poniedziałek, 25 stycznia 2010

Dawkins: A gdzie kaczkodyl?!

Richard Dawkins, tłum. Piotr J. Szwajcer
2010-01-25, ostatnia aktualizacja 2010-01-24 21:19

"Dlaczego nikt do tej pory nie znalazł szkieletu małpożaby?". Fragment najnowszej książki Richarda Dawkinsa, w której słynny brytyjski ewolucjonista po raz kolejny rozprawia się z kreacjonistami i innymi wrogami teorii ewolucji

No cóż, po pierwsze małpy nie pochodzą od żab, a żaden zdrowy na umyśle ewolucjonista nie twierdzi, że przodkami kaczek były krokodyle (ani vice versa). Oczywiście małpy i żaby miały wspólnego przodka, na pewno jednak nie wyglądał on ani jak żaba, ani jak małpa. Już prawdopodobnie bardziej przypominał salamandrę, a z interesujących nas w tym kontekście epok geologicznych skamieniałości stworzeń o budowie podobnej do salamandry mamy akurat dość sporo.

Nie o to jednak chodzi. Przecież dosłownie każdy z milionów gatunków zwierząt ma wspólnego przodka z każdym innym żyjącym dziś (i kiedykolwiek) gatunkiem. Jeżeli ktoś tak kompletnie nie rozumie ewolucji, to równie dobrze jak małpożaby czy kaczkodyla powinien żądać od ewolucjonistów dostarczenia kompletnego szkieletu hipokotama albo wielgutana. Dlaczego zresztą ograniczać się w ramach eskalacji żądań tylko do kręgowców - a co z kangaluchami (to ogniwo pośrednie między kangurem i karaluchem) i ośmiopardem (coś pomiędzy ośmiornicą i leopardem, jak łatwo się domyślić)?

Oczywiście takich słownych krzyżówek można stworzyć nieskończenie wiele i mnożyć również w nieskończoność żądania wobec ewolucjonistów. Żadne radosne słowotwórstwo nie zmieni jednak faktu, że hipopotamy nie pochodzą od kotów (ani na odwrót), tak samo jak przodkami małp nie są żaby. W rzeczywistości (pominąwszy przypadki ewolucyjnych podziałów, które nastąpiły już w naszych czasach) żaden współcześnie żyjący gatunek nie pochodzi w prostej linii od innego żyjącego współcześnie gatunku. Acz oczywiście, podobnie jak można odnaleźć skamieniałości zwierzęcia, które było co najmniej podobne do wspólnego przodka żaby i małp, tak samo dysponujemy już skamieniałościami wspólnego przodka między innymi wielbłądów i orangutanów.

Jeden z nich to eomaia, stworzenie żyjące w kredzie, nieco ponad sto milionów lat temu.

Eomaia w najmniejszym stopniu nie przypomina ani orangutana, ani wielbłąda, bardziej już może ryjówkę. Niemniej wspólny przodek wielbłąda i orangutana żył w tych samych czasach co eomaia i wszystko wskazuje, że bardzo do tego właśnie zwierzątka był podobny. Sporo jednak na ewolucyjnym szlaku - i to zarówno "po drodze" do wielbłąda, jak i do orangutana - musiało zajść zmian, nim ze wspólnego przodka wyewoluowały tak różne anatomicznie współczesne gatunki.

Cokolwiek by jednak o eomai mówić, na pewno nie była wielgutanem. Gdyby zresztą nim była, musielibyśmy ją uznać też, na przykład, za pantarana, bowiem zwierzę, które było wspólnym przodkiem wielbłąda i orangutana, należy też do drzewa rodowego pantery i barana. (Jeśli komuś zależy, może też nazwać je mrównozą - było też wspólnym przodkiem mrównika i kozy). Sęk w tym, że cała koncepcja pantaranów, wielgutanów, hipokotamów i tak dalej jest nie dość, że głęboko nieewolucyjna, to jeszcze po prostu głupia. Podobnie jak owa tak lubiana przez kreacjonistów małpożaba.

To zaiste uznać można za powód do wstydu dla Wielkiej Brytanii, że propagator takich absurdów, australijski wędrowny kaznodzieja John Mackay mógł w roku 2008 odbyć tournée po angielskich szkołach i - podając się w dodatku za "geologa" - wciskać biednym niewinnym dzieciom do głowy takie bzdury. Ba - wielebny Mackay grozi, że będzie na Wyspy ze swoimi "wykładami" przyjeżdżał co rok!

Chrześcijańscy fundamentaliści nie mają oczywiście monopolu na głupotę - pan Harun Yahya na przykład, gorliwy mahometanin, jak sam podkreśla, zyskał (wątpliwą) sławę jako wydawca wspaniale ilustrowanego (i stanowiącego prawdziwy szczyt ignorancji) „dzieła” „Atlas of Creation” (Atlas stworzenia). Wziąwszy pod uwagę wspaniałą oprawę, doskonały papier, świetną jakość druku i pełnokolorowe ilustracje, Yahya musiał wydać małą fortunę, a dodać trzeba, iż atlas ów został następnie (za darmo!) rozesłany do tysięcy (a może dziesiątek tysięcy) dziennikarzy, nauczycieli i wykładowców akademickich (dzieło to otrzymał również autor niniejszej książki).

Oczywiście nie tylko tej szczodrości wydawca zawdzięcza swą międzynarodową sławę, a znacznie bardziej podstawowym błędom merytorycznym, od których w atlasie aż się roi. Na przykład, chcąc zilustrować kompletnie nieprawdziwą tezę, jakoby skamieniałości, a przynajmniej zdecydowana ich większość, niczym nie różniły się od współcześnie żyjących gatunków, autorzy albumu węża morskiego prezentują czytelnikom jako węgorza (te dwa gatunki są tak od siebie odległe, że współczesna systematyka zalicza je wręcz do osobnych klas kręgowców), rozgwiazda to u nich to samo co wężowidło (odrębna gromada szkarłupni), rurówki (Sabellidae) to dla nich lilie morskie (krynoidy, czyli liliowce, do których zaliczamy lilie morskie, należą do typu szkarłupni; to wręcz inne podkrólestwo. Trudno o dwa gatunki równie odległe, choć oczywiście jedne i drugie są zwierzętami). Najzabawniejsze chyba jednak pomieszanie w "Atlasie stworzenia" to pomylenie chruścików (Trichoptera, czyli włoskoskrzydłych) z przynętą wędkarską.

Nawet jednak jeśli pominiemy te żałosne (bo to już nawet nie jest śmieszne) przypadki beznadziejnej amatorszczyzny, i tak nie da się przejść koło "dzieła" pana Yahyi obojętnie, choćby ze względu na część atlasu poświęconą - jakżeby inaczej - "brakującym ogniwom". Tu autor (autorzy?) przeszedł sam siebie i na jednej z ilustracji znajdujemy coś, co miałoby przedstawiać stadium pośrednie między rybą a rozgwiazdą. Przyznam - trudno mi wprost uwierzyć, że ktokolwiek spodziewa się, by jakikolwiek ewolucjonista mógł chociaż podejrzewać istnienie jakiejś przejściowej formy między tymi stworzeniami, które łączy w zasadzie jedynie to, że jedne i drugie należą do królestwa zwierząt. W tej sytuacji chyba trudno się dziwić, że uważam, iż pan Yahya z pełną świadomością (i z pełnym cynizmem) usiłuje żerować na ignorancji swoich potencjalnych czytelników.

No dobrze, skoro już zrobiliśmy reklamę "Atlasowi stworzenia", przejdźmy do pozostałych "argumentów".

"Uwierzę w ewolucję, kiedy zobaczę małpę, która powiła ludzkiego noworodka".

Może zacznę od tego, że ludzie nie pochodzą od małp (wiem, powtarzam się, ale czasem naprawdę trzeba). Z małpami mamy wspólnego przodka. Oczywiście ów wspólny przodek wyglądał prawdopodobnie bardziej jak małpa niż jak człowiek i gdybyśmy jakieś dwadzieścia pięć milionów lat temu spotkali go gdzieś na sawannie, pewnie uznalibyśmy go za małpę.

Nawet jednak jeśli zgodzimy się (a nikt temu nigdy nie przeczył), że przodkiem człowieka była istota, którą całkiem zasadnie można nazwać małpą, to ewolucja w żadnym wypadku nie polega na tym, że zwierzęta jednego gatunku płodzą młode należące już do gatunku zupełnie innego, nawet tak blisko spokrewnionego jak człowiek i szympans. To odbywa się zupełnie inaczej. Ewolucja jest procesem stopniowym i, co więcej, zmiany ewolucyjne niejako z definicji muszą zachodzić stopniowo.

Tak olbrzymia skokowa zmiana na przestrzeni jednej generacji (jaką byłoby spłodzenie człowieka przez małpę) byłaby cudem nie mniejszym niż boska kreacja i z tych samych przyczyn - zdarzeniem statystycznie krańcowo nieprawdopodobnym. Tak więc dobrze by było, gdyby nasi oponenci postarali się choćby liznąć podstaw teorii tak żarliwie przez siebie odrzucanej.

Zgubne dziedzictwo "wielkiego łańcucha bytów".

Absurdalne żądania wskazania "ogniw pośrednich", z jakimi wciąż się stykamy, to po części dziedzictwo wywodzącego się ze średniowiecznego mitu (nadal żywego w epoce Darwina i pokutującego aż do chwili obecnej), zgodnie z którym wszelkie istniejące (i wyobrażone) byty da się ustawić w jednym ciągu. Mamy więc ów "wielki łańcuch bytów" czy też może raczej drabinę, na której najwyższym szczeblu zasiada Bóg, niżej archaniołowie, potem (we właściwym porządku i zgodnie z posiadaną rangą) zastępy anielskie, dalej człowiek, zwierzęta, rośliny, a wreszcie ziemia, skały i cała reszta nieożywionego świata.

Ponieważ wizja ta dominowała w czasach, gdy rasizm był postawą zupełnie naturalną, określenie "dalej człowiek" jest nieco zwodnicze, bowiem tu istniała odrębna hierarchia: najwyżej był mężczyzna - biały, później biała kobieta, potem dopiero cała reszta.

Teraz jednak chciałbym zająć się hierarchią w świecie zwierząt, ta bowiem właśnie nabrała raptem wielkiego znaczenia, gdy pojawiła się teoria ewolucji. Otóż w kontekście "łańcucha bytów" najzupełniej naturalne było oczekiwanie, że zwierzęta "niższe" ewoluowały w "wyższe", a między kolejnymi szczeblami takiej dziwnej drabiny nie ma żadnych luk. (Faktycznie - drabina z powyłamywanymi szczeblami to nie najprzydatniejsza metafora!). Kłopot w tym, że mit drabiny (czy też łańcucha, w którym nie brak żadnego ogniwa) okazał się dość odporny na rzeczywistość i do dziś to on właśnie stanowi źródło wielu antynaukowych iluzji, bowiem - co poniżej postaram się pokazać - taka wizja w istocie jest głęboko błędna i, oczywiście, równie głęboko przy tym nieewolucyjna.

Nowa książka Richarda Dawkinsa "Najwspanialsze widowisko świata. Świadectwo ewolucji" ukaże się 12 lutego nakładem wydawnictwa CiS.

Źródło: Gazeta Wyborcza

Co musieli zdawać kandydaci na adwokatów i radców

Marta Rydel 25-01-2010, ostatnia aktualizacja 25-01-2010 17:59

Publikujemy tegoroczny zestaw pytań testowych wraz z odpowiedziami oraz zadania z egzaminu radcowskiego i adwokackiego

Egzaminy odbyły się w dniach 1 - 4 grudnia 2009 r.

- Zestaw pytań testowych - egzamin radcowski z 1 grudnia 2009 r.,

- Wykaz prawidłowych odpowiedzi do zestawu pytań testowych na egzamin radcowski z dnia 1 grudnia 2009 r,

- Zestaw pytań testowych - egzamin adwokacki z 1 grudnia 2009 r.,

- Wykaz prawidłowych odpowiedzi do zestawu pytań testowych na egzamin adwokacki z 1 grudnia 2009 r.,

- Zadanie z zakresu prawa karnego - egzamin radcowski z dnia 2 grudnia 2009 r.,

- Zadanie z zakresu prawa karnego - egzamin adwokacki z dnia 2 grudnia 2009 r. ,

- Zadanie z zakresu prawa cywilnego - egzamin radcowski z dnia 3 grudnia 2009 r.,

- Zadanie z zakresu prawa cywilnego - egzamin adwokacki z dnia 3 grudnia 2009 r,

- Zadanie z zakresu prawa gospodarczego - egzamin radcowski z dnia 4 grudnia 2009 r.,

- Zadanie z zakresu prawa administracyjnego - egzamin radcowski z dnia 4 grudnia 2009 r.,

- Zadanie z zakresu prawa gospodarczego - egzamin adwokacki z dnia 4 grudnia 2009 r.,

- Zadanie z zakresu prawa administracyjnego - egzamin adwokacki z dnia 4 grudnia 2009 r.

"Rz" Online

sobota, 23 stycznia 2010

Wiatr, top-spin i zła taktyka - Radwańska odpada z Australian Open


Jakub Ciastoń, Melbourne

Francesca Schiavone nie dała szans Agnieszce Radwańskiej w III rundzie Australian Open wygrywając pewnie 6:2, 6:2. Polka nie wyciągnęła wniosków z poprzednich porażek z Włoszką i znów dała się zdominować niewygodnej rywalce. - Zagrała źle taktycznie - komentuje Tomasz Wiktorowski, kapitan polskiej reprezentacji w Pucharze Federacji.
Zobacz powiekszenie
Fot. Shuji Kajiyama AP
Australian Open 2010. Agnieszka Radwańska
Zobacz powiekszenie
Fot. Andrew Brownbill AP
Australian Open 2010. Agnieszka Radwańska po zwycięstwie z Tatianą Malek
Jakub Ciastoń bloguje z Australian Open »

Radwańska poległa na tym samym korcie numer dwa, gdzie rok wcześniej pokonała ją w I rundzie Ukrainka Katerina Bondarenko. Sceneria i warunki były zresztą niemal identyczne - ok. 3 tys. widzów na trybunach, silny wiatr, 30-stopniowy upał i niemrawe okrzyki "Aga, dawaj, Agaaaa!".

Ku rozczarowaniu kibiców, podobna do zeszłorocznej była jednak także gra Polki, która od początku zupełnie nie radziła sobie ze Schiavone, tak jak wtedy nie umiała znaleźć recepty na Bondarenko.

30-letnia Włoszka to wyjątkowo niewygodna dla Polki rywalka, bo gra bardzo defensywny tenis. Używa dużo top-spinu, przez co jest niezwykle regularna, trafia w kort zawsze, nawet w silnym wietrze. Zamęcza rywalki monotonnymi długimi wymianami. Radwańska nigdy ze Schiavone nie wygrała, ostatnią porażkę zanotowała w 2008 r. na igrzyskach w Pekinie. W sobotę uległa Włoszce po raz czwarty.

Scenariusz meczu był prosty - wiatr sprawił, że Agnieszka nie mogła wstrzelić się z serwisem, a w dłuższych wymianach była tłamszona przez rywalkę, która w końcówce tak się rozochociła, że zaczęła nawet chodzić do siatki. Schiavone zagrała po profesorsku, a Agnieszka sprawiała cały czas wrażenie, że nie ma pomysłu na grę.

- Tak grająca Agnieszka nie miała szans. Schiavone jest jedyną tenisistką w swoim rodzaju. Gra top-spinem z wysokim kozłem, w którym po odbiciu piłka jest martwa. Idzie wysoko w górę i niemal się zatrzymuje - opowiadał po meczu Sport.pl Tomasz Wiktorowski, kapitan polskiej reprezentacji w Pucharze Federacji. - Żeby zrobić krzywdę takiej rywalce, trzeba zrobić kilka kroków w przód i zaatakować. I to nie raz, ale trzy-cztery razy z rzędu - mówił Wiktorowski. - Agnieszka jest bardzo wszechstronną tenisistką, ale niestety taki atak martwej piłki z wysokiego kozła to jedyna rzecz, której nie umie zrobić. Dlatego zawsze przegrywa ze Schiavone i męczy się z innymi, podobnie grającymi, tenisistkami. Agnieszka najlepiej czuje się, gdy może grać z kontrataku, ma świetny timing, umie znaleźć kąty przy płaskich zagraniach - opowiadał Wiktorowski.

W trwającym 80 minut spotkaniu ze Schiavone z kontry grać się jednak nie dało i Polka zanotowała ledwie dziewięć "winnerów" i aż 20 niewymuszonych błędów. - Bo dała się zepchnąć Schiavone za linię końcową. Nawet, gdy miała na rakiecie woleja, to nie umiała skończyć, tylko przebijała piłkę na drugą stronę - komentował kapitan reprezentacji Polski, która 6-7 lutego w Bydgoszczy zmierzy się z Belgią z Kim Clijsters w składzie.

Zdaniem Wiktorowskiego Radwańska ze Schiavone powinna zagrać tak, jak inna Belgijka Yanina Wickmayer z Hiszpanką Lourdes Dominges Lino w kwalifikacjach do Australian Open. - Lino to trochę gorsza kopia Schiavone, a Wickmayer zgasiła ją momentalnie wchodząc głęboko w kort i atakując - stwierdził. Wynik tamtego meczu to 6:0, 6:0.

- To, co się stało, nie jest jednak w żadnym razie winą Piotrka [Radwańskiego]. Nie chodzi mi przecież o taktykę ustaloną przed meczem, ale taktykę Agnieszki w danym momencie na korcie. Piotrek cały czas popychał Agnieszkę do przodu, ale ona nie była wstanie, czy nie umiała, tego zmienić - zakończył Wiktorowski, który przez cały mecz siedział właśnie obok trenera Radwańskiego.

Z samym coachem nie udało się porozmawiać, bo szybko i chyba celowo rozpłynął się gdzieś w tłumie kibiców.

Agnieszka miała przyjść na konferencję prasową dopiero po swoim meczu deblowym, który zaplanowano na późne popołudnie czasu lokalnego.

- Nam została tylko Schiavone, a wam został jeszcze Kubot, więc niech trwa przyjaźń polsko-włoska - uśmiechał się do nas na pocieszenie Ubaldo Scanagatta, bardzo znany włoski dziennikarz i komentator, obecnie pracujący w "La Nazione".

Specjalny tenisowy serwis o Australian Open 2010 »