czwartek, 19 listopada 2009

Van Rompuy - faworyt na prezydenta UE

PAP
2009-11-09, ostatnia aktualizacja 2009-11-09 14:05

Złośliwcy mówią, że urzędujący niespełna rok, mało znany premier Belgii Herman Van Rompuy, ma największe szanse, by zostać pierwszym stałym przewodniczący Rady Europejskiej tylko dlatego, że nie zdążył przysporzyć sobie w UE wrogów.

Jednak jego pragmatyzm, znajomość języków obcych i przede wszystkim zdolności mediacyjne, sprawdzone w skonfliktowanej wewnętrzne Belgii, dają mu wszelkie szanse, być sprawnie koordynować liczącą 27 państw UE.

Belgia, choć niechętnie, powoli przyzwyczaja się do myśli, że Van Rompuy może porzucić niezakończoną misję pojednania skłóconych regionów belgijskich, by od 1 grudnia zostać przewodniczącym Rady Europejskiej. Niewykluczone, że przywódcy państw UE już w najbliższych dniach powierzą mu misję pierwszego prezydenta UE, jak na wyrost nazywa się się to utworzone w Traktacie z Lizbony stanowisko.

Unijni dyplomaci w Brukseli przyznają, że póki co żaden z krajów UE nie sprzeciwił się jego kandydaturze (wybór będzie dokonany drogą konsensusu); belgijska prasa i politycy od kilku dni szukają już nawet następcy Van Rompuya.

"W czwartek (nieoficjalnie planuje się w tym dniu szczyt UE - PAP) Europa może powierzyć mu nowe niebezpieczne wyzwanie: Van Rompuy musi sprawić, by jego nazwisko było wymawiane od Lizbony po Tallin. Zadanie nieproste, bo mało kto nawet wśród Belgów wie, że człowiek, który kieruje ich rządem, jest miłośnikiem wyścigów kolarskich oraz uwielbia kontemplować ptaki w naturze, zwłaszcza egzotyczne" - pisał w weekend dziennik "Le Soir". Dużo bardziej znane są zamiłowania literackie Van Rompuya, który nie traci żadnego dnia, by choć na moment oddać lekturze książek lub pisaniu słynnych już haiku, czyli wywodzącej się z Japonii krótkiej formy poezji. Jeden ze swych wierszy Belg wyrecytował nawet podczas konferencji prasowej przy okazji ostatniego szczytu UE 29 października. Wiersz mówił o wpływających do portu Europy "trzech falach" rozszerzenia UE... Jednocześnie 62-letni Van Rompuy jest czynnym fanem drużyny piłkarskiej Anderlecht i amatorem belgijskiego piwa.

Z wykształcenia ekonomista i filozof, Van Rompuy może o literaturze bez problemu rozmawiać nie tylko w rodzimym języku flamandzkim, ale także po francusku, niemiecku i angielsku. Jeśli zostanie przewodniczącym Rady Europejskiej te językowe zdolności z pewnością przydadzą mu się, by szukać kompromisu między 27 krajami UE.

W UE przydatne będą jednak przede wszystkim zdolności mediacyjne Van Rompuya. Choć kieruje rządem zaledwie 10 miesięcy, "metoda Van Rompuy'a", by znaleźć porozumienie miedzy pięcioma partnerami federalnej koalicji, stała się już słynna. Dzięki niej Van Rompuy zażegnał trwający od wyborów w 2007 roku permanentny kryzys polityczny, doprowadził do przyjęcia budżetu i porozumienia w niezwykłej delikatnej sprawie imigracji i azylu. Metoda Van Rompuya, jak ujawniają bliscy mu ludzie, polega na słuchaniu innych i rozmowach bilateralnych. "Testuje reakcje, następnie proponuje rozwiązanie do zaakceptowania dla wszystkich. Nie przychodzi więc już na początku z gotową formułą" - powiedział przewodniczący federacji belgijskiego biznesu (FEB) Pieter Timmermans. Van Rompuy jest ponadto bardzo cierpliwy, w przeciwieństwie do takich polityków jak francuski prezydent Nicolas Sarkozy, czy były belgijski premier Guy Verhofstadt, wymieniany wcześniej jako kandydat na "prezydenta UE".

W porównaniu z Verhofstadtem, na korzyść Van Rompuya gra też fakt, że nie jest postrzegany w UE jako federalista. "Financial Times" określił go nawet jako "atlantyckiego tradycjonalistę". Flamandzki chrześcijański demokrata "ma wielkie szanse, bo jest lubianą, mało kontrowersyjną postacią z małego, głęboko proeuropejskiego kraju" - ocenił "FT". Jest nową twarzą i nie zdążył stworzyć sobie wrogów - mówi jeden z unijnych dyplomatów.

Nieprawdą jest - przekonuje "Le Soir" - że Van Rompuy nie zna się zbytnio na Europie. "Zacząłem interesować się problemami europejskimi znacznie wcześniej niż objąłem stanowisko premiera (grudzień 2008). W 1964 roku, w wieku 16 lat zorganizowałem pierwsze seminarium europejskie w moim liceum" - przyznał w jednym z wywiadów sprzed miesięcy. Ponadto Van Rompuy zawsze podkreśla, że w UE nie ma silniejszych i słabszych krajów, co dotyczy także krajów założycielskich, wśród nich - Belgii. "Ich rola będzie zapisana w książkach historycznych i powinniśmy być z niej dumni. Ale nie powinno to dziś im dawać dodatkowej przewagi" - powiedział.

Przyjazny ludziom i bardzo rodzinny, pracowity, ale regularnie bierze urlopy i dużo podróżuje. Jest przekonany, że najlepsze decyzje nie podejmuje się wcale, pracując bez przerwy. "Można być oddanym sprawie publicznej, pozostając panem własnego życia" - powiedział w jednym z wywiadów. W ostatnim tygodniu, kiedy cała Europa mówiła tylko o nim, zaszył się ze swym wnukiem w domu na belgijskim wybrzeżu, by odpocząć.

W Brukseli oczekuje się, że szwedzkie przewodnictwo nawet już w poniedziałek, bądź we wtorek, wyznaczy datę nadzwyczajnego szczytu UE w Brukseli, najpewniej na czwartek lub piątek, w sprawie nominacji przewodniczącego Rady Europejskiej i nowego Wysokiego Przedstawiciela UE ds. polityki zagranicznej.

Niewykluczone, że do kompromisu może dojść już podczas poniedziałkowych rozmów w Berlinie, gdzie przywódcy państw UE zjadą się, by obchodzić 20. rocznicę obalenia muru berlińskiego.

środa, 18 listopada 2009

Królowa przedstawiła mowę tronową z programem ustawodawczym

awe, PAP
2009-11-18, ostatnia aktualizacja 2009-11-18 20:13

Wśród pompy i ceremoniału uświęconego tradycją wieków rząd Gordona Browna ogłosił w Izbie Lordów program ustawodawczy na resztę kadencji parlamentu, któremu do wyborów zostało już tylko 80 dni obrad. Program przedstawiła w mowie tronowej królowa Elżbieta II.

Królowa Elżbieta II przedstawiła w brytyjskim parlamencie mowę tronową
Fot. CARL DE SOUZA AP
Królowa Elżbieta II przedstawiła w brytyjskim parlamencie mowę tronową
Głównymi jego punktami są: ukrócenie działań sektora bankowego londyńskiego City wyrażających się w astronomicznych premiach za podejmowanie ryzyka spekulacyjnego i nałożenie na rząd prawnego obowiązku zmniejszenia deficytu budżetowego w okresie czterech lat.

Program obejmuje m.in. uściślenie regulacji sektora bankowego, reformę parlamentu, wprowadzenie darmowej opieki socjalnej dla najuboższej grupy emerytów liczącej tylko w Anglii ok. 400 tys. osób, co ma być sfinansowane z oszczędności w służbie zdrowia, rozszerzenie obecnie największej w świecie bazy danych DNA o nowe kategorie przestępców seksualnych.

Na międzynarodowe korporacje zostanie nałożony obowiązek przeciwdziałania korupcji. Rząd ratyfikuje międzynarodową konwencję o zakazie stosowania bomb kasetowych, zapewni Brytyjczykom powszechny dostęp do superszybkich połączeń internetowych do 2012 roku, usunie dyskryminację tzw. pracowników agencyjnych.

Priorytetem rządu będzie utrwalenie gospodarczego wzrostu i pobudzenie zatrudnienia w miarę, jak gospodarka będzie wychodzić z najgłębszej od pół wieku recesji.

Opozycja - konserwatyści i Liberalni Demokraci - uważa, że rząd nie przedstawił programu ustawodawczego, lecz manifest wyborczy. Poza tym jest zmęczony rządzeniem i nie ma świeżych pomysłów.

Według lidera liberałów Nicka Clegga, przemówienie Elżbiety II było niepotrzebne, zamiast niego Izba Gmin powinna przyjąć nadzwyczajny program reform mający na celu oczyszczenie parlamentu i przywrócenie publicznego zaufania do systemu politycznego, któremu zaszkodził skandal z refundacją wydatków poselskich. Wielu komentatorów ma wątpliwości, czy rząd zdoła zrealizować tak ambitny program do końca maja najbliższego roku, gdy spodziewane są wybory.

Lider konserwatywnej partii David Cameron nazwał rządowy program "politycznym wybiegiem" i "stratą czasu". "W mowie królowej nie chodzi o dobro państwa, lecz o próbę ratowania Partii Pracy. To legislacja dla legislacji, nie po to, by rzeczywiście czegoś dokonać" - powiedział Cameron, cytowany przez BBC. Konserwatyści prowadzą w przedwyborczych sondażach

poniedziałek, 16 listopada 2009

Rosja nie wygrałaby wojny z Polską

Piotr Zychowicz 16-11-2009, ostatnia aktualizacja 16-11-2009 17:34

Ostatnio Kreml przeprowadził symulację nuklearnego ataku na wasz kraj! To niebywałe! A mimo to wasz premier cały czas mówi o poprawie stosunków z Moskwą — zdumiewa się rosyjski obrońca praw człowieka w rozmowie z Piotrem Zychowiczem

Władimir Bukowski w 2005 roku
autor zdjęcia: Rafał Guz
źródło: Fotorzepa
Władimir Bukowski w 2005 roku

Skomentuj

Dmitrij Miedwiediew potępił sowieckie czystki z 1937 roku. Wiele osób w Polsce było bardzo zaskoczonych i chwaliło rosyjskiego prezydenta.

Władimir Bukowski: Nie ma za co, bo to tylko gra. Miedwiediew nie jest niezależnym człowiekiem, nie jest prawdziwym prezydentem. On został mianowany na prezydenta. W reżymie panującym obecnie w Rosji ma specyficzną funkcję. Ma reprezentować rzekomą liberalną twarz reżymu. Zwodzić ludzi. To, co mówi, nie ma więc żadnego znaczenia. To tylko słowa. Miedwiediew lubi opowiadać, że w kraju powinno być więcej demokracji, że sądy powinny być niezależne i tym podobne. Miedwiediew i Putin – to stara gra w złego i dobrego policjanta. Nie nabierajcie się na to.

Dla kogo prowadzona jest ta gra?

Oczywiście, aby zmylić Zachód oraz rosyjskich intelektualistów, którzy są sfrustrowani brakiem demokracji i wolności w ich państwie. Słyszą takie rzeczy, ekscytują się nimi, i dzięki temu siedzą cicho i spokojnie. Nie występują przeciw reżymowi, bo uważają, że jest w nim liberalny nurt, który może kiedyś dojść do głosu. Mogą sobie powiedzieć: skoro nasz prezydent mówi takie rzeczy, to nie jest wcale tak źle. Sytuacja się poprawi. Choć to oczywiście mrzonki.

Słowa Miedwiediewa mogą niektórym przypominać rok 1956 i referat Chruszczowa.

To prawda. Jeżeli uważnie przeanalizować to, co powiedział, to rzeczywiście widać, że on mówi Chruszczowem. Że jego wypowiedź była w duchu słynnego referatu z XX Zjazdu. Czyli że w roku 1937 doszło do godnych ubolewania „błędów i wypaczeń”, ale nie powinny one przysłaniać wielkich zdobyczy i sukcesów Związku Sowieckiego. Tak czy inaczej reżym Putina nawiązuje do tradycji sowieckiej. Czasami do stalinowskiej, czasami do chruszczowowskiej.

Czym jest więc państwo znajdujące się dziś pomiędzy Ukrainą a Alaską. Rosją czy też jakimś tworem postsowieckim?

To twór postsowiecki. Sowiecka nomenklatura – po kilku latach zamieszania na początku lat 90. – przegrupowała się bowiem, przystąpiła do kontrofensywy i przejęła najważniejsze stanowiska w państwie. Zarówno w świecie polityki, jak i biznesu. Działając za kulisami, a motorem były tu sowieckie służby specjalne, komuniści wrócili do władzy. Można powiedzieć, że jesteśmy obecnie w fazie restauracji reżymu sowieckiego. Coś w stylu powrotu Burbonów po krótkim okresie rządów Napoleona.

Ale przecież godłem tego kraju jest dwugłowy orzeł, jego flagą jest trójkolorowy sztandar...

...a hymnem stary sowiecki hymn napisany przez Siergieja Michałkowa dla Stalina. W armii nadal używa się czerwonego sztandaru, a na ogonach samolotów bojowych maluje czerwoną gwiazdę. O tym, z jaką historyczną schizofrenią mamy do czynienia w Rosji, najlepiej świadczy sprawa Petersburga. Miasta, któremu przywrócono jego prawowitą nazwę, ale które nadal jest stolicą... Okręgu Leningradzkiego. Gdy Putin odsłaniał pomnik niesławnego szefa KGB Jurija Andropowa, powiedział, że sowieckie organy bezpieczeństwa „zawsze broniły interesów ludu”. Czyli także w 1937, gdy wymordowali kilka milionów jego przedstawicieli...

Rosja nie zaatakuje Polski, bo nie ma czym. Rosyjska armia się degeneruje i rozpada. To właściwie nie jest wojsko tylko horda maruderów

Jak można łączyć dwie sprzeczne ze sobą tradycje, rosyjską i sowiecką?

Taki eksperyment skutecznie przeprowadził już Józef Stalin. Gdy w 1941 roku zaczęła się wojna z Niemcami, sowieccy żołnierze masowo przechodzili na stronę nieprzyjaciela, poddawali się Niemcom całymi dywizjami. W sumie kilka milionów ludzi! To była świadoma polityczna decyzja. Ci ludzie nie identyfikowali się z reżymem komunistycznym i ze Związkiem Sowieckim. Wprost przeciwnie – nienawidzili go z całego serca i chcieli jego zniszczenia. Nie zamierzali bronić kołchozów i gułagu. Państwa, które sprowadziło na nich tak straszliwe nieszczęścia...

Sądzi pan, że gdyby Hitler lepiej traktował Rosjan, to wygrałby wojnę na Wschodzie?

On był zaślepiony przez swoją ideologię, uważał Słowian za podludzi i nie wykorzystał antysowieckiego nastawienia Rosjan i innych narodów uciemiężonych przez Sowiety. I to go zgubiło. Hitler niewiele różnił się od komunistów, był dogmatykiem i fanatykiem. Wracając jednak do Stalina: on szybko zorientował się, że jeżeli będzie walczył tylko pod sztandarem komunizmu, to przegra wojnę. Aby się ratować postanowił więc odwołać się do znienawidzonych rosyjskich uczuć patriotycznych. W słynnym orędziu zwrócił się do narodu słowami „bracia i siostry”, a nie towarzysze. Rosjan, których przez tyle lat terroryzował i ciemiężył, poprosił o pomoc. Otworzył Cerkiew, wprowadził ministerstwa zamiast komisariatów oraz przywrócił stopnie oficerskie i epolety. A przecież wcześniej samo słowo oficer było wyklęte! A skoro stary gruziński bolszewik mógł w latach 40. odgrywać rolę rosyjskiego patrioty, to dlaczego nie mieliby tego robić teraz byli agenci KGB?

Czyli powtórka z historii?

To ta sama gra. Przy okazji opowiem panu o pewnej ciekawej historii związanej z sowieckimi służbami i rosyjskim nacjonalizmem. Na początku lat 90. KGB założyło, a następnie kierowało i sterowało, najbardziej skrajnymi i szowinistycznymi organizacjami rosyjskich nacjonalistów. Chodziło o przedstawienie „obrzydliwej twarzy rosyjskiego ludu”, złych instynktów, które miały w nim drzemać. Po co? W ten sposób chcieli zastraszyć liberalnych intelektualistów. „Jeżeli pójdziecie za daleko w walce z sowiecką spuścizną, jeżeli nie pójdziecie z nami na jakiś kompromis, to w Rosji do głosu dojdzie faszyzm”.

Jak rosyjskie społeczeństwo reaguje na dziwaczną politykę historyczną reżymu?

Ludzie są zdezorientowani. Wystarczy zajrzeć do jakiejś nowszej encyklopedii. Za bohaterów narodu rosyjskiego uznawane są tam postacie, których w żaden sposób nie można ze sobą pogodzić. Z jednej strony biali generałowie Denikin, Wrangel czy Kołczak z drugiej Lenin, Stalin, Beria czy Chruszczow. A więc śmiertelni wrogowie, którzy reprezentowali dwa przeciwne sobie obozy. Z jednej strony Rosjanie, z drugiej nienawidzący Rosjan bolszewicy. To sytuacja jak z Kafki. Ostatnio reżym znalazł gdzieś szczątki jakiegoś białego generała, sprowadził je do Rosji i pochował z honorami. I podczas uroczystości odegrano sowiecki hymn! Dziwię się, że ten człowiek nie wyskoczył z grobu, gdy to usłyszał!

Wyobraźmy sobie, że wsadzamy Putina i jego współpracowników do maszyny czasu i przenosimy do roku 1919. Po której stronie by walczyli. Białych czy czerwonych?

Oczywiście, że po stronie czerwonych! Ci ludzie wywodzą się z sowieckich służb specjalnych. Nie ma żadnych wątpliwości, komu sprzyjaliby podczas Wojny Domowej. Przecież to dzięki zwycięstwu czerwonych mogli zbudować swoją pozycję i osiągnąć dzisiejsze wpływy. Zresztą dziadek Putina był w Czeka, a ojciec w NKWD. To klan czekistów, który od kilkudziesięciu lat zwalczał rosyjski patriotyzm.

Dlaczego Kreml prowadzi taką dziwną grę w sprawie Zbrodni Katyńskiej?

Bo na początku lat 90. rosyjscy politycy byli na tyle głupi, że ogłosili dzisiejszą Rosję spadkobierczynią prawną Związku Sowieckiego. Zrobili tak, bo dało im to pewne zyski. Przejęli po Sowietach miejsce w Radzie Bezpieczeństwa ONZ, nie musieli ponownie ratyfikować wszystkich międzynarodowych traktatów i tym podobne. Ale w ten sposób odziedziczyli po Sowietach również długi. Czyli reparacje, które powinni wypłacić Polsce, Afganistanowi, państwom bałtyckim i wszystkim innym krajom, które zostały skrzywdzone przez Sowiety. Taki scenariusz byłby dla Kremla koszmarem i właśnie dlatego wraca on do stalinowskiego kłamstwa, że w Katyniu mordowali Niemcy. Reżym boi się pozwów ze strony rodzin zamordowanych oficerów. Obawia się precedensu, który otworzyłby puszkę Pandory.

Ale sprawa Katynia wpisuje się w szerszy kontekst – wrogiej polityki Rosji wobec Polski.

Oni chcą was zastraszyć i – niestety – w pełni im się to udaje. Bardzo krytycznie oceniam politykę waszego obecnego rządu Donalda Tuska. Pomimo wszystkich nieprzychylnych, prowokacyjnych gestów ze strony Kremla, Tusk cały czas mówi o „poprawie relacji”, „dążeniu do kompromisu”, „obniżeniu temperatury sporu” i tym podobne. Nie jestem specjalistą od języka dyplomacji, ale widzę, że ktoś tu prowadzi nierówną grę. Rosja coraz bardziej upodabnia się do Związku Sowieckiego, chce przywrócić jego strefę wpływów i jest otwarcie wroga wobec Polski, która jej w niczym nie zawiniła. Przecież ostatnio Kreml przeprowadził symulację nuklearnego ataku na wasz kraj! To niebywałe! A mimo to wasz premier cały czas się uśmiecha i postuluje „naprawę relacji z rosyjskim partnerem”. To wielki błąd!

Jak powinna reagować Polska?

Odpowiadać językiem zrozumiałym dla tego „partnera”. Czyli językiem siły. Z obecnym rosyjskim reżymem trzeba rozmawiać twardo i zdecydowanie. Tusk popełnia ten sam błąd, jaki popełnia Zachód, który nie rozumie, z kim ma do czynienia. To ludzie z KGB! Ich psychika i sposób myślenia są diametralnie inne niż u normalnych ludzi. Jeżeli chcesz z nimi dojść do kompromisu, oni odbierają to jako twoją słabość. Uważają, że ulegasz ich presji, a więc ich taktyka działa. Co więc należy zrobić – wzmocnić presję jeszcze bardziej. Przecież normalnym modus operandi KGB jest szantaż.

Wspomniał pan o kolejnych rosyjskich ćwiczeniach wojskowych wymierzonych w Polskę. Czy powinniśmy się bać Rosji?

Nie. Choć teraz zapewne znajdziecie się pod silniejszą presją z jej strony. Gdy zostaliście bowiem zdradzeni przez Stany Zjednoczone, które wycofały się z planu rozmieszczenia tarczy antyrakietowej na waszym terytorium – Kreml uznał, że jesteście „ranni”. Poczuł krew i zapewne będzie teraz dokręcać śrubę. Wszystko to jest jednak tylko grą. Rosja w dającej się przewidzieć przyszłości nie zaatakuje Polski, bo nie ma czym. Dyscyplina w rosyjskim wojsku właściwie nie istnieje, sprzęt jest w opłakanym stanie. Ta armia się degeneruje i rozpada. To właściwie nie jest wojsko, tylko horda maruderów. Na pewno widział pan zdjęcia obdartych rosyjskich żołnierzy w tenisówkach, którzy zdobywali w 2008 roku Gruzję. To, co starczyło na niewielkie państewko, nie starczy na Polskę.

Nasza armia również nie zachwyca

Ostatnio tłumaczyłem to samo Ukraińcom. Wystąpiłem w ich telewizji, gdzie zapytano mnie, czy Ukraina „będzie następna”. Powiedziałem im, żeby się nie bali. Gdyby rosyjska armia wkroczyła na Ukrainę, natychmiast rozpierzchłaby się po wioskach i miasteczkach i zaczęła na masową skalę pić wódkę. Ukraina znana jest bowiem z wyrobu znakomitej domowej wódki. Dzięki niej już po kilku chwilach od przekroczenia granicy rosyjska armia by zniknęła. Generałowie nie mogliby znaleźć ani jednego żołnierza, któremu mogliby wydawać rozkazy. Pan się śmieje, ale ja mówię poważnie. Nie macie się czego bać.

A co z Rosją? Czy przewiduje pan, że obecny reżym może się kiedyś załamać?

Sytuacja jest bardzo niestabilna. To, co trzyma to państwo w kupie, to wysokie ceny ropy i gazu. Gdy jednak ceny te pójdą raptownie w dół – co musi się kiedyś wydarzyć – cały system może się zawalić i ulec dezintegracji. Powtórzy się scenariusz z roku 1991. Czyli nastąpi kolejne stadium rozpadu terytorialnego kolosa, jakim był Związek Sowiecki. Tym razem podzieli się jednak nie wzdłuż linii etnicznych jak w 1991 roku. Nie będą już odpadać byłe sowieckie republiki. Tym razem podzieli się Rosja właściwa.

W jaki sposób?

Wielu obcokrajowców nie ma pojęcia, jak wielką rolę odgrywają w Rosji regiony i animozje pomiędzy nimi. Moskwa nigdy nie była popularna. To miasto uznawane jest za miasto dyktatorów, które jak polip wysysa z Rosji życiodajne soki. Proszę wyjechać 200 kilometrów poza Moskwę – zobaczy pan, jak wielu ludzi jej nienawidzi. Myślę, że na pierwszy ogień pójdzie Syberia, która coraz silniej ciąży ku Dalekiemu Wschodowi i gdzie nastroje separatystyczne są bardzo silne. Potem przyjdzie kolej na północ Rosji: Karelię, Archangielsk i naturalnie Petersburg, który ma wielkie ambicje i nienawidzi Moskwy. Kiedyś jedność Rosji utrzymywał car, potem sowiecki terror, a dziś gaz. Gdy ten gaz się ulotni, Rosja może się rozpaść.

Władimir Bukowski

Jeden z najważniejszych sowieckich dysydentów. Bezwzględnie prześladowany przez reżym, spędził w więzieniach, łagrach i zakładach psychiatrycznych na terenie ZSRR 12 lat. W 1976 roku Sowieci uwolnili go i wymienili za sekretarza generalnego Komunistycznej Partii Chile Luisa Corvalana. Także na emigracji Bukowski pozostał zdecydowanym przeciwnikiem komunizmu. Państwa Zachodu potępiał za zbyt miękką politykę wobec Sowietów. Krytykuje obecne władze Rosji, domaga się rozliczenia sowieckich zbrodni i dekomunizacji. Jest autorem wielu książek, na czele ze słynną „I powraca wiatr”. Mieszka w Wielkiej Brytanii.

Rzeczpospolita