piątek, 24 października 2008

Janusz W. współpracował z "Fryzjerem"

Artur Brzozowski
2008-10-24, ostatnia aktualizacja 2008-10-24 09:43
Zobacz powiększenie
Janusz W.
Fot. Piotr Sk >rnicki / AG

Zarzuty ustawienia ośmiu meczów i współdziałania z "Fryzjerem" oraz wniosek o trzymiesięczny areszt - to efekt 12-godzinnego przesłuchania Janusza W.

SERWISY
Zdzisławowi K. grozi 5 lat więzienia, ale dalej chce być prezesem PZPN »

Były selekcjoner reprezentacji Polski Janusz W. przez cały czwartek był przesłuchiwany. Do wrocławskiej prokuratury wszedł o godz. 10 rano, wyszedł kwadrans po 22. Przesłuchiwali go prokuratorzy Krzysztof Grzeszczak i Robert Tomankiewicz. - Potwierdził większość faktów i okoliczności z materiału zebranego w śledztwie - mówi Edward Zalewski, szef XI Wydziału Zamiejscowego Prokuratury Krajowej we Wrocławiu. - Formalnie do winy się jednak nie przyznał. Przedstawiliśmy mu osiem zarzutów ustawiania meczów z okresu jego pracy w Świcie Nowy Dwór (w rundzie wiosennej sezonu 2003/04W. ratował ten klub przed degradacją z ekstraklasy) plus współdziałanie w kilku przypadkach z "Fryzjerem".

Po przesłuchaniu W. został z powrotem odwieziony do policyjnej izby zatrzymań. W piątek rano sąd rozpatrzy wniosek prokuratury o areszt trzymiesięczny. - Istnieją uzasadnione obawy, że podejrzany może mataczyć - wyjaśnia Zalewski.

Zdaniem prokuratury W. wręczał pieniądze sędziom i obserwatorom (w przypadku zatrzymanego w tej samej sprawie dzień wcześniej obserwatora Krzysztof P. również jest wniosek o trzymiesięczny areszt). Zalewski: - Na razie odmawiam odpowiedzi na pytanie czy W. korumpował również piłkarzy innych drużyn. Czy w korupcyjnym wątku Świtu Nowy Dwór kolejnymi zatrzymanymi będą piłkarze oraz inni trenerzy?

- Podejrzany w przypadku niektórych spotkań ma postawiony więcej niż jeden zarzut korupcyjny. Jednak na tym etapie śledztwa nic więcej nie mogę ujawnić - mówi Zalewski.

Kiedy Janusz W. ratował Świt przed spadkiem, klub miał przeznaczyć na korupcję kilkaset tysięcy złotych. Dwa dni wcześniej CBA zatrzymało trzech działaczy Świtu, którym również postawiono zarzuty. Oni mieli ujawnić rolę W. w kupowaniu meczów.

Według środowego "Przeglądu Sportowego" W. miał oferować łapówki od 20 do 30 tysięcy złotych kilku sędziom prowadzącym mecze Świtu. Gazeta wymieniła większość arbitrów prowadzących spotkania Świtu, gdy trenerem zespołu był Janusz W. Rozmawialiśmy z dwoma z tych sędziów. Obydwaj stanowczo zaprzeczają, że brali jakiekolwiek pieniądze za ustawianie meczów.

- Mam już dość tych podejrzeń - podkreśla Grzegorz Gilewski, sędzia międzynarodowy. - Nie znam żadnego działacza Świtu. Nikt z przedstawicieli tego klubu ani trener W. nigdy nie obiecywali mi pieniędzy ani ich nie wręczali. W życiu zrobiłem wiele, żeby pokazać i udowodnić, iż jestem uczciwym człowiekiem. Jako pierwszy arbiter w Polsce podpisałem zawodowy kontrakt i równocześnie podpisałem stosowne weksle zabezpieczające. Gdybym został skazany prawomocnym wyrokiem, musiałbym zapłacić 250 tysięcy złotych kary. Nie chcę już mówić o korupcji w piłce, bo nie mam z nią nic wspólnego - kończy Gilewski, który prowadził mecz Świtu z Polonią Warszawa wygrany przez zespół trenera W. 2:1.

Jarosław Żyro prowadził spotkanie Świtu z Odrą Wodzisław. On również zaprzecza, że wziął jakiekolwiek pieniądze.

- To kompletne bzdury - zarzeka się Żyro. - Pamiętam, że mecz rozgrywany był w Wielką Sobotę. Nic ciekawego się nie działo. Do przerwy Odra prowadziła 1:0, a gracze Świtu nie sprawiali wrażenia, że dla nich jest to mecz o życie. Po przerwie Świt strzelił trzy gole i to wszystko. Nikt nie miał uwag, pretensji. Ekipa Odry absolutnie nic nie mówiła, nie narzekała. A im dość często zdarza się narzekać, że sędziowie krzywdzą ich na wyjazdach

Według naszych nieoficjalnych informacji nie można wykluczyć, że Janusz W. brał od działaczy pieniądze na kupowanie spotkań, ale czasami zostawiał je dla siebie.

- W. często przychodził i mówił, że potrzebuje kasy na "organizację" meczów - mówił działacz proszący o anonimowość. - Działał na kilka frontów, gdyż oprócz sędziów starał się neutralizować kilku piłkarzy przeciwnej drużyny. Przez wybranych graczy przekazywano im łapówki. Jednak mam wrażenie, że często W. większą część pieniędzy na łapówki zostawiał dla siebie. Liczył, że drużyna i tak wygra - podkreśla nasz rozmówca.

Co z funduszami w czasie bessy?

Bernard Waszczyk, analityk Open Finance
2008-10-23, ostatnia aktualizacja 2008-10-23 16:54

Czy fundusz może stracić wszystko? Czy to dobry moment żeby inwestować w fundusze? - tego typu pytania zadaje sobie teraz wielu inwestorów. Open Finance odpowiada na te najczęstsze.

Zobacz powiekszenie
Kupowanie "na górce" i sprzedawanie "w dołku" to postępowanie niezgodne nie tylko z podstawową zasadą inwestowania, ale po prostu wbrew logice, więc umorzenie jednostek uczestnictwa teraz to zły pomysł.
Drastyczne spadki cen akcji na światowych giełdach, będące pokłosiem kryzysu finansowego zapoczątkowanego w USA, dały się mocno we znaki także inwestorom znad Wisły. Szczególnie doświadczyli ich posiadacze jednostek funduszy inwestycyjnych, zwłaszcza ci, którzy rozpoczynali inwestowanie w latach 2006-2007. Choć w ciągu ostatniego roku wielu z nich wycofało pieniądze z funduszy, to mimo to Towarzystwa Funduszy Inwestycyjnych (TFI) wciąż mają sporą rzeszę klientów, którzy z rosnącą desperacją obserwują, jak oszczędności ich życia topnieją z dnia na dzień. Często szukają oni porady, kierując pytania do ekspertów. Na te powtarzające się najczęściej odpowiadamy poniżej.

Rok temu zainwestowałem w fundusz akcji i do tej pory straciłem już połowę pieniędzy, co robić? Sprzedać czy przeczekać? Jak długo funduszom może zająć odrabianie dotychczasowych strat?

Zakup funduszy mniej więcej przed rokiem, to inwestycja dokonana "na górce", na samym szczycie hossy. Wiemy o tym oczywiście patrząc z perspektywy czasu. Od tamtego czasu indeksy na warszawskiej giełdzie straciły na wartości już przeszło połowę i w opinii większości analityków spadki sięgnęły dna albo są go bliskie. Oznaczałoby to zatem, że jesteśmy blisko "dołka". Ponieważ kupowanie "na górce" i sprzedawanie "w dołku" to postępowanie niezgodne nie tylko z podstawową zasadą inwestowania, ale po prostu wbrew logice, wydaje się, że umorzenie jednostek uczestnictwa teraz to zły pomysł.

Faktem jest, że im więcej osób uważa, że giełdy sięgnęły dna, tym większe jest prawdopodobieństwo, iż tak właśnie jest. Gwarancji nie ma jednak żadnej. Może się zdarzyć, że ceny akcji jeszcze spadną. To , jak postąpić, zależy przede wszystkim od przyjętego horyzontu inwestycyjnego. Obecnie wygląda na to, że na odbicie trzeba będzie jeszcze trochę poczekać, być może nawet rok, zaś odrobienie strat, czyli powrócenie do poziomów sprzed roku, raczej nie nastąpi prędzej niż za 3-5 lat, a być może jeszcze później.

Jeśli indywidualny horyzont inwestycyjny jest znacznie krótszy, a pieniądze mają już konkretne przeznaczenie i wiemy, że niedługo będą potrzebne, to pozostają dwie możliwości. Po pierwsze, jeśli to możliwe, to planowany zakup można sfinansować w całości bądź w części z kredytu i nie wychodzić z inwestycji, licząc że przyszłe zyski zrekompensują dodatkowe koszty wynikające z konieczności zaciągnięcia kredytu. Po drugie, można pogodzić się ze stratą i wycofać pieniądze. W pierwszym przypadku trzeba policzyć, jakie musielibyśmy mieć zyski, żeby zrekompensowały one koszt kredytu. Z kolei decydując się na umorzenie jednostek warto to robić stopniowo, na raty (np. co tydzień), a nie wszystko na raz. Dzięki temu ogranicza się ryzyko trafienia na "dołek dołków".

W lepszej sytuacji są osoby, które także rozpoczęły inwestowanie przed rokiem, z tą jednak różnicą, że nie dysponowały żadnym kapitałem, a dopiero zaczęły go gromadzić, np. otwierając plan systematycznego oszczędzania z funduszem. Oczywiście one także straciły, jednak w ich przypadku nie było jednego konkretnego momentu wejścia na rynek (a więc zakupu jednostek funduszy), bo proces ten był rozłożony w czasie. Z każdym kolejnym miesiącem, za tę samą odkładaną systematycznie kwotę, osoby te nabywały coraz większą liczbę jednostek, obniżając ich średnią cenę zakupu. Zaprocentuje to w przyszłości, bo szybciej zarobią.

Czy to dobry moment żeby inwestować w fundusze? A jeśli tak, to w jakie?

Te same powody, które sprawiają, że umarzanie jednostek funduszy teraz wydaje się mało racjonalne, zwiększają atrakcyjność funduszy dla tych wszystkich, którzy dopiero przymierzają się do rozpoczęcia inwestowania. Szanse na załapanie się "na dołek" można obecnie ocenić jako spore, ale jest też pewne "ale".

Ekonomiści i politycy zapewniają, że polska gospodarka jest w dobrej kondycji, podobnie jak nasze banki i generalnie system finansowy jako całość. Nie można jednak zapominać, że dynamiczny wzrost gospodarczy odbywał się głównie za sprawą popytu krajowego, wspieranego rosnącymi dochodami i szeroką akcją kredytową. W związku z globalnym kryzysem finansowym polskie banki zaczęły jednak drastycznie zaostrzać warunki udzielania kredytów, co w znacznym stopniu może spowodować zwolnienie tempa wzrostu PKB. Nikt na pewno nie wie jak duży będzie to wpływ, ale prognozy na przyszły roku są coraz niższe.

Także pogarszająca się sytuacja w USA, a głównie w Europie Zachodniej, będzie rzutować na Polskę. Unia Europejska jest naszym głównym partnerem handlowym. Problemy naszych sąsiadów, są również naszymi problemami, co doskonale obrazuje przykład stojących na progu recesji Niemiec, do których trafia mniej więcej jedna czwarta naszego eksportu. Jak bardzo wydarzenia na świecie wpłyną na naszą gospodarkę, przekonamy się najpewniej w ciągu najbliższych miesięcy. Trzeba mieć to na uwadze, przymierzając się do inwestowania i pamiętać, że co nagle to po diable.

Najważniejszymi kwestiami, jakie powinno się rozstrzygnąć przed podjęciem jakichkolwiek decyzji, jest indywidualna skłonność do ryzyka i horyzont inwestycyjny. Im ta skłonność większa i im dłuższy horyzont, tym większą uwagę powinno się poświęcić funduszom angażującym aktywa głównie w akcje. W miarę obniżania się progu akceptacji dla ryzyka i/lub skracania horyzontu inwestycyjnego, większy nacisk należy kłaść na bezpieczniejsze instrumenty, czyli - w kolejności od bardziej do mniej ryzykownych - fundusze zrównoważone, stabilnego wzrostu, z ochroną kapitału, obligacji i rynku pieniężnego.

Jednak z inwestycjami nie ma się co spieszyć. Dlatego - zwłaszcza dysponując większą kwotą - zakupy należy rozłożyć na raty. W obecnej sytuacji najlepiej byłoby rozłożyć je przynajmniej na pół roku. Takie postępowanie uśrednia i optymalizuje cenę zakupu przy mocno wahających się kursach. Nie można też zapomnieć, aby "nie wkładać wszystkich jajek do tego samego koszyka". Zamiast jednego funduszu określonej kategorii, wybierzmy dwa lub trzy - zmniejszymy w ten sposób ryzyko, że trafimy na fundusz, który poradzi sobie najgorzej. Lepiej też nie inwestować wszystkiego w jedną klasę aktywów, czyli np. w akcje, ale rozłożyć ryzyko pomiędzy fundusze o różnym jego natężeniu.

Czy fundusz może stracić wszystko?


Jedną z podstawowych właściwości funduszy otwartych jest dywersyfikacja, czyli zróżnicowanie portfela inwestycyjnego. Jest ona bardzo szczegółowo opisana w odpowiedniej ustawie, ale z grubsza sprowadza się do tego, że fundusz nie może lokować więcej niż 5 proc. aktywów w papiery wyemitowane przez jeden podmiot (nie dotyczy to skarbu państwa). Oznacza to, że w portfelu przeciętnego funduszu znajduje się co najmniej kilkanaście, a w praktyce zazwyczaj kilkadziesiąt różnych pozycji.

Jako przykład weźmy jeden z działających na rynku funduszy mieszanych, którego aktywa nieco przekraczają 500 mln zł, co czyni go funduszem średniej wielkości. Na koniec czerwca br. w jego portfelu znajdowały się akcje 54 spółek oraz 14 serii papierów dłużnych (głównie obligacji skarbu państwa). Żeby ten fundusz stracił wszystko, wartość jego poszczególnych lokat musiałaby spaść do zera. Zbankrutować musiałoby zatem zarówno państwo, jak i kilkadziesiąt mniejszych i większych firm notowanych na giełdzie. Choć teoretycznie jest to oczywiście możliwe, to należy jednak postawić sobie pytanie, jakie są szanse na to, aby przytrafiło się to prawie 40-mln państwu w środku Europy?

Czy pieniądze w funduszu są bezpieczne w przypadku bankructwa banku lub TFI?

Polskie regulacje prawne, wzorowane na najlepszych rozwiązaniach funkcjonujących na rozwiniętych rynkach kapitałowych, w pełni zabezpieczają interes uczestników funduszy. Każdy fundusz posiada odrębną osobowość prawną, nie jest zatem częścią majątku jakiejkolwiek instytucji, a jedynie osób, które ulokowały w nim swoje pieniądze. Środki te nie trafiają na konto TFI, tylko są deponowane w tzw. banku depozytariuszu, który nie może być kapitałowo powiązany z TFI. Zadania TFI ograniczają się do zarządzania funduszem, czyli do dokonywania zleceń kupna i sprzedaży instrumentów finansowych. Nie jest możliwe, aby np. pracownik TFI przelał na prywatne konto pieniądze zgromadzone w funduszu.

Uczestnicy funduszy są też zabezpieczeni na wypadek kłopotów banku depozytariusza. Zgodnie z ustawą, przechowywane przez niego aktywa funduszu lub wpłaty dokonane na jego rachunek nie mogą być przedmiotem egzekucji kierowanej przeciwko depozytariuszowi, nie wchodzą do masy upadłości i nie mogą być objęte postępowaniem naprawczym. Oznacza to, że w przypadku bankructwa banku przechowującego aktywa funduszu, w który zainwestowaliśmy, nasze pieniądze są całkowicie bezpieczne.

Odnosi się to także do sytuacji, w której plajtuje samo TFI. Zarządzanie funduszem przejmuje w takim przypadku inna firma, a jeśli nie ma chętnych, fundusz jest likwidowany i wszystkie środki - proporcjonalnie do liczby posiadanych jednostek - wracają do właścicieli. Nie ma możliwości, żeby ewentualne długi TFI były pokrywane z aktywów funduszu (oczywiście poza naliczanym regularnie od średniej wartości aktywów wynagrodzeniem za zarządzanie, którego wysokość jest wyraźnie określona w prospekcie informacyjnym). Warto też zauważyć, że przez cały czas poszukiwania nowej firmy zarządzającej, klienci zachowują możliwość umorzenia posiadanych jednostek (sprzedaż nowych jest wówczas wstrzymana).

Czy fundusz może wstrzymać wypłatę środków?

Tak, w ściśle określonej sytuacji fundusz może zawiesić odkupywanie jednostek uczestnictwa na dwa tygodnie. Dotyczy to m.in. sytuacji, gdy w okresie ostatnich dwóch tygodni suma wartości odkupionych przez fundusz jednostek uczestnictwa oraz jednostek, których odkupienia zażądano, przekracza 10 proc. wartości aktywów netto funduszu. W szczególnych przypadkach, za zgodą Komisji Nadzoru Finansowego, możliwość umorzenia jednostek może zostać zawieszona na okres dłuższy od dwóch tygodni, nie przekraczający jednak dwóch miesięcy.

Brzmi to być może niepokojąco, ale należy pamiętać, że jest to zapis w pewnym stopniu mający na celu także ochronę naszych pieniędzy. Jeśli z jakiegoś powodu wszyscy uczestnicy w jednym momencie zapragnęliby otrzymać swoje pieniądze, fundusz musiałby sprzedawać aktywa szybko i po każdej (coraz niższej) cenie, co w oczywisty sposób byłoby niekorzystne dla uczestników.

Pomimo istnienia takiej możliwości żaden fundusz w Polsce dotychczas nie zdecydował się na taki krok. Przede wszystkim dlatego, że mogłoby to wywołać panikę na całym rynku, a ponadto oznaczałoby to także utratę wiarygodności przez taki fundusz. Nawet jeśli w przeszłości dochodziło do sytuacji, w których warunki opisane w ustawie były spełnione, to w celu zaspokojeniu żądań klientów TFI korzystały z krótkoterminowych pożyczek w bankach.

Źródło: Open Finance

Giełda i złotówka w czarnej dziurze

Indeksy na warszawskiej giełdzie spadły najniżej od pięciu lat

To był prawdziwy czarny czwartek dla polskiej gospodarki. Indeks WIG na giełdzie spadł do najniższego poziomu od pięciu lat, a złoty leciał w dół, pustosząc budżety tych Polaków, którzy mają kredyty w walutach. Na dodatek bankom zaczęło brakować franków szwajcarskich. Są już pierwsze ofiary - to ludzie, którzy nie mogą zapłacić za kupione mieszkania - pisze DZIENNIK.

czytaj dalej...
REKLAMA

"To najgorsze dni warszawskiej giełdy. Nie działa już nic, żadne techniczne zabiegi. To wyłącznie gra emocji i paniczna wyprzedaż wszystkiego, co się da" - mówi Tomasz Binkiewicz z domu maklerskiego Banku Ochrony Środowiska. "W tej chwili grają rolę tylko i wyłącznie emocje. Inwestorami rządzi psychika uciekającego stada, a kryzys zamienia się w gospodarcze tsunami" - wtóruje mu Marcin Kiepas z XTB.

Złotówka w ciągu kilku godzin straciła wczoraj na wartości prawie 5 proc. W południe padła psychologiczna granica 3 zł za dolara, brytyjski funt przebił granicę 5 zł, jedynie dwóch groszy zabrakło euro do poziomu 4 zł - nasza waluta tak tania ostatni raz była ponad dwa lata temu. Na ratunek ruszyły rząd i NBP, których przedstawiciele zgodnie deklarowali, że kondycja polskiej gospodarki jest dobra, a osłabienie złotego - chwilowe. Po tych zapewnieniach rynek się trochę uspokoił - o godz. 16 za jedno euro płacono 3,88 zł, dolar kosztował 3,03 zł, zaś funt - 4,87 zł.

Ale kryzys zaczął się wylewać poza giełdę. Oto jego pierwsze efekty, które dotykają ludzi niemających z nią nic wspólnego:

Niektóre banki wstrzymały wypłaty kredytów udzielanych we frankach szwajcarskich. Nawet tym klientom, którzy mają już podpisane umowy kredytowe. Efekt: są ludzie, którzy kupili mieszkania na kredyt, ale nie dostali przelewu z banku. Namawiani są do zamiany franków na złotówki. Problem w tym, że wówczas miesięczna rata staje się znacznie droższa.

O co najmniej jedną piątą zdrożał sprzęt elektroniczny. Najszybciej rosną ceny komputerów. Sprzęt kupiony jeszcze dwa miesiące temu za 1,5 tys. zł teraz kosztuje nawet ponad 2 tys.

Podrożały samochody sprowadzane z USA - jeszcze do niedawna hit rynku. Ich ceny wzrosły w ciągu ostatnich tygodni o blisko jedną trzecią. Efekt: nie opłaca się już sprowadzanie aut tańszych niż za 50 tys. zł. Jedynie samochody luksusowe są wciąż tańsze za oceanem niż u nas.

Wkrótce zdrożeją bilety lotnicze i wycieczki zagraniczne. Biura podróży dopiero przeprowadzają kalkulacje, ale szacują, że nawet o prawie 30 proc., bo o tyle w ostatnich tygodniach podrożały dolar i euro. Najbardziej stracą ci, którzy nie wykupili wycieczki z opcją ceny gwarantowanej.

Na razie uratowane zostaną ceny żywności, nie podrożeją również wina i sery z zagranicy - ich ceny negocjowane są dwa - trzy razy w roku. Gdy jednak wyczerpią się zapasy, nowe partie powinny być droższe o blisko 10 - 15 procent. Na pewno zdrożeją też m.in. herbata i cytrusy.

Aż dwukrotnie - z 3 do 6 proc. - wzrósł odsetek firm, które planują zwolnienia. Jeszcze trzy miesiące temu 29 proc. przedsiębiorstw chciało przyjmować nowych pracowników. Dziś już tylko 19 proc. - Wchodzimy w fazę spowolnienia gospodarczego - twierdzi portal Money.pl.

Po takich informacjach mało kto ma wątpliwości: odrabianie „czarnego października” może teraz zająć wiele miesięcy. "Przez ostatnie 2 lata było pięknie, ale miesiąc miodowy zawsze kiedyś się kończy" - mówi Robert Gwiazdowski z Centrum Adama Smitha.