drużyna: Paweł Olchawa i Michał Bartoszkiewicz (Łukasz Adziński, czwarty ze współtwórców Naszej-klasy jest grafikiem) są jednymi z nich. Ten ostatni jest finalistą Top- Codera — prestiżowego konkursu informatycznego, który odbywa się w Nowym Jorku. Wszyscy albo już pracowali, albo mieli oferty pracy w Google czy w Microsofcie. Ale siedzą tu, na kilkunastu metrach w mieszkaniu na Biskupinie. Tu właśnie są bebechy Naszej-klasy. Ich własnej firmy.

— Pomysł narodził się przypadkowo. Mieliśmy ich mnóstwo, ale ten jeden szczególnie przypadł mi do gustu — za jednym kliknięciem wysłać wiadomość do wszystkich kumpli z liceum, odnaleźć się, utrzymać kontakt. Byliśmy zgraną paczką. I powstała strona dla siebie, dla nas, dla ludzi z naszej klasy — opowiada Popowicz. — Taka strona robiona przez przyjaciół dla przyjaciół — wtrąca siedzący przy sąsiednim komputerze Łukasz Adziński.

— A potem to już efekt śnieżnej kuli, znajomi znajomych też chcieli znaleźć swo- ich znajomych i tak zaczęło się kręcić — dodaje Popowicz.

Od nędzy do pieniędzy

Na początek musiało wystarczyć 200 zł, za domenę i miejsce na wirtualnym serwerze w internecie. Mieszkanie na Biskupinie pojawiło się dopiero wraz z inwestorem. Wcześniej każdy robił swoją robotę w domu na własnym komputerze, nawet po kilkanaście godzin dziennie. — 2 lipca 2006 r. kupiliśmy domenę nasza-klasa.pl. Po czterech miesiącach pracy za darmo ruszyliśmy. Dokładnie 11 listopada 2006 r. W Święto Niepodległości — opowiada Popowicz.

— Pierwszego dnia mieliśmy 300 użytkowników. Ale radość! Po kilku — już tysiąc. Potem przyszedł pierwszy szturm na portal, 26 grudnia 2006 r. W Panoramie ukazała się wtedy kilkusekundowa migawka o Naszej-klasie, kilka krótkich informacji, że jest. Kilka minut później w portalu próbowało się zarejestrować ponad 5 tys. osób. Serwer tego nie wytrzymał i padł — wspomina Joanna Gajewska, rzeczniczka prasowa Naszej-klasy.

Po trzech miesiącach z Naszej-klasy korzystało 100 tys. osób. Po dwóch następnych — drugie tyle. W lipcu w serwisie zalogowanych było 300 tys. użytkowników. W październiku, po informacji w mediach, że część udziałów kupił zachodni fundusz — kolejny szturm. Tym razem serwer wytrzymał. Obecnie każdego dnia przybywa 130-140 tys. nowych użytkowników.

— Miesięcznie mamy już 7 mln odsłon — podkreśla Joanna Gajewska.

Czyli osób, które klikają na adres Nasza-klasa.pl. Ciekawostka, to prawie 0,7 proc. światowego ruchu w internecie. Lepszy od portalu chłopaków z Biskupina jest tylko Google. Onet, Allegro, Wp.pl czy YouTube są za nimi.

Nic dziwnego, że wkrótce pojawili się inwestorzy. A ten pierwszy, który zapukał do Naszej-klasy?

— Nie pamiętam. Serio. Była ich masa. Prześcigali się w ofertach, z których jedna była śmieszniejsza od drugiej. Ewidentnie chcieli nas wycyckać. Dopiero oferta Alexandra Samwersa z European Founders wydała nam się rozsądna. Bo niczego nam nie narzucał. Nadajemy na tych samych falach, dlatego układa nam się idealnie. Nie rozkazuje nam, jest obok nas, nie nad nami. Nie postawił nawet warunków, oprócz jednego — dalej się rozwijać — mówi Popowicz.

Alexander Samwers, wraz z braćmi współwłaściciel niemieckiego funduszu venture capital European Founders, to wizjoner internetu. Dotąd zainwestował w ponad 100 firm internetowych. Popowicz nie chciał nam zdradzić, ile Samwers zaproponował za 20 proc. udziałów w portalu. Nieoficjalnie wiadomo, że portal wyceniano wówczas na jakieś 15 mln zł.

— Większość kasy poszło na serwery, biuro na Biskupinie i zatrudnienie kilku pracowników — wyjaśnia Popowicz.

I zaczęło się robić poważnie. Życie się zmieniło?

— Mamy masę pieczątek — śmieje się Popowicz, wskazując na biurko.

Pieniądze nie przewróciły w głowie?

— Pensje mamy normalne. Bez fajerwerków. Poniżej 10 tys. zł — mówi prezes Popowicz. Chyba jeden z najmłodszych w Polsce. Teraz kończy studia.

— Tak mnie wciąga ta robota, że nie mam kiedy robić zadań domowych i ćwiczeń — żartuje.

Profesorzy przymykają oko?

— Z tym bywa różnie, ale zaliczenie będzie. Chyba — mówi Popowicz.

Już wie, o czym napisze magisterkę. Oczywiście o Naszej-klasie.

Rzut oka na firmę. Naszą-klasę tworzy w sumie 25 osób. W biurze pracuje dziesięć: 6-7 programistów siedzi w pokoju obok. To mózgi. Paweł Olchawa, Michał Bartoszkiewicz — jedni z najlepszych programistów na świecie. W biurze zarządu on — prezes, Arek — wiceprezes i Asia — coś jak rzecznik prasowy. Reszta pracuje zdalnie, dział obsługi użytkowników i administratorzy na serwerach w Poznaniu i we Frankfurcie.

Siedzimy nad kubkami z wodą i rozmawiamy o internetowym biznesie, snowboardzie i filmie. O „Człowieku z blizną”, Popowicz wie wszystko, zna niemal każdą sekundę filmu.

Pytam, o czym będziemy rozmawiać za dwa lata?

— Na pewno nie o Naszej- -klasie. Pomysłów mam wiele. Zrobię coś mniejszego i na pewno nie serwis społecznościowy — zapowiada Popowicz. Nagle siedząca obok Joanna przerywa: Maciek, a ty nie miałeś dzisiaj iść na zajęcia? Maciek znika w przedpokoju. — Temperamentny jest i uparty, czasami. Gdy trzeba, potrafi szybko podjąć ważną decyzję — mówi o szefie Joanna. Pieniądze go zmieniły? — Gdzie tam, to wciąż ten sam Maciek — dodaje z uśmiechem.

23 Kaczyńskich

W Naszej-klasie wiele jest żywiołu. Wystarczy poszperać, a znajdzie się: 17 Jarosławów Kaczyńskich i 6 Lechów. Donald Tusk ma 12 profili, Zbigniew Ziobro — 9. Jest trzech Aleksandrów Kwaśniewskich, dwóch Lechów Wałęsów i Edgarów Gosiewskich. Ale rekordy bije Roman Giertych — 40. Oprócz profili polityków zdarzają się znani biznesmeni: jest trzech Janów Kulczyków, był Roman Karkosik i Zbigniew Jakubas.

Jednym to przeszkadza, innym nie.

— Andrzej Lepper stwierdził, że skoro dla młodzieży to jest frajda, to jemu fałszywe profile nie przeszkadzają i nie prosił nas, żeby je usunąć. Za to prawdziwy profil mają bracia Golcowie — zapewnia Joanna.

— Jak ktoś chce, to mu fałszywe konto usuniemy, ale musi się do nas zgłosić. Kiedyś robiliśmy to automatycznie, ale po usunięciu konta znanemu polskiemu koszykarzowi dostaliśmy od niego reprymendę. Okazało się, że było prawdziwe. Dlatego nie ingerujemy w to, co ludzie zamieszczają. Poza tym, nie chcemy naruszać prawa — wyjaśnia Popowicz, który sam występuje w swoim portalu nie pod nazwiskiem, lecz pod ksywką znaną tylko znajomym.

— Za dużo „znajomych” się doklejało — tłumaczy prezes.

Drugie Gadu-Gadu

Początki Naszej-klasy są niemal wierną kopią historii komunikatora Gadu-Gadu stworzonego przez Łukasza Foltyna. Pomysł — nienowy, wykonanie — bez fajerwerków, działanie — zawodne.

Popowicz oburza się, gdy to słyszy. Tłumaczy: diabeł tkwi w szczegółach. Tylko w Naszej-klasie są wirtualne klasy, gdzie jest jedna klasa i wszyscy się znają. Czegoś takiego nie ma ponoć w żadnym innym podobnym portalu na świecie. Albo możliwość importowania kontaktów z Gadu-Gadu czy Skype’a.

Ale wolno chodzi. W konkursie na najgorszą stronę w polskim internecie serwis Nasza-klasa zwyciężył w kategorii „najgorsza wydajność”.

— Wolno chodził. Ale wkurza mnie takie gadanie, że chłopaki mogły to wcześniej przewidzieć i postawić porządne serwery. Wiedzieliśmy, że tak może być, ale wtedy mieliśmy pieniądze raptem na kilka komputerów, a nie kilka milionów na 160 serwerów. Żaden inwestor nie da kasy na coś, co działa tylko na papierze. Pewnych rzeczy nie da się przeskoczyć — przekonuje Popowicz.

Podobieństw do Gadu-Gadu jest wiele. Jest jedna różnica — emocje. Wokół Naszej-klasy narosło ich sporo, zwłaszcza w ostatnich dniach, kiedy „Gazeta Wyborcza” sporo miejsca jej poświęciła.

„Wyborcza” w klasie

Przypomnijmy, 16 stycznia na pierwszej stronie „Gazety Wyborczej” pojawił się obszerny tekst, sugerujący, że dane osobowe użytkowników portalu nie są właściwie zabezpieczone i że zbytnia szczerość jego użytkowników może sprowadzić na nich kłopoty.

— Nie chce mi się komentować zachowania Agory. To był cios poniżej pasa. Wiele informacji było nieprawdziwych, przeinaczonych lub wyolbrzymionych — twierdzi Popowicz.

Czyżby? Po chwili Popowicz dodaje, że „Wyborcza” wielokrotnie przeinaczyła jego wypowiedzi.

— Powiedziałem dziennikarce, że dostajemy 4 tys. mejli dziennie, z czego większość to pochwały. Tymczasem, w tekście pojawiło się 4 tys., ale skarg. Czasem dostajemy skargi, kilka, w rodzaju, że ktoś komuś założył konto albo umieścił zdjęcie bez jego wiedzy i prosi o ich usunięcie — zaznacza Popowicz.

Z tekstu „Gazety Wyborczej” wynika, że GIODO otrzymuje wiele skarg na Naszą-klasę i że wciąż docierają następne.

— Dotychczas wpłynęły do nas trzy skargi na działalność portalu Nasza-klasa — twierdzi Małgorzata Kałużyńska-Jasak, rzecznik GIODO.

A kontrola? Czy jest skutkiem skarg użytkowników Naszej-klasy? — To standardowa kontrola — dodaje Małgorzata Kałużyńska-Jasak. — Do kontroli sami się zgłosiliśmy, jak każda firma, która ma bazę danych — dodaje Joanna Gajewska.

Więc o co chodzi? Czym Nasza-klasa mogła podpaść koncernowi? Jak się nieoficjalnie dowiedzieliśmy, jakiś czas temu Agora była zainteresowana inwestycjami w portal, ale Popowicz wybrał fundusz Samwersa.

Dlaczego Agorze miałoby zależeć na inwestycji w Naszą-klasę? Odpowiedź leży w liczbach i w słupkach. Nasza-klasa rządzi w internecie, portal odwiedza wielokrotnie więcej osób niż portal Agory. Pod tym względem jest drugą najpopularniejszą stroną w Polsce, tuż za Google.pl. Niedawno zdystansowała nawet Onet. Tymczasem portal „Gazety” jest dopiero na 17. miejscu. Zapytaliśmy Agorę, czy rzeczywiście interesowała się portalem. Otrzymaliśmy dwuznaczną odpowiedź.

— Zgodnie z naszą polityką informacyjną, przekazujemy informacje o przedsięwzięciach, które wdrażamy do realizacji — powiedziała nam Ula Strych, rzecznik prasowy Agory. Co więc miała na celu publikacja „Gazety Wyborczej”? — Wygląda to na klasyczny przykład kampanii czarnego PR typu FUD. Strategia ta polega na podawaniu negatywnych informacji na temat nowych na rynku i relatywnie mniej znanych produktów, tak by zasiać wśród ich użytkowników wątpliwości i strach przed ich użyciem — zauważa Marcin Jagodziński z Gadu-Gadu.

Jego zdaniem, służą temu: straszenie kontrolą GIODO, bez wzmianki o tym, jakie są właściwie przepisy prawne o ochronie danych osobowych, sugerowanie, że kontrolowany przez GIODO jest już właściwie automatycznie przestępcą. „Gazeta” wśród 6 mln użytkowników znajduje kogoś, kto zrobił wyjątkowo niesmaczny dowcip i eksponuje dwukrotnie, ze zdjęciem, żeby nie było wątpliwości. Pojawia się dyżurny temat: pedofilia. Do tego: przestępcy grożący prawnikom, komornicy, źli bankierzy, detektywi, namolni marketingowcy. Przekaz jest prosty: dzięki Naszej-klasie pobiją cię, zgwałcą dziecko, wyciągną kasę, namawiając na zakupy, resztę zabierze komornik lub ktoś, kto cię zaszantażuje, a bank oczywiście odmówi kredytu — twierdzi Jagodziński.

Jednak nie wiąże takiej wymowy tekstu z konkurencją między Agorą i Naszą-klasą. Raczej widzi jego związek z niskimi kompetencjami dziennikarzy. Bez względu na intencje przyświecające „Gazecie Wyborczej” jedno jest pewne — zainteresowanie portalem nie zmalało ani na jotę. Świadczą o tym statystyki odwiedzin, które w dniu publikacji kontrowersyjnego tekstu nawet nie drgnęły.

— Dzień wcześniej mieliśmy 3,5 mln odwiedzin, tyle samo w dniu publikacji i dzień po niej. Nic się nie zmieniło. Ludzie mają swój rozum — uważa Popowicz, zerkając na dane.