niedziela, 24 lutego 2019

Leszek Miller: nie można uciekać, bo uciec się nie da



Wolałbym, żeby po tamtej stronie coś było. Spytałbym wtedy syna: Leszku, dlaczego to zrobiłeś? Przecież nie musiałeś! Wciąż o tym myślę, staram się znaleźć na to odpowiedź. Chciałbym, żeby po śmierci ktoś na nas czekał. Ale jestem sceptyczny. Tam chyba nic nie ma.

#Rozmawia się WPolsce to nowy cykl Magazynu Wirtualnej Polski – wywiady zdobywcy nagrody Newsweeka im. Teresy Torańskiej, dwukrotnie nominowanego do Grand Press reportera WP Pawła Kapusty, z najciekawszymi postaciami polskiego życia politycznego, kulturalnego, społecznego. Zaczynamy rozmową z niegdyś najpotężniejszym człowiekiem w kraju – byłym premierem Leszkiem Millerem.

OJCIEC, SYN, BÓG

Paweł Kapusta: Lech Wałęsa w wywiadach coraz częściej mówi o przemijaniu. Jest tylko trzy lata starszy od pana. Pan też już myśli o odchodzeniu?

Leszek Miller: Wałęsa mówi tak, choć tak nie myśli. On raczej uważa, że mówienie takich rzeczy może mu pomóc. Do jednego mogę się jednak przyznać: nagłe odejście syna oswoiło mnie ze śmiercią. Nie postrzegam jej już jako coś zagrażającego, niebezpiecznego.

Pogodził się pan z nią?

Na pewno nie w takim sensie, że mój syn nie żyje. Z tym się nigdy nie pogodzę. Ale jeśli on już nie żyje, to ja się śmierci nie boję.

Każdy z nas ma ze śmiercią do czynienia. Chodzimy na pogrzeby, składamy kondolencje znajomym. Jednak naprawdę odczuwa się ją dopiero, gdy umiera ktoś bardzo bliski. Zaczyna się rozumieć pewne rzeczy, na wiele spraw patrzy się inaczej.

Patrzy pan inaczej na kwestie ostateczne? Zaczął pan wierzyć w Boga?

W sprawach światopoglądowych zostaję przy swoim. Chociaż chciałbym, żeby po tamtej stronie coś było. Żeby po śmierci ktoś na nas czekał. Miałbym wtedy szansę na spotkanie z synem. Spytałbym go: Leszku, dlaczego to zrobiłeś? Przecież nie musiałeś! Ale jestem sceptyczny. Tam chyba nic nie ma.

Wciąż o tym myślę, staram się znaleźć na to odpowiedź. Musiał być w strasznym stanie psychicznym, jeśli zdecydował się na taki krok. Jego partnerka mówi, że odbyła się między nimi brutalna awantura. To pewnie był ten impuls.

Generał Jaruzelski przed śmiercią się wyspowiadał, umierał z różańcem wplecionym w dłoń. Na takich jak pan nigdy nie jest za późno.

Tak mi mówią. Otrzymałem bardzo dużo wzruszających wyrazów poparcia. Telefonów, e-maili, SMS-ów. Zrobili tak praktycznie wszyscy prawicowi politycy, od prezydenta i premiera zaczynając. Bardzo mnie to poruszyło. Szanuję ich za to, że mimo różnic pospieszyli ze słowami otuchy.

Gdy odbierałem te telefony i czytałem wiadomości, pomyślałem, że okazali się bardziej wrażliwi niż ludzie z lewicy. Może to dlatego, że lewica ma inne podejście do śmierci, odchodzenia. Nawet Marian Krzaklewski, z którym kiedyś wiodłem twardy polityczny bój, zadzwonił i złożył kondolencje. Polska prawica zachowała się znakomicie. I rzeczywiście, ma pan rację, z wielu ust słyszałem: Panie Leszku, nie jest jeszcze za późno.

To byłby ciekawy widok. Leszek Miller po śmierci orientuje się, że stoi przed obliczem Boga. Wszystkie grzechy musiałby pan wyznać!

Wychowałem się w bardzo wierzącej rodzinie. Moje ciotki, wujkowie, mama – wszyscy byli praktykującymi katolikami. Marzeniem mamy było przyjść do kościoła i zobaczyć mnie w roli ministranta. Spełniłem to marzenie. Pamiętam zachwycone ciotki siedzące w pierwszych ławkach kościoła farnego w Żyrardowie, gdy ja – ubrany w komżę – służyłem do mszy. Rozumiem znaczenie chrześcijaństwa. Rozumiem ludzi wierzących. Sam kiedyś do nich należałem. Tragedia mojego syna nie sprawiła jednak, że nagle wróciłem do wiary. Choć przyznaję, że rozmawiałem z wieloma księżmi. Zadzwonił z Watykanu kardynał Konrad Krajewski. Złożył kondolencje, zapewnił, że wraz z papieżem Franciszkiem będą się modlić za duszę Leszka. Z żoną i długoletnim przyjacielem byliśmy też na Jasnej Górze, na mszy odprawionej przez ojca przeora...

Ludzie religijni mają w takich sytuacjach lepiej. Bo wierzą, że tam coś istnieje. Że do czegoś zmierzają. Wśród takich ludzi jest moja żona. Niewierzący mają gorzej. Bo pustka i nicość. Iwan Turgieniew napisał: „Dziś śmierć obrzuciła mnie spojrzeniem". Kilka razy w życiu czułem na sobie to spojrzenie. Kilka lat temu moja żona zachorowała na raka. Przeszła bardzo ciężką operację. Ledwo udało się ją uratować. Czekając na wynik operacji na szpitalnym korytarzu czułem, jak Czarna Dama na mnie patrzy. Ale wcześniej jej lodowaty chłód poczułem pod Piasecznem, gdy w grudniu 2003 roku prawie zginęliśmy w katastrofie śmigłowca rządowego.

Pamięta pan imię i nazwisko pilota?

Oczywiście. Wówczas major, dziś pułkownik Marek Miłosz. Prokuratura wojskowa postawiła mu zarzuty, ale my – uczestnicy tego lotu – zeznawaliśmy na jego korzyść. Byliśmy z nim przez sześć lat procesów. Naprawdę uważamy, że uratował nam życie mistrzowskim manewrem autorotacji, na dodatek wykonanym w arcytrudnych warunkach, w kompletnych ciemnościach. Gdyby nie on, dziś byśmy nie rozmawiali.

Z tą katastrofą wiąże się zresztą pewna tradycja. Od 2004 roku spotykamy się każdego 4 grudnia w gronie osób, które były wówczas na pokładzie. 4 grudnia o godzinie 18 rozpoczyna się spotkanie, a o godzinie 18:30, czyli w godzinie runięcia śmigłowca na ziemię, wznosimy toast za życie.

Wciąż ma pan te obrazy przed oczami?

Ja wtedy spałem. W tamtych czasach byłem obłożony taką ilością spraw, że gdy tylko miałem możliwość, łapałem choć odrobinę snu. Zasypiałem natychmiast, nawet w helikopterze, gdzie hałas jest nieziemski. Dosłownie sekundy przed katastrofą obudził mnie trzeci pilot. Wpadł do naszego przedziału i krzyczał: "Zapinać pasy!".

Zdążył pan zapiąć?

Skąd. Spojrzałem tylko przez okienko i zobaczyłem wierzchołki falujących sosen. To ostatni widok sprzed katastrofy, który zapamiętałem. Wszyscy straciliśmy na moment przytomność. Jak się ocknąłem, przeraziła mnie dojmująca cisza. Słyszałem tylko jęki rannych ludzi. Dopadła mnie przerażająca świadomość: skoro śmigłowiec runął na ziemię, to pewnie stanie się jak w filmach – zaraz wszystko wokół się zapali. Zmroziła mnie myśl, że zginę najgorszą możliwą śmiercią. Po prostu spłonę.

Leszek Miller niedługo po wypadku śmigłowca

Leszek Miller niedługo po wypadku śmigłowca

Autor: Maciej Figurski

ŹRÓDŁO: FORUM

Rannych z wraku wyciągnął oficer BOR.

Byliśmy potłuczeni w różnym stopniu. Jedna osoba miała przebite płuco, ja miałem złamane trzy kręgi. Niektóre kobiety miały połamane biodra, nogi. Musiały później przejść trudną operację i czasochłonną rehabilitację.

Najlepiej wypadek znieśli właśnie BOR-owcy i szef mojej ochrony, który zresztą do szosy, na której czekały karetki, doszedł o własnych siłach. Być może pomogły im mocno ściśnięte kamizelki kuloodporne, stabilizujące kręgosłup.

Panu doskwiera czasem kręgosłup przez odniesione wówczas obrażenia?

Mniej więcej raz na pięć, sześć lat mój kręgosłup daje o sobie znać. Dojmujący ból wwierca się w mózg. Zazwyczaj poddaję się wtedy krioterapii i intensywnej rehabilitacji ruchowej. Zresztą, gdy tylko mogę, staram się ćwiczyć. Aby odciążyć kręgosłup, muszę mieć silne mięśnie grzbietu i brzucha.

Wiele razy mnie pytano, czy ta sytuacja odmieniła moje życie. Na przykład czy nie boję się latać. A ja już 10 dni później poleciałem do Brukseli na ważny szczyt unijny. Wprawdzie na wózku inwalidzkim, ale jednak. Poleciałem zresztą, TYM Tupolewem. Uważam ten samolot za bardzo dobry. W katastrofie smoleńskiej nie zawiódł aparat tylko człowiek. Szkoda, że drugi TU-154 został wyłączony z lotów i praktycznie zniszczony. Ze śmigłowcami było gorzej. Tłumaczyłem sobie jednak, że jak mógł nimi latać papież podczas pielgrzymki do Polski, to premier Miller też może.

PREMIER

To miłe, gdy wciąż mówią do pana: „panie premierze"?

Słyszę to od lat, przyzwyczaiłem się. To przyjemne. Ale jak słyszę „Panie Leszku" czy „panie Miller" to nie mam nic przeciwko. To przecież normalne.

Pytam, bo najpotężniejsi obecnie politycy chcą budować wieże w centrum stolicy. Pomnik na swoją cześć. Panu z lat potęgi został tylko tytuł.

Nieprawda. Zostały podpisy na dokumentach zamykających negocjacje z Unią Europejską i na Traktacie Akcesyjnym podpisanym u podnóża Akropolu. Traktat otwierający Polsce drogę do Unii Europejskiej to jeden z najważniejszych dokumentów w historii Polski. I nawet jeśli ktoś fałszując historię chciałby ten fakt wymazać, ten podpis będzie tam zawsze. To są moje, a właściwie nasze wieże, bo proces wchodzenia Polski do UE wspierało wielu ludzi.

Negocjacji akcesyjnych nie rozpoczynałem, przejąłem je w trakcie. Były w opłakanym stanie, a Polska była na ostatnim miejscu wśród dziesięciu krajów aspirujących. Musieliśmy nadrabiać zaległości. Na szczęście jako premier Polski znajdowałem się w tej komfortowej sytuacji, że nie byłem sam. Tak się akurat dobrze złożyło, że gdy negocjowaliśmy wejście do UE, we Wspólnocie było 15 krajów, a w 12 z nich rządziła lewica. Z Gerhardem Schroederem [lewicowy kanclerz Niemiec z SPD – przyp. red.] byłem zaprzyjaźniony. Bywał u mnie w domu, ja bywałem u niego. Bardzo często się spotykaliśmy. Odgrywał wtedy jeszcze ważniejszą rolę, niż dziś Angela Merkel. Tony'ego Blaira, Romano Prodiego, Görana Perssona ze Szwecji znałem z wcześniejszej działalności. Tak, nie ja zacząłem negocjacje. Ale, jak pan wie, to finisz jest najważniejszy. W sztafecie na ostatnią zmianę wystawia się najlepszych zawodników.

Ale to wy byliście pionierami politycznej deweloperki. Jako SdRP chcieliście zachować budynek dawnego KC PZPR, zrobić z niego hotel i zarabiać na utrzymanie partii.

To było za czasów PZPR. Taki pomysł miał Mieczysław Wilczek [minister przemysłu w rządzie M. Rakowskiego]. Była nawet nazwa: "Hotel Bolszewik". Wilczek, którego ustawa o przedsiębiorczości do dziś wspominana jest z łezką w oku, uważał, że w ten sposób będzie można zarabiać na działalność nowej partii. Ale zaraz po utworzeniu rządu Tadeusza Mazowieckiego specjalna komisja dokonała parcelacji majątku. Zostawiono nam, czyli już nie PZPR a SdRP, kilka obiektów posiadających wpis do ksiąg wieczystych. Siedziby Komitetu Centralnego nie było wśród tych nieruchomości. Nacjonalizację całego majątku PZPR zakończyła ustawa z listopada 1990 roku.

A wie pan, że byłem ostatnią osobą, która opuszczała budynek dawnego KC? Obszedłem wszystkie pokoje. Żeby później nie słuchać, że ktoś coś zdemolował.

Jak się czuje człowiek, który nagle zostaje odcięty od karuzeli, którą kręcił? Który traci pozycję i ląduje na marginesie?

Jeśli spada się z wysokiego konia, czyli na przykład z fotela premiera albo ministra, bywa to trudne. Wielu ludzi się załamuje, nie potrafi się odnaleźć. To jest trudne także dlatego, bo kalendarz ministra – o premierze nie wspomnę – zapełniony jest do granic wytrzymałości. Każdy dzień. Setki spotkań. Telefon dzwoni bez przerwy. I nagle to wszystko się zmienia. Telefon milczy, krąg przyjaciół gwałtownie maleje. No i są ludzie, którzy się tą zmianą frustrują.

Jak było z panem?

Byłem już do tego przyzwyczajony. Jestem jednym z nielicznych polityków w Polsce, który zajmował ważne stanowiska zarówno w poprzednim ustroju, jak i już po 1989 roku. Wznoszenie się i upadanie było czymś naturalnym. Poza tym nigdy nie miałem wielkich oczekiwań w stosunku do ludzi. Moi koledzy – prezydenci, premierzy – opowiadali mi, jakie zawody przeżywali. "Ten to udawał mojego przyjaciela. A potem nie chciał nawet ze mną rozmawiać! Jak mógł!" – rozpamiętywali. A ja im odpowiadałem: "Bo wy macie za duże oczekiwania wobec ludzi". Oczekiwania trzeba mieć skromne. Nie można wymagać od ludzi poświęcenia polegającego na tym, że przy zmianie władzy będą chcieli żyć dobrze nie tylko z tymi nowymi, ale także z tymi starymi, zwłaszcza jeśli miałoby to ich narazić na represje.

Nie miał pan nigdy ochoty rzucić tego w cholerę?

Byli ludzie, którzy tylko na to czekali. Wyglądali mojej kapitulacji. I bywały okresy, że miałem tego serdecznie dość. Ale byli też tacy, którzy podtrzymywali mnie na duchu i mówili: nie poddawaj się. I wtedy zawsze mówiłem sobie, że jeśli ktoś pokłada we mnie nadzieje, to ja nie mogę tego lekceważyć.
Moja wytrzymałość na takie sytuacje kształtowała się przez wiele lat. Jestem chłopakiem urodzonym w biednej rodzinie. Żyłem najpierw na wsi, później w przemysłowym Żyrardowie. Wychowałem się na proletariackim podwórku. Bez przerwy trzeba było walczyć o pozycję. Żyło się bardzo sportowo. W tamtym czasie młody chłopak przychodził do domu po szkole, rzucał teczkę z książkami i gnał na podwórko.

Uprawiał pan sport?

Oczywiście. Głównie grałem w piłkę, biegałem, pływałem, ścigałem się na rowerze. Zdarzały się uliczne bijatyki. Sport lubię do dzisiaj. Z synem często wybieraliśmy się na kilkudziesięciokilometrowe wyprawy rowerowe. Uwielbialiśmy je. A biernie – bardzo lubię oglądać mecze piłkarskie. Kiedyś moją ulubioną drużyną był WidzewŁódź. Jeszcze za czasów występów w europejskich pucharach, zdobywanych mistrzostw, bywałem na trybunach, kibicowałem. Poznałem wtedy na przykład Franciszka Smudę [trener Widzewa z czasów jego największej świetności po 1989 r. – przyp. red.]. A dziś moją ulubioną drużyną jest FC Barcelona.

To ciekawe, bo w przeciwieństwie do Aleksandra Kwaśniewskiego, który latał na Małysza czy na mundial do Korei, pan się raczej przed kamery razem ze sportowcami nie pchał.

Ale Adamowi Małyszowi Kryształową Kulę za zwycięstwo w Pucharze Świata w 2002 roku wręczyłem. Byłem w Słowenii na spotkaniu z tamtejszym premierem i tak się dobrze złożyło, że mogłem pojechać na zawody i udekorować pana Adama upragnionym trofeum. Zrobiłem to oczywiście z wielką przyjemnością. Ale prawda jest taka, że jako premier nie miałem na takie wydarzenia czasu. Zbyt dużo się dzieje, żeby szef rządu mógł sobie pozwolić na jeżdżenie na mecze. Nawet mimo faktu, że pokazanie się wśród sportowców dobrze politykowi robi.

Mówił pan o tym, co pana hartowało w przeszłości. Mało kto zdaje sobie sprawę, że służył pan kiedyś na okrętach podwodnych.

W moich czasach załogi okrętów podwodnych to była elita nie tylko marynarki wojennej, ale całych sił zbrojnych. Mieliśmy kilka porządnych okrętów, w dobrym stanie. Skierowano mnie na podwodne, bo miałem dyplom technika elektroenergetyka, a na takich jednostkach potrzeba specjalistów wysokiej klasy. Byłem elektrykiem pokładowym. Obsługiwałem wszystkie mechanizmy: od baterii, przez elementy sterowania, na silnikach elektrycznych skończywszy.

Nie bał się pan schodzić pod wodę?

O tym się nie myśli. To nie jest wojna.

Wojna – nie wojna. Ale środowisko nienaturalne!

Przeczytałem mnóstwo książek, wspomnień z II wojny światowej. Relacji zarówno dowódców niemieckich U-Bootów jak i okrętów alianckich. Obejrzałem wiele filmów, na czele z kultowym "Das Boot". Potrafię sobie wyobrazić, co czuli marynarze, gdy wiedzieli, że śmierć się zbliża. Na szczęście nas takie sytuacje nie dotyczyły. Choć na pewno pierwsze zanurzenie to były emocje. Raz w zespole kilku okrętów poszliśmy na zaproszenie królewskiej holenderskiej marynarki wojennej do Rotterdamu. Jeden niszczyciel, dwa okręty podwodne i dwa trałowce. Wtedy byłem pierwszy raz na Zachodzie.

Szok?

Czy ja wiem? Wiadomo, zaopatrzenie w sklepach inne. Pamiętam nawet swój pierwszy zakup – to była biała koszula non-iron. Pan pewnie tego nie pamięta, ale to były takie koszule, które bardzo łatwo się prały i nie trzeba ich było prasować. Wystarczyło strząchnąć i już można było zakładać.

O załogach okrętów podwodnych mówi pan, że to wojskowa elita. Zawsze mówiło się tak również o pilotach myśliwców. Pan jako premier miał okazję przelecieć się F-16. Krąży plotka, że pilot tak pana "przewiózł", że po wyjściu z kokpitu miał pan paraliż mięśni twarzy.

Nieprawda. Przeleciałem się F-16, gdy decydowały się losy zakupu samolotu wielozadaniowego. Mieliśmy trzy propozycje: szwedzki Gripen, francuski Mirage i właśnie F-16. Gdy komisja przetargowa opowiedziała się za "efem", postanowiłem się tym przelecieć. Z amerykańskiej bazy we Włoszech przyleciały dwa myśliwce. Leciałem z pilotem majorem pochodzącym z Bronksu. Oczywiście, nie ukrywam, było to mocne przeżycie. Wystartowaliśmy prawie pionowo, więc emocje były już od samego początku. W powietrzu byliśmy może pół godziny. Wylądowaliśmy na Okęciu, udzieliłem w dobrej formie kilku wywiadów. Nawiasem mówiąc rozśmieszyła mnie zdrowotna procedura. Przed wejściem do samolotu podano mi słuchawkę telefonu. Dzwonił lekarz z bazy we Włoszech:

- Proszę pana, czy pan jest zdrowy?
- Tak.
- Ok, to dziękuję.

ALKOPOLITYKA

Politycy są próżni? Kochają siebie z wzajemnością?

U polityków można znaleźć różne odcienie i poziomy natężenia miłości własnej. Tak samo zresztą jak w każdej innej profesji.

Przecież pana darcie kotów z prezydentem Kwaśniewskim na tym polegało. Na zaznaczaniu terenu.

To bardziej skomplikowane. Prezydent w Polsce ma silną legitymację z bezpośrednich wyborów, ale ma ograniczone kompetencje. I tacy ambitni ludzie jak Kwaśniewski duszą się w tych ramach. Zresztą, gdyby Bronisław Komorowski pozostał na urzędzie jeszcze jedną kadencję, na pewno starałby się poszerzać swoje wpływy. Jedynym prezydentem, który tego nie robił i nie robi, jest Andrzej Duda. Ale on nie jest samodzielnym prezydentem.

Nasze konflikty z Kwaśniewskim brały się z tego, że prezydent nie tylko próbował wkraczać w kompetencje premiera, ale także usiłował budować swoje zaplecze polityczne w oparciu o SLD, obok mnie albo za moimi plecami. Nie mogłem rzecz jasna jako szef tej formacji tego tolerować.

Leszek Miller i Aleksander Kwaśniewski

Leszek Miller i Aleksander Kwaśniewski

Autor: Adam Chełstowski

ŹRÓDŁO: FORUM

"Szorstka przyjaźń" to pana określenie użyte po jednej z Rad Gabinetowych. Ale mimo tej szorstkości parę razy ratował pan prezydentowi tyłek – np. po aferze wokół jego wykształcenia czy po alkoholowym występie w Charkowie.

Takie ratowanie nie ma żadnego znaczenia. Słowo wdzięczność jest w polityce nieobecne. Jeśli polityk liczy, że jego dobry czyn zostanie zapamiętany i w przyszłości przypomniany, to będzie czekał, czekał i się nie doczeka. Polityka to gra interesów. Natomiast bardzo się baliśmy konsekwencji sytuacji z Charkowa, którą pan przypomniał. Ja i Marek Siwiec podjęliśmy próbę, jak się zresztą później okazało nieudaną, nie tyle zablokowania relacji w stacjach telewizyjnych, bo nie mieliśmy takich możliwości, co mediowania na rzecz Kwaśniewskiego. Prosiliśmy, aby ujęcia nie były emitowane w głównym czasie antenowym albo żeby zostały wybrane tylko te mniej drastyczne. Udało się je wstrzymać tylko dwa dni, później i tak w eter poszło wszystko.

Rozmawiał pan w ogóle z prezydentem o jego wpadkach? Nie mówię o piciu samym w sobie, tylko o tym, że takie wpadki szkodzą całemu waszemu środowisku.

Wielokrotnie.

I co pan wtedy słyszał?

W tamtej sytuacji – że po prostu za dużo wypił w samolocie. Tyle.

Jak to w ogóle było? Kto prezydenta tak spił? Ponoć jeden z wysokich przedstawiciel Kościoła katolickiego?

To prawda. Z tym zastrzeżeniem, że nie tylko on. W samolocie był cały salonik zarezerwowany dla wysokich rangą duchownych. Byli przedstawiciele Kościoła katolickiego i prawosławnego. Także innych religii. Trochę wypili. Z tym, że po duchownych nie było widać, a po prezydencie i owszem.

Kto miał w tamtych czasach najmocniejszą głowę? Bo rozumiem, że nie prezydent Kwaśniewski.

Najmocniejszą głowę miał Józef Oleksy. On mógł wypić każdą ilość, po czym wyjść na mównicę sejmową i przemawiać, jak gdyby nigdy nic.

W latach 90. politykę robiło się chyba inaczej. Alkohol był bardziej obecny niż dziś.

W latach 90. na pewno piło się więcej niż teraz. Choćby dlatego, że nawet mimo ostrości debaty, w kuluarach, w restauracjach sejmowych można było spotkać ludzi z różnych stron sceny politycznej, którzy nie bali się - podkreślam to określenie - nie bali się siedzieć przy jednym stole, rozmawiać i pić wódkę.

Z tamtych czasów pamiętam na przykład, że jako poseł z Łodzi miałem wielkiego oponenta w osobie Stefana Niesiołowskiego. Niesiołowski był wówczas niezwykle radykalny w krytyce tzw. komunistów. Nasze batalie w radiu czy telewizji, ale również spotkania w Łodzi wywoływały gigantyczne zainteresowanie. Kiedyś zaprosili nas na debatę studenci z łódzkiego miasteczka akademickiego. Było tyle ludzi, że nie mogliśmy wejść na salę. I choć nasze starcia bywały radykalne, to widok mnie i Niesiołowskiego siedzących przy jednym stole, jedzących tatara i pijących wódkę, był całkowicie normalny. Nikt się nie oburzał. Dziś to nie do pomyślenia. I nie mówię już o piciu wódki, tylko zwykłej rozmowie. Nikt z nikim nie rozmawia. Politycy boją się gadać z drugą stroną barykady. Pytam czasem:

- A z kim wy rozmawiacie z tamtej strony?
- Z nikim - pada odpowiedź.
- A dlaczego?
- Bo oni się boją, bo my się boimy, bo ukaże się zdjęcie w Fakcie czy Super Expressie i będzie po karierze.

To bardzo złe zjawisko, bo ludzie zamykają się w swoich kręgach. Nie ma naturalnej wymiany poglądów, opinii. To jest fatalne.

Rzeczywiście było tak, że wódką można było wówczas sporo ugrać? Mieliście kogoś takiego, kogo w trudnych momentach wysyłaliście do wrogów jako posłańca wyposażonego w zmrożoną butelkę?

Owszem, mieliśmy. I owszem, wódka pomagała. Zresztą, w polskiej kulturze, tradycji alkohol bardzo pomaga w kontaktach, szczególnie w początkowej fazie. Nieprzypadkowo przecież wymyślono coś takiego, jak bruderszaft. Wódkę w restauracji poselskiej można było normalnie kupić. Jedną z osób idealnych do takiego rozwiązywania problemów, był właśnie wspomniany już Oleksy.

Józef był postacią szczególną. Miał opinię "brata łaty" i charakter, którym nie stwarzał żadnych barier. Skracał dystans, z wielką łatwością przełamywał lody. Gdy więc trzeba było dotrzeć do nowego środowiska, Oleksy ze swoimi talentami był najlepszy.

Leszek Miller i Józef Oleksy

Leszek Miller i Józef Oleksy

Autor: Adam Chełstowski

ŹRÓDŁO: FORUM

Jak jest po latach: rozmawiacie ze sobą z Aleksandrem Kwaśniewskim? Zdarza się, że Leszek zadzwoni do Olka i pyta o zdrowie?

Bardzo rzadko. Praktycznie nie mamy kontaktu. Nie spotykamy się. Czasem tylko na imprezach politycznych. "Cześć, cześć, co słychać?". I tyle.

To jakaś zadra?

Po prostu nie mamy takiej potrzeby. Ale nie udajemy, że się nie znamy. Zawsze wymienimy kilka zdań, podamy sobie ręce. Przyjaciół mam głównie spoza polityki. Na przykład jednego jeszcze z czasów żyrardowskiego technikum. Niezależnie od tego, jaką pozycję zajmowałem w polityce, jak wiodło się mnie albo jemu, trzymaliśmy się razem. I takie kontakty cenię sobie najbardziej. Jeśli pielęgnuje się przyjaźń, która pojawiła się lata temu i trwa niezależnie od osobistych losów do dziś, jest to dowód na prawdziwość tego uczucia. Tym bardziej, że politycznych przyjaźni nie ma.

Z czasów, gdy działał pan jeszcze jako aktywny polityk zostały jakieś osoby, którym ręki pan na pewno nie poda?

Znalazłoby się, ale nie chcę wymieniać ich nazwisk, bo ci ludzie jeszcze żyją.

Wiele ich?

Może jedna, może dwie.

Zbigniewa Ziobrę nazwał pan na oczach milionów Polaków zerem. Podaje mu pan rękę?

Przecież ja od tamtego wydarzenia miałem mnóstwo spotkań z obecnym ministrem sprawiedliwości. W telewizji, radiu, sejmie czy w innych miejscach. Nigdy nie robiłem żadnych demonstracji. On zresztą też. "Co słychać? Dobrze, u pana też? Też". Tak to wygląda.

Myślałem, że krzywdy popełnione wobec pana w tamtych czasach nie uległy przedawnieniu.

Nie chcę się wypowiadać za ministra, ale myślę, że on też dziś nie traktuje tamtych wspomnień jakoś przesadnie. Owszem, gdy po raz pierwszy był ministrem sprawiedliwości, odbyłem tournee po wielu prokuraturach w całym kraju. Pan Ziobro nie dał mi o sobie zapomnieć. Ale to przeszłość. Poza tym jestem sprawdzony przez aparat ścigania, jak mało kto.

Ponoć nie traktuje pan afery Rywina, komisji sejmowej i utraty władzy jako najcięższy moment w pana karierze politycznej.

Nie mam takiego jednego, najcięższego momentu, który od razu nasuwa się na myśl. Sama utrata władzy jeszcze przez PZPR była bolesna. Mnie osobiście dotknęły później jeszcze dwie sytuacje. Po pierwsze pożyczka od KPZR zaciągnięta przez Mieczysława Rakowskiego [sprawa przekazania PZPR ponad miliona dolarów przez KPZR w styczniu 1990 roku, przyp.red.]. A po drugie afera Olina. Nie dotyczyła mnie bezpośrednio, ale uderzyła w mojego kolegę i całe nasze środowisko.

Nigdy nie pomyślał pan, że zarzuty wobec Oleksego mogły być prawdziwe?

Już na samym starcie byłem przekonany, że są wymyślone od początku do końca. Wie pan, Józefowi mylił się świat rzeczywisty ze światem wymyślonym. Lubił, jak wokół niego zasiadał wianek dziennikarzy albo młodych polityków, a on mógł wtedy ze szklaneczką czegoś mocniejszego wymyślać barwne opowieści. O wszystkim i wszystkich. Wymyślał historie o kolegach z naszej partii i z opozycji. Mówiłem mu wielokrotnie: "Józek, ty to wszystko traktujesz jako sympatyczną baśń. Tylko kiedyś znajdzie się osoba, która to wszystko potraktuje poważnie. I wtedy źle się to dla ciebie skończy". No i to był dokładnie taki przypadek. Wymyśliłem zresztą taki sympatyczny zwrot: "Józiolenie".

Zresztą, na taśmach z rozmową Oleksego z Gudzowatym Józek wszystkich nas opisuje, charakteryzuje - i wymyśla. Przecież Kwaśniewski do dzisiaj ma problemy przez opowieść Oleksego o jego majątku i domu w Kazimierzu.

No przecież musiał to wziąć z jakiegoś źródła. Nie zmyślił tego sam z siebie, z głowy.

Oleksy miał ucho na ploteczki, pogłoski, jednoźródłowe informacje. Nigdy ich nie weryfikował. A że lubił gawędzić, biesiadować przy wódeczce, to sprzedawał te ploteczki tu i tam. Zresztą, jak usłyszałem, że Józef jest niby szpiegiem, to pierwsze co powiedziałem, brzmiało tak: Co? Szpiegiem? Józek? Człowiek, który ma język do kolan?!

Szpieg czy nie szpieg, afera Olina uderzyła w obóz lewicy.

Oczywiście, że to nas uderzyło bardzo mocno. Oskarżenie urzędującego premiera o współpracę z KGB to przecież była bardzo poważna sprawa. Wszystko działo się tuż po wyborach w 1995 roku, ale jeszcze przed zaprzysiężeniem Aleksandra Kwaśniewskiego. Mieliśmy wtedy wrażenie totalnego przetrącenia. Wiedzieliśmy, że to nieprawda, tylko co z tego? Byłem pełen podziwu, że Oleksy to wytrzymał. Że jego rodzina to uniosła. Niejeden by się załamał. W tamtych czasach, gdy spotykaliśmy się w domach – niezaprzysiężony, ale już prezydent, do tego szef klubu parlamentarnego i na dokładkę ważny minister – wchodziliśmy do łazienki, odkręcaliśmy wodę w kranach i szeptaliśmy do siebie w obawie przed podsłuchami.

Taka starodawna wersja dzisiejszego szumidła.

I jaka skuteczna! Nic nie przeciekło! W późniejszych latach starałem się rozgryźć tę aferę korzystając z różnych możliwości, także podczas wizyty w centrali CIA. Sądzę, że ustaliłem spójną i prawdziwą interpretację, ale to długa historia.

Wspomniał pan pożyczkę, Olina, ale to przecież afera Rywina was zatopiła.

Bo od samego początku nam się wydawało, że to błahostka. I jak błahostkę ją traktowaliśmy. Tylko że właśnie przez speców od destrukcyjnej propagandy, jak Ziobro czy Rokita, urosła ona do granic niesłychanych. Dzisiaj oczywiście, z takimi doświadczeniami i wiedzą, rozegralibyśmy to zupełnie inaczej. Ale wtedy z naszej strony było totalne lekceważenie. Bo jakie to ma dla nas znaczenie, że jeden facet przyszedł do drugiego i coś tam sobie bajdurzyli? Co nas to obchodzi? To nas nie dotyczy. Zapłaciliśmy za to najwyższą cenę. Można to było później usłyszeć od głównych macherów. Rokita, Ziobro, w jakimś sensie Nałęcz wyczuli, że mają w rękach wielką okazję, by przerwać dominację SLD. Uczepili się tego. Niestety – skutecznie. Może także dlatego, że była to pierwsza komisja śledcza. Wydarzenie medialne. Bo kto dziś ogląda komisje? No, chyba że występuje Tusk. Wtedy natomiast oglądalność była gigantyczna. I co ważne, my jako władza nie mieliśmy żadnych możliwości wpływania na medialny przekaz. TVP nie była na naszych usługach. Uważam, że i tak byśmy to wytrzymali, gdyby nie Marek Borowski, który rozbił SLD od środka. Wtedy trwanie mojego rządu nie miało już sensu.

Leszek Miller na ostatnim zjeździe PZPR

Leszek Miller na ostatnim zjeździe PZPR

Autor: Grzegorz Rogiński

ŹRÓDŁO: PAP

PRZYSZŁOŚĆ

Co będzie dalej? 2019 to rok wyborczy. Ruszyła machina, z jednej i drugiej strony. W kampanii nie będzie jeńców.

Po śmierci Pawła Adamowicza często pytano mnie, czy teraz nastąpi jakiś przełom. Zmieni się język debaty, sposób walki politycznej. Byłem bardzo sceptyczny. Już tyle miało być przełomów... Śmierć papieża, Smoleńsk... Zawsze mijało kilka dni, góra parę tygodni i wszystko wracało do smutnej normy. W przypadku śmieci Adamowicza jest dokładnie tak samo. Minęło kilka tygodni i jasne jest, że język debaty nie złagodnieje. Tak, to będzie bardzo trudny rok, bo druga kampania wyborcza – do Sejmu i Senatu – będzie walką PiSu o wszystko. I wszystko, co będzie mogło zostać użyte, zostanie użyte.

Jak pan sobie wyobraża polską scenę polityczną za rok?

Zbyt dużo może się jeszcze wydarzyć. Dziś polityka jest tak gorąca, że jeden tydzień w Polsce to w innym miejscu na świecie cały rok. Kto by jeszcze niedawno pomyślał, że będziemy wsłuchiwać się w taśmy z Kaczyńskim w roli głównej? Platformę nagrano. OK, winka, ośmiorniczki. Ale Kaczyński? Przecież Kaczyński nie chodzi po żadnych restauracjach! A tu się okazuje, że ktoś wchodzi mu do domu, czyli do biura na Nowogrodzkiej i nagrywa.

Jako światowy lider w dziedzinie afer taśmowych poprzeczkę zawiesiliśmy bardzo wysoko.

Pionierem był Adam Michnik, a później to już poszło. Dziś nagrywają już wszyscy wszystkich.

Co z pana przyszłością? Wystartuje pan w wyborach do Parlamentu Europejskiego? Super kasa, kontroli praktycznie żadnej. To dopiero emerytura by była.

Razem z innymi byłymi premierami i ministrami spraw zagranicznych na zaproszenia Grzegorza Schetynywystosowaliśmy apel o utworzenie Koalicji Europejskiej, złożonej z proeuropejskich partii i organizacji. Cieszę się, że ta idea znajduje akceptację. Z pierwszych sondaży wynika, że KE może pokonać PiS.

Nawiasem mówiąc, mnożą się pytania polityków i dziennikarzy o to, czy Belka, Cimoszewicz, Miller, Liberadzki mogą się zmieścić na wspólnych listach z działaczami PO i innych partii. To zdumiewające, jak niektórych ciągnie do roku 1990. Od tego czasu ludzie SLD z demokratycznego wyboru rządzili w Polsce osiem lat, wpisali się we wszystkie ważne reformy, w tym tak fundamentalne jak Konstytucja, wejście do NATO i Unii Europejskiej. Z woli wyborców zdobywali i oddawali władzę stawiając często interes kraju nad interesem partyjnym. W wyborach do PE inne podziały polityczne są ważne. Trafnie ujął to Radosław Sikorski. „Leszek Miller wprowadził Polskę do Unii Europejskiej, a Jarosław Kaczyński ją wyprowadza, dlatego dzisiaj w sprawach europejskich jest mi bardziej po drodze z Millerem niż z Kaczyńskim".

Jeśli otrzymam poważną propozycję, rozważę ją. Ostateczną decyzję uzależniam od żony, która pozostaje w bardzo trudnej sytuacji. Nie mogę jej tak po prostu zostawić i pojechać sobie do Brukseli. Żona musiałaby się zgodzić pojechać ze mną. Jeszcze niedawno – konsekwentnie odmawiała. Ostatnio przyznała, że może rozważyć wyjazd. Tu nie chodzi tylko o to, czego chcę, ale także o to, co mogę.

Czas nie goi ran?

Czas oswaja, przyzwyczaja do ran, ale na pewno ich nie goi. Słyszę to również od ludzi, którzy udzielali mi wsparcia, a w przeszłości także musieli się zmierzyć z podobną tragedią. Ich córka, ich syn popełnili samobójstwo i oni przez lata się z tym borykają. Przesyłali mi życzliwe wyrazy solidarności, ale pisali także, czego mogę się spodziewać w przyszłości.

Czego?

Że ból nigdy nie mija. I mieli rację.

Często pan myśli o synu?

Codziennie, wiele razy. Zwłaszcza gdy jestem sam, nie mogę sobie z tym dać rady.

Leszek Miller: już nie boję się śmierci. Ale nigdy nie pogodzę się ze śmiercią syna

Leszek Miller: już nie boję się śmierci. Ale nigdy nie pogodzę się ze śmiercią syna

Autor: Krystian Maj

ŹRÓDŁO: FORUM

Jest pan zły na siebie, że temu nie zapobiegł? A może na syna, że się na to zdecydował?

Zasadnicze pytanie, jakie zadaje sobie rodzic w takiej sytuacji, to czy zrobił wszystko, by do tego nie dopuścić. Czy można było w ogóle do tego nie dopuścić. Czy w porę nie dało się zauważyć, że może do tego dojść.

Nic nie widzieliście?

Nic. Gdy syn wychodził z naszego domu zanim polecieliśmy na urlop, żegnaliśmy się z pogodnym mężczyzną. Umawialiśmy się na to, co będziemy robić po naszym powrocie. Dlatego było to dla nas potworne, przeraźliwe zaskoczenie.

Jak wnuczka się trzyma?

Monika jest całkowicie skoncentrowana na przyszłości. Ma dużo zajęć, gra w filmach, maluje, rzeźbi, nagrywa piosenki. Jest bardzo zajęta. O ile ja z żoną często patrzymy wstecz, ona stara się tego nie robić. Patrzy przed siebie. Dzielnie się trzyma, choć gdy czasem zaczynamy rozmawiać o jej ojcu, widzę, że zastyga. Że siedzi to w niej głęboko. Dziś mogę powiedzieć, że to co się stało, dodatkowo nas jeszcze do siebie zbliżyło.

Jeśli tak wiele osób się do pana odezwało po śmierci syna, to może z ludźmi nie jest jeszcze tak źle?

To było poruszające, ale kiedy dochodzi do tego typu zachowań, wyrazów wsparcia? Głównie w momentach tragicznych, ostatecznych. Z żoną czasem mówimy do siebie: co nas może jeszcze gorszego spotkać? Nic. I w takich momentach ludzie okazują najlepsze cechy charakteru. Ale to są sytuacje ekstremalne, a życie nie składa się przecież z sytuacji skrajnych, tylko z szarej codzienności. A w niej wiele życzliwości nie doświadczysz.

Za panem i pana rodziną pierwsze święta bez syna.

Moja żona zachowała się bardzo odważnie. Wielu ludzi radziło nam, byśmy wyjechali jak najdalej. Byśmy zapomnieli choć na moment. Żona powiedziała: w żadnym wypadku. Zarządziła, że zorganizuje w domu naszego syna dużą, rodzinną wigilię. Zaprosiła 15 osób. Wszyscy przyjechali z duszą na ramieniu, z wielkimi obawami. Bo przy stole było jedno wolne miejsce dla syna. Był strach. Że ktoś nie wytrzyma, rozpłacze się, a reszta gości wpadnie w histerię. Na szczęście wszyscy się dzielnie trzymali. Najlepszą strategią jest więc ofensywne zmierzenie się z tym, co nas spotkało. Nie można uciekać, bo uciec się nie da.

Napisz do au

czwartek, 21 lutego 2019

Sekret Świętej Brygidy. Dlaczego Kościół przez lata pozwalał księdzu Jankowskiemu wykorzystywać dzieci?


Bożena Aksamit
3 grudnia 2018 | 05:59
Prałat Henryk Jankowski w swoim mieszkaniu na plebanii kościoła św. Brygidy, Gdańsk, 2010 rok






Biskup Gocłowski do księdza Jankowskiego: "Poważny problem, który od kilku lat budzi mój niepokój, to twój stosunek do młodych mężczyzn, do chłopców"
 Czytasz ten artykuł, bo masz prenumeratę Wyborczej. Dziękujemy

– To było ze dwa lata temu, prawda, Basieńko? – Marek Kuligowski mówi, a właściwie pokrzykuje z wyraźnym angielskim akcentem. – Oprowadzaliśmy znajomych z Australii po starówce. Mówię: „Chodźmy do Brygidy, obejrzymy kościół i pomnik księdza Jankowskiego".

– Dostrzegłam go i zbladłam – przytakuje Barbara Borowiecka. – Marek pyta: „Co ty się tak trzęsiesz?". Wykrztusiłam: „Nic, gorzej się poczułam". W domu wieczorem mu powiedziałam. Pierwszemu. Milczałam przez 50 lat.

01:12 / 02:58
70 nowych zgłoszeń po ujawnieniu mapy pedofilii w Kościele. Czy w Polsce czeka nas przełom?

Była jeszcze dzieckiem

Nie ma okna, nie ma domu z czerwonej cegły, został trawnik, na którym leżało ciało Ewy.

Kilkoro dzieci widziało, jak spadała, Basia zobaczyła ją nakrytą kocem w kwiaty. Potem przyjechało pogotowie, milicja, na koniec karawan.

– Ojciec pobił ją, gdy powiedziała, że jest w ciąży. Potem skoczyła – Basia miała wówczas 12 lat, Ewa prawie 16. Były koleżankami z podwórka. Basia mieszkała w XIX-wiecznej kamienicy przy Łąkowej 62, Ewa obok. Nieopodal zaczynało się Dolne Miasto – „zła dzielnica", tu mieszkali ci, którym się w PRL-u nie powiodło.

Ceglane domy wyburzono w latach 70., na ich miejsce postawiono dziesięciopiętrowe punktowce. Ostatnio deweloper zabudowuje pas zieleni. Z kamienicy Basi i trawnika za domem nie widać już drzwi do kościoła św. Barbary. Przed laty dzieciaki, które tam się bawiły, miały oko na to, kto wychodzi z kościoła. Od 1968 do 1970 roku wikarym był tam Henryk Jankowski.

– Była jeszcze dzieckiem – słyszę od Basi. – Jej matka powiedziała sąsiadce, że zostawiła list: „Nie będę miała dziecka Jankowskiego. Może teraz uwierzycie, że zostałam zgwałcona".

– Rozmawiałaś z Ewą o Jankowskim?

– Wszystkich paraliżował wstyd. Nikt nie powiedział: „Ksiądz mnie dotykał tu i tam". To były półsłówka typu: „A ty nie wiesz, co Jankowski robi?". Ewa, gdy zaszła w ciążę, powiedziała mi: „Przez Jankowskiego mam problem". Potem zaczęła popłakiwać, na koniec nie wychodziła z domu, tylko siedziała w oknie. Potem skoczyła.

– I co?

– Nic. Był pogrzeb. Po jakimś czasie Jankowski zniknął.

Żeby pedofil miał pomnik

Do Marka i Basi, którzy niedawno kupili w Gdańsku dom, wysłał mnie znajomy zmarłego trzy lata temu księdza Jana Kaczkowskiego, szefa puckiego hospicjum. – Porozmawiaj z nią, ma coś ważnego do powiedzenia.

Marek i Basia mieszkają w Perth. Obydwoje wyemigrowali z Gdańska w latach 70., od kilku lat są parą. Basia ma dwie dorosłe córki, w Perth prowadziła kawiarenkę. Marek miał firmę budowlaną, jeździł też taksówką. Ich marzeniem jest beatyfikacja księdza Kaczkowskiego. Poznali go w Australii, przyjechał na ich zaproszenie, by zbierać pieniądze na hospicjum.

Obchodzimy kamienicę, w której wychowała się Basia. Pokazuje mi gdzie było kiedyś drugie wejście do budynku.

– Pamięta pan dziewczynę, która wyskoczyła z okna? – Marek zagaduje starszego mężczyznę, który przechodzi obok o kulach.

– Coś takiego się tu zdarzyło, ale tego domu już nie ma – kiwa głową. – Kupę lat...

Dzwonimy do dawnych sąsiadów Basi, państwa Cichych. Ale domofon nie odpowiada. Siadamy więc w samochodzie, Basia mówi powoli: – Byłam molestowana przez Jankowskiego.

– Ile razy to się zdarzyło? – pytam.

Marek zachęca: „No, opowiedz Bożence". To on namówił Basię, by przestała milczeć. Bo „to skandal, żeby pedofil miał pomnik".

– Dopadł mnie z 10, może nawet 20 razy – zaczyna. – Ale nie jestem w stanie odtworzyć tego w porządku. Pamiętam strzępy zdarzeń, wyrwane z czasu, z chronologii. Był jak bestia.

Uwaga! Jankowski idzie!

– Dzieci z okolicznych domów bawiły się często na podwórku za kamienicą. Stał tam trzepak, robiliśmy na nim wygibasy i fikołki. Gdy ktoś zauważał, że on wychodzi z kościoła, podnosił alarm: „Uwaga! Jankowski idzie". Dzieciaki się rozpierzchały.

– Rozmawialiście o tym?

– Nie. Czuło się, że wszyscy wiedzą, ale nikt nie puszczał pary z ust. Kiedyś mój młodszy o cztery lata brat, Boguś – zmarł na zawał dwa lata temu – powiedział: „On próbował wsadzić Jankowi". „Co wsadzić?" – spytałam. „No wiesz". Tak wyglądała rozmowa 12-latki z 8-latkiem o seksie.

– A dorośli?

– Wiedziałam, że jak powiem mamie, to zleje mnie i tyle. Byłam bita i karana za byle co.

– A ojciec?

– Był alkoholikiem, pracował w stoczni i tygodniami nie pokazywał się w domu. Widywałam go najczęściej pierwszego, gdy matka wysyłała mnie po pieniądze. Szukałam go pod bramą stoczni, po kochankach, knajpach, spelunach.

– Jak wyglądał pierwszy raz?

– Chciałam uciec przez strych i wybiec drugim wejściem. Ale tym razem drzwi były zamknięte. Dopadł mnie, gdy szarpałam się z klamką. Dotykał piersi, powiedział, że pokaże mi, co to znaczy od tyłu. Wkładał ręce w majtki i próbował je zdjąć. Nie udało mu się. Pamiętam, że miałam spódniczkę na gumce, naciągnęłam majtki tak, że trzymałam je w zębach i odpychałam się rękoma. Byłam przerażona, nie rozumiałam, czego chce, co to znaczy „od tyłu". A on mówił: „Ja ci pokażę, jak się spuścić". Był obleśny.

– A kolejne razy?

– Pamiętam, jak złapał mnie za buzię i próbował otworzyć usta. Pomyślałam, że jak mi wsadzi, to go ugryzę. Wtedy sąsiadka krzyknęła: „Kto tutaj tak tarabani". Zakrył mi buzię i groził drugą ręką. Ta kobieta mieszkała na pierwszym piętrze. Często siedziała w oknie i krzyczała: „Co to za hałas, nie można odpocząć". Ratowała nas. On zwykle odpowiadał, że sprawdza, czemu dzieci nie przyszły na religię, i uspokajał się.

Innym razem, gdy zbliżał się do kamienicy, grupka młodszych dzieci schowała się w piwnicy. Był tam mój braciszek. Przeraziłam się, że zrobi mu krzywdę. Zeszłam za nim do piwnicy. Trzymaliśmy się za ręce, ale Jankowski szarpnął mnie i puściliśmy się. Boguś schował się za murek. Jankowski, który już się onanizował, pchnął mnie na ścianę i spuścił mi się na sukienkę. Pamiętam, że już w mieszkaniu chciałam ją wyprać, ale wymiotowałam. Boguś przynosił mi wodę i powiedział: „Jak dorosnę, to go zabiję".

– Co czułaś wtedy?

– Strach, obrzydzenie. Myślałam, że to dlatego, że jestem zła. Zresztą mama powtarzała mi to na okrągło. Myślałam też o samobójstwie, kombinując, jak się zabić. Najpierw chciałam się utopić. Potem rzucić pod samochód, odkręcić gaz. Ale pomyślałam, że Boguś wejdzie i też się zatruje. Dopóki mieszkałam przy Łąkowej, nigdy nie weszłam do kościoła św. Barbary. A mając 23 lata, wyjechałam, czy raczej uciekłam, od matki, Gdańska i wspomnień. Z Australijczykiem, który oświadczył mi się po kilku dniach znajomości.

– I milczałaś przez 50 lat?

– Ale nie zapomniałam o Jankowskim. Gdy przechodziłam obok kościoła albo widziałam księdza, to natychmiast wracało. Będąc już matką, bałam się, że przez to przestanę dostrzegać problemy moich córek. Trafiłam do psychiatry – dopadła mnie depresja – jemu także nie byłam w stanie powiedzieć o Jankowskim. Poprosił, żebym zaczęła pisać. Dla siebie. Więc mówiłam na kartkach papieru i chowałam je w szufladzie.

Po prostu zniknął

Cichych znajdujemy w parku za św. Barbarą. Opiekują się wnuczką.

– Pamięta pani tę dziewczynę, która skoczyła z okna? – Marek znów nie wytrzymuje. – A jakże – odpowiada ona. On jest milczący, przytakuje żonie.

– Pani wie, pani Cicha, że ksiądz Jankowski molestował mnie i inne dzieci? – pyta Basia.

– Mówiło się, że gania za dziećmi – kobieta kiwa głową. – Ale wtedy ksiądz to był ho, ho... O piciu, księżowskich dzieciach, o tym wszystkim w ogóle nie myślano, że to możliwe.

– Pani wie, dlaczego go przenieśli?

– Po prostu zniknął, a potem stał się sławny.

Sutanny ze spodni milicjantów

Gdy Basia, 12-letnia błękitnooka blondynka, ucieka przed Henrykiem Jankowskim, 33-letni wikary ma opinię świetnego organizatora. Jest 1969 rok, razem z proboszczem Edwardem Masewiczem odbudowuje odebraną ewangelikom św. Barbarę. Zaraz po seminarium nawiązuje kontakty z niemieckimi katolikami – trzy spiżowe dzwony ufundowane przez wiernych z diecezji magdeburskiej zamiast do bazyliki mariackiej trafiają do św. Barbary.

Henryk (rocznik 1936), jak cała jego rodzina (miał siedem sióstr), biegle mówił po niemiecku. Matka, Jadwiga, pochodziła z Gdańska, ojciec, Antoni, z Lubawy. Ojca prawie nie znał, zaraz po wybuchu wojny osadzono go w obozie Stutthof i tylko dzięki matce, która miała obywatelstwo Wolnego Miasta Gdańska i pochodziła z zamożnej kupieckiej rodziny, udało się go wyciągnąć.

Potem, gdy Henryk został księdzem, PRL-owska bezpieka miała na niego oko. W 1973 roku ppłk A. Świerczewski raportował zwierzchnikom: „Ojciec został powołany do Wehrmachtu i w 1943 r. zginął w walkach o Pierwomajsk. Matka, z domu Jeschwitz, otrzymuje z NRF miesięczną rentę wdowią w wysokości 75 marek zachodnioniemieckich".

Być może dlatego, że jego matka słabo mówiła po polsku i w domu rozmawiano po niemiecku, Henryk oblał maturę (zdał dopiero w liceum wieczorowym). Zanim przyjęto go do seminarium w Gdańsku (w Pelplinie odmówiono), pracował w urzędzie skarbowym, w dziale egzekucji.

Został alumnem jako 22-latek. – Bardzo go wszyscy lubili – usłyszałam od kolegi Jankowskiego z seminarium. – Był miły i zaradny. Został sekretarzem rektora seminarium.

– Nauczyciele z liceum wspominali, że miał problemy z nauką – wtrącam. – Nie był za bystry.

– Raczej tępy, chwalił się, że żadnej książki nie przeczytał, ale miał inny, może dla Kościoła ważniejszy talent. Wszystko potrafił załatwić. Gdy przed święceniami okazało się, że nie można nigdzie kupić materiału na sutanny, Henio załatwił kilka bel tkaniny z resortowych magazynów, miały pójść na spodnie dla milicjantów.

Kto wam płaci? Konserwator czy ja?

Początek 1970 roku. Biskup Edmund Nowicki przeniósł Jankowskiego w ruiny św. Brygidy. Ma odbudować świątynię po wojennych zniszczeniach. Kościół ma osmolone ściany, wewnątrz gruzowisko porastają młode drzewa, wszystko gnije. Nad głową gwiazdy, bo sklepienie przetrwało jedynie nad prezbiterium.

Jankowski miał plan: odbuduje Brygidę za pieniądze Niemców i dawnych gdańszczan. Pod koniec lat 50. w Niemczech zaczęła działać Akcja Znaku Pokuty, katolicy chcieli zadośćuczynić za wojenne zbrodnie. Jankowski to wykorzystał: niemiecka młodzież będzie pracować przy odbudowie św. Brygidy, a on ruszy na Zachód po pieniądze. Co dwa tygodnie kursował do Berlina lub Magdeburga, zbierał intencje od wiernych. Marki przemycał w zakamarkach mercedesa.

W Polsce strasznie go irytuje, że tak trudno uzyskać zgody w urzędach, zwłaszcza że ma gotówkę. Buduje więc bez potrzebnych dokumentów. Co jakiś czas wybuchały awantury – przychodził konserwator i kazał schodzić robotnikom z rusztowań. Chwilę później wpadał Jankowski i krzyczał: „Kto wam płaci? Konserwator czy ja?". Więc murarze wracali do roboty. 14 października 1973 roku odbudowany kościół odwiedził prymas Stefan Wyszyński, przyjechał uczcić 600. rocznicę śmierci św. Brygidy.

Biskupem był już wtedy Lech Kaczmarek, Jankowskiego traktował z mniejszą pobłażliwością niż poprzednik, zarzucał mu samowolę, słabe zainteresowanie parafianami, obnoszenie się z bogactwem. W dodatku wybucha afera w gdańskim seminarium. Studiował tam wychowanek Jankowskiego, były ministrant ze św. Brygidy, ulubieniec proboszcza, jako nastolatek zadomowiony na plebanii i obdarowywany prezentami. W lutym 1980 roku został wyrzucony z seminarium za „uleganie wpływowi księdza Jankowskiemu, który ma materialistyczne podejście do życia". Kuria postanawia odizolować od proboszcza św. Brygidy także resztę kleryków.

– Czy mogło chodzić o seksualne zaczepki ze strony Jankowskiego? – pytam księdza, który jest równolatkiem Jankowskiego. Dziś jest już emerytem.

– Wtedy nie było mody, żeby o tym mówić. Ale jak Paetz zaczął za bardzo brykać, też zabroniono mu kontaktu z klerykami.

Jankowski żąda od biskupa „naprawienia wyrządzonych mu szkód moralnych". Konflikt zaostrza się, ale szczęśliwie dla Jankowskiego w stoczni wybucha strajk. Lech Kaczmarek, znany z ostrożności wobec komunistycznych władz, spragnionych księdza stoczniowców wysłał do proboszcza św. Brygidy, która obejmowała opieką duszpasterską wszystkie stocznie. Nie wybrał rozpolitykowanych dominikanów ze św. Mikołaja ani księży z bazyliki mariackiej.

Święte obrazki z Jankowskim

Jankowski, gdy dowiedział się, że to on ma pójść do stoczni i odprawić mszę, podobno spisał testament. Ostatecznie miał go przekonać temperamentny konferansjer z Opery Bałtyckiej, który przyszedł na plebanię i wypalił: „Księże, kurwa, to przecież księdza parafia! To jak ksiądz ma nie pójść? Jak na wojnę, to na wojnę!".

Kierowca pożyczonym dużym fiatem (na co dzień proboszcz jeździł mercedesem) zawiózł Jankowskiego do stoczni. Do przedniej szyby przykleili napis „pomoc duszpasterska". Był 17 sierpnia 1980 roku.

– Jankowski krążył wśród stoczniowców i rozdawał święte obrazki, tyle że na odwrocie modlitwy było jego zdjęcie – wspominał Jerzy Borowczak, jeden z przywódców strajku.

Prymas Wyszyński zdecydował, że to proboszcz parafii św. Brygidy będzie kapelanem „Solidarności". Z czasem żadne ważne wydarzenie, posiedzenie Komisji Krajowej, spotkanie, rozmowa nie odbędzie się bez niego. W latach 80. ksiądz zostanie nieoficjalnym ministrem spraw zagranicznych „Solidarności", opiekunem rodziny Wałęsów i dystrybutorem zagranicznej pomocy. Tiry z lekami, jedzeniem, ubraniami zajeżdżały na parafię św. Brygidy co kilka dni. Z Zachodu płynęły też pieniądze, Jankowski nikomu nie odmawiał pomocy – wystarczyło poprosić. Tylko w listopadzie 1982 roku z pomocy ośrodka przy plebanii stale korzystało 500 rodzin.

Mimo istnienia wielu instytucji pomocowych dominowała jednak instytucja księdza Henryka – przyznawał w rozmowach z dziennikarzami biskup Gocłowski, który w 1984 roku zastąpił Lecha Kaczmarka. Nie był entuzjastą Jankowskiego, który miał gdzieś kościelne procedury i robił, co chciał. Ale Jankowski Kaczmarka się bał, a Gocłowskiego lekceważył i nazywał go biskupkiem.

Całował ich w usta

Dopóki trwał PRL, plebanię św. Barbary odwiedzały sławy z całego świata, gościli tu: premier Wielkiej Brytanii Margaret Thatcher, prezydent Niemiec Richard von Weizsäcker, sekretarz generalny NATO Manfred Wörner, Jane Fonda, Joan Baez, Edward Kennedy. Tutaj Wałęsa przyjmował zagranicznych dziennikarzy. Przyjeżdżali też Frasyniuk, Kuroń, Michnik, Mazowiecki.

W III RP Lech Wałęsa odsunął się od swojego brata bliźniaka, jak nazywał proboszcza św. Brygidy. Prałat Jankowski (honorowy tytuł otrzymał w 1990 roku) nie został jego spowiednikiem, nie został też biskupem polowym, o czym marzył (miał już uszyty odpowiedni mundur). Odesłano go z powrotem do kościoła.

Na plebanii nadal bywali biznesmeni, zaczęli pojawiać się przeciwnicy nowej władzy. Na wszystkich wnętrze robiło duże wrażenie. Salon i wielką klimatyzowaną jadalnię wypełniały gdańskie meble z ciemnego orzecha, szklane gabloty z zabytkowymi monstrancjami. Hol, nazywany przez pracowników zbrojownią, obwieszony był szablami, mieczykami, sztyletami, ryngrafami. – Inni mają żony, a ja mam meble – tłumaczył ksiądz, gdy zarzucano mu zbytnie bogactwo. – Zbierałem je sztuka po sztuce i odnawiałem. Mam też bibliotekę białych kruków, kolekcję obrazów i to wszystko po mnie zostanie.

Prywatne mieszkanie proboszcza też nie było banalne. Sypialnia z olbrzymim łożem, różowe zasłony, jasne tapety, telefony, puzderka, w olbrzymiej łazience dwumetrowa wanna, sztuczne kwiaty, specjalne łóżko do masażu. Ksiądz lubił złoto. Często zmieniał pierścienie, a te, które mu się znudziły, oddawał na Jasną Górę. I lubił luksusowe, niemieckie samochody.

Po plebanii kręciła się gromadka nastolatków. Nie krępowali się gości. Podczas wizyty dziennikarzy na początku lat 90. jeden, ubrany w szorty i białą podkoszulkę z napisem „Jestem dziewicą", wprowadzał rower. Dziesięć lat później kawę i biszkopty podał chłopiec w bawełnianych spodenkach i białym T-shircie. Jak nie było nic do zrobienia, chłopcy oglądali telewizję i wideo. Gdy prałat przyjmował gości, do obiadów i kolacji wkładali identyczne garnitury – księdzu zależało, by wyglądali schludnie.

W 2004 roku ksiądz Krzysztof Czaja (w latach 1994-2004 wikary u św. Brygidy) zezna w prokuraturze: „Dużo osób zwracało mu na to uwagę, duchownych i świeckich. Ja także delikatnie poruszałem ten temat podczas luźnych rozmów przy obiedzie. Sygnalizowałem negatywne zachowanie Sławka i innych chłopców. Prałat bardzo się obruszał na te uwagi. Wiem, że chłopcy nocowali u prałata, on tłumaczył to tym, że źle się czuje w nocy. Przed Sławkiem było jeszcze kilku chłopców pozyskanych przez prałata spośród ministrantów, którzy także przychodzili na plebanię. Z wielkim niesmakiem odbierałem to, jak prałat witał się z nimi. Całował ich w usta".

Ksiądz Józef Paner, obrońca węzła małżeńskiego z biskupiego sądu duchownego, rezydował w parafii od 1988 roku. „Chłopcy pojawili się na plebanii pięć, sześć lat temu – opowie śledczym w 2004 roku. – Nikomu z księży tam mieszkających nie podobało się, że chłopcy podają gościom alkohol. Nie reagowałem, bo to było niezależne ode mnie. Jednak kiedyś przy stole w jadalni specjalnie sprowadziłem rozmowę na temat całowania w usta między mężczyzną a chłopcem. W odpowiedzi ksiądz Jankowski zapytał mnie: »A co w tym złego czy dziwnego?«".

Ma słabość do blondynów

– Dlaczego nikt nie reagował? – pytam księdza, który pracował w kurii.

– Ludzie byli zniesmaczeni, ale traktowali to z uśmiechem: „Ma słabość do blondynów" albo „Prałat nie lubi być sam".

– Arcybiskup Gocłowski także uczestniczył w przyjęciach, podczas których polewali 14-latkowie. Nie wiedział, że bez skrępowania całuje chłopców w usta?

– Biskup powiedział mi kiedyś, że Jankowski jest homoseksualistą. Pedofilia była wtedy poza zasięgiem wzroku. A najważniejsze było „dobro Kościoła". Obowiązywała instrukcja „Crimen sollicitationis" z 1962 roku: „W sprawach dotyczących przestępstw seksualnych osób duchownych należy bardziej niż zazwyczaj dbać o to, by postępowano w nich z zachowaniem najściślejszej tajemnicy, kiedy zostaną już rozstrzygnięte, pozostaną pod zobowiązaniem wiecznego milczenia. Wszyscy, którzy uczestniczyli w jakikolwiek sposób w ich osądzaniu lub dowiedzieli się o tych sprawach z racji swojego urzędu, są zobowiązani do zachowania nienaruszalnego i najściślejszego sekretu, nazywanego sekretem Świętego Oficjum, pod karą automatycznej ekskomuniki".

– W latach 80. i na początku 90. Jankowski był za silny, by Gocłowski mógł mu coś zrobić – usłyszę od byłego księdza, który odszedł z Kościoła kilka lat po święceniach. – Jankowskiego uwielbiała przełożona brygidek matka Tekla Famiglietti, która miała bezpośredni dostęp do Jana Pawła II. Biskup liczył, że zostanie kardynałem, nie chciał ryzykować.

– Gocłowski wiedział o chłopcach na plebanii?

– O tym mówiło się nawet w seminarium, wszyscy wiedzieli, bo on się z tym nie krył. Gdy poszedłem wieczorem do mieszkania księdza – kazał mi przynieść jakąś przesyłkę – wyszedł do mnie w samych majtkach. Miałem 20 lat i byłem w św. Brygidzie na praktyce wakacyjnej. Osłupiałem i uciekłem. Opowiedziałem o tym wikaremu. Usłyszałem, żebym unikał sytuacji sam na sam z proboszczem. Dowiedziałem się też, że nie ma co robić szumu, bo i tak nic się nie wskóra. Chłopcy mieli klucz do plebanii, przez którą wchodziło się do prywatnych apartamentów proboszcza. Zwykle pochodzili z niezamożnych, często niepełnych rodzin. Mieli 13-17 lat.

Polski Kościół jak łachmyta

Odstawiony na boczny tor przez dawnych znajomych Henryk Jankowski wiąże się z Andrzejem Lepperem, Samoobronę nazywa nową „Solidarnością". Jerzy Borowczak wspomina, że rozżalony powtarzał: „Luje, tu żarły, tu zrobiły karierę i tak się odwdzięczają". W 1997 roku Jankowski mówi podczas mszy: „Nie można tolerować mniejszości żydowskiej w polskim rządzie, bo naród tego się boi" (za tę wypowiedź biskup Gocłowski na rok zabrania mu głoszenia kazań), co Wielkanoc gdańszczanie biegną do św. Brygidy oglądać dekorację grobu. W 1995 roku proboszcz umieścił obok siebie symbole Unii Wolności, PSL, SLD, SS, NKWD i KGB. „Gwiazdy Dawida nie włączyłem tylko dlatego, że jest ona wpisana w symbole swastyki oraz sierpa i młota" – zanotowali jego wypowiedź dziennikarze.

W 2001 roku Grób Pański przedstawiał nadpaloną stodołę, z której wystawał szkielet. Obok figura Chrystusa w otoczeniu czaszek i napis: „Żydzi zabili Pana Jezusa i proroków, i nas także prześladowali". Trzy lata później ksiądz ozdabia grób kościotrupem trzymającym flagę Unii i odbiera od Leppera nagrodę Człowiek Roku 2004.

Prałat poza prowokowaniem zajął się lobbingiem, pomocą charytatywną i przyjemnościami życia. Codziennie przychodził do niego fryzjer. „Polski Kościół wygląda jak łachmyta – odpowiadał, gdy zarzucano mu próżność. – Grzebienia nie ma czy co?".

W szafie wisiały sutanny szyte na miarę, wyszukane ornaty (w jeden wszyty był przedwojenny sztandar), garnitury, surdut, biały smoking, płaszcz Rycerstwa Czarnej Madonny z niebieskim krzyżem. Ksiądz nosił też mundur komandora marynarki wojennej, którym mianował go jeden z emigracyjnych rządów. Gdy obchodził 40-lecie święceń kapłańskich, Akademia Polonijna z Częstochowy uhonorowała go tytułem profesorskim – dzień później przechadzał się po kościele w profesorskiej todze.

W 2001 roku, na 65. urodziny, zaprosił ponad 500 gości do Opery Bałtyckiej, występował tam zespół Mazowsze, a „Happy birthday" zaśpiewała mu amerykańska pieśniarka Gail Gilmore.

70. urodziny. Prałat Jankowski ze swoimi młodymi przyjaciółmi, Gdańsk, klasztor Brygidek, 2006 rok70. urodziny. Prałat Jankowski ze swoimi młodymi przyjaciółmi, Gdańsk, klasztor Brygidek, 2006 rok Fot. Renata Dąbrowska / Agencja Gazeta

Wszystko przestało być ważne, gdy 28 lipca 2004 roku prokuratura rozpoczęła śledztwo w sprawie „doprowadzenia do obcowania płciowego i poddania innej czynności seksualnej wobec małoletniego". Henryk Jankowski miał 68 lat, coraz mniej pieniędzy i zamożnych przyjaciół, cukrzycę, kłopoty z prostatą i chore serce.

Wałęsa: Szatan różnych ludzi kusi

Już w niedzielę 1 sierpnia grzmiał z ambony: „Na własnej skórze człowiek doświadcza tego, co można nazwać totalną wojną z Kościołem i polskością, w której metody walki są nieograniczone żadnymi normami i są najbardziej plugawe, zakłamane, budzące obrzydzenie! Nie słuchajcie kłamców, nie czytajcie gazet wroga!". Kilkuset wiernych homilię nagrodziło owacją.

Od pierwszych dni sprawę relacjonowały wszystkie tytuły prasowe, stacje telewizyjne i radiowe. Ryszarda Socha, dziennikarka „Polityki", na gorąco odpytała przyjaciół prałata, co sądzą o zarzutach. Tekst ukazał się 9 sierpnia.

Lech Wałęsa: – Trochę mnie to zaskoczyło. Jestem człowiekiem starej daty, wychowanym w duchu, że ksiądz to sprawa święta. W mojej filozofii nie mieści się coś takiego. Ale szatan różnych ludzi kusi w różnym wieku. Ja, dzięki Bogu, z żoną mam aż ósemkę dzieci, więc nie jestem o nic podejrzany. Ale też nie wiadomo, co może mnie dopaść po wykonaniu tego obowiązku. Człowiek jest tak skomplikowany, że trudno cokolwiek przewidzieć. A więc nie sądźmy, żebyśmy nie byli sądzeni.

– Zbaraniałem – mówi Krzysztof Pusz, podsekretarz stanu w kancelarii Wałęsy, później wicewojewoda pomorski. – A potem rozdzwoniły się telefony od moich braci, od Ryszarda Kokoszki...

– Czuję dyskomfort, tyle ważnych rzeczy z naszej przeszłości związanych jest z parafią św. Brygidy – mówił Bogdan Lis. – Już samo podejrzenie jest uderzeniem obuchem w przeszłość. Ludzie zaczynają tracić wiarę, że to, co widzą, jest prawdą, a nie pozorem kryjącym diametralnie różny obraz. To sprawa z gatunku szokujących.

Matka mówi bzdury

Siedem miesięcy wcześniej, 15 grudnia 2003 roku, rodzice nastoletniego przyjaciela księdza Jankowskiego zgłosili się do Sądu Rejonowego w Gdańsku. Chcieli, by ich syna skierowano na przymusowe leczenie, podejrzewali, że Sławek jest uzależniony od narkotyków. Adwokatka, która z urzędu reprezentowała chłopca, uznała, że rodzina jest „wydolna", tyle że biedna. Ojciec był kolejarzem, matka zarabiała sprzątaniem. Gdy opowiedzieli jej o znajomości syna z księdzem Jankowskim (całowanie w usta, przytulanie, spanie w jednym łóżku, obdarowywanie prezentami i dużymi sumami pieniędzy), nakłoniła sędzię, by skierować sprawę do prokuratury. Za zaangażowanie nieznani sprawcy podpalili jej samochód i słali listy z groźbami. Nie dała się zastraszyć i w maju 2004 roku doprowadziła do spotkania rodziców z biskupem Gocłowskim.

Matka zeznała potem prokuratorowi, że po tym, gdy biskup wezwał prałata na „rozmowę dyscyplinującą", zaczepił ją dyrektor gimnazjum Sławka: „Jak pani mogła poskarżyć się na księdza do biskupa?". Ksiądz Jankowski namówił też Sławka, by napisał list do biskupa, w którym przepraszał za rodziców: „Matka mówi bzdury i kłamstwa", i bronił prałata: „Jest dla mnie autorytetem". Oszustwo się wydało, bo w śledztwie chłopiec przyznał się do wszystkiego. „Ksiądz dzwonił i mówił, że mam namówić mamę, aby odwołała wszystko u biskupa – zeznał. – Powiem prawdę, jak było z tym listem. Dostałem kartkę i przepisałem to, co ksiądz wcześniej napisał".

Do tyłka mu się nie dobierał

Matka Sławka zeznawała w prokuraturze 28 lipca o godzinie 9.30. – Zaczęło się w 2001 roku. Sławek chodził do pierwszej klasy gimnazjum. Zasłabł i ksiądz Jankowski zabrał go na plebanię. Służył tego dnia do mszy. Niepokoiliśmy się, ale ksiądz zadzwonił i powiedział mężowi, że pomoże Sławkowi. Syn po powrocie z plebanii był zauroczony prałatem. Opowiadał o wystroju, szablach i orderach. Zaprzyjaźnił się z księdzem i od razu po szkole szedł na plebanię, zostawał tam trzy, cztery godziny. Byłam dumna, że ktoś tak znany, ksiądz, zainteresował się moją rodziną. Z czasem syn zaczął zostawać u księdza na noc. W lutym proboszcz zabrał go do Rzymu na ferie, pojechali tylko we dwójkę. Byli 10 dni. Sławek powiedział mi, że spał z księdzem w jednym łóżku. Miał wtedy 13 lat. Jakiś czas później syn po powrocie do domu napisał na kartce: »Mamo, wróciłem tak późno, bo wolałem iść z chłopakami, niż pójść do księdza. Zaraz ci coś napiszę, tylko się nie przestrasz, ksiądz jest homoseksualistą – znalazłem kasetę«. Zauważyłam, że jak zabieram Sławka z plebanii do domu, ksiądz całuje go prosto w usta i głaszcze po twarzy. Kiedyś ksiądz powiedział mi, że Sławek w nocy kasłał i się pocił. Spytałam: »czy ksiądz śpi ze Sławkiem w jednym łóżku?«. Gdy potwierdził, zapytałam: »a czy ksiądz go nie skrzywdził?«. Usłyszałam, że »mogę być spokojna, do tyłka mu się nie dobierał i może mi spojrzeć prosto w oczy«. Po wyjeździe Sławka z Jankowskim do Hamburga, a jeździł z nim wielokrotnie, zadzwonił ksiądz i powiedział, że Sławek robił mu jakieś zdjęcia w łazience, i prosi, żebym zniszczyła kliszę. Wyrzuciliśmy z mężem ją do kosza".

Matka Sławka, która za 800 złotych miesięcznie zaczęła sprzątać na plebanii, widziała, że Jankowski całuje w usta innych chłopców, klepie ich po pośladkach, przytula. Sławek od początku dostawał od księdza markowe ubrania, telefony komórkowe i sporo gotówki. Jednorazowo prałat potrafił dać mu kilka tysięcy złotych. Wyróżniał go spośród innych chłopców.

„Zmieniła się osobowość mojego syna – zeznała matka. – Stał się agresywny, słuchał tylko księdza Jankowskiego. Palił papierosy, pił alkohol, brał narkotyki. 1 grudnia 2003 roku Sławek rzucił gimnazjum i uciekł z domu. Ksiądz Jankowski nadal się z nim kontaktował i dawał mu pieniądze". Po siedmiu godzinach przesłuchanie przerwano ze względu na zmęczenie świadka.

Ksiądz był zazdrosny

Siedmiu policjantów podjechało po godzinie 16 pod plebanię i osłupiałej sekretarce pokazało nakaz rewizji. Gdy proboszcz otworzył sejf, na wierzchu leżała kopia listu Sławka do biskupa Gocłowskiego. „Dostałem go od Sławka – tłumaczył się policjantkom. – Ta jego matka to złodziejka, jest chora psychicznie".

W mieszkaniu księdza znaleziono kilkanaście kaset wideo. Na jednej odkryto film pornograficzny. Podczas przeglądania zawartości twardych dysków na komputerach informatyk dotarł do śladów plików, które dzień przed rewizją skasowano. Wyczyszczono zdjęcia młodych mężczyzn i witryny o charakterze pornograficznym. Na płycie CD-R śledczy znaleźli zeskanowane podpisy konserwatora zabytków, biskupa Gocłowskiego i wielu innych osób. Z plebanii zabrano notesy prałata, pistolet gazowy, amunicję.

Wikarego Krzysztofa Czaję prokuratorzy wezwali na wieczór. Przesłuchanie zaczęto o godzinie 20.05. „Sławek, jak go poznałem, był bardzo dobrym i wrażliwym dzieckiem – zeznał ksiądz. – Jednocześnie przestał być akceptowany wśród swoich kolegów i koleżanek w szkole z uwagi na te bliskie, towarzyskie kontakty z prałatem".

Sławka wezwano trzy dni później. 16-letni, ładny blondyn był zdenerwowany. „Nie straszcie mnie – hardo odzywał się do śledczych. – Wiem, że jest jakaś sprawa o homoseksualistwo księdza Jankowskiego. Powiem krótko: nigdy nic takiego nie było. Pomagałem przy stole, nalewałem alkohol. Jak nocowaliśmy na plebanii, to słuchaliśmy radia i piliśmy piwo z innymi chłopakami".

Gdy prokurator spytał o całowanie w usta, Sławek odpowiedział: „Wiedziałem, że jak nie będę nic mówił, to coś dostanę. Zresztą innych też obejmował i całował. Gdybym nic nie dostawał od księdza, tobym nie pozwolił, aby mnie dotykał i całował. Mówił do mnie »Mycuś«. Kiedyś wkurzyłem się, bo ksiądz za bardzo mnie przytulał. Miałem wtedy 14 lat. Mnie to krępowało, ale nie rozmawiałem o tym z innymi chłopakami. Ksiądz mówił, że dziewczyny brzydko pachną, że śmierdzą. Sugerował, że mężczyźni są fajniejsi. Z początku było to dla mnie trudne, to przytulanie i całowanie, potem zobaczyłem, że mogę coś z tego mieć. Ksiądz był zazdrosny o mój czas, miałem swoje zainteresowania, piłka nożna, rower, ryby, a on ograniczał mnie czasowo. Jak byliśmy gdzieś na przyjęciu, to nie chciał, bym gdzieś szedł, miałem być tylko z nim".

Lew-Starowicz: forma okazywania bliskości

„Oczekuję od pana ministra opublikowania przeprosin za dopuszczenie do tego wszystkiego, co dzieje się w podległych panu placówkach i mediach. Dlaczego Kościół i mnie wszyscy mogą opluwać?" – napisał 10 sierpnia Henryk Jankowski do ministra sprawiedliwości Marka Sadowskiego. Tego samego dnia prałat składa w prokuraturze okręgowej zawiadomienie o pomówieniu go przez przedstawicieli środków masowego przekazu (odmówiono wszczęcia postępowania). Tydzień później pełnomocnik księdza prosi prokuratora apelacyjnego w Gdańsku, by śledztwo prowadziła prokuratura spoza Trójmiasta. Pisze: „Jest to typowe polowanie z nagonką, gdzie rola zwierzyny przypadła kapłanowi, dziennikarze spełniają rolę naganiaczy, a prokuratorzy starają się przejąć rolę myśliwego". Kilka dni później śledztwo przeniesiono do Elbląga.

Biskup Tadeusz Gocłowski zareagował dopiero 17 sierpnia. Dwa dni po tym, gdy podczas kazania prałat nazywał polityków „geszefciarzami", którzy przedstawiają Polaków jako pijaków, degeneratów, zboczeńców i oskarżają o różne „molestowania", biskup zajechał na plebanię i zażądał, aby Jankowski dobrowolnie zrezygnował z probostwa. Zarzucał mu nieobyczajne zachowania i uprawianie polityki.

20 sierpnia Tadeusz Gocłowski pisze do Jankowskiego: „Poważny problem, który od kilku lat budzi mój niepokój, to twój stosunek do młodych mężczyzn, do chłopców, którzy stale kręcą się po plebanii, chodzili po twoich pokojach, nalewali wino w czasie obiadu czy kolacji. Zwracałem ci na to uwagę. Kapłani i inni pracujący w św. Brygidzie sygnalizowali i tobie, i mnie niebezpieczeństwo złośliwych komentarzy. Twoje wyjazdy z chłopcami do Rzymu czy Niemiec ten niepokój pogłębiały". Biskup grozi, że jeśli prałat nie złoży rezygnacji dobrowolnie, dostanie dekret zwalniający go z funkcji, co pociągnie za sobą powiadomienie Watykanu.

Prałat i biskup wymieniają jeszcze kilka listów, Henryk Jankowski nie chce oddać probostwa dobrowolnie. Jedzie do Rzymu i tam szuka poparcia. Nie pomaga – 16 listopada Tadeusz Gocłowski mianuje administratorem parafii Krzysztofa Czaję. Jankowski może zostać na plebanii, ale ma się przeprowadzić – zostają mu salonik i sypialnia na piętrze z osobnym wejściem.

20 grudnia 2004 roku prokurator Barbara Kamińska z Prokuratury Okręgowej w Elblągu umarza śledztwo w sprawie „doprowadzenia małoletniego do obcowania płciowego i poddania innej czynności seksualnej". Mimo że biegła psycholog sugerowała, że Sławek zataił, co działo się między nim a prałatem, zwyciężyła opinia innego biegłego. Profesor Zbigniew Lew-Starowicz napisał: „Zachowanie polegające na całowaniu w usta, klepaniu po pośladkach, przyciąganiu mocno do siebie i jednocześnie przytulaniu do klatki piersiowej oraz głaskaniu po twarzy miały charakter publiczny. Wyżej wymienione zachowania księży wobec chłopców są dość często spotykane i w wielu przypadkach nie mają charakteru seksualnego, bywają formą okazywania bliskości".

30 grudnia Henryk Jankowski pisze do Kongregacji do spraw Duchowieństwa rekurs, chce, aby przywrócono go na stanowisko. Ale Watykan podtrzymuje decyzję biskupa Gocłowskiego.

Prokurator umarza oba śledztwa

Ta sama prokurator zamyka 20 grudnia jeszcze jedno śledztwo, o którym mało kto wie. Piotr, były ministrant z wioski w Borach Tucholskich, napisał do Prokuratury Rejonowej w Poznaniu, Prokuratury Okręgowej w Gdańsku i w Elblągu. Gdy nikt nie zareagował, wysłał list do Prokuratury Generalnej. Chciał, by przesłuchano go jako świadka w sprawie księdza Henryka Jankowskiego. Zeznania złożył 13 października 2004 roku w Warszawie. – 8 grudnia 1997 roku po raz pierwszy uciekłem z domu. Byłem uczniem siódmej klasy, bałem się, że będę miał jedynkę z fizyki. Pojechałem do Gdańska. Wieczorem głodny i zmęczony drzemałem na dworcu PKP. Ktoś mi powiedział, żebym poszedł do parku przy Żaku, który leży blisko dworca. Kręciło się tam sporo chłopców i mężczyzn. Starszy, elegancki pan w okularach zaoferował, że mi pomoże. Zgodziłem się, bo rozpoznałem w nim Henryka Jankowskiego. Pojechaliśmy zagranicznym samochodem na plebanię. Chciałem się wykąpać, ksiądz otworzył drzwi łazienki i przyglądał się, kazał mi odwrócić się przodem. Potem zrobił mi herbatę, podał kanapki, podczas kolacji opowiadałem księdzu, dlaczego uciekłem z domu. Po pół godzinie Jankowski powiedział, że mogę zostać na plebanii, jeśli będę z nim spał w jednym łóżku. Było mi wszystko jedno, ledwo stałem na nogach. Gdy oglądałem jeden z obrazów, ksiądz podszedł do mnie i zaczął głaskać po głowie, po chwili muskał ustami policzki. Kiedy pocałował mnie w usta, odruchowo odepchnąłem go. Jankowski skarcił mnie i kazał się rozebrać. Gdy stałem nagi, proboszcz spytał się, czy napiję się drinka. Szybko wychyliłem szklankę i zaszumiało mi w głowie. Ksiądz jedną ręką rozpiął rozporek, drugą trzymał mnie mocno za plecy. Klęknąłem, wtedy zbliżył się i włożył mi członka do ust. Powiedział, że nie będę tego żałował. Po wszystkim zrobiło mi się niedobrze i pobiegłem do toalety zwymiotować. Rano Jankowski dał mi 1000 złotych i wypchnął za drzwi. „Należy ci się, bo byłeś dobry" – usłyszałem na pożegnanie. To zdarzenie z grudnia 1997 roku wpłynęło na moje dalsze życie prywatne i seksualne, spowodowało, że zostałem homoseksualistą i utrzymywałem się z prostytucji – zakończył zeznanie.

W 2001 roku Piotr usiłował popełnić samobójstwo, skacząc z komina kotłowni. Z domu uciekał 50 razy, prostytuował się, kradł pieniądze z automatów, a gdy zamknięto go w poprawczaku, miał kolejną próbę samobójczą. Od 16. do 18. roku życia przebywał w Młodzieżowym Ośrodku Adopcji Społecznej w Studzieńcu. Biegły psycholog ocenił, że „relacja Piotra dotycząca jego kontaktów seksualnych z księdzem Jankowskim jest wiarygodna zarówno z punktu widzenia oceny psychologicznej, jak i seksuologicznej". Ale prokuratorzy przesłuchują babcię chłopca, nie wierzy, że jej wnuk jest homoseksualistą. Podobnie matka nigdy nie podejrzewała syna o skłonności homoseksualne. „Zawsze wolał się bawić z dziewczynkami niż z chłopcami" – zeznaje. Prokurator umarza śledztwo, w uzasadnieniu pisze, że „nie zebrano danych dostatecznie uzasadniających podejrzenie popełnienia przez Henryka Jankowskiego przestępstwa".

Kilka lat temu Piotr wystąpił ze swoim partnerem w programie Ewy Drzyzgi, w którym homoseksualne pary opowiadały o swych związkach. Próbowałam go odnaleźć, nie udało mi się. Jego kuzyn powiedział, że nie życzy sobie o nim rozmawiać. Rodzice: „Nie znamy takiego człowieka". Sąsiedzi: „Piotruś już tu nie mieszka".

Rzeczniczka Prokuratury Okręgowej w Elblągu Iwona Piotrowska informuje mnie, że prokurator Kamińska jest na zwolnieniu lekarskim, ale „nie ma co czekać, aż wróci do pracy, bo i tak nie będzie ze mną rozmawiać o tym śledztwie". Na koniec dodaje, że to była trudna sprawa.

Danuta Wałęsowa: „Byłam oburzona"

– Niczego takiego nie dostrzegłem – zapewnia Jerzy Borowczak, gdy pytam go o chłopców na plebanii. – Pomagali przy stole, ale żeby coś więcej – nie! A od sierpnia 1980 roku bywałem tam bardzo często. Przecież coś by mi wpadło w oko.

– Poznałem go w latach 80. – mówi adwokat Jacek Taylor, członek komisji charytatywnej, która działała na plebanii św. Brygidy. – Nic szczególnego nie zaobserwowałem, ale byłem tak zalatany, że wpadałem tam i wypadałem. Na pokojach prałata bywałem rzadko. Potem, w latach 90., grupowo obraziliśmy się na księdza Jankowskiego i mało kto tam przychodził.

Danuta Wałęsowa w swojej biografii „Marzenia i tajemnice" napisała: „W obecności kobiet i dorastających dzieci potrafił wypowiadać obleśne słowa. Byłam oburzona... Dlatego te wszystkie hece, jakie wyczyniał, mnie nie zaskoczyły i nie zgorszyły". Ale dziś nie chce do tego wracać, tym bardziej że Henryk Jankowski nie żyje.

Przyjaciel księdza, restaurator i właściciel sieci piekarni Grzegorz Pelowski wytrwał z prałatem do końca, pomagał mu finansowo, karmił i opiekował się nim. – Mocno podupadł na zdrowiu, gdy biskup odebrał mu probostwo. Zaczęły się też problemy z pamięcią. Jechaliśmy do Skarszew na imieniny do znajomego, a prałat pięć razy mnie pytał: „Gdzie ja jestem?".

– A chłopcy? Spotykał pan ich na plebanii?

– Byli różni, pomagali, ale nie szanowali go. Spodnie zostawił, bo szedł się kąpać, któryś wyciągnął klucz do sejfu i zginęło 5 tysięcy złotych. Był dla nich pobłażliwy. A potem pojawił się Mariusz Olchowik i omotał księdza. Jankowski zgodził się na wino ze swoją podobizną, wodę mineralną. Olchowik chciał zakładać sieć kawiarni, w których zatrzymywać się mieli pielgrzymujący do stoczni turyści, oraz sieć komórkową Prałat Mobile. Prałat był ciężko chory, a oni jeździli z nim po Polsce jak z misiem i załatwiali interesy.

– Ostrzegał pan księdza?

– Oczywiście, ale nie skutkowało. Księdza opuściła większość znajomych, nie dojadał, żalił się, że zamykają przed nim kuchnię na plebanii. On, taki elegant, chodził w poplamionej koszuli i spodniach. Nie miał się nim kto zająć. Na szczęście arcybiskup Leszek Głódź zapraszał go do siebie na kolacje, dbał o niego.

„Żegnaj rycerzu Rzeczpospolitej..."

O arcybiskupie Sławoju Leszku Głódziu Henryk Jankowski powie, że „zwrócił mu honor". W 2008 roku Głódź zajął miejsce Tadeusza Gocłowskiego, który odszedł na emeryturę. Parafią odtąd miało kierować dwóch kapłanów, jednym z nich był Jankowski. Na skandale nie trzeba było długo czekać, podczas kazań prałat nazwał pisarza Pawła Huellego „Żydziskiem wstrętnym", szefa SLD Grzegorza Napieralskiego „polityczną kreaturą". Nowemu biskupowi to nie przeszkadzało.

Jesienią 2009 roku Henryk Jankowski przechodzi na emeryturę. Jest chory, amputowano mu kawałek stopy, potem kolejny, słabnie mu pamięć. Jest rozgoryczony. „Tyle zrobiłem, a nikt tego nie docenił" – mówi do znajomego księdza. Pelowski i inni znajomi zrzucali się po kilkaset złotych, płacili też za jego telefon. Henryk Jankowski zmarł 12 lipca 2010 roku. Kilka dni później rodzina zabrała wszystko, co po nim zostało.

Arcybiskup Głódź decyduje, że prałat zostanie pochowany w bocznej nawie św. Brygidy. W pierwszych ławkach siedzą: prezydent Gdańska Paweł Adamowicz, Marian Krzaklewski, Janusz Śniadek, Katarzyna i Aleksander Hallowie. Jest też Danuta Wałęsa, ojciec Tadeusz Rydzyk, Jacek Kurski, Marian Krzaklewski, Janusz Śniadek, Andrzej Lepper, Zbigniew Niemczycki. W świątyni mieści się 1500 osób. Reszta ogląda mszę na telebimie przed kościołem.

„Żegnaj, rycerzu Rzeczpospolitej. Byłeś i jesteś ikoną »Solidarności«. Miano Ci za złe, że lubisz piękne przedmioty i garnitury. Liczono, ile ich masz, a masz ich dwa – biały i czarny. I laskę ze srebrnym okuciem – mówił podczas kazania Leszek Głódź. – Nie stanęli w Twojej obronie ci, którzy cię dobrze znali, z którymi szedłeś przez najtrudniejszy czas". Arcybiskup podkreślał, że Jankowski był niedoceniany przez rodaków. W ostatnich latach życia dotknęło go „doświadczenie Hioba – doświadczenie choroby, samotności, opuszczenia i upokorzenia".

Leszek Głódź zgodził się ze mną spotkać i porozmawiać o księdzu Jankowskim. – Przyjdzie pani i nagramy wszystko.

Gdy kilka dni później dzwonię, słyszę: – Nie mam czasu, a zresztą jestem jedną nogą na tamtym świecie.

– Obiecał ksiądz – mówię.

– Nic nie obiecywałem – irytuje się biskup. – Zresztą wiem, co pani chce napisać. Wszystko, co mam do powiedzenia o księdzu Jankowskim, powiedziałem podczas mszy pogrzebowej. Wysłać pani treść kazania?

– Dziękuję. Znam.

130 tysięcy na cokole

Rok po śmierci prałata Grzegorz Pelowski i szef gdańskiej „S" Krzysztof Dośla powołali komitet budowy pomnika prałata Jankowskiego. Zebrali 130 tysięcy złotych (Paweł Adamowicz, ministrant w św. Brygidzie, jako jeden z pierwszych dał 3 tysiące złotych), a urzędnicy magistratu błyskawicznie udzielili zgód. Rzeźbiarz Giennadij Jerszow zrobił projekt za darmo, a żeby było taniej, odlew powstał w Kijowie.

31 sierpnia 2012 roku 2,6-metrowy ksiądz Jankowski stanął na cokole twarzą w stronę bazyliki mariackiej. To tam cztery lata później spotkała go Barbara Borowiecka.

Korzystałam z książek: Jerzy Danilewicz, „Bursztynowy prałat", Świat Książki, Warszawa 2014, Peter Raina, „Ostatnia bitwa prałata. Sprawa ks. Henryka Jankowskiego o molestowanie osób małoletnich w świetle dokumentów", Dzieszko.com, Rzeszów 2013