Wysokogórskie wyprawy to w ostatnich miesiącach temat z medialnej czołówki. Tragedia Polaków na Broad Peak, zamordowanie wspinaczy na Nanga Parbat - w komentarzach pod tymi tekstami toczyły się zażarte dyskusje, pełne kategorycznych ocen i sądów. Ale czy ktoś z nas wie choć pobieżnie, jak wygląda taka wyprawa i z czym faktycznie zmagają się uczestniczący w niej wspinacze? Ani ja, ani moi znajomi nie mieliśmy o tym bladego pojęcia. Zebrałam więc kilka często powtarzających się pytań i zadałam je Monice Witkowskiej, zawodowo - dziennikarce, z pasji - podróżniczce, żeglarce i miłośniczce gór, która 23 maja br. stanęła na wierzchołku Mt Everest (8848 m n.p.m.).
Wy także możecie zadać pytanie Monice, piszcie w komentarzach. Obiecała, że odpowie na najciekawsze.Ekstremalny, niebezpieczny i... niewiarygodnie piękny. Zobacz Everest na zdjęciach Moniki Witkowskiej
Paulina (29 l.): Ile to wszystko kosztuje: organizacja, sprzęt, pozwolenia? Monika Witkowska: Koszty są koszmarne. Oczywiście wszystko zależy od standardu naszej wyprawy, ale nawet za taką wersję "niskobudżetową" trzeba liczyć od 30 tys. dolarów do - to już w wersji full service - nawet 100 tys.! Wersja" pakujemy namiot, sprzęt i po prostu idziemy, w ogóle nie wchodzi w grę. Praktycznie wszyscy, włącznie z najsłynniejszymi himalaistami, korzystają z tak zwanych agencji, które biorą na siebie sprawy logistyki, dokumentów i w zależności od umowy - wszelkie inne sprawy. Tak jest łatwiej i taniej. Choćby takie zezwolenie na wspinaczkę - załatwiane indywidualnie będzie nas kosztować 25 tys. dolarów, podczas gdy w agencji, która zbiera większą liczbę wspinaczy zapłacimy 10 tys. dolarów od osoby (oczywiście ceny te są już zawarte w kwotach które podałam na początku). Agencja zajmuje się także transportem do położonego na wysokości 5300 m n.p.m. obozu bazowego - załatwia samolot do Lukli, wioski z której startuje się na szlak (dojechać się tam nie da), organizuje treking (z Lukli do bazy idzie się ok. 8 dni), poza tym zapewnia jaki i tragarzy (bo nie da rady, aby na własnych plecach wnieść jedzenie na półtora-dwa miesiące, bo tyle trwa zdobywanie Everestu). Głównym zadaniem agencji jest jednak zorganizowanie naszego bazowego obozu. To ważne, bo baza to dom, do którego ciągle wracamy, schodząc z gór na odpoczynek, mamy tam indywidualny namiot, namiotową stołówko-świetlicę, prowizoryczny prysznic (też w wersji namiotowej), jest też zapewnione jedzenie (gotuje Szerpa wczuwający się, z różnym efektem, w rolę kucharza).
Różnice pomiędzy wejściem komercyjnym, a sportowym zaczynają się powyżej bazy. Na charakter naszej wspinaczki (a także na koszty) ma wpływ przede wszystkim to, czy na szczyt idziemy z przewodnikiem czy sami, czy mamy Szerpów którzy nam wszystko noszą, czy dźwigamy swój ekwipunek samodzielnie, a także kto gotuje (jest różnica kiedy przychodzimy do obozu i dostajemy miskę
zupy i sytuacją, gdy słaniamy się ze zmęczenia, ale musimy narąbać śniegu czy lodu i potem sami walczyć z kuchenką która nie chce się rozpalić). Bardzo istotna jest też sprawa butli z tlenem - wejść na Everest bez wspomagania się tlenem jest bardzo mało (w tym roku zaledwie 4), z kolei u tych którzy "dotleniają się" jest różnica, czy mieli do dyspozycji 3 czy 30 butli.
Natomiast nie jest tak, że jeśli płacimy to mamy zapewnione wejście - nigdy nie ma takiej gwarancji. Nikt na Evereście nikogo nie wnosi - nie ma nawet takiej możliwości, choć fakt, widziałam Szerpów ciągnących swoich klientów na lince (. Wracając do kosztów - ja wybrałam agencję zaliczaną do najtańszych, tak więc liczyłam się z tym, że jakość jest adekwatna do ceny, nie miałam też prywatnego szerpy ani przewodnika wprowadzającego mnie na szczyt. Całość kosztów wyniosła jakieś 33 tys. dolarów (wpłata agencji, przeloty, sprzęt, ubezpieczenie, pobyt w Katmandu etc.). Dla mnie to pieniądze niebotyczne, ale uznałam że raz się żyje, no i teraz albo nigdy. Przeznaczyłam na wyprawę oszczędności życia, aby na nią choć po części zarobić pracowałam na 300 procent normy, włożyłam mnóstwo wysiłku w szukanie sponsorów, a i tak zostałam z długiem. Z drugiej strony nawet gdybym nie weszła, i tak nie żałowałabym tych pieniędzy. Warto było, choćby dlatego że teraz już wiem, jak tam jest, nacieszyłam się górami, dowiedziałam się wielu ciekawych rzeczy, dużo się nauczyłam, poznałam fajnych ludzi, no i zrealizowałam swoje marzenie. A to że wciąż nie mam jakiś nowoczesnych gadżetów, super samochodu ani własnego mieszkania? Każdy ma swoją hierarchię celów i pragnień
Michał (24 l.): Czy każdy, po odpowiednim przygotowaniu, może wejść na Everest?MW: Sama sprawność nie wystarczy. W naszym obozie był chłopak, który trenuje triatlon, a mimo to nie przeszedł nawet pierwszego odcinka, tzw. Icefallu. Miał obsesję, że coś mu się stanie i przyblokował się psychicznie. Icefall to pierwsza, bardzo niebezpieczna część drogi do obozu I, kiedy przechodzi się przez lodowiec pełen szczelin, a do tego w każdej chwili mogą się zawalić wielkie bloki lodu, zwane serakami. Ja byłam zafascynowana Icefallem, bo to piękne widokowo miejsce, ale rzeczywiście - duży stres. Jedni się boją drabinek nad szczelinami, innym nagle przypomina się, że mają rodzinę,
dzieci. No i do tego dochodzi wysiłek. Zwłaszcza podczas aklimatyzacji każdy krok powoduje zadyszkę, najprostsza czynność staje się męcząca, u wielu osób pojawiają się nudności czy wymioty.. Wbrew temu co wiele osób mówi, tak jak już wspominałam - nie można sobie wejścia na tę górę tak po prostu "kupić". W jednym z obozów był Irańczyk, który robił kilkukrotne podejście do Icefallu, za każdym razem zawracał, aż w końcu wymyślił, że zapłaci za helikopter, który przerzuci go od razu do obozu I. No i co? Szef jego agencji słusznie mu powiedział, że jeśli ktoś nie jest w stanie przejść Icefallu, to na Everest się nie nadaje. Ostatecznie Irańczyk się obraził i wrócił do Katmandu.
Bardzo ważna jest psychika i to, żeby być zdeterminowanym. Nie ma co kryć - na Evereście jest ciężko, i fizycznie i psychicznie, do tego dochodzą prawie dwumiesięczne niewygody pobytu w górach. Niezależnie od doświadczenia - każdy ma kryzysy, każdy się boi (nawet jeśli o tym nie mówi), do tego tęskni za bliskimi, zmaga się z własnymi słabościami. Wydaje nam się że jesteśmy supersilni i odporni? Gwarantuję, że szybko okaże się, że "tylko nam się zdaje". Tam naprawdę dostaje się w kość i jak to w górach - człowiek uczy się pokory.
Oczywiście ważne jest wysokogórskie doświadczenie. Nie wiem jak często się zdarzają tk chętnie nagłaśniane historie, o osobach które dopiero na Evereście po raz pierwszy w swoim życiu przypinają raki. Nie mówię że nigdy takich przypadków nie było, ale jeśli, to są to sytuacje marginalne, a i tak duża szansa, że tego typu delikwent szybko zrezygnuje. W mojej ekipie (ośmioosobowa zbieranina wspinaczy z różnych krajów - poza mną Irlandczyk, Brytyjczyk i Amerykanie), wszyscy mieli wysokogórskie doświadczenie. Oczywiście mówiąc o doświadczeniu mam na myśli góry trochę inne niż nasze Beskidy (które swoja drogą kocham), a z tych wyższych, to nie takie w typie Kilimandżaro. W każdym razie ważne jest by poznać wcześniej swój organizm, wiedzieć jak reaguje na ekstremalne warunki, niedotlenienie. Równocześnie, niezależnie od doświadczenia, ważny jest respekt i szacunek do gór. I jeszcze świadomość tego, że zwłaszcza na wysokości, nie ma mocnych. W naszej ekipie przy ataku szczytowym najwięcej problemów miał chłopak, który wcześniej wydawał się najmocniejszy i najbardziej doświadczony. Tymczasem atak szczytowy (z obozu IV na szczyt i powrót do "czwórki") zajął mu 27 godzin, podczas gdy mnie, niby od niego dużo słabszej- 13.
O tym, że na Evereście każdy jest zagrożony, świadczy analiza zgonów. Dość często zdarza się że ktoś, kto niby czuje się dobrze, kładzie się spać i już się nie budzi, albo siada i za chwilę umiera. Przyczyną są zawały, wylewy, udary, a dotyczy to osób często młodych, wysportowanych. Najczęstszym problemem jest jednak choroba wysokościowa, powiązana z przesadną ambicją. Kiedy byłam w obozie IV, w sąsiednim namiocie zmarł wspinacz, który wrócił już ze szczytu. położył się więc, by odpocząć. Z 14-tu ośmiotysięczników był już na 12, na Evereście też, ale teraz postanowił zrobić Everest bez wspomagania się tlenem. Ponieważ nie wyglądał za dobrze, Szerpa z jego agencji zaproponował mu (już po zaliczonym szczycie) butlę z tlenem. Facet odmówił
Ekstremalny, niebezpieczny i... niewiarygodnie piękny. Zobacz Everest na zdjęciach Moniki Witkowskiej
Ola (29 l.): Sikanie, okres, mycie - jak to się robi na ośmiu tysiącach?MW: (śmiech) No dobra, to lecimy. Sikanie - w butelkę. Bo wyjście, zwłaszcza w nocy, z namiotów jest nieprzyjemne (zimno), poza tym założenie ubrania jest na wysokości nie lada wysiłkiem. A dodatkowo sprawa - bezpieczeństwo. Na przykład nasz obóz III (7100 m) był rozbity tak, że zaraz za namiotem była przepaść. Butelki jakich się używa w charakterze tych tzw. pee-bottle to nie takie zwykłe, po mineralce, ale z mocnego plastiku, z dużym wlewem. Sika się w namiocie, kobietom pomaga specjalny lejek (do kupienia w Internecie).
Od pewnej wysokości sprawy fizjologii stają się tak normalne, że wszyscy o tym rozmawiają, w jakiś sposób na to obojętniejąc. Gorzej z cięższymi sprawami. Przy ataku szczytowym większość osób używa tabletek zapierających. Mój kolega Amerykanin nie użył i dostał biegunki. Niezbyt to fajne, bo będąc wpiętym w poręczówkę nie można iść na bok, zwłaszcza gdy jest się na grani i z jednej strony ma się przepaść na dwa i pół, z drugiej na trzy kilometry. Żeby nie było za łatwo, mamy na sobie uprząż, komplikującą manewr spuszczenia spodni. Większość spodni puchowych do wspinaczki wysokogórskiej ma wszyty z tyłu zamek, tak więc kumpel tego chłopaka po prostu mu ten suwak odpinał. Nieszczęśnik załatwiał się dokładnie na ścieżce, bo tak musiał i nikogo to nie dziwiło.
Jeśli chodzi o sprawy kobiece, nie powinno się w górach wysokich brać tabletek antykoncepcyjnych (stosowane do zatrzymania miesiączek), bo poważnie zwiększają ryzyko zakrzepicy. Każda z dziewczyn musi też brać pod uwagę, że ze względu na zmieniające się ciśnienie, klimat i wysiłek, nasz cykl może zostać zaburzony, tak więc duża szansa, że "trafi nas" w najmniej sprzyjającym momencie, na przykład na atak szczytowy.
Higiena Prysznic wchodzi w grę raczej tylko w bazie, choć jak ktoś jest na droższej wyprawie, jeszcze w "dwójce" (obóz na wysokości 6400 m) może liczyć, że Szerpowie na życzenie kąpiel mu zorganizują. U nas, w wersji "low budget" takich luksusów nie było.