wtorek, 21 kwietnia 2009

Córki polskich prezydentów

Edipresse Polska S.A.

corki1.jpg
Spotkały się po raz pierwszy w życiu na sesji zdjęciowej do „Vivy!”. Córki trzech prezydentów Polski, kobiety o kompletnie różnych temperamentach i osobowościach. Monikę Jaruzelską, Marię Wiktorię Wałęsę i Aleksandrę Kwaśniewską wiele dzieli, ale też mnóstwo je łączy. 

Do udziału w wyjątkowej sesji zdjęciowej do 250. numeru „Vivy!” zaprosiliśmy córki wszystkich polskich prezydentów. Kiedy ich ojcowie zasiadali na najwyższym stanowisku w państwie, były w zupełnie różnym wieku. Musiały poradzić sobie nie tylko z niechcianą sławą, ale i znieść, często brutalną, publiczną krytykę ich ojców. Wyszły z tego obronną ręką, silniejsze i bardziej doświadczone od swoich „normalnych” rówieśników. Monika Jaruzelska, Maria Wiktoria Wałęsa i Aleksandra Kwaśniewska z entuzjazmem zgodziły się na propozycję wspólnej sesji dla „Vivy!”. Okazało się, że pozowanie do zdjęć zmieniło się w przyjacielskie spotkanie trzech pięknych kobiet, które odnalazły wspólny język z łatwością, czego uczyć mógłby się od nich niejeden polityk. Na tym niezwykłym i pięknym spotkaniu zabrakło jednak córki obecnego Prezydenta Rzeczypospolitej – Marty Kaczyńskiej-Smuniewskiej. Choć do jej udziału w sesji przychylnie odniosła się Kancelaria Prezydenta, ona sama jednak odmówiła. Swoją decyzję usprawiedliwiła opinią mecenasa Andrzeja Zwary, który sprawuje pieczę na przebiegiem jej aplikacji adwokackiej. W piśmie skierowanym do redakcji poinformował on, że sesja zdjęciowa przyczyniłaby się do popularyzacji wizerunku córki prezydenta, a to utrudniłoby jej odpowiednie przygotowanie do zawodu adwokata. 

Moje nazwisko, moja historia
corki03.jpg
Monika Stukonis: - Interesujesz się polityką? 
Monika Jaruzelska: Bardzo. Złapałam się na tym, że jestem wręcz uzależniona od oglądania kanału informacyjnego TVN 24. Wieczorem wybuchają między mną a moim synkiem spory, bo on chce oglądać „Dobranockę”, ja upieram się, że przełączamy na „Fakty”. Gdy dzieje się coś ważnego w kraju albo na świecie, oglądam wszystkie kanały informacyjne po kolei. Wszystkie mamy dobrze wiedzą, że gdy pojawia się małe dziecko, łatwo o poczucie izolacji od świata, a ja nie chcę, żeby coś istotnego mnie ominęło.

– Mówisz: „interesuję się polityką”, ale nigdy się o niej publicznie nie wypowiadasz.
Lubię rozmawiać o polityce ze znajomymi, ale publicznie unikam wypowiedzi na ten temat. Niewykluczone jednak, że przyjdzie taki czas, że sama zaangażuję się w politykę.

– Ty i polityka? Jestem zaskoczona.
Wiesz, mam 43 lata i dopiero teraz czuję, że sporo osiągnęłam, weszłam na kilka zawodowych szczytów. Już nie muszę pędzić, walczyć, zachłannie pracować na swoje nazwisko, ale mam też poczucie niedosytu. Kiedy mogłam już zwolnić tempo, uświadomiłam sobie, że mogę coś zrobić dla innych. Mam nadzieję, że późną jesienią ruszy „Szkoła mody Moniki Jaruzelskiej”, gdzie będę mogła przekazać swoją wiedzę przyszłym stylistkom, a przede wszystkim osobom pracującym w branży odzieżowej. Mam też pomysł na serial o środowisku mody i show-biznesu.

– Dlaczego wybrałaś akurat modę?
Powiedzmy sobie szczerze, w pewnym sensie był to wybór najłatwiejszej drogi do zdobycia pozycji zawodowej. Na początku lat 90. w Polsce moda to było takie „pole niczyje”, łatwo tam było wejść i, jak pierwsi osadnicy, zdobywać swoje poletko. Było mało konkurencji, a mnóstwo przestrzeni i wolności. Poza tym czułam się komfortowo, ponieważ otaczali mnie ludzie, dla których polityka nie była ważna. No i nikt nie mógł powiedzieć, że pracę w tej branży załatwił mi ojciec. Zresztą to były czasy, w których nazwisko mogło raczej mi zaszkodzić niż pomóc.

– Usłyszałaś od ojca, że to, co robisz, jest mało poważne?
Na początku tak. Dla ojca byłam dziewczyną, która skończyła studia polonistyczne, ma humanistyczne pasje, dużo czyta. Ubolewał, że między wieszakami z ubraniami marnuję czas. Moda według ojca była zajęciem wyjaławiającym intelektualnie. Ja zresztą myślę podobnie. I dlatego staram się ją traktować jako zjawisko z pogranicza socjologii i historii sztuki, a nie tylko wiadomości o najnowszych trendach.

– Twój tata jest nieustannie atakowany, rozliczany. Jesteś w stanie stępić emocje, powiedzieć sobie: tak już być musi?
Nie. Nie potrafię patrzeć z dystansem na cierpienie, szczególnie kiedy dotyka ono najbliższych. Boli mnie to i boję się o ojca, który ma już 83 lata. Paradoksalnie jednak im głośniej i gorzej jest o ojcu w mediach, tym częściej spotykam się z ludzką życzliwością. Nieznajomi zaczepiają mnie w sklepie, na ulicy czy w taksówce. Pozdrawiają ojca, dodają otuchy i dają wsparcie. I nie są to bynajmniej jedynie zwolennicy jego decyzji, często ci, którzy mają zwykłe współczucie dla starego schorowanego człowieka. Bardzo mnie to wzrusza. Nie chciałabym o tym już rozmawiać...

– Prezydentura Twojego ojca nie była w Twoim życiu żadnym przełomem?
Była niezauważalnym rocznym epizodem. W naszym domu nie miało większego znaczenia, czy ojciec jest premierem, czy ministrem. Istotne było to, że jest wojskowym. Ja mam tożsamość dziecka wojskowego. Dla mnie, gdy byłam mała, ważne było to, że mój tata chodzi w mundurze, że walczył na wojnie, że na wakacje jeździliśmy do ośrodków wojskowych, gdzie były koszary i gdzie były dzieci innych wojskowych. Do dziś mam do armii ogromny sentyment. Jako anegdotę dodam, że w dzieciństwie byłam również przekonana, że moje imię pochodzi od skrótu Ministerstwa Obrony Narodowej. Byłam zawiedziona, kiedy rodzice wyprowadzili mnie z błędu.

– Czułaś, że ojciec jest kimś wyjątkowym?
Przez całe dzieciństwo cierpiałam raczej na deficyt ojca. Pamiętam nasze relacje przede wszystkim z wakacji. To tata nauczył mnie jeździć na rowerze, pływać, ale w życiu codziennym mało uczestniczył. Mama zresztą też pracowała, robiła doktorat, więc praktycznie wychowywała mnie babcia. Pierwiastek męski w domu stanowili „wujkowie”, czyli żołnierze z ochrony taty, którzy w awaryjnych sytuacjach pomagali na przykład wbić gwóźdź w ścianę.

– Miałaś poczucie inności?
Raczej odrębności. I to tylko w momentach przejściowych. Kiedy jako dziesięciolatka zmieniłam szkołę, okazało się, że dzieci jakoś bardziej zwracają na mnie uwagę, wzbudzam emocje, mówi się o mnie: „Ta Jaruzelska”. Ale były też zabawne sytuacje. Okres podstawówki to czas rozkwitu propagandowych akademii, w których musiałam aktywnie uczestniczyć, z pasją recytując na przykład Broniewskiego. Grono pedagogiczne chciało, bym stała w pierwszym rzędzie, i to – jak śmiem podejrzewać – nie z powodu mojej urody, bo byłam dość szpetnym dzieckiem, ani też zdolności aktorskich, bo nie byłam specjalnie śmiała. Wręcz przeciwnie, wstydziłam się strasznie. Każdy występ był dla mnie ogromnym stresem. W końcu na jednej z akademii udałam po prostu, że mdleję i to był mój najlepszy występ.

– Stan wojenny zmienił Twoje życiowe plany?
Tak. Maturę zdawałam pół roku po wprowadzeniu stanu wojennego. Zaraz po niej zrobiłam sobie rok przerwy, bałam się zdawać na studia. Pamiętam, że był to dla mnie niezwykle smutny i trudny czas, bo nagle zrobiła się wokół mnie pustka. Moi koledzy, koleżanki podostawali się na studia, weszli w inne środowiska. Czułam się samotna, trudno mi było do końca zrozumieć, co dzieje się w świecie polityki. Rodzice bali się o moje bezpieczeństwo, ograniczali więc wychodzenie z domu. Wpadłam w depresję. Miałam poczucie, że tak będzie już zawsze. Dziś z perspektywy czasu myślę, że to był najcięższy okres w moim życiu.

– Rok później zdałaś egzamin na warszawską polonistykę. Egzaminy były stresem?
Wiedziałam, że moje pojawienie się na wydziale będzie wzbudzało sensację. Musiałam być świetnie przygotowana, by nikt nie powiedział, że o moim przyjęciu decydują jakieś pozamerytoryczne względy. Zdałam ze średnią 4,5. Na studiach nie spotkałam się z ostracyzmem, mój lęk okazał się więc bezpodstawny. Generalnie spotykałam się z życzliwością i kolegów, i wykładowców, a byli wśród nich działacze opozycyjni, jak Maciej Zalewski czy Michał Boni. 

– Krążyła plotka, że w czasie studiów związałaś się ze środowiskiem opozycyjnym, że tata miał z tym kłopot?
Ojciec nigdy nie ingerował w moje przyjaźnie. Natomiast ja byłam bardzo rozdarta. Zdecydowana większość moich znajomych miała poglądy opozycyjne, z którymi się identyfikowałam, ale też ufałam ojcu. W wieku 20 lat chciałam widzieć świat albo biały, albo czarny, a jednocześnie nie mogłam się jednoznacznie opowiedzieć po żadnej ze stron. Dziś widzę plusy tamtej trudnej dla tak młodej osoby sytuacji. Jako dojrzały człowiek również unikam łatwych i radykalnych ocen. Staram się zrozumieć racje każdej ze stron, i to zarówno w życiu prywatnym, jak i obserwując życie publiczne.

– Jakie cechy odziedziczyłaś po ojcu?
Myślę, że skłonność do melancholii, rodzaj pesymizmu, który każe rozpatrywać zawsze najczarniejszy scenariusz, ale też zdolność analitycznego myślenia i brak zadufania w sobie.

– Jesteś po ojcu samotniczką?
Lubię towarzystwo, ale nie ma dla mnie nic lepszego od wieczoru z książką i muzyką poważną. Podobno robię wrażenie osoby zdystansowanej, czasem chłodnej, a tak naprawdę chciałabym skracać dystans. Lubię dotyk, gdy ktoś mnie weźmie za rękę, zwróci się do mnie „kochanie”. Natychmiast się rozczulam. Szczególnie gdy robi to starsza osoba.

– Prezydentówna Kwaśniewska zatańczyła w programie „Taniec z gwiazdami”. Teraz robi karierę. Ty nie myślałaś o tańcu?
Oj, nie. Jestem antytalentem tanecznym, w przeciwieństwie do mojej mamy, byłej tancerki. We wspomnianej już szkole podstawowej przygotowywano raz akademię ku czci nowego patrona. Spektakl miał wyreżyserować uznany twórca lat 70. Mieliśmy układ taneczny w stylu szalenie modnej wówczas Gawędy. Gdy reżyser zobaczył, jak się poruszam, kazał mi po prostu maszerować. Nie umiałam powtórzyć żadnego kroku. I tak w dramatyczny sposób zakończyłam karierę tancerki. 

Rozmawiała Monika Stukonis/ Viva!

Córusia tatusia
corki01.jpg
Monika Stukonis: Słyszałam, że Pan Prezydent kiepsko płaci swojej asystentce? Ile Pani zarabia? 
Maria Wiktoria Wałęsa: Nie narzekam, choć rzeczywiście pensja nie jest zbyt duża. Ale dostaję jeszcze prowizję od wynegocjowanych kontraktów i honorarium za tłumaczenia. Radzę sobie. Tata mnie nauczył, że nie wolno narzekać. Tylu moich rówieśników ma znacznie gorzej ode mnie.

– Jak wygląda Pani dzień pracy?
Do biura przyjeżdżam przed dziewiątą. Pan Prezydent jest w biurze do trzynastej, ja zostaję dwie godziny dłużej. Odbieram korespondencję, analizuję propozycje patronatów, odpisuję na zagraniczne listy, ustalam z Panem Prezydentem plany wykładów czy wyjazdów zagranicznych. Prowadzę kalendarz...

– ...Pana Prezydenta. Dlaczego nie mówi Pani po prostu „tata”? Forma „Pan Prezydent” brzmi sztucznie...
Gdy mówię publicznie o ojcu, to zawsze jest dla mnie prezydentem, postacią historyczną i politykiem. W sprawach prywatnych używam, oczywiście, formy „tata”, ale gdy zaczynam opowiadać o formalnym spotkaniu czy wyjeździe, natychmiast automatycznie używam określenia „Pan Prezydent”. 

– Tata, gdy przyjmował Panią do pracy, postawił jakieś warunki?
Nie, ale gdybym się nie sprawdziła, na pewno by mnie wyrzucił.

– Pani poprzednik, brat Jarosław, dawał jakieś rady?
Powiedział: „Zbierz kapitał i po trzech latach idź dalej!” Ale ja na razie nie wyobrażam sobie, żebym mogła zostawić tatę.

– Urodziła się Pani w 1982 roku. Siódme dziecko w rodzinie. Radość miała gorzki posmak, bo Pani ojciec był wtedy internowany.
Zobaczył mnie dopiero, jak miałam osiem miesięcy. Ciąża mamy była zagrożona, miałam urodzić się w marcu, przyszłam na świat w styczniu. To był ciężki czas dla rodziców. Mieszkaliśmy wtedy jeszcze na gdańskiej Zaspie. Rodzice opowiadają, że mnóstwo osób im wtedy pomagało. Z tamtego czasu zachowały się zdjęcia, na których jestem z mamą, a za naszymi plecami są fotografie taty za kratami.

– Pierwsze świadome wspomnienie z dzieciństwa?
Długi czas w ogóle nie zdawałam sobie sprawy, co dzieje się wokół mnie. Czułam, że tata jest wyjątkowy, ale nie wiedziałam, dlaczego. Pamiętam, że po domu zawsze kręciło się mnóstwo ludzi, odnosiło się wrażenie, że ojciec jest wodzem. Miałam może ze trzy latka, gdy pewnego dnia ktoś zadzwonił do drzwi. Chwyciłam klamkę, na słomiance stali jacyś mężczyźni. Pamiętam, że tata bardzo się zdenerwował, poprosił, żebym poszła do swojego pokoju. To byli ludzie z bezpieki, którzy chodzili za ojcem.

– Pamięta Pani czas przełomu? Wolność, okrągły stół, wybory?
Jako dziecko właściwie tego nie zauważyłam. To wszystko było szalenie płynne, normalne. Nie pamiętam momentu, gdy tata został prezydentem, bo on zawsze był dla mnie ważny i wyjątkowy. Także dla innych.

– Chodziła Pani do zwykłej podstawówki?
Tak, do zwykłej osiedlowej szkoły w Gdańsku-Oliwie. Poza Magdą wszystkie trzy: Ania, Brygida i ja skończyłyśmy tę szkołę. Magda chodziła do baletowej.

– Gdy Pani tata został prezydentem, była Pani mała. Pani bracia w tym czasie dorastali. Prasa rozpisywała się o wybrykach alkoholowych Przemka i Sławka Wałęsów. Braciom było ciężko udźwignąć nową sytuację?
Na pewno, szczególnie, że to oni ulegali największej presji. Wchodzili w życie, byli niedojrzali. W domu rosło napięcie, ale nie dotyczyło to nas, dziewczynek. Może najbardziej przeżywała to Magda. Pięknie tańczyła, miała ogromny talent. Gdyby nie kontuzja, pewnie wiele by osiągnęła. 

– Przez pięć lat tata wpadał do domu tylko na weekendy?
Tak. Postanowili z mamą, że nie przeniesiemy się do Warszawy. Tata prezydenturę traktował jak pracę od poniedziałku do piątku. Jak przylatywał na weekend, to z całą świtą. Przez te pięć lat był non stop otoczony jakimiś ludźmi.

– Tęskniliście?
Na pewno, ale też byliśmy nauczeni, że tata nie może spędzać z nami zbyt dużo czasu, bo robi coś ważnego dla kraju. Nie zastanawiałam się, czy mi go brakuje, raczej liczyłam chwile, które mógł z nami spędzić.

– Bywaliście w Warszawie w Pałacu Prezydenckim?
Bardzo rzadko. Ale gdy już tam jechaliśmy, było wspaniale. Belweder, wysokie klamki, wspaniałe antyczne kanapy, pod którymi można było bawić się w chowanego. Kochałam ten świat, bo wyobrażałam sobie, że jestem księżniczką i że zaraz zjawi się książę.

– Do którego z rodziców jest Pani podobna?
Przez całe lata myślałam, że do mamy, ale po dziewięciu miesiącach asystentury u taty widzę, że wszystko mam po nim.

– Wybuchowość?
Też. Jestem, tak jak on, szalenie konkretna, ambitna, potrafię skupić się i doprowadzić do końca każdą sprawę, obojętnie, co by się działo. Bardzo szybko podejmuję decyzje.

– W liceum zaczęła się Pani buntować. Kluby, powroty nad ranem, towarzystwo artystów z ASP...
Przeżywałam okres buntu wobec naszego nazwiska. Nie chciałam być bez przerwy pod obstrzałem. Chciałam być zwykłą Mary, Marysią, a nie Marią Wiktorią Wałęsą.

– W liceum nazwisko „Wałęsa” wywoływało sensację?
Chyba nie, chociaż czasami było zabawnie. W pierwszej klasie liceum nauczycielka polskiego wezwała do odpowiedzi kolegę. Poprosiła, by wymienił nazwiska wszystkich polskich noblistów. On nie mógł wykrztusić z siebie „Lech Wałęsa”, odwrócił się więc w moją stronę i powiedział zawstydzony: „ojciec Marysi”. Przyzwyczaiłam się, że każdy ma do naszego nazwiska jakieś emocjonalne podejście. 

– W 1995 roku Pani ojciec przegrał wybory prezydenckie. To był dla Pani trudny czas?
Bardzo. Miałam 13 lat, kończyłam podstawówkę. Obraziłam się na Polskę, bo znałam plany ojca na drugą kadencję. Byłam w szoku, jak można przekazać teraz władzę w zupełnie inne ręce. Dla taty ta klęska była wyzwoleniem, bo już bardzo chorował. Nasiliły mu się objawy cukrzycy, cierpiał na chroniczne zmęczenie.

– Czy przez kilka miesięcy wspólnej pracy dowiedziała się Pani czegoś nowego o tacie?
Oj, tak. Na przykład tego, że nieprawdopodobnie lubi ludzi i jest zawsze bardzo ciekawy, co mają do powiedzenia. Po kilka godzin dziennie siedzi na Gadu-Gadu czy na Skype i moderuje dyskusje. Tata przez wielu postrzegany jest jako typ arogancki i pewny siebie, bo nigdy nie tłumaczy się ze swoich decyzji. Pewnie też taki jest, z drugiej strony ma mnóstwo szacunku dla innych.

– Czy Pan Prezydent ma słabości?
Całe mnóstwo, dlatego trzeba go pilnować. Od trzech lat jest na diecie Atkinsa i nie wolno mu jeść warzyw i owoców. Mimo to chodzi do ogrodu na Polanki i podskubuje a to porzeczki, a to malinki...

– „Miałam zamiar wyjechać z Polski, gdy Kaczyńscy wygrali wybory”. To Pani zdanie.
Dziennikarze natychmiast to podchwycili, a ja czułam, że nie powinnam tego powiedzieć. Pełna wyrzutów sumienia poszłam do taty. Zrozumiał, chociaż zalecił więcej dyplomacji. Czasem ponoszą mnie emocje. Lech Wałęsa może powiedzieć wszystko, bo stoi za nim historia, ja – nie.

– Często popełnia Pani gafy?
Bywa.

– Ostatnia?
W czasie kolacji z Amerykanami poniosło mnie i zaczęłam używać razem z nimi określenia „twins” (bliźniaki) w stosunku do Lecha i Jarosława Kaczyńskich. Tata był niezadowolony. Powiedział: „Uważaj, Mary, mówisz o swoim kraju, jego prezydentowi należy się szacunek”. To samo powiedziałby każdemu.

– W czasie Pani asystentury zdarzały się trudne chwile?
Zapamiętałam szczególnie jedną. Byliśmy na spotkaniu z mieszkańcami jednej wsi. Sto osób na sali. Pan Prezydent zaczął wykład, nikt nie słuchał, na końcu poprosił o pytania. Posypały się wyzwiska, brutalne inwektywy. Stanęły mi łzy w oczach, chciałam jak najszybciej wyjść. Ojciec stał na środku sali sam, opanowany. Ani razu nie podniósł głosu, tylko wyjaśniał, ripostował. To była walka. Wyszliśmy. Mówię do ojca: „Nigdy więcej”. A tata spokojnie: „Mary, to było bardzo dobre spotkanie. Ludzie chcą rozmawiać. Mają prawo być rozczarowani, poirytowani, żyjąc w biedzie, bez perspektyw”.

– Myśli już Pani o założeniu rodziny?
Jeszcze za wcześnie, może za parę lat... Przed trzydziestką chcę urodzić dziecko, to mój punkt graniczny.

Rozmawiała Monika Stukonis/ Viva!

Teraz jestem już wolna
corki02.jpg
Iza Bartosz: Pamiętasz dzień, w którym Twój tata został prezydentem? 
Aleksandra Kwaśniewska: Pamiętam doskonale. Miałam wtedy 14 lat. Rodzice byli w sztabie, a ja zostałam sama w domu i modliłam się, żeby tata nie wygrał tych wyborów. Zresztą we wszystkich cząstkowych wynikach przewodził Lech Wałęsa i zwycięstwo taty było naprawdę niespodziewane. 

– A co czułaś, kiedy stało się już jasne, że to Twój ojciec zwyciężył? 
Byłam przerażona. Nie chciałam tego całego zamieszania wokół naszej rodziny. Marzyłam, że tak jak moje koleżanki będę mogła prowadzić zwyczajne życie. Gdy tego dnia szłam spać, miałam nadzieję, że rano okaże się, że to był tylko zły sen. 

– A rano okazało się, że musisz pakować swoje rzeczy i przeprowadzać się do Pałacu Prezydenckiego? 
To nie odbyło się tak szybko. W naszym wilanowskim mieszkaniu zostaliśmy jeszcze przez kilka miesięcy. Ale już wtedy moje życie zaczęło wyglądać trochę inaczej. Pod naszym blokiem przez 24 godziny na dobę stał samochód z chłopakami z BOR-u, którzy towarzyszyli mi w każdym spacerze z psem, co rano zawozili do szkoły. 

– W końcu musieliście się przeprowadzić do pałacowych komnat. 
Tak. I nie wspominam tego miło. Dla 14-latki jej pokój jest wszystkim. Mój w Wilanowie miał trzy metry na trzy, był cały zagracony jakimiś bardzo ważnymi szpargałami. Bardzo go lubiłam i było mi okropnie przykro, że będę musiała go zostawić. Kiedy zobaczyłam swój pałacowy pokój, to z miejsca zaczęłam płakać. Był ogromny i prawie zupełnie pusty. Wysokie ściany, małe okienka, gigantyczne parapety. Najgorsza jednak była ta pusta przestrzeń. Potem okazało się, że tam jeszcze po prostu nie ma wszystkich mebli. 

– Zapraszałaś tam koleżanki? 
No pewnie. Ciągle ktoś do mnie przychodził. Moi znajomi byli bardzo ciekawi, jak się mieszka w Pałacu. Już samo to było atrakcją, że odwiedzając mnie, musieli zostawić na dole jakiś dokument i żołnierz doprowadzał ich do moich drzwi.

– Dla Ciebie to też była atrakcja? 
Raczej utrudnienie. Szczególnie na początku nie mogłam się przyzwyczaić do tego całego pałacowego anturażu: bramek do wykrywania metalu przy wejściu, wszechobecnej ochrony. Najgorsze było to, że w apartamencie nie ma normalnej kuchni, w której można coś ugotować, lecz co najwyżej można zrobić sobie kanapki. Strasznie wstydziłam się dzwonić do kuchni na dole i pytać kucharza, czy mogę dostać obiad. Na początku zawsze prosiłam, żeby robiła to za mnie mama. Wreszcie się odważyłam. Podniosłam słuchawkę i ze wstydu mówiłam tak niewyraźnie, że pracownik w ogóle mnie nie zrozumiał. Powiedział do mnie: „Chwileczkę” i zwrócił się do szefa kuchni: „Dzwoni jakaś Ala Wiśniewska i pyta o obiad”. 

– A jak sobie radziłaś w szkole? Z dnia na dzień przestałaś być anonimowym dzieckiem. 
Nie wiem, czy kiedykolwiek byłam anonimowa. W końcu mój tata od zawsze był związany z polityką. Kiedy został prezydentem, to zainteresowanie moją osobą oczywiście się nasiliło. Dlatego wymyśliłam sobie, że będę posługiwała się panieńskim nazwiskiem mojej mamy. I początkowo wszystko układało się świetnie, bo moje życie przynajmniej z pozoru nie różniło się wiele od tego, jakie prowadziły koleżanki z klasy. Problemy zaczęły się, gdy wytropili mnie dziennikarze prasy brukowej. Kiedyś na aerobiku nagle ktoś zaczął robić mi zdjęcia. Byłam wściekła. Czułam się pokrzywdzona. Uważałam, że to nie fair, bo nie zrobiłam w swoim życiu niczego, co mogłoby sprowokować takie zainteresowanie ze strony mediów. Nie mogłam do tego przywyknąć. 

– Mówisz, że posługiwałaś się nazwiskiem mamy. Nikt nie domyślił się, kim jesteś? 
Wymagało to ode mnie niezłych wybiegów. Pamiętam na przykład zajęcia z języka rosyjskiego. Naukę języka rozpoczynasz od najprostszych zdań: kim są twoi rodzice, gdzie mieszkasz. Dla mnie to wcale nie było proste. Nie chcąc wzbudzać sensacji, opowiadałam o stanie sprzed prezydentury taty. Mówiłam, że moja mama jest prawniczką, że ma agencję obrotu nieruchomościami, a tata jest hmm... ekonomistą i że mieszkamy w Wilanowie. Któregoś razu musiałam się nieźle napocić, kiedy nauczycielka spytała mnie: „A jak jedziesz z domu do szkoły? Którędy? Ile zajmuje ci to czasu?” Nie miałam zielonego pojęcia, jak mogła wyglądać ta trasa. 

– Pierwsza kadencja prezydenta Kwaśniewskiego przypadła na czas Twego liceum. Byłaś już dorosła, kiedy tata zdecydował, że w wyborach wystartuje raz jeszcze. Buntowałaś się? 
Wtedy już nie. Wymyśliłam ostatnio, że z tą prezydenturą jest jak z kupnem psa. Nie brzmi to mądrze, ale to wbrew pozorom trafne porównanie. Przygarnięcie pierwszego psa jest trudną, odpowiedzialną decyzją. Wiele się zmienia wraz z pojawieniem się w domu zwierzęcia, którym trzeba się opiekować. Ale jak już jest, to nie ma znaczenia, czy za chwilę będziesz miał drugie czy nie. I tak musisz się nim opiekować, karmić, wyprowadzać na spacer. I tak samo było z tą drugą kadencją. Już wiedzieliśmy wszyscy, na czym to polega, jak wygląda nasze życie w Pałacu, jak sobie radzić z wszystkimi przeciwnościami. Mleko już było rozlane, metka przypięta. Druga kadencja była logiczną kontynuacją pierwszej. 

 Po zakończeniu drugiej kadencji zamieszkałaś w mieszkaniu w Wilanowie. Po raz pierwszy sama, bez rodziców, służby. Nie było Ci smutno? 
Wcale. Z rodzicami mam świetny kontakt, nie bałam się, że coś może się między nami zmienić. I tak naprawdę dopiero od kilku miesięcy mam świadomość tego, że oto w końcu sama o sobie decyduję. Nikt mi już nie może zarzucić, że zachowuję się nie tak, jak przystało na córkę prezydenta. No i cieszę się jeszcze z jednej rzeczy: że kiedy włączam telewizor, nie czuję najmniejszej nawet odpowiedzialności za złe wiadomości z kraju. Wiem, że to idiotyczne, ale często miałam wrażenie, że ktoś ma do mnie pretensje o to, że polska polityka nie spełnia oczekiwań społeczeństwa. 

– A teraz wszyscy mówią i piszą o Tobie. 
Tym razem jest to wynik moich własnych działań. Poza tym już umiem się w tym wszystkim poruszać. Nie czuję się zaszczuta i wściekła jak wtedy, gdy fotografowano mnie wyłącznie dlatego, że byłam córką prezydenta. 

– Myślisz, że „Taniec z gwiazdami” to była dobra decyzja? 
Bardzo bałam się ją podjąć. Ale teraz wiem, że postąpiłam słusznie. Dzięki programowi uwierzyłam w siebie, otworzyłam się, stałam się bardziej spontaniczna. No i dowiedziałam się wiele o sobie. Jestem już pewna, że nigdy nie będę mogła pracować w jakimś urzędzie, od 8. do 16. To zupełnie nie dla mnie. 

– A gdzie mogłabyś pracować? 
Jeszcze nie wiem. Rozglądam się. Może telewizja? Kto wie. 

– Nie tęsknisz czasem za tym życiem, które wiodłaś w Pałacu? 
Za Pałacem nie tęsknię. Brakuje mi czasem tego, że nie mogę wrócić w miejsca, gdzie spędzałam przed laty wakacje. Uwielbiałam jeździć latem do ośrodka prezydenckiego w Juracie. Gdy jestem w tamtej okolicy i widzę z daleka światła miejsca, w którym kiedyś mieszkałam, to coś ściska mnie za gardło. 

Rozmawiała Iza Bartosz/ Viva!

Zdjęcia Piotr Porębski/Metaluna
Stylizacja Jola Czaja
Asystentka Zuza Kuczyńska 
Makijaż Julita Jaskółka/IsaDora i Iza Wójcik 
Fryzury Robert Kupisz
Produkcja sesji Elżbieta Czaja 

poniedziałek, 20 kwietnia 2009

Wyrok I ACa 282/99

W pozwie z dnia 2 lipca 1997 r. Zdzisław P. i Zenon O. wnieśli o uchylenie uchwał od nr 1 do 4 i uchwały nr 6, podjętych przez Wspólnotę Mieszkaniową nieruchomości przy ul. W. 5 w W. na zebraniu w dniu 21 maja 1997 r.

Na uzasadnienie pozwu, powodowie podnieśli m.in., iż zaskarżone uchwały zostały podjęte tylko przez jednego z właścicieli, którym jest Gmina W.-C., mimo że wymagane jest, aby uchwały wspólnoty stanowione były przez większość właścicieli. Uchwale nr 1 (dotyczącej przyjęcia sprawozdania finansowego i udzielenia absolutorium) zarzucili ponadto, że jest nieważna, bo podjęto ją w oparciu o nieważne sprawozdanie finansowe, nie podpisane przez kierownika administracyjnego i zawierające szereg nieprawidłowości w rozliczeniu kosztów utrzymania budynków (m.in. obciążanie niektórymi kosztami Wspólnoty, czyli wszystkich właścicieli, podczas gdy winna je ponosić wyłącznie Gmina, bowiem dotyczą jej zasobów), przy czym powodowie podnieśli, że nie mogli zapoznać się z materiałami, w oparciu o które sporządzono sprawozdanie, gdyż utrudniano im do nich dostęp. Szczegółowe zarzuty postawiono także pozostałym zaskarżonym uchwałom.

Pozwana Wspólnota wnosiła o oddalenie powództwa.

Wyrokiem z dnia 7 grudnia 1998 r. Sąd Wojewódzki oddalił powództwo w całości i obciążył powodów kosztami procesu.

Orzeczenie powyższe oparł Sąd I instancji na następujących ustaleniach faktycznych i rozważaniach prawnych:

pozwana Wspólnota obejmuje czternastu właścicieli: trzynastu z nich to osoby fizyczne, a czternastym jest Gmina W.-C. posiadająca 60,96% udziałów. Ona też na mocy art. 40 ustawy o własności lokali sprawuje zarząd nad nieruchomością wspólną.

W dniu 21 maja 1997 r. odbyło się zebranie pozwanej Wspólnoty, o którym wszyscy właściciele w sposób prawidłowy zostali powiadomieni. Stawił się tylko przedstawiciel Gminy W.-C. - Wiesław P. Zebranie podjęło pięć uchwał: nr 1 w sprawie przyjęcia sprawozdania finansowego i udzielenia absolutorium, nr 2 w sprawie pokrycia różnic między rzeczywistymi kosztami zarządu a wysokością wpłaconych zaliczek, nr 3 w sprawie wyboru zarządu nieruchomości, nr 4 w sprawie ustalenia zaliczki na pokrycie kosztów zarządu nieruchomością i nr 5 w sprawie uchwalenia planu gospodarczego na 1997 r. dla nieruchomości wspólnej.

Zdaniem Sądu Wojewódzkiego uchwały powyższe nie zawierają żadnych postanowień naruszających jakikolwiek przepis prawa. Wszystkie zostały podjęte w sprawach dotyczących Wspólnoty, przez organ do tego upoważniony, większością głosów liczoną według wielkości udziałów. O terminie zebrania zostali powiadomieni prawidłowo wszyscy właściciele. W ocenie Sądu nie ma żadnego znaczenia fakt, czy sprawozdanie finansowe zostało podpisane, czy nie i przez kogo. Nie ma ono bowiem charakteru normatywnego i podlega swobodnej ocenie zebrania właścicieli.

Ponieważ nie doszło do naruszenia procedury podejmowania uchwał, a uchwały nie są sprzeczne z prawem, Sąd oddalił powództwo jako niezasadne.

W apelacji od powyższego wyroku, powodowie zaskarżając orzeczenie w całości wnieśli o jego zmianę i uwzględnienie powództwa lub o uchylenie i przekazanie sprawy do ponownego rozpoznania Sądowi I instancji.

Skarżący zarzucili orzeczeniu:

1) naruszenie prawa przez błędną jego wykładnię i niewłaściwe zastosowanie, w szczególności art. 25 ust. 1 ustawy o własności lokali z 24 czerwca 1994 r. i art. 58 § 1 kc;

2) sprzeczność ustaleń Sądu z treścią zgromadzonego w sprawie materiału dowodowego.

W uzasadnieniu apelacji podniesiono m.in., iż wbrew ustaleniom Sądu I instancji, w świetle wymogów prawa - tj. art. 68 ustawy o rachunkowości - ma znaczenie kto podpisuje sprawozdanie finansowe. Nie można mówić, że pozwana przedstawiła takie sprawozdanie, bowiem kierownik administracyjny odmówił jego podpisania, a zatem prawnie ono nie istnieje. Tym samym nie zostały udokumentowane koszty poniesione przez zarząd w 1996 r. Zdaniem skarżących, aby zebranie wspólnoty było ważne nie może być jednoosobowe, bo jak wskazuje art. 6 ustawy o własności lokali, wspólnota to ogół właścicieli, a nie tylko jeden z nich. Apelacja zawiera też zarzuty co do nieprawidłowości wyliczeń przedstawionych w sprawozdaniu i obciążenia właścicieli nienależnymi wydatkami.

W piśmie procesowym z dnia 19 lutego 1997r. powodowie ograniczyli apelację do zaskarżenia jedynie uchwały nr 1 w sprawie przyjęcia sprawozdania finansowego za 1996 r. i udzielenia absolutorium zarządowi (k. 125).

Sąd Apelacyjny zważył:

Apelacja zasługuje na uwzględnienie, aczkolwiek nie wszystkie podniesione w niej zarzuty są zasadne.

W szczególności za nietrafne należało uznać zarzuty formalne, dotyczące trybu podjęcia uchwał na zebraniu Wspólnoty w dniu 21 maja 1997 r. Kwestię tę reguluje przepis art. 23 ustawy z dnia 24 czerwca 1994 r. o własności lokali (Dz. U. 1994 r. Nr 85 poz. 388), zwanej dalej „ustawą”. Zgodnie z jego § 1, uchwały właścicieli podejmowane są m.in. na zebraniu. W niniejszej sprawie bezsporne jest, że wszyscy właściciele zostali w sposób prawidłowy powiadomieni o czasie, miejscu i porządku zebrania Wspólnoty. Tylko w takim znaczeniu można mówić o ważności, czy też jak to określają skarżący „prawomocności” zebrania. Jak bowiem wynika z przepisu § 2 art. 23, uchwały zapadają większością głosów właścicieli lokali, liczoną według wielkości udziałów, a nie głosów obecnych na zebraniu. Ustawa nie wymaga określonego quorum właścicieli biorących udział w zebraniu. Dlatego też z punktu widzenia skuteczności i ważności zebrania ocenianego w aspekcie podjętych na nim uchwał (a tylko taki ma tu znaczenie) nie jest istotne ile osób uczestniczyło w zebraniu. Mógł być tylko jeden właściciel, byleby posiadał większość udziałów, tak jak to miało miejsce w niniejszej sprawie. Gdyby pozostali właściciele pozwanej Wspólnoty byli obecni na zebraniu i głosowali przeciw proponowanym przez zarząd uchwałom, wynik głosowania byłby taki sam, gdyż właściciel - Gmina W.-C. posiada znaczną większość udziałów i zawsze może przegłosować pozostałych członków Wspólnoty, może nawet wbrew ich woli działać na ich niekorzyść. Nie jest to z pewnością rozwiązanie słuszne i od dłuższego czasu poddane jest krytyce, trwają też prace legislacyjne nad jego zmianą. Mimo bowiem intencji ustawodawcy w sytuacji jaka zaistniała w niniejszej sprawie, właściciele nie mają żadnego wpływu na decyzje dotyczące swojej własności. Jedyną drogą pozostaje zaskarżanie uchwał do sądu, która to akcja może być skuteczna tylko w przypadku sprzeczności uchwały z prawem (art. 25 ustawy). Konstatacja powyższa nie może jednak wpływać na ocenę, że tryb podjęcia zaskarżonej uchwały był zgodny z prawem.

Niezależnie od powyższego Sąd Apelacyjny podziela pogląd skarżących, ze uchwała ta (nr 1) jest sprzeczna z prawem. Nie można zgodzić się z Sądem Wojewódzkim, że kwestia tego czy sprawozdanie finansowe zostało podpisane przez uprawnione do tego osoby czy nie, nie ma w sprawie żadnego znaczenia. Ze stanowiska Sądu meriti wynikałoby, że uchwała dotycząca zatwierdzenia sprawozdania zarządu (czyli dotycząca pracy zarządu) i będąca podstawą udzielenia lub odmowy udzielenia zarządowi absolutorium nie jest istotna, bo nie ma żadnego znaczenia normatywnego, tj. nie ma w niej niczego obowiązującego w sensie prawnym (chyba o to chodziło Sądowi I instancji). Jest to pogląd nietrafny.

Sam ustawodawca przyjmuje, że sprawozdanie ma bardzo ważkie znaczenie dla właścicieli, skoro rozpatrywanie i zatwierdzanie pozostawione zostało do wyłącznej kompetencji zebrania ogółu właścicieli (art. 30 ust. 2 ustawy). Zatwierdzenie bądź odmowa zatwierdzenia sprawozdania mogą wpłynąć na udzielenie zarządowi absolutorium, a zatem mogą mieć wpływ na odpowiedzialność organizacyjną członków zarządu. W dalszej kolejności ze sprawozdania może wynikać konieczność pokrycia przez właścicieli strat finansowych.

Ustawa poświęca też wiele miejsca sprawowaniu kontroli przez właścicieli lokali nad działalnością zarządu. Po pierwsze zasadą jest jawność działania zarządu wobec właścicieli, czego szczególnym wyrazem jest przepis stanowiący, że na żądanie właściciela lokalu zarząd jest obowiązany udzielić mu stosownych informacji (art. 29 ust. 2 ustawy), który to przepis w niniejszej sprawie był przez zarząd naruszany. Po drugie zebranie właścicieli dokonuje każdego roku oceny pracy zarządu i wypowiada się co do absolutorium. Zebranie to zwane przez ustawę „corocznym” jest obowiązkowe (art. 30 ust. 1 ustawy).

Skoro zatem ustawa nakłada na wspólnotę obowiązek corocznych obrad nad sprawozdaniem zarządu, to winien to być dokument od zarządu pochodzący. Przepis art. 29 ust. 1 ustawy zobowiązuje zarząd do złożenia ze swej działalności rocznego sprawozdania. Tymczasem sprawozdanie udostępnione właścicielom pozwanej Wspólnoty wymogu tego nie spełnia. Kierownik administracji (a zatem osoba najprawdopodobniej umocowana do składania oświadczeń woli w imieniu zarządu) nie podpisał go, a jedynie sporządził adnotacje, że uczyni to po jego sprawdzeniu. Pozwana nie wykazała aby powyższy brak sprawozdania został uzupełniony i aby sprawozdanie, które zostało zatwierdzone, było innym niż to załączone do akt (k. 5-6), czyli wadliwe. Podnieść przy tym należy, że pozwana nie kwestionowała, że takie właśnie wadliwe sprawozdanie przedłożyła do zatwierdzenia właścicielom. Wynika z powyższego, że zebranie właścicieli w dniu 21 maja 1997 r. obradowało i zatwierdziło jedynie projekt sprawozdania, co jest niewątpliwie sprzeczne z wymogami art. 30 ustawy. Projekt sprawozdania nie mógł być przedmiotem obrad ani tym bardziej nie mógł stanowić podstawy do udzielenia zarządowi absolutorium.

Mając na uwadze powyższe, Sąd Apelacyjny uznając apelację za zasadną, na mocy art. 386 § 1 kpc zmienił zaskarżony wyrok i uwzględnił powództwo w zakresie zaskarżonej uchwały, orzekając jej uchylenie. O kosztach procesu Sąd orzekł zgodnie z zasadą odpowiedzialności za wynik procesu (art. 98 kpc). Z uwagi zaś na cofnięcie apelacji w części dotyczącej pozostałych czterech uchwał, Sąd Apelacyjny umorzył postępowanie apelacyjne w tym zakresie (art. 355 § 1 kpc w zw. z art. 391 kpc).

Scarlett Johansson: złota dziewczyna


Camilla Long


Ma głowę do interesów, a ciało do grzechu. Księżniczka niezależnego kina zmieniła się w silnego hollywoodzkiego gracza, który ze swojego seksapilu czyni żyłę złota.



Co u licha stało się ze Scarlett Johansson? W tej eleganckiej młodej kobiecie z grubą warstwą makijażu na twarzy i w wymuskanym kostiumie Louisa Vuittona ciężko rozpoznać niefrasobliwą Wyrównaj z obu stronksiężniczkę kina niezależnego, której podobno zdarzało się kochać w windzie. Nawet nie jest już blondynką.

- Och, to tylko kolor włosów – wzdycha siedząca na kanapie w londyńskim hotelu Johansson, przeczesując wypielęgnowaną dłonią swoje nowe ciemnorude loki. Brzmienie jej głosu, zaskakująco niskiego barytonu, przypomina dźwięk wolno rozpinanego rzepa. - Będę ruda, będę blondynką, brunetką. Kiedy pracujesz, musisz przez jakiś czas zachować ten sam wygląd, a kiedy skończysz pracę, masz ochotę ściąć włosy, coś w sobie zmienić. Może dlatego to zrobiłam.

Nadal jest oczywiście oszałamiająco ładna. Malutka – ma może 165 centymetrów – i schludna. Na żywo jej uroda jest o wiele ciekawsza niż Keiry czy Sienny, choć jestem zdziwiona, jak bardzo jest chuda pomimo swoich kształtów. Talię ma na pewno nie grubszą niż 60 centymetrów. Zawitała w Londynie z krótką wizytą jako nowa “twarz” szampana Moët & Chandon – nieco dziwaczne partnerstwo, które zostanie oficjalnie ogłoszone podczas przyjęcia w północnym Londynie. Jej agenci przysłali mi maila z informacją, że Johansson nie odpowie na żadne pytania dotyczące prywatnego życia, ale z przyjemnością opowie o swojej miłości do szampana. Problem w tym, że ona nawet niespecjalnie lubi alkohol. Myślę jednak, że skoro tak wiele innych hollywoodzkich gwiazd sprzedaje się luksusowym markom, było tylko kwestią czasu, kiedy Johansson również zainkasuje swoją reklamową gażę. Nie jest już pierwszą naiwną aktoreczką. Jest bizneswoman.

Oto znana już ścieżka największych gwiazd: pojawia się wiarygodna gwiazdka o figurze syreny, która wkrótce staje się globalnym towarem. Już wkrótce dobijają się do niej twórcy kasowych filmów (jej kolejnym projektem będzie "Iron Man 2") i wielu innych, którzy chcą uszczknąć jej opłacalnej sławy. - Mam zdrowe ambicje – tak to teraz określa. Pewien znajomy, który spotkał ją kilka lat temu, gdy miała 21 lat, powiedział o niej "irytująco pewna siebie, dokładnie wie, czego chce i ma głowę do interesów".

Dziś przywdziała swoją "biznesową maskę", więc jej odpowiedzi są stosownie zdawkowe i mgliste. Jest też zaskakująco spolegliwa – pomimo oczywistej inteligencji spokojnie przyjmuje stereotypową opinię, że jest głupiutką blondynką. - W dzisiejszej dobie każdego przyporządkowuje się do jakiejś kategorii – mówi, wzruszając ramionami. - Jesteś albo tajemniczą brunetką albo kapryśną blondynką, albo bystrą i równą dziewczyną z sąsiedztwa. Ciężko nie trafić do jakiejś szufladki. Ale w miarę upływu lat, ich gama się zmienia.

Czy jednak ciągłe ocenianie jej wyglądu nie jest nieco irytujące? Jakiś czas temu globalna obsesja na punkcie jej piersi doprowadziła do tego, że projektant mody Isaac Mizrahi chwycił za jej biust na czerwonym dywanie (Johansson miała na sobie kreację Valentino: jej dekolt wyglądał zachwycająco).

- To było straszne. Nie wiedziałam, co zrobić. Bardzo niezręczna sytuacja – komentuje. - To śmieszne, jak na ciebie reagują w branży. Nigdy nie sądziłam, że będę traktowana jak obiekt seksualny. Ale ludzie mają obsesję na punkcie wagi, okrągłości. Wariactwo. Mam własne standardy, których staram się trzymać w wyglądzie. Lubię żyć zdrowo i dbam o siebie. No i jest oczywiście życie "po biuście". Naprawdę myślę, że będę mogła kontynuować karierę jako producentka lub reżyserka – mówi.

Urodziła się w Nowym Jorku w rodzinie aktorskiej i miała "normalne" dzieciństwo. - Mieszkałam w zwykłej okolicy, chodziłam do normalnej szkoły.

Tyle tylko, że została też dziecięcą gwiazdą, która w wieku 13 lat z dnia na dzień zyskała popularność dzięki roli dziewczynki z protezą nogi w "Zaklinaczu koni". Pracuje w branży już od 16 lat. Lata swojej pracy podsumowuje określeniem "magia filmu", które mało do mnie przemawia, szczególnie jeśli wziąć pod uwagę bezbarwnego "Iron Mana 2". Ale cóż, dziewczyna musi zarobić na chleb.

W zeszłym roku nieco wszystkich zaskoczyła swoim szybkim ustatkowaniem i małżeństwem z aktorem Ryanem Reynoldsem, który wydaje mi się typowym hollywoodzkim przystojniaczkiem. Po Joshu Hartnecie i Jaredzie Leto zdawała się raczej typem dziewczyny pasującym do gościa w stylu Rivera Phoenixa. Reynolds dostał swoją filmową szansę w "Blade: Mroczna Trójca".

- To moja prywatna sprawa – ucina temat, ale zdaje się nieco speszona, kiedy mówię jej, że ta kwestia mnie nie interesuje. - Dlaczego ludzie chcą wiedzieć rzeczy, o których nie chcesz mówić? Dla mnie o wiele ciekawsze jest dowiedzieć się, jak aktor wchodził w swoją rolę, bo to jest mój zawód.

Czy to dlatego pozowała nago na okładce "Vanity Fair"?

- To było dla mnie co innego. Wiedziałam, że powstanie piękny portret. Nie chcę przez to powiedzieć, że ciało nie jest świętością. Gdyby ktoś miał mnie obmacywać albo gdybym miała pozować do jakiegoś podrzędnego magazynu, to byłoby nie dla mnie. Jestem wrażliwą osobą. Nadwrażliwą. Do nikogo nie należę. Cholera, na pewno nie! Ludzie stale polują na plotki, są bardzo chciwi na informacje, więc pewne rzeczy są dla mnie święte, bo są tylko moje. Nie twierdzę, że jestem modelem do naśladowania. Jestem po prostu sobą.

A jednak jest wzorem dla innych. W zeszłym roku wywołała burzę wyznaniem, że dwa razy w roku robi sobie testy na obecność wirusa HIV. - Zaczęło się gadanie, jakbym była puszczalska, bo robię sobie testy na HIV. W tamtym czasie byłam singlem. Uważam, że trzeba sobie robić testy. Dlaczego miałabym ich nie robić? Ludzie nie chcą rozmawiać o seksie i ich reakcja była bardzo dziwna. Ona robi sobie testy na HIV! Ona uprawia seks! Cóż, przynajmniej był to początek jakiejś dyskusji.

O plotkach na temat pyskówek z innymi gwiazdami i seksu w windach mówi z westchnieniem: - Trzeba to po prostu przełknąć. To frustrujące, ale ja nie lubię konfrontacji. Mam nadzieję, że gadanie samo się skończy.

Może wyszła za mąż, aby położyć temu wszystkiemu kres. Przyznaje, że w przeszłości mężczyźni ją krzywdzili. - Zdecydowanie i z całą pewnością – mówi, ale też podkreśla, że nie ma idealnego wieku do małżeństwa. - Kiedy wiesz, że jesteś gotowa, po prostu to robisz. Nawet nie chodzi o gotowość do małżeństwa. Zwyczajnie wiesz, że to coś, co chcesz zrobić, sposób na wyrażenie swojej miłości. To bardzo romantyczne. Niektórym ludziom zdarza się wiele razy. Masz nadzieję, że to ten jeden jedyny, ale moja matka dwa razy wychodziła za mąż. Za każdym razem wydawało się, że słusznie robi.

Jutro wraca do Los Angeles. W Londynie spędziła nieco ponad dzień. Dziś wieczorem przynajmniej pójdzie na przyjęcie. - Taak, suuper! Fajnie jest się wyluzować szczególnie po wywiadach. Wiem, że to kiepsko zabrzmi, ale naprawdę dobrze mi się współpracowało ze wszystkimi z Moët.

Ale czy naprawdę lubi imprezy, za które jej płacą?

- Czasem – odpowiada ostrożnie. - Zwykle zapraszam swoich znajomych, więc nie jestem wśród kompletnie nieznanych mi osób.

Tego wieczoru śledzę ją na przyjęciu, gdzie Johansson otacza jej świta. Z przodu, wśród wdmuchiwanego dymu pojawia się wielka butla szampana. Muzyka osiąga kulminacyjny punkt, gdy Johansson jest niezgrabnie prowadzona do przodu. Nic nie mówi, nic nie robi, tylko oszałamiająco się uśmiecha. Cały spektakl jest tyleż wystawny co żenujący, ale jeśli nawet Johansson czuje się zakłopotana, to tego nie widać. Zapytana o zdanie na ten temat, wczuwa się w swoją rolę. - W tych trudnych finansowo czasach szampan jest przystępną formą świętowania, uczczenia okazji.

Zuch dziewczyna.