sobota, 23 stycznia 2010

Wiatr, top-spin i zła taktyka - Radwańska odpada z Australian Open


Jakub Ciastoń, Melbourne

Francesca Schiavone nie dała szans Agnieszce Radwańskiej w III rundzie Australian Open wygrywając pewnie 6:2, 6:2. Polka nie wyciągnęła wniosków z poprzednich porażek z Włoszką i znów dała się zdominować niewygodnej rywalce. - Zagrała źle taktycznie - komentuje Tomasz Wiktorowski, kapitan polskiej reprezentacji w Pucharze Federacji.
Zobacz powiekszenie
Fot. Shuji Kajiyama AP
Australian Open 2010. Agnieszka Radwańska
Zobacz powiekszenie
Fot. Andrew Brownbill AP
Australian Open 2010. Agnieszka Radwańska po zwycięstwie z Tatianą Malek
Jakub Ciastoń bloguje z Australian Open »

Radwańska poległa na tym samym korcie numer dwa, gdzie rok wcześniej pokonała ją w I rundzie Ukrainka Katerina Bondarenko. Sceneria i warunki były zresztą niemal identyczne - ok. 3 tys. widzów na trybunach, silny wiatr, 30-stopniowy upał i niemrawe okrzyki "Aga, dawaj, Agaaaa!".

Ku rozczarowaniu kibiców, podobna do zeszłorocznej była jednak także gra Polki, która od początku zupełnie nie radziła sobie ze Schiavone, tak jak wtedy nie umiała znaleźć recepty na Bondarenko.

30-letnia Włoszka to wyjątkowo niewygodna dla Polki rywalka, bo gra bardzo defensywny tenis. Używa dużo top-spinu, przez co jest niezwykle regularna, trafia w kort zawsze, nawet w silnym wietrze. Zamęcza rywalki monotonnymi długimi wymianami. Radwańska nigdy ze Schiavone nie wygrała, ostatnią porażkę zanotowała w 2008 r. na igrzyskach w Pekinie. W sobotę uległa Włoszce po raz czwarty.

Scenariusz meczu był prosty - wiatr sprawił, że Agnieszka nie mogła wstrzelić się z serwisem, a w dłuższych wymianach była tłamszona przez rywalkę, która w końcówce tak się rozochociła, że zaczęła nawet chodzić do siatki. Schiavone zagrała po profesorsku, a Agnieszka sprawiała cały czas wrażenie, że nie ma pomysłu na grę.

- Tak grająca Agnieszka nie miała szans. Schiavone jest jedyną tenisistką w swoim rodzaju. Gra top-spinem z wysokim kozłem, w którym po odbiciu piłka jest martwa. Idzie wysoko w górę i niemal się zatrzymuje - opowiadał po meczu Sport.pl Tomasz Wiktorowski, kapitan polskiej reprezentacji w Pucharze Federacji. - Żeby zrobić krzywdę takiej rywalce, trzeba zrobić kilka kroków w przód i zaatakować. I to nie raz, ale trzy-cztery razy z rzędu - mówił Wiktorowski. - Agnieszka jest bardzo wszechstronną tenisistką, ale niestety taki atak martwej piłki z wysokiego kozła to jedyna rzecz, której nie umie zrobić. Dlatego zawsze przegrywa ze Schiavone i męczy się z innymi, podobnie grającymi, tenisistkami. Agnieszka najlepiej czuje się, gdy może grać z kontrataku, ma świetny timing, umie znaleźć kąty przy płaskich zagraniach - opowiadał Wiktorowski.

W trwającym 80 minut spotkaniu ze Schiavone z kontry grać się jednak nie dało i Polka zanotowała ledwie dziewięć "winnerów" i aż 20 niewymuszonych błędów. - Bo dała się zepchnąć Schiavone za linię końcową. Nawet, gdy miała na rakiecie woleja, to nie umiała skończyć, tylko przebijała piłkę na drugą stronę - komentował kapitan reprezentacji Polski, która 6-7 lutego w Bydgoszczy zmierzy się z Belgią z Kim Clijsters w składzie.

Zdaniem Wiktorowskiego Radwańska ze Schiavone powinna zagrać tak, jak inna Belgijka Yanina Wickmayer z Hiszpanką Lourdes Dominges Lino w kwalifikacjach do Australian Open. - Lino to trochę gorsza kopia Schiavone, a Wickmayer zgasiła ją momentalnie wchodząc głęboko w kort i atakując - stwierdził. Wynik tamtego meczu to 6:0, 6:0.

- To, co się stało, nie jest jednak w żadnym razie winą Piotrka [Radwańskiego]. Nie chodzi mi przecież o taktykę ustaloną przed meczem, ale taktykę Agnieszki w danym momencie na korcie. Piotrek cały czas popychał Agnieszkę do przodu, ale ona nie była wstanie, czy nie umiała, tego zmienić - zakończył Wiktorowski, który przez cały mecz siedział właśnie obok trenera Radwańskiego.

Z samym coachem nie udało się porozmawiać, bo szybko i chyba celowo rozpłynął się gdzieś w tłumie kibiców.

Agnieszka miała przyjść na konferencję prasową dopiero po swoim meczu deblowym, który zaplanowano na późne popołudnie czasu lokalnego.

- Nam została tylko Schiavone, a wam został jeszcze Kubot, więc niech trwa przyjaźń polsko-włoska - uśmiechał się do nas na pocieszenie Ubaldo Scanagatta, bardzo znany włoski dziennikarz i komentator, obecnie pracujący w "La Nazione".

Specjalny tenisowy serwis o Australian Open 2010 »

środa, 20 stycznia 2010

Chętnie zagram z mężczyzną

Tomasz Lorek 19-01-2010, ostatnia aktualizacja 19-01-2010 16:38

Chcąc wygrać taki turniej trzeba zagrać siedem dobrych meczów. A to duża sztuka - podkreśla Agnieszka Radwańska, która chciałaby wygrać turniej wielkoszlemowy

Agnieszka Radwańska
autor zdjęcia: Piotr Nowak
źródło: Fotorzepa
Agnieszka Radwańska

Serena Williams nazwała pani siostrę twardą sztuką. Przyznała też, że młodsze siostry chcą udowodnić starszym swoją klasę. Czy Urszula może awansować do pierwszej dziesiątki rankingu?

Agnieszka Radwańska: Trudno przewidzieć, czy ktoś będzie w pierwszej dziesiątce, piątce czy zostanie numerem jeden. Mam nadzieję, że Ula mnie dogoni i razem będziemy w czołówce.

Myśli pani, że siostra może być wyżej od pani w rankingu?

Mam nadzieję, że tak. Gdy ona wygrywa, cieszę się tak samo jak z moich zwycięstw. Życzę jej tego z całego serca. Trochę meczów trzeba rozegrać, żeby złapać do tenisa właściwy dystans. Żeby być w czołówce, musisz mieć wszystkiego po trochu. Nie będziesz wysoko w rankingu, jeśli oprzesz się na jednym dobrym elemencie czy jednym dobrym uderzeniu. Cały rok trzeba zdobywać punkty i utrzymywać równą formę. Wydaje mi się, że ja nie schodzę już poniżej pewnego poziomu.

Jest pani zadowolona, że tak szybko poradziła sobie z pierwszą przeszkodą?

Cieszę się, bo wiadomo, że długi mecz sprawia, że droga do finału jest trudniejsza. Trzeba starać się, aby nie przebywać za długo na korcie. Rachunek sił jest ważny.

Serena Williams, Justine Henin, Kim Clijsters, Jelena Dementiewa - to zdaniem ekspertów faworytki do zwycięstwa w turnieju. Nie przeszkadza pani, że jest rzadko wymieniana w gronie pretendentek do wygranej?

Chcąc wygrać taki turniej trzeba zagrać siedem dobrych meczów. A to duża sztuka. Mam nadzieję, że kiedyś nadejdzie taki moment w moim życiu i wygram turniej wielkoszlemowy.

Lubi pani grać na Antypodach?

Generalnie bardzo lubię Australię. Lubię grać dla tej publiczności. Niezależnie od tego, czy występuje w Sydney czy w Melbourne. Pogoda jak na razie dopisuje, bo nie jest tak gorąco jak zazwyczaj. Deszcz jest najgorszą rzeczą, jaka może nas spotkać, potęguje nerwowe oczekiwanie na mecz. Nie wiesz, czy zagrasz czy nie. Oczekiwanie do jedenastej w nocy czy nawet do północy na harmonogram gier też nie jest dla nas dobre. Jak na razie jednak nie narzekam.

Siostry Radwańskie, Łukasz Kubot, Mariusz Fyrstenberg z Marcinem Matkowskim – to dobre symptomy w polskim tenisie.

Tenis jest w Polsce bardziej popularny niż 4 czy 5 lat temu. Im więcej Polaków, tym lepiej. Cieszę się, że jest już jakaś paczka i wreszcie podczas turnieju można się odezwać do kogoś po polsku. Łukasz bardzo dobrze gra w singlu. Ma też dobre losowanie. Mam nadzieję, że wykorzysta swoją szansę. Ale nie próbujmy jeszcze się porównywać do grupy Rosjanek czy Francuzów.

Na początku lutego zagracie trudny mecz w Pucharze Federacji z Belgią. Do Bydgoszczy przyjedzie prawdopodobnie Kim Clijsters. Cieszy się pani, że Polska zmierzy się z tak wymagającym rywalem?

Będzie bardzo ciężko, bo Clijsters i Yanina Wickmayer to solidne firmy. Zamierzam dać z siebie wszystko i jednocześnie dobrze się bawić. To nie są spotkania o wielkim obciążeniu psychicznym, nie walczę o punkty w rankingu jak w Wielkim Szlemie. Mam nadzieję, że wygramy.

Nawet jeśli Polska przegra, może być to świetna promocja dla tenisa w kraju.

Oczywiście. Ważne, że gramy u siebie. Chcemy pokazać dobry tenis. Uwielbiam występy w reprezentacji. Sama świadomość, że mam wyszyty napis Polska na dresie, już napawa mnie dumą.

Z jednej strony ma pani prawo czuć sentyment do Australii, bo tu po raz pierwszy osiągnęła ćwiećfinał w Szlemie. Z drugiej strony pojawiają się demony z ubiegłorocznego turnieju i porażka w I rundzie z Kateryną Bondarenko.

Lubię australijską publiczność. Odróżniam sympatię do kraju od doświadczeń z kortu. Nie rozpamiętuję tego, co było przed rokiem czy dwoma laty. To już dawno za nami i teraz nie ma znaczenia. Jak na razie punktów mam troszeczkę na plus.

Jest pani przyjaciółką Karoliny Woźniackiej. Nie zazdrości jej pani, że ona grała już w finale US Open?

To nie ma znaczenia. Trzeba oddzielić dwa światy. Jest granica między życiem prywatnym a zawodowym. Na korcie jesteśmy rywalkami, ale po meczu zawsze podajemy sobie ręce i przyjaźń trwa dalej. Gdybyśmy nie potrafiły tego oddzielić, tobyśmy rozstrzelały się na korcie. I nikt by nie przeżył. Wiadomo, że jeszcze będziemy spotykać się ładnych parę lat na turniejach. Odpukać, jeśli będą omijać nas kontuzje.

Ręka jeszcze boli?

Taka dolegliwość nie znika nagle. Operacja to poważna sprawa. Blizna będzie się goić około pół roku. Gdybym grała trzy sety, odczuwałabym większy ból.

Śledzi pani rywalizację mężczyzn?

Bardzo lubię oglądać męski tenis. Mimo że spędzamy z Ulą cały dzień na kortach, to po powrocie do hotelu patrzymy też, jaką radzą sobie inni. To już taka choroba. W poniedziałek oglądałyśmy spotkanie Nadala. Tenis już chyba zawsze będzie wypełniał nam czas.

Serena Williams lubi przypominać o swoim zwycięstwie nad Andym Roddickiem. Miała wtedy 11 lat, a on był mniejszy, słabszy fizycznie. Chciałaby pani zagrać kiedyś z mężczyzną, choćby pokazówkę?

Szczerze? Pewnie, że tak. Mnie to nie zaszkodzi. Nawet jakbym przegrała, nic by się nie stało. Wielu szans bym pewnie nie miała. Chociaż gdyby wyłączyć serwis, bo to jednak męska broń, to myślę, że nie stałabym na straconej pozycji. Jestem za tym, aby zagrać taki mecz. Czemu nie?

-rozmawiał w Melbourne Tomasz Lorek

Rzeczpospolita

sobota, 16 stycznia 2010

Wszystko, co kocham

PAWEŁ T. FELIS
2010-01-15, ostatnia aktualizacja 2010-01-15 10:39
Wszystko, co kocham
Wszystko, co kocham
ITI CINEMA

Miłość w czasach PRL-u

Wszystko, co kocham
ITI CINEMA
Wszystko, co kocham
Wszystko, co kocham
Wszystko, co kocham
ZOBACZ TAKŻE
"Jesteś jednak romantyczny" - mówi Jankowi Basia, kiedy dowiaduje się, że nazwa jego punkowej grupy WCK to skrót od "wszystko, co kocham". Taki również jest ten film - pierwszy polski obraz w konkursie festiwalu w Sundance, nagrodzony w Gdyni nagrodą publiczności, w którym Jankiem jest sam reżyser. Dorastający w PRL-u nastolatek, który swoją dziewczynę zabiera na film z Bruce'em Lee, podgląda z kolegami ponętną sąsiadkę (Herman), a niewiele starszym od siebie żołnierzom, którzy w stanie wojennym stoją na jego osiedlu, kupuje w sklepie papierosy. Z historycznej zawieruchy - jest rok 1981 - Jacek Borcuch wybiera bowiem to, co prywatne i intymne, zapamiętane i wyśnione: czas pierwszych miłości i pierwszego seksu, czas skromnego buntu na miarę niewielkiego miasteczka i niepoprawnej wiary, że góry można przenosić.

Tę wiarę ma przede wszystkim Janek (Kościukiewicz) - w szkole muzycznej grzecznie ćwiczy na fortepianie Bacha, a po lekcjach śpiewa w punkowej kapeli. Gdy trzeba, razem z kolegami - Kazikiem (Gierszał), "Diabłem" (Obłoza) i bratem Staszkiem (Banasiuk) - po kryjomu wyniesie z sali do rytmiki bęben. Dzięki ojcu załatwi wojskową salę do ćwiczeń i szkolny koncert, dzięki Basi (świetna, naturalna Olga Frycz) po raz pierwszy poczuje się facetem. Nawet jeśli po drodze zauroczy go piękna sąsiadka, a przeszkodą okaże się polityka - ojciec Basi działa w "Solidarności", a jego jest wojskowym.

Niby proste, a wyszukane: trzeba wrażliwości i sprawnego rzemiosła, by zrobić film tak lekki i jednocześnie niebłahy, zabawny i całkiem serio. Borcuch nie boi się mówić o tym, co najprostsze, szyje fabułę nićmi tak delikatnymi, że łatwo posądzić go o banał. Ale to akurat bzdura: zamiast bohaterów z nostalgicznej pocztówki mamy we "Wszystko co kocham" ludzi z krwi i kości. Z ich kapitalną energią i zachłannością na życie, z beztroską brawurą i - gdy sytuacja wymyka się z rąk - bezradnością.


Wszystko co kocham - zwiastun


Tę szczerość film zawdzięcza głównie aktorom. Intrygująca jest tu Katarzyna Herman, uwodzicielka młodszych, która dość desperacko odreagować chce ciężar dorosłości. Świetnie broni swojej postaci Andrzej Chyra - mundurowemu ojcu daje rys człowieka, który w beznadziejnym czasie i beznadziejnym miejscu próbuje zachować przyzwoitość. Prym wiedzie jednak Mateusz Kościukiewicz, porównywany już w Polsce do Roberta Pattinsona - niepotrzebnie: Kościukiewicz na nikim wzorować się nie musi. Ma osobowość, aktorski pazur i charyzmę, którą kino kocha.




Borcuch imponująco się rozwija i wydeptuje sobie w polskim kinie własną ścieżkę: konsekwentnie porusza się na granicy rzeczywistości i prywatnego mitu, szuka tajemnicy w tym, co zwyczajne. Uwodzi, ale bez tanich sztuczek - urokliwa muzyka Daniela Blooma nigdy nie wychodzi na plan pierwszy, w zdjęciach Michała Englerta nie ma śladu teledyskowej maniery. "Wszystko, co kocham" - jak filmy Jakimowskiego, Linklatera czy Jarmuscha - to kino w najlepszym sensie popularne. Trochę unoszące się nad ziemią, zmysłowe, spoglądające na świat z niemodnym optymizmem. Nie znaczy to oczywiście, że "Wszystko " jest bajką - poza wszystkim innym to również film o rozczarowaniu, o przekroczeniu granicy, za którą nie ma już złudzeń. Ale nie ma też beznadziei.


"Wszystko, co kocham" Polska 2009. Reż. Jacek Borcuch. Aktorzy: Mateusz Kościukiewicz, Olga Frycz, Jakub Gierszał, Andrzej Chyra, Katarzyna Herman, Anna Radwan, Igor Obłoża, Mateusz Banasiuk, Zbigniew Malanowicz