piątek, 15 sierpnia 2008

LA: Tomasz Majewski - walczył z szatanem, zdobył złoto

Radosław Leniarski, Pekin
2008-08-15, ostatnia aktualizacja 2008-08-15 21:18
Zobacz powiększenie
Tomasz Majewski
Fot. David Phillip AP

Złoto w Pekinie dla Tomasza Majewskiego! Polski olbrzym rozbił rywali w konkursie pchnięcia kulą, ale niemal do końca bał się szatana

Zobacz powiekszenie
Fot. RUBEN SPRICH REUTERS
Tomasz Majewski
Zobacz powiekszenie
Fot. Petr David Josek AP
Tomasz Majewski
Sylwetka Tomasza Majewskiego »

Szpadziści ze srebrem! Francja za silna »

Jeszcze miesiąc temu nikt nie dawał mu szans na zwycięstwo. Przed igrzyskami Tomaszowi Majewskiemu nigdy nie udało się pchnąć kuli na odległość ponad 21 metrów. W konkursie olimpijskim Polak przekroczył tę granicę o ponad pół metra, znokautował rywali i zdobył pierwszy złoty medal dla Polski.

Oprócz zwykłych emocji w złotej chwili, był w niedzielę na stadionie Ptasie Gniazdo jeszcze jeden powód, by się wzruszyć wyczynem polskiego kulomiota.

- Dobrze wszystko wyszło. To był hołd dla Władysława Komara. Nie znałem go osobiście, minęliśmy się tylko kiedyś, ale to był wielki mistrz - powiedział z wielkim spokojem Majewski.

W niedzielę minie dokładnie dziesięć lat od tragicznej śmieci Władysława Komara, mistrza olimpijskiego w pchnięciu kulą z 1972 roku.

Szczęśliwa bandana

- Ta moja brązowa bandanka dała mi szczęście. Znalazłem ją gdzieś trzy, cztery lata temu i pewnego dnia założyłem na zawody, żeby mi długie włosy nie spadały na oczy. I tylko raz ją zgubiłem. Mogłem wtedy pokonać w Warszawie Reese Hoffę, ale przegrałem o siedem centymetrów. Na szczęście ją odnalazłem - mówił w piątek najnormalniejszy kulomiot świata.

Właśnie tak sam by o sobie powiedział.

- No bo pchnięcie kulą to jest sport dla normalnych ludzi. Żadnych idiotycznych wyrzeczeń. Można wypić piwko, można normalnie zjeść - mówi Majewski.

Ale "normalny człowiek" jest określeniem nie w pełni trafnym do opisu mistrza olimpijskiego. Trzeba jeszcze dodać jego niezwykły, zadziwiający spokój w chwilach, w których ten spokój jest najbardziej potrzebny. - Podczas konkursu w ogóle się nie denerwowałem. Jakbym miał książkę, tobym sobie czytał. Byle ludzie nie hałasowali. Nawet dwie godziny przed finałem jeszcze sobie spałem. Musiałem odespać, bo wstałem dziś rano na eliminacje o wpół do piątej.

- A kiedy przyszedłem na stadion, to po prostu chciałem walczyć. Może jeszcze pobić rekord życiowy. Nic więcej. Jestem szczęśliwy - powiedział Majewski.

Polak pokonał całą koalicję amerykańskich kulomiotów, żelaznych faworytów do zwycięstwa: mistrza świata Hoffę, mistrza w hali Cristiana Cantwella i dwukrotnego wicemistrza olimpijskiego Adama Nelsona. - Oni myślą przez cztery lata tylko o igrzyskach, nawet telewizja NBC nadaje ten konkurs na żywo, więc kiedy są wreszcie te igrzyska, to albo je wygrywają rzutami o niebo lepszymi od innych, albo palą wszystkie próby - mówił Majewski.

W piątek głównie palili.

- Cholera, czasem jest łatwo, a czasem ta pieprzona kula waży 100 kg - powiedział Cantwell, srebrny medalista na konferencji prasowej, a Polak kiwał ze zrozumieniem głową. Kilka minut wcześniej na Ptasim Gnieździe w obecności 80 tys. ludzi śpiewał hymn w pierwszej ceremonii medalowej na stadionie olimpijskim.

Jeśli kula Cantwella ważyła 100 kg, to w czasie konkursu - ba, w ogóle tego dnia - wyglądało na to, że kula Majewskiego pięć kilo. W dodatku jemu wszystko się udawało. Był w stanie rozbić konkurencję, używając starusieńkiej techniki - pchając kulę uślizgiem. Czyli dokładnie tak, jak pchał Komar ponad 36 lat temu w Monachium. Majewski, człowiek olbrzymi, nie ma innego wyjścia - gabaryty nie pozwalają zakręcić się jak fryga, tak jak robią to Amerykanie.

Już w pierwszej próbie Majewski, najwyższy ze wszystkich czołowych kulomiotów świata - ponaddwumetrowiec - w swoim żurawim stylu machnął kulą 20,80 m. Z miejsca objął powadzenie. Wtedy zaczęli porządnie pchać inni. Białorusin Andrej Michniewicz, właśnie Cantwell, potem Kanadyjczyk Dylan Armstrong, mistrz olimpijski z Aten Ukrainiec Jurij Biełonog.

Majewski nie potrafił od razu odpowiedzieć. Po drugiej serii był czwarty. - Rzuciłem kilka słów w kierunku rzutni [powtórzył je w rozmowie, ale nie można ich cytować]. Trzeba było się obudzić - mówił Polak.

Między próbami siedział na ławeczce wyprostowany, a w tym czasie jeden z jego największych rywali - Nelson - szalał przed swoimi próbami. Kiedy zbliżała się jego kolej, darł się jak ranny zwierz, gwałtownymi szarpnięciami zrywał z siebie koszulkę, oszalałym wzrokiem odszukiwał kulę, a następnie miotał nią tak, że omal nie rozbił a to mikrofonu, a to sędziego. Po trzeciej próbie dwukrotny wicemistrz olimpijski się uspokoił. Nie wszedł do finału i mógł jechać do wioski olimpijskiej.

Majewski nadal siedział nieporuszony na ławeczce.

Przyszła trzecia próba, jak się później okazało - najważniejsza, bo to dzięki niej znów był pierwszy i już nikt go nie pobił. Majewski znów rzucił w stronę rzutni niecenzuralne słowo. Potem skłonił się i potężnie pchnął kulę. Z trudem utrzymał się w kole, figura 140-kilogmowego olbrzyma już zawisnęła nad progiem, ale utrzymał się. 21,21 m, jakie uzyskał, było najlepszym wynikiem. - Teraz to jeszcze się bałem jakiegoś szatana w wykonaniu Michniewicza - opowiadał mistrz olimpijski.

Szatana nie było, a właściwie szatański rzut w piątej kolejce oddał Majewski, a nie rywale. Jeszcze z pełną mobilizacją do walki osiągnął 21,51 m. - Wszedłem lewą nogą, walnąłem górą i wyszło - powiedział, przy czym niektóre wyrazy z jego wypowiedzi postanowiłem zmienić na cenzuralne. I szeroko się uśmiechnął.

Zabrakło zaledwie 17 centymetrów do rekordu Polski Edwarda Sarula z 1983 roku. - Strasznie szkoda, bo właśnie to było coś, na czym mi trochę zależało.

Godzinę po zawodach Majewski, już po obowiązkowej kontroli, udzielał wywiadów dziesiątkom telewizji, stacjom radiowym po angielsku. Robił sobie dziesiątki zdjęć z uszczęśliwionymi Chińczykami. - Eee, jak się rozbiorę z dresu reprezentacyjnego, to mnie nie poznają - stwierdził.

Ale w Polsce już będzie rozpoznawalny do końca życia. - A co ta olimpiada zmieni? Dalej mam zamiar być tym samym chłopakiem co przed igrzyskami.Polska czwórka będzie walczyć o złoto »

SZER: Igrzyska: Szpadziści ze srebrem! Francja za silna

Jakub Ciastoń, Rafał Stec, Pekin
2008-08-15, ostatnia aktualizacja 2008-08-15 17:57
Zobacz powiększenie
Fot. ALESSANDRO BIANCHI REUTERS

Polscy szpadziści wicemistrzami olimpijskimi! Pchnięcie na medal zadali w porywającym, dramatycznym półfinale Chińczykom, na walkę w finale zabrakło im już ognia

Szpadziści walczą o złoto - punkt po punkcie: relacja Z czuba i na żywo

Za inauguracyjnym sukcesem tęskniła cała polska reprezentacja, po sześciu dniach posuchy coraz smutniejsza i coraz bardziej zniecierpliwiona. Z trybun dopingowało szpadzistów kilkudziesięciu sportowców, w wiosce olimpijskiej nie został prawie nikt. Ci, dla których zabrakło biletów, przechytrzyli pilnujących wejścia Chińczyków.

- A obiecywałem ten medal żonie! - cieszył się Robert Andrzejuk, który przed bojem o złoto nie wyszedł na planszę ani razu. Był rezerwowym, nie mieszkał w wiosce olimpijskiej, lecz w polskiej ambasadzie. Gdyby nie bił się z Francuzami, nie stanąłby na podium. On, 33-letni olimpijski debiutant, najstarszy w drużynie. - Teraz nie wiem nawet gdzie jechać. Już przecież jestem pełnoprawnym olimpijczykiem. Właściwie to nie chcę do wioski. Tam nie mają w pokojach nawet telewizorów... - śmiał się.

Andrzejuk trafiał obrońców tytułu nawet skuteczniej niż koledzy, Radosław Zawrotniak oraz Tomasz Motyka. Co nie znaczy, że skutecznie. Rywale - legenda dyscypliny, mistrzowie świata, od 28 lat przywożący medal z każdych igrzysk - zadawali pchnięcie za pchnięciem i błyskawicznie wypracowali miażdżącą przewagę.

Polacy bardziej martwili się porażką w finale niż cieszyli srebrem. Już na początku walki pojęli, że przeciwnicy - wszyscy wyżsi, o dłuższym zasięgu ramion - nie dadzą im szans. Motyce opadły ręce przy stanie 11:22. To był pierwszy gest desperacji i zniechęcenia, po którym zobaczyliśmy energiczny radosny wyskok Ulricha Robeiriego.

Kiedy Polacy stanęli do ostatecznego starcia i usłyszeli komendę "en garde" (ojczystym językiem szermierki jest francuski), być może spływała z nich jeszcze adrenalina z dramatycznego półfinału z Chinami. Gospodarze zaszokowali wszystkich, pobili m.in. zdecydowanych faworytów Węgrów. Z Polakami od początku i długo prowadzili, dopiero Zawrotniak, najbardziej czupurny w drużynie, dał naszym prowadzenie 40:39. On dyszał z wściekłości już po turnieju indywidualnym, twierdził, że odpadł przez skandaliczne decyzje chińskiego sędziego.

Kilka minut później był remis 44:44. Kto zada ostatni cios, ten bije się o złoto. - Wszystko w rękach najwyższego - szepta czwarty z medalista, Adam Wiercioch. Motyka stoi maska w maskę z najlepszych pośród Chińczyków Wangiem. Naciera, trafia, rywal pada na planszę. Zwija się z bólu. Sędziowie debatują, co robić. W końcu przyznają punkt Polakom.

- Są młodzi i zdolni, kariera przed nimi. Nadchodzi ich era - mówi Krzesiński.

czwartek, 14 sierpnia 2008

Pierwszy protest przeciwko sędziom! Szwed nie przyjął medalu

REUTERS/HANS DERYK

Jest pierwszy otwarty protest przeciwko sędziowaniu w Pekinie! Szwed Ara Abrahamian cisnął swój brązowy medal o matę i z rękami w kieszeni opuścił dekorację najlepszych zapaśników w kategorii 84 kg.

Wicemistrz olimpijski z Aten wszedł wściekły na podium i odebrał brązowy medal, by po chwili zostawić krążek na środku maty, gdzie toczyły się walki:

Nie dbam o ten medal. Interesuje mnie tylko złoto.

Wychodząc z hali, Szwed uderzył pięścią w barierkę i ogłosił zakończenie kariery:

To była moja ostatnia walka. Chciałem zdobyć złoty medal, więc uważam te igrzyska za nieudane.

W ten sposób Abrahamian zamanifestował sprzeciw wobec decyzji arbitrów jego półfinałowej walki.

Pochodzący z Armenii zapaśnik był przekonany, że to jemu należał się awans do finału, jednak sędziowie zadecydowali inaczej, przyznając zwycięstwo Włochowi Andrei Minguzziemu - późniejszemu złotemu medaliście. W końcowej fazie walki sędziowie odebrali Szwedowi punkt, który kosztował go wejście do finału.

Abrahamian :

Moja porażka w półfinale była zupełnie niesprawiedliwa. Kontrowersje wokół sędziowania pokazują, że Światowa Federacja Zapasów nie gra fair.

Włoch Minguzzi, któremu przyznano zwycięstwo nie był zadowolony z postawy Szweda:
''Nie powinien umniejszać mojego sukcesu. Powinniśmy okazywać szacunek dla sportowej rywalizacji i respektować wyniki''. Po porażce w półfinale, Abrahamian świetnie spisywał się w repasażach, zachowując szansę na medal. Na godzinę przed walką o brąz, szwedzki trener Leo Mylläri urządził awanturę arbitrom, którzy mieli skrzywdzić jego zawodnika i oskarżył ich o korupcję. Szwedzi sprawę chcieli przekazać Sportowemu Trybunałowi Arbitrażowemu (CAS) i zbojkotować już samo spotkanie o III miejsce, ale ostatecznie Abrahamian pojawił się na macie.

Podczas trwających igrzysk sportowcy i trenerzy wielokrotnie narzekali na sędziowanie, zwłaszcza na sprzyjanie gospodarzom, ale była to pierwsza tak otwarta manifestacja. W środę po meczu z Węgrami, australijski trener piłkarek wodnych nazwał arbitra ''dupkiem'. Na sekundy przed końcem meczu, ukarano jedną z Australijek wyrzuceniem z boiska, a rywalkom udało się wyrównać.

Z kolei po porażce Polaków z Hiszpanami, na sędziów pieklił się trener Bogdan Wenta, mówiąc, że ich decyzja była ''dziwaczna'' i że zniweczyła wysiłek całej drużyny.

Inny Polak, szpadzista Radosław Zawrotniak nazwał sędziowanie skandalicznym. Również inni nasi szermierze i szermierki zgłaszali swoje zastrzeżenia.

W czwartkowej walce o brąz Przemysława Matyjaszka, gdy rywal z Azerbejdżanu poprawiał judogę, sędziowie nie wiedzieć czemu, nie zatrzymali zegara odliczającego czas do końca walki.

Bartosz Nosal