poniedziałek, 15 czerwca 2009

Grzywna za prowadzenie serwisu internetowego (IX K 2011/08)

Sławomir Wikariak 15-06-2009, ostatnia aktualizacja 15-06-2009 07:00

Strona WWW może zostać uznana przez sąd za dziennik. Za jego wydawanie bez wcześniejszej rejestracji można zostać skazanym

autor zdjęcia: Radek Pasterski
źródło: Fotorzepa

Przekonali się o tym ostatnio dwaj współwłaściciele firmy prowadzącej serwis internetowy www.bielsko.biala.pl. Sąd wydał wyrok stwierdzający, że złamali prawo, wydając dziennik bez rejestracji, i skazał obydwu na grzywnę po 3 tys. zł. (IX K 2011/08).

– Bardziej dotkliwe od grzywny jest stwierdzenie, że staliśmy się przestępcami. Jestem wykładowcą, nie wiem, czy jako osoba skazana będę mógł nadal pracować na uczelni – mówi Marcin Tomana.

Treść nie ma znaczenia

Doniesienie do prokuratury złożyła konkurencja, która prowadzi inny serwis internetowy oraz wydaje papierową gazetę. Później relacjonowała proces i z satysfakcją informowała o wyroku.

– Zarejestrowaliśmy się jako dziennik w połowie ubiegłego roku, kiedy doszliśmy do wniosku, że rzeczywiście chcemy wydawać prasę. Wcześniej serwis zawierał katalog lokalnych firm czy repertuar kin i nie miał charakteru dziennikarskiego – wyjaśnia Tomana.

Sąd Rejonowy w Bielsku-Białej uznał jednak w wyroku z 2 czerwca, że i w tym wcześniejszym okresie serwis był dziennikiem, który wymagał rejestracji. Wydając go, wspólnicy złamali zaś prawo.

Wszystko z powodu nieprecyzyjnych, a co ważniejsze nieprzystających do dzisiejszych realiów przepisów prawa prasowego.

– Nie liczy się, czy publikowane treści mają charakter dziennikarski. Ważniejsze jest np. to, jak często są aktualizowane – mówi Paweł Strykowski, drugi ze wspólników. – W tej sytuacji większość stron internetowych może zostać uznana za dziennik lub czasopismo – ostrzega.

Na takie ryzyko „Rzeczpospolita” zwracała uwagę już dwa lata temu po głośnym postanowieniu Sądu Najwyższego. Skład orzekający uznał w nim, że jeśli ktoś na swojej stronie internetowej wydaje dziennik lub czasopismo, zobowiązany jest je zarejestrować (IV KK 174/07). Na naszych łamach rozgorzała dyskusja, w której zabrał też głos Lech Gardocki, pierwszy prezes Sądu Najwyższego. W swym felietonie przekonywał, że „nawet te publikacje, które najbardziej przypominają drukowany na papierze dziennik, nie mają stałego wydania z określonego dnia, przeciwnie, podlegają zmianom i kształtowane są całą dobę”, a więc nie spełniają warunku periodyczności i nie muszą być rejestrowane.

Niebezpieczny precedens

Jak widać z wyroku wydanego w Bielsku-Białej, nie wszyscy sędziowie podzielają tę argumentację. Nie pierwszy raz zresztą sąd stwierdził konieczność rejestracji stron internetowych jako dziennika lub czasopisma. Precedensowość tego wyroku polega na tym, że sąd uznał za konieczne wymierzenie kary. Dotychczas podobne sprawy kończyły się bądź uniewinnieniem, bądź umorzeniem postępowania ze względu na niską szkodliwość społeczną czynu.

Spotkało to m.in. Leszka Szymczaka, który prowadzi lokalny serwis internetowyGazetaBytowska.pl. W procesie o komentarz pod jednym z tekstów sąd wypowiedział się też w kwestii obowiązku rejestracji. Umorzył postępowanie, ale uznał, że Szymczak złamał prawo.

Twórcy portalu www.bielsko.biala.pl zapowiadają złożenie apelacji. Tymczasem Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego pracuje nad nowelizacją prawa prasowego. Jak można wywnioskować z założeń publikowanych na stronie resortu, ma ona m.in. „wprowadzić obowiązek rejestracji tytułów prasowych ukazujących się w formie elektronicznej”.

Opinia: Elżbieta Traple, adwokat w kancelarii Traple Konarski Podrecki

Niektóre strony internetowe poza tym, że nie ukazują się na papierze, niczym nie różnią się od tradycyjnych dzienników i uważam, że powinny podlegać rejestracji ze względu na odpowiedzialność za treści tam publikowane. Odróżnienie zwykłego blogu od internetowego serwisu informacyjnego jest jednak często trudne i nie można się dziwić, że ludzie nie wiedzą, czy muszą rejestrować swoje strony. Nie powinni być karani za brak precyzji ustawodawcy. Prawo prasowe wymaga szybkiej nowelizacji w aspekcie Internetu. Najpierw trzeba jasno określić zakres obowiązku rejestracji, a dopiero potem jego niewykonanie obłożyć odpowiednimi sankcjami.

Skomentuj artykuł

Rzeczpospolita

Przyjaciel od seksu


Marcin Wyrwał
Łóżkowi przyjaciele są stałym elementem amerykańskiej rzeczywistości. W Polsce nikt jeszcze nie traktuje ich jako odrębnej grupy. Co nie znaczy, że ich nie ma...

Funkcjonują pod różnymi określeniami: „znajomi z przywilejami”, „przyjaciele z dodatkami”, „poszukiwacze przygód”. Jednak najczęściej mówi się o nich Friends With Benefits [Przyjaciele z dodatkowymi świadczeniami] lub pod bardziej dosadnie: Fuck Friends [Przyjaciele od pieprzenia]. Choć są typowo amerykańskim „wynalazkiem”, to historie Olafa i Marty świadczą o tym, że nie brak ich także w Polsce.

Mimo że tacy łóżkowi przyjaciele wydają się być wynalazkiem ostatnich lat, faktycznie zjawisko jest nieco starsze. W popkulturze funkcjonuje mniej więcej od połowy lat 90. O „najlepszym przyjacielu z dodatkowymi świadczeniami” śpiewała w swoim przeboju z 1996 roku „Head over Feet” Alanis Morissette. Do tego rodzaju związków nawiązywał również emitowany od 1998 roku serial „Seks w wielkim mieście”.


Słownikowa definicja przyjaciół z dodatkowymi świadczeniami, z internetowego urbandictionary.com, brzmi: „Dwoje przyjaciół, którzy uprawiają seks bez emocjonalnego zaangażowania”. Czym zatem łóżkowy przyjaciel różni się od osoby, z którą połączył nas przypadkowy, jednorazowy seks? – Przede wszystkim, zawsze znamy imię swojego przyjaciela, w przypadku jednorazowego seksu, nie koniecznie – odpowiada socjolog Mariusz Drozdowski. – W relacji, w której jesteśmy przyjaciółmi od wielu lat i nagle wpadamy na pomysł poszerzenia naszej znajomości o kontakt cielesny, przyjaciel spełnia zadania, które do tej pory przypisywaliśmy małżonkowi albo konkubentowi. Lecz taka relacja różni się od stałego związku jednym bardzo istotnym elementem: jest nim brak zobowiązań.

„Nie masz ochoty, nie ma problemu” – trafnie podsumowuje ten rodzaj relacji internauta o nicku Facet128 na jednym z forów internetowych poświęconych łóżkowym przyjaciołom.

Według Mariusza Drozdowskiego przyjaciel z dodatkowymi świadczeniami pełni rolę złotego środka pomiędzy komfortem, jaki daje trwałość tradycyjnego związku, a gwarancją wolności, jaką oferuje układ przyjacielski: – Bycie w tradycyjnej stałej relacji traktowane jest dziś jako oznaka słabości i zależności od drugiej osoby, a nowy typ relacji bez zobowiązań, daje nam poczucie pewnej niezależności i wolności, bo możemy z niej w każdej chwili wyjść, powiedzieć: od dzisiaj koniec z tym, wracamy do zwykłej przyjaźni. A zatem z jednej strony jest poczucie jakiegoś bezpieczeństwa i stałości, a z drugiej możliwość wyjścia z sytuacji, która staje się niewygodna – mówi.

Kobiety chcą przyjaźni, mężczyźni chcą świadczeń

W Polsce instytucja łóżkowego przyjaciela pozostaje zupełnie niezbadanym obszarem. Lecz nawet w USA, gdzie narodził się ten trend, badania nie wychodzą poza środowiska uniwersyteckie. Najgłośniejsze z nich opublikowano na łamach akademickiego pisma „Archives of Sexual Behaviour”. Ich autorzy, Melissa Bisson i Timothy Levine z Uniwersytetu Stanowego Michigan, podają, że aż 60% ankietowanych studentów przyznało się do fizycznego związku z przyjacielem bądź przyjaciółką. Jedynie 10% z tych relacji rozwinęło się w trwałe związki, 28% pozostało na etapie łóżkowej przyjaźni, 36% par pozostało przyjaciółmi po zakończeniu relacji seksualnych, a w 26% przypadków doszło do całkowitego zerwania kontaktów.

Sześćdziesięcioprocentowy odsetek łóżkowych przyjaciół nie dziwi 32-letniego Olafa, który 10 lat temu nawiązał seksualne relacje ze swoją wieloletnią przyjaciółką, kiedy jako studenci Szkoły Głównej Handlowej mieszkali w jednym z warszawskich akademików. – Wtedy w ogóle nie traktowałem tego w kategoriach społecznego zjawiska – mówi. – Lecz muszę przyznać, że wśród trzech mieszkańców naszego pokoju, jeden miał stałą dziewczynę, a dwóch realizowało się seksualnie w układach przyjacielskich. To absolutnie niereprezentatywna próbka z punktu widzenia statystyki, ale chyba o czymś świadczy.

38-letnia Marta, menadżerka w sieci sklepów meblowych, zakończyła seksualny związek ze swoim wieloletnim przyjacielem zaledwie przed kilkoma miesiącami. – Znamy się od czasów podstawówki, ale po raz pierwszy zrobiliśmy to na ostatnim roku studiów – wspomina. – Impreza wszyscy pijani... wiadomo. A potem to zaczęło działać na zasadzie telefonicznego pogotowia seksualnego dla dwojga inteligentnych i ambitnych, ale także samotnych i zdesperowanych karierowiczów.

Równie interesujące były badania opublikowane w College Student Journal przez Jennifer Puentes, Davida Knoxa i Marty'ego E. Zusmana „Participants in 'Friends With Benefits' Relationships”. Ich autorzy poddali analizie strukturę płciową łóżkowych przyjaciół. Do tego rodzaju doświadczeń przyznało się 63,7% ankietowanych mężczyzn i zaledwie 50,2% kobiet. Autorzy zauważyli, że w takich związkach kobiety koncentrują się „na przyjaźni”, a mężczyźni „na dodatkowych świadczeniach”.

– Aczkolwiek niechętnie to jednak muszę przyznać im rację – komentuje te doniesienia Olaf. – Spędzałem wiele czasu na wspaniałych rozmowach ze swoją przyjaciółką. Jednak od kiedy w grę zaczął wchodzić seks, aż nazbyt często kierowałem rozmowy na tematy, które pozwalały mi płynnie przechodzić od słów do czynów.

– Znając mężczyzn, uważam, że wyniki tego badania odpowiadają prawdzie, aczkolwiek nie w naszym przypadku – zastrzega Marta. – Mój przyjaciel często bywał w dłuższych lub krótszych związkach, więc pod tym względem było mu łatwiej. To zwykle ja byłam „w potrzebie”. Ale on się nigdy nie bronił. Bardzo uczynny był z niego chłopak – śmieje się Marta. – Kiedyś pojechaliśmy w Bieszczady z zamiarem chodzienia przez cały weekend po górach. Przyjechaliśmy w piątek późną nocą do hotelu tuż przy tamie nad Soliną. Po czym całą sobotę spędziliśmy w pokoju kochając się, popijając wino i oglądając telewizję. Kiedy w niedziele rano pakowaliśmy rzeczy do bagażnika, on zaproponował, żebyśmy chociaż na chwilę wyskoczyli na tamę. Z całego weekendu na „chodzeniu” spędziliśmy dosłownie pięć minut.

Zdaniem specjalistów, przypadki Olafa i Marty są typowe dla tego rodzaju związków. Doktor John M. Grohol, założyciel pionierskiej strony internetowej poświęconej zdrowiu psychicznemu psychcentral.com, uważa, że idealną zbiorowością do prowadzenia badań dotyczących łóżkowych przyjaciół jest środowisko studenckie. W artykule „Friends With Benefits” Grohol zauważa, że tego rodzaju związki zdarzają się głównie „wśród młodych dorosłych ludzi (licealistów i studentów), którzy wciąż prowadzą aktywnie poszukiwania w sferze własnej seksualności”. Z kolei Madeline Murphy, dziennikarka pisząca o związkach na stronie askmen.com, dorzuca do tej grupy intensywnie pracujące osoby, które „nie mają czasu na prawdziwy romans” („The Pros & Cons Of Casual Sex Between Friends”).

Póki seks nas nie rozłączy

Wśród zalet wzbogaconej o seks przyjaźni Madeline Murphy wymienia w swoim artykule:

  • łatwy dostęp do seksu, nieskrępowaną charakterystycznymi dla stałego związku ograniczeniami,
  • brak czaso- i energochłonnych etapów wstępnych, jak flirtowanie, randki, stopniowe badanie swoich szans na ewentualny seks,
  • brak tremy, która często pojawia się w nowych związkach.

– Nic dodać, nic ująć – komentuje Olaf. – Dużo seksu, zero zobowiązań, łatwość przejścia do działania bez potrzeby wychodzenia na drinka lub kupowania kwiatów. Ktoś może to odczytać jako skrajny cynizm, ale zaznaczam, że w tego typu układzie identyczne zasady obowiązują obie strony.

– Oczywiście, że w takim związku wszystko dzieje się szyciej i łatwiej – zgadza się Marta. – Ale to nie było tak, że czekałam na niego z przetłuszczonymi włosami, w dresach, wśród walających się po mieszkaniu kawałków pizzy. Zawsze dbaliśmy o nastrój, przyciemnione światła, te rzeczy...

„Jednym z kluczy do powodzenia takich związków jest dyskrecja – ostrzega Murphy. – Nawet jeżeli masz stuprocentową pewność, że wystarczy jeden telefon, a ona przybiegnie do ciebie w podskokach, zachowaj klasę i nie rozgłaszaj tego.”

– Nigdy się nad tym nie zastanawiałem – przyznaje Olaf. – Ale prawdą jest, że nigdy nie ujawniliśmy prawdziwej natury naszego związku. Wśród studentów to bardzo łatwe. Nawet jak na wyjazdowej imprezie wszyscy spali pokotem w jednym pokoju, to nikt się nie dziwił, że znajomi śpią pod jedną kołdrą. Bardziej by się zdziwili, gdyby zobaczyli, co pod tą kołdrą się działo.

– Wbrew pozorom Warszawa jest małym miastem – mówi Marta. – A jeśli zawężyć je do ludzi obracających się w kręgach tak zwanego managementu, to okazuje się, że prawie wszyscy się znają. Utrzymywaliśmy nasz związek w tajemnicy. Również na imprezach u wspólnych przyjaciół, skąd często dojeżdżaliśmy różnymi taksówkami do tego samego mieszkania. Choć właściwie nie wiem, dlaczego robiliśmy z tego taką tajemnicę.


Murphy pisze też o wadach takich relacji, wśród których wymienia:

  • ryzyko zbyt mocnego zaangażowania się jednego z przyjaciół, co często prowadzi do odrzucenia i zranionych uczuć,
  • problemy w przyszłych związkach („Jeżeli twoja nowa partnerka dowie się, że sypiałeś z przyjaciółką, natychmiast stanie się zazdrosna”),
  • całkowite zerwanie przyjaźni.

– Żadna z tych konsekwencji nie stała się moim udziałem – mówi Olaf. – Seks między mną i moją przyjaciółką umarł z czasem śmiercią naturalną. Ona poznała kogoś, ja poznałem kogoś. To jest niezwykle cenna przyjaźń, którą utrzymuję do tej pory. Ale żadne z naszych obecnych partnerów nie zna naszej sekretnej historii. Natomiast mój kolega z pokoju zaliczył w swoim układzie przynajmniej dwie z wymienionych przez ciebie wad: został odrzucony, co bardzo przeżył i w rezultacie zakończył przyjaźń.

– Nasze rozstanie było dosyć skomplikowane – mówi Marta. – Dopóki to on przyprowadzał na wspólne imprezy swoje dziewczyny, wszystko było w porządku. Ale nagle ja znalazłam sobie faceta, z którym jestem od trzech miesięcy i jest naprawdę bardzo dobrze. Mamy poważne plany. Na imprezie miesiąc temu doszło do spięcia między moim przyjacielem a moim obecnym mężczyzną. Stroną zaczepną był przyjaciel. Nic się nie wydało, ale od tamtego czasu się nie widzieliśmy. Myślę, że to koniec.

Koniec łóżkowego układu czy przyjaźni?

– Mam nadzieję, że zostaniemy przyjaciółmi – odpowiada Marta. – Ale nie wiem co będzie. Potrzeba czasu. To bardzo delikatne sytuacje.

Bez odpowiedzi pozostaje niezwykle istotne pytanie: dlaczego instytucja przyjaciela z dodatkowym świadczeniem robi furorę właśnie w naszych czasach? Socjolog Mariusz Drozdowski widzi to zagadnienie jako część rozłożonego w czasie procesu: – Najpierw, w latach 60., oddzieliliśmy sferę seksu od sfery prokreacji – tłumaczy. – W kolejnych dekadach doszedł do tego rozpad trwałości relacji międzyludzkich. Nastąpiły w tych relacjach spore przekształcenia. Na przykład dziś nie traktujemy już podejmowanych przez siebie zobowiązań jako ostatecznych. Nikt nie traktuje poważnie składanej podczas zawarcia związku małżeńskiego deklaracji: „Póki śmierć nas nie rozłączy”.

Źródło: Onet.pl



niedziela, 14 czerwca 2009

Justyna Kowalczyk: Odrzucam propozycje, biegnę już do Vancouver

Rozmawiał Robert Błoński
2009-06-09, ostatnia aktualizacja 2009-06-09 16:59

Justyna Kowalczyk
Justyna Kowalczyk
Fot. Lehtikuva Lehtikuva

Często mówiłam "nie". Udzieliłam wywiadu tylko jednej kolorowej gazecie, odrzuciłam wiele propozycji udziału w talk-show. Gdybym nie odmawiała, mogłabym zapomnieć o medalach na igrzyskach - mówi dwukrotna mistrzyni świata i zdobywczyni Pucharu Świata w biegach narciarskich Justyna Kowalczyk

Justyna Kowalczyk
Fot. Lehtikuva Lehtikuva
Justyna Kowalczyk

fot. Adam Golec / AG Justyna Kowalczyk
Fot. Jens Meyer AP
Justyna Kowalczyk
ZOBACZ TAKŻE
Serwismen zostawił Justynę Kowalczyk. Zabrał też... narty »

Gdzie dwukrotna mistrzyni świata i zdobywczyni Pucharu Świata jedzie na letnie wakacje?

Właśnie się zaczął mój bieg do igrzysk w Vancouver. Wróciłam z pierwszego obozu przygotowawczego w górach w Hiszpanii. Ciężko było przestawić się na reżim treningowy, bo przez cały kwiecień przyplątały się jakieś infekcje. Ale w pierwszych dniach obozu wszystko odpuściło i trenowałam bez problemów w słońcu.

Biegała pani pod górę na nartorolkach, ciągnąc za plecami oponę, jak na zdjęciu w pani galerii na portalu Nasza-klasa?

- Za wcześnie na takie obciążenia. Na razie biegałam tylko z obciążeniem własnego tyłka. Ciężka praca, po której będę miała wszystkiego dosyć, przyjdzie. Teraz robimy "bazę", by potem wytrzymać obciążenia.

A popularność doskwiera?

- Pojawiła się, ale obawiałam się, że będzie bardziej uciążliwa. Najbardziej rozpoznawalny jest mój uśmiech. Kiedy się śmieję, ludzie wiedzą, że to Justyna Kowalczyk.

Umie pani odmawiać?

- Często mówiłam "nie". Udzieliłam wywiadu tylko jednej kolorowej gazecie, odrzuciłam wiele propozycji udziału w talk-show. Gdybym nie odmawiała, mogłabym zapomnieć o medalach na igrzyskach. Przestałabym trenować, regenerować się i dbać o swoje ciało.

Igrzyska w Vancouver już za 8 miesięcy.

- Moja droga do nich zaczęła się na olimpiadzie w...Turynie (2006 r.). Tam po trzecim miejscu w biegu na 30 km obiecałam, że do igrzysk w Kanadzie zdążę poprawić styl dowolny. Pewnie w październiku więcej powiem o igrzyskach. Chcę się do nich jak najlepiej przygotować, nie popełnić żadnego błędu. Bo jedna kontuzja może wszystko popsuć. Chcemy tego uniknąć. Jesteśmy trochę uśpieni, bo od ponad roku nie miałam żadnego urazu, uniknęłam też chorób w trakcie sezonu. Ale dbam o ścięgno Achillesa, z którym miałam kiedyś problemy.

Czy po zimowych sukcesach o nic już się pani nie musi martwić?

- Tak. Teraz dążę do tego, by utrzymać się na szczycie, bo medale i puchary zobowiązują. Spadanie nie jest miłe, choć wiem, że przyjdzie. Historia pokazuje, że po wielkich sukcesach dziewczyny dalej dobrze biegają. Ale już nie w każdym starcie dominują. Na razie jednak nie myślę o tym. W głowie mam tylko igrzyska.

Będą medale?

- Niech wszyscy sobie pytają. Będziemy odpowiadać, że nie tylko my trenujemy, nie tylko my mamy grupę, narty i zdrowe ręce. Trzy tygodnie przed olimpiadą wyjadę do Kanady i będzie ciężko mnie tam znaleźć. Odizoluję się i przygotuję do startu.

Psycholog pomoże?

- Może i by się przydał, ale nie chcę eksperymentować w roku olimpijskim. Za duże ryzyko. Może nakładłby mi do głowy i pomyślałabym: "Cholera, po co ja tak ciężko trenuję, inni mają łatwiej". W tym momencie psycholog to nie jest najlepszy pomysł, choć nie mówię, że nigdy nie skorzystam z porad fachowca.

Teraz każdy będzie chciał z panią wygrać.

- Na początku sezonu parę razy dostanę mocno po tyłku. To mnie sprowadzi na ziemię i wyjdzie mi tylko na zdrowie. W głowie mi nie szumi, wiem jednak, że czasem na starcie byłam zbyt pewna siebie. W Rybińsku biegłyśmy na 10 km łyżwą. Zlekceważyłam rywalki, bo czułam się mocna. Ale jak "durnota" ruszyłam do przodu od razu po starcie, długo prowadziłam, nie posłuchałam trenera, żeby trzymać się z tyłu. Dałam się "zrobić" jak dziecko. Więcej się to nie powtórzyło. W nowym sezonie będę startować niemal we wszystkich biegach. Nigdzie nie nauczę się tyle, ile w czasie rywalizacji. Odpuszczę tylko uliczny sprint w Düsseldorfie.

Co zrobiła pani z trofeami?

- Kryształowe Kule stoją w domu w komodzie. Medale MŚ wiszą na wbitych w ścianę gwoździach. Obok 70-80 innych. Przywiązuję do nich średnią uwagę, ważniejsza jest świadomość, że już je zdobyłam. Motywują mnie do walki o kolejne.

Rywalki bardziej panią szanują?

- Od dawna mają do mnie szacunek, bo wiedzą, jak ciężko pracuję. Ja też, idąc na start, wiem, że jest kilka zawodniczek, z którymi zawsze trzeba będzie się liczyć. One to samo myślą o mnie. W nadchodzącym sezonie najbardziej będę obawiała się Kristiny Smigun. Estonka wraca na trasy po urodzeniu dziecka. Ma dwa złote medale igrzysk w Turynie i sześć medali MŚ, wygrała wszystko oprócz Pucharu Świata, ale nie wraca, by zajmować piąte miejsca. W tym sezonie będzie Smigun, Finki, Norweżki, Majdić i Rosjanki, które od dwóch lat nic nie osiągnęły. Ze znalezieniem konkurencji nie będzie problemów.

Chcę z nimi rywalizować w biało-czerwonych kombinezonach, ale białego będzie jak najmniej, bo pogrubia zawodniczkę. Czarny, w którym biegałam, mi się podobał. Bo wyszczuplał. Problem jest taki, że firma, która ubiera mnie, szyje kombinezony także dla Norweżek. Ekipa tego kraju zażyczyła sobie, by tylko ich były czerwone. Dlatego biegałam w czarnych. Teraz chcę zmiany. Czerwony strój z białym numerem i białymi wstawkami na czapce będzie bardziej polski.

Justynie Kowalczyk ukradli osiem lat kariery »


Źródło: Gazeta Wyborcza