niedziela, 22 sierpnia 2010

Utopia - poczatek legendy



w głębi: Grzegorz i naczelny Gaylife
Wczoraj, w sobotę 21 sierpnia 2010 roku odbyła się ostatnia impreza w klubie Utopia przy ulicy Jasnej 1. Legendarny, ale i budzący ogromne kontrowersje klub przeszedł do historii – przynajmniej w swoim dotychczasowym kształcie.

Z tej okazji przypomnimy naszym czytelnikom kilka faktów związanych z historią Utopii.

Grzegorz Okrent
Gdyby właściciel Utopii – Grzegorz Okrent powiedział „Utopia to ja”, to zapewne niewiele byłoby w tym przesady. Utopia była jego ukochanym dzieckiem, spełnieniem jego ambicji, demonstracją jego możliwości i jego domem, do którego zapraszał tylko niektórych.

Grzegorz pochodzi ze Śląska, ale od dziesięcioleci zadomowił się w stolicy i tu stał się bardzo znaną postacią gejowskiego życia. Krążyły pogłoski, że w PRLu był prześladowany przez komunistów podczas Akcji Hiacynt. Tuz po upadku komunizmu Grzegorz przewodził ruchowi gejowskiemu, który wówczas objął cały kraj pod nazwą Stowarzyszenia Grup Lambda. W 1994 roku Grzegorz otworzył przy ulicy Koźlej na Nowym Mieście w Warszawie słynny klub gejowski „Koźla Pub”, który istniał do 8 marca 2000 roku. W 1998 roku Grzegorz otworzył klub Underground. W październiku 2001 roku zaś – klub Utopia.

Wzory
Tworząc Utopię Grzegorz miał określoną wizję klubu i inspirował się słynnymi klubami na Zachodzie, o czym zresztą otwarcie mówił. Jedną z najważniejszych inspiracji był legendarny nowojorski klub Studio 54 - najsłynniejszy klub wszechczasów. Już przyjęcie go za wzór świadczyło o ambicjach i odwadze Grzegorza. Wzorowanie się na Studio 54 dotyczyło w szczególności atmosfery i selekcji, choć w pewnej mierze także scenografii i kampowej stylizacji wielu gości.
Kolejnym wzorem był słynny paryski klub Le Queen. Z le Queen Utopia przejęła w szczególności muzyczny styl – wysmakowanej i wyselekcjonowanej muzyki house.

Muzyka
Muzyka – była ogromnym atutem i magnesem w Utopii. Powstał cykl Outsider w ramach którego na Jasna zapraszano najsłynniejszych housowych djów na świecie. Grzegorz specjalnie latał w lecie na Ibizę aby posłuchać ich i wybrać tych, którym zaproponuje granie w Utopii. Trudno tu wymieniać nazwiska, w Utopii grali niemal wszyscy liczący się, a jeden z nich – Antoine Clamaran – został nawet honorowym rezydentem klubu.
Jeśli idzie o grę rezydentów, to serwowali oni na ogół lżejszych, bardziej melodyjny house niż ten grany obecnie na Zachodzie.
Klub zorganizował tez cykl występów zagranicznych drag queens oraz znanych polskich piosenkarek – Ireny Jarockiej, Haliny Frąckowiak i Krystyny Prońko. W Utopiły wystapiło mnóstwo słynnych wokalistów i wokalistek hosuowych, wystąpiła też ulubiona przez Grzegorza Helena Vondrackova.

Selekcja
Selekcja była od początku źródłem największych kontrowersji wokół Utopii. Jestesmy zakompleksionym narodem, a polscy geje, często wyśmiewani i poniżani już w szkole – są w większości wyjątkowo zakompleksieni. Stąd zdanie „ty nie wejdziesz” wypowiedziane przez selekcjonera przy wejściu podważało ich wiarę w samego siebie, poczucie wartości, boleśnie godziło w dumę. Dlatego też Utopia miała wielu zaprzysięgłych wrogów, ale tez opinia „wpuszczają go o Utopii” znacznie podwyższała towarzyski prestiż.

Z drugiej strony – nie da się stworzyć legendarnego klubu o atmosferze porównywalnej ze Studio 54 wpuszczając wszystkich jak leci – krawaciarzy, studentów w swetrach, heteryków czy plastikowe laski.
Nad składem gości czuwał najdłużej słynny Daniel – mocno złośliwy i ekscentryczny ale też nie pozbawiony polotu. Słynne stały się jego powiedzonka i metody przy selekcji gości, choćby owo słynne „masz minutę, żeby mnie rozśmieszyć”.
Grzegorz nigdy nie zdradzał kryteriów selekcji, ale jedno spojrzenie na zapełnioną salę klubu świadczyło o tym, że szanse maja urodziwi i modnie ubrani młodzieńcy oraz sławni i/lub bogaci.

Atmosfera
Klub w którym można było pokazać się w pobliżu sław znanych z TV wymagał jasnego oświetlenia, ale tez prowokował do sztucznych zachowań. Dlatego też mawiano, że do Utopii młodzi geje idą „polansować się”. Ich staranny styl ubioru czasami eksponujący metki znanych projektantów i kurczowe trzymanie się aktualnej mody sprawiało, że tych młodych, niedoświadczonych nowych gości można ich było określić mianem fashion victims. Z drugiej jednak strony ci bardziej już doświadczeni właśnie w Utopii sięgali po oryginalne kreacje aby swoim kampowym lub inaczej ekscentrycznym wyglądem odróżnić się od reszty. Tak czy inaczej – ubiór tez miał dowartościowywać – albo to jako sygnał finansowego sukcesu, albo jako sygnał artystycznej duszy. W Utopii nawet stały bywalec klubu Maciek Nowak na ogół nie przywiązujący wielkiej wagi do ubioru czasami zakładał ekstrawagancki szal czy inny element garderoby.

Taka była właśnie Utopia: efekt fantazji Grzegorza zainspirowanego najlepszymi zachodnimi wzorami, ale wypełniony wyselekcjonowanym tłumem wrażliwych i ambitnych ludzi chcących pokazać na co ich finansowo i intelektualnie stać. Tworzyło to niepowtarzalną atmosferę kampowego teatru, w którym aktorami (zarówno jeśli idzie o ubiór, jak i zachowanie) byli wszyscy: właściciel, obsługa oraz goście.

Znaczenie dla atmosfery klubu miał tez fakt, że Utopia mieściła się w legendarnym Domu pod Orłami słynnym budynku znanym z tęczowych flag i napadu stulecia.

Królowa i jej dwór
Sam właściciel – Grzegorz nazywany nieoficjalnie Królową – utrzymywał własny dwór – podziwiających go stałych gości Utopii prawiących mu w VIP-roomie komplementy. Niczym na dworze Ludwika XIV każdy pytał się na początku imprezy w jakim humorze jest Królowa. To, że Królowa zatrzymała się przy kimś i zamieniła z nim kilka słów znacznie zwiększało jego prestiż. Gdy jednak ktoś popadł w niełaskę – to jego pozycja spadała, zamykano mu dostęp do VIP-roomu ( na ogół tylko na pewien czas).



Współpraca Gaylife z Utopią
Mój dziennikarski kontakt z Utopia zaczął się w lutym 2003 roku, gdy byłem jeszcze redaktorem naczelnym portalu Gejowo. Wtedy powstał pierwszy artykuł. Za nim poszły następne. Po pewnym czasie nasz portal podjął stałą współpracę w Utopią – jako jedyny portal gejowski otrzymaliśmy pozwolenie na robienie reportaży w klubie, a nasz fotograf - burges i wicenaczelny – banana29 weszli w skład dworu Królowej.

Legenda polskiego clubbingu
Grzegorz – jak wielu nieprzeciętnych ludzi – miał trudny charakter. Ale za niego świadczy fakt, że w naszym prowincjonalnym kraiku nad Wisłą stworzył wspaniały klub, niczym nie ustępujący najlepszym klubom w Europie i utrzymywał istnienie tego klubu przez 9 lat. Chcę wierzyć w to, że zamknięcie Utopii jest chwilowe i że odrodzi się ona w innym miejscu. Gdyby tak nawet się nie stało – czego nie życzę warszawskim klubowiczom i Grzegorzowi – to Utopia już stała się największą legendą polskiego clubbingu.

Grzegorzu, dziękuję ci za te wspaniałe 9 lat.

Jacek Adler






tuba TV: Michael Canitrot in Utopia Club (Warsaw)
�аг��жено tuba_tv. - Смо��и бол��е видео клипов в HD ка�е��ве!




Galeria zdjęć do tego artykułu pochodzi z imienin Grzegorza w Utopii 8 maja 2010 r.




















dj Nobis
















Grzegorz przyjmuje życzenia








tradycyjnie w VIP - bufet sushi








































dj Hugo i Alex (RadioGlam.com) składają życzenia
















burges w akcji








banana29 i burges
































Grzegorz Okrent i Rudy








































ariman i antarex
















Rudy








































Rudy
















































































JejPerfekcyjność jak zawsze przy boku ma pięknego młodzieńca...
































dj Hugo i dj Moondeck








ariman








banana29 i dj Moondeck








burges








































Krzysztof Śmiszek, Robert Biedroń i nn.
















































Misiek Koterski








bardzo ostra selekcja
















dj Moondeck
































































Jej Perfekcyjność jako selekcjonerka Utopii






































piątek, 20 sierpnia 2010

Rutkowski: za sprawę Iwony wziąłem 15 tys. złotych

Rozmawiają Roman Daszczyński i Marek Sterlingow
2010-08-19, ostatnia aktualizacja 2010-08-19 17:40

Krzysztof Rutkowski: Skacze na mnie 10 ludzi w kominiarkach. Przez chwilę myślę, że porwanie. Ale patrzę, że dwóch ma kamery. I wtedy mnie olśniło - to ludzie od Szymona Majewskiego chcą mnie wkręcić


Fot. Dominik Sadowski / Agencja
Fot. Kamil Gozdan / Agencja Gaze Krzysztof Rutkowski wraz z grupa ochotników przeszukują las w związku z zaginięciem Iwony
Fot. Kamil Gozdan / Agencja Gazeta
Krzysztof Rutkowski wraz z grupa ochotników przeszukują las w związku z...

Fot. Kamil Gozdan / Agencja Gazeta
Roman Daszczyński, Marek Sterlingow: Dzięki sprawie Iwony znów jest pan na czołówkach gazet. Ale policjanci patrzą na pana sceptycznie. Mówią: to były funkcjonariusz ZOMO, który nie zna się policyjnej robocie.

Krzysztof Rutkowski: (śmiech) Pracowałem też na komisariacie na Ursynowie. Moja kariera wygląda tak: z policji odchodzę w 1986. Moi kumple, byli milicjanci, zakładają pierwszą polską agencję ochrony. Securitas. W 1990 idę na swoje, powstaje Biuro Detektywistyczne Rutkowski. Szkół faktycznie nie kończyłem, ale mam doświadczenie. Za ujęcie Jędrzeja, cyngla łódzkiej ośmiornicy dostaję w 2002 podziękowanie od Adama Rapackiego, dzisiejszego wiceministra spraw wewnętrznych. To co, on głupi jest? Nie zna się na robocie?

Policjanci mówią, że zdziera pan z ludzi, nic nie dając im w zamian.

- Bzdura. Moi klienci są na pewno bardziej zadowoleni od klientów policji. Zresztą nie interesują mnie opinie tych policjantów, którym się nie chce, tych niespełnionych urzędasów, którzy przychodzą do domu, zakładają bambosze, oglądają serial "Detektyw" i się frustrują. Żona mówi: "zobacz Kazik, tak się pracuje, a nie jak ty w tej komendzie w nosie dłubiesz. A w domu tylko piwskiem zalewasz mordę. Zobacz jak Rutkowski żyje, pieniądze ma, zobacz czym jeździ". Taki sfrustrowany typ nigdy nie powie o mnie dobrego słowa.

Ile pan zarabia?

- Biorę tyle pieniędzy, ile warta jest sprawa. Jeżeli jest to oszustwo na dużą skalę i udaje nam się odzyskać mienie, to biorę nawet 30-40 proc. jego wartości. Za odzyskanie samochodu bierzemy 20-25 proc. wartości. Za takie sprawy jak zaginięcie Iwony biorę 15 tys. zł i nic więcej. Sprawę poprowadzę od początku do końca, nawet jeżeli będę musiał do tego dołożyć. Głośny temat to dla mnie reklama.

Jak został pan gwiazdą?

- Któregoś dnia przychodzi do mnie młody Walter z TVN i pyta, czy nie zrobiłbym dla nich programu. Chodzi mu o serial dokumentalny. Powiedziałem, że ja nie wiem, czy to tak wyjdzie jak będą kamery. Udaje się. Robimy 80 odcinków. Ludzie rozpoznają mnie na ulicy. Potem wchodzę w politykę, ciągnę w górę wynik wyborczy Samoobrony, zostaję posłem.

Aż zostaje pan aresztowany. Jak to było?

- Jest lipiec 2006. Dostaję telefon od biznesmena z Będzina, że ma problem z haraczownikami. Mówię mu: "jadę do Wisły, wskoczę do was po drodze". Umawiamy się na stacji benzynowej Orlen w Katowicach. Dojeżdżam. Mam nowiutkie BMW 7. Czekam. Raptem zajeżdża mi przed maskę volswagen transporter. Wybiega 10 funkcjonariuszy uzbrojonych w broń maszynową, z kilofami, w hełmach kominiarkach i goglach. Przez chwilę myślę, że porwanie i są to ostatnie chwile mojego życia. Potem zacząłem myśleć, że to jakaś pomyłka, że może uważają, że samochód jest kradziony i robią akcję przeciwko złodziejom. Ale patrzę, że dwóch wyskakuje z kamerami. Olśnienie: to muszą być ludzie od Szymona Majewskiego. On wcześniej trzy razy próbował mnie wkręcić i za każdym razem go wyczuwałem. Ale jak zaczynają mnie kopać po nerkach, to już wiem, że to nie Majewski.

Tylko ABW.

- Zachowują się niefajnie, wykręcają mi ręce. Potem podchodzi dziewczyna i przykłada mi pistolet do łba, aż czuję zimno rury. Trzęsącym się głosem mówi: "Jest pan aresztowany za poświadczenie nieprawdy, pranie brudnych pieniędzy". Potem powtarza jeszcze raz: "jest pan aresztowany". Skuwają mnie z tyłu, wciągają do transportera, sadzają między dwoma bysiorami. Lecą teksty: "Widzisz kurwo! Ty zawijałeś do tej pory. A teraz to my ciebie zawijamy. Nie mogłem już w patrzeć na ciebie i te twoje pierdolone programy w TVN". Też im pyskuję: "To trzeba se było, kurwo, kanał zmienić. Pierdol się. I weź te brudne łapy". Łapią mnie wtedy za włosy i walą twarzą o zagłówek fotela.

Dokąd pana zabierają?

- Do centrali ABW w Katowicach. Telewizje są już przygotowane, TVN dostaje cynk od Ziobry, który chce mieć dobrą prasę. Ci panowie, którzy byli z kamerami, od razu puszczają to na Onecie. Później kamery stoją już wszędzie, pod sądem, szpitalem, w każdym punkcie gdzie byłem.

Co dalej?

- Prowadzą mnie do jakiegoś pokoju. Cały czas są brutalni. Aż w końcu sadzają mnie na krzesło i przychodzą dobrodzieje. Ta dwójka z ABW, ruda i jej kolega. Ci sami, którzy byli potem przy Blidzie. Jestem od wielu godzin bez jedzenia - mdleję, trafiam do szpitala. Sąd przyjeżdża do mojego łóżka i wlepia trzy miesiące aresztu.

Czyli jakieś dowody mieli?

- Dwa wymuszone zeznania, gdzie jeden ze świadków już oświadczył przed sądem, że był nakłaniany przez prokuraturę i ABW do złożenia fałszywych zeznań. Drugi - baron paliwowy - powiedział, że poinformował mnie o tym, że pierze u mnie kasę. Co było kłamstwem. Obiecali mu, że go wypuszczą. I tak puścili go dopiero po mnie. Teraz sąd oddał mi już kaucję, cofnął zakaz opuszczania kraju, mogę jeździć po całym świecie. Baron zaś żąda ode mnie pieniędzy za zmianę zeznań. Nie wiem, czy działa w dalszym ciągu ze służbami. Gdybym ja poszedł na ten numer i dla świętego spokoju położył mu kasę, dzisiaj bym znów siedział. Bo byłbym winny. A tak, wszystko zaczyna im się rozłazić w rękach.

Wróćmy do aresztowania.

- To jest akurat dzień moich imienin. Ordynator z kardiologii, ludzki człowiek, mówi: "dzisiaj, panie Krzysztofie, pan zostanie tutaj". Ale ta noc w szpitalu to dla mnie męczarnia. Wiem, że czeka mnie piekło. Ja, który do tej pory zamykałem seriami, teraz idę siedzieć. Mam ochotę się powiesić, na sznurku od spłuczki w toalecie. Poważnie to rozważam. Gdybym miał klamkę, znaczy spluwę, to palnąłbym sobie w łeb.

Ale czemu, skoro jest pan niewinny?

- Z bezsilności i strachu. Człowiek myśli, ze go zaraz wykończą, upokorzą. Nie wiem, co czeka mnie w puszce. Jestem po prostu przerażony. Boję się traktowania przez współwięźniów. Jak psa, jak frajera. Mam być najniżej w hierarchii, być tym najgorszym. Policjanci jak zdejmują mundur, są Kowalskimi, nikt ich nie rozpoznaje. Mnie znają wszyscy. Obawiam się, że trafię na bandziorów, którzy będą chcieli wdeptać mnie w ziemię. Ze szpitala wywożą mnie jak królową angielską, głównym wejściem. Do pierdla też wchodzimy największa bramą. Wszędzie dziesiątki dziennikarzy. Pytania, wywiady. Telewizje huczą.

Nic dziwnego, jest pan znaną osobą.

- Prowadzą śledztwo, ale tylko na pokaz. W moim domu nie robią nawet przeszukania. Nie wiem dlaczego, chyba nie ustalili adresu. Dwóch funkcjonariuszy przyszło tylko do domu, który sprzedałem dwa lata wcześniej. Nie wiedzą gdzie mieszkam? Jeżeli robi się taką poważną akcję, to gościa trzeba obserwować ze trzy dni wcześniej. Sprawdza się jego telefon, gdzie jeździ, gdzie śpi. Wchodzi mu się centralnie na chatę i bierze jako jeńca w domu. Potem przeszukanie. A oni to robią tak na kolanie, na łapu-capu. Ale ich celem jest: zatrzymać, zgnębić, pokazać. Reszta nieważna. Po co proces, po co dowody? Gościa trzeba pokazać jak go skuwają, jak leży. Mnie wyznaczono jako jednego z pierwszych do tego teatru. Wszystkie media trąbią o moim zatrzymaniu na pierwszym miejscu. Wozy transmisyjne wszędzie. Mnie do aresztu w Bytomiu wiozą na sygnale, przy przezroczystym oknie, ludzie na przejściach dla pieszych machają do mnie, ja do ludzi. Policyjny konwój, kurwa jego mać.

Dojeżdżacie do aresztu.

- Otwierają się wrota aresztu i wjeżdżamy na dziedziniec. Kiedyś to był klasztor. Co najpierw widzę? Funkcjonariusza służby więziennej, który taką turystyczną małpką robi mi pamiątkowe zdjęcie. Czuję się jak małpa w zoo. Bandyterka z okien zaczyna się drzeć: "Jebać skurwysyna, jebać Rutkowskiego! Nie żyjesz kurwo, jesteś trupem, pisz testament!". Czuję się niefajnie. Nawet funkcjonariusz ABW jest przejęty. "O kurwa, panie Krzysztofie, nie zazdroszczę panu". Ja mu na to: "Dziękuję". Myślę, że faktycznie jest źle. Wiem, że jestem pod kluczem i nie ma innej rady, muszę się tym pogodzić. Wyrwany jestem z życia gwiazdy, z życia, gdzie wszystko podają na srebrnych tacach, gdzie wbijam się w schemat, który znam tylko z filmów. Najpierw idziemy do pokoju dyrektora aresztu. Jest tam szef ochrony i jego zastępca. Jeden z funkcjonariuszy staje przy drzwiach. Proszą mnie żebym usiadł i pytają, czy wypiję kawę. Ja im na to, że bardzo chętnie. Proszę jeszcze wodę, żeby było po wiedeńsku. Raptem czuję, że te wszystkie złe emocje zaczynają odchodzić.

Dyrektor mówi tak: "panie Krzysztofie, my wiemy czym się pan zajmuje. Możemy panu zagwarantować jedno: w tym areszcie włos z głowy panu nie spadnie. I dobrze, że pan tu do nas trafił". Myślę: porządne chłopy. Wypijam kawę. Oni: "to w takim razie zapraszamy na pokoje". Dają szlafrok, ręczniki, wszystko nowe. Wchodzę do celi i nie wierzę własnym oczom. Byłem przygotowany na brudną, obskurną, zasyfiałą celę. A widzę duże przestronne pomieszczenie, w stylu gotyckim, wyglądające lepiej niż niejeden pokój hotelowy, w którym mieszkałem robiąc różne akcje. Jestem w szoku. W drzwiach mijają mnie malarze, którzy odnawiali celę. Szerokie łóżko, materac jeszcze w folii, czyściutko, łazienka. Wkrótce przynoszą mi telewizor. Myślę: żyjemy, żyjemy!

Trąbią o panu we wszystkich wiadomościach.

- Pamiętam taki program: Janusz Kaczmarek mówi, jak gdyby zwracając się do mnie: "Panie Rutkowski, u nas nie ma magii nazwisk". Ja to oglądam już w celi. Jak go później przymknęli za przeciek w sprawie Leppera, nie mogłem się oprzeć i zadzwoniłem do niego. Nie odbierał, więc nagrałem się sekretarkę: "Jak się pan czuł z kajdankami na rękach?". Oni w ten sposób niszczyli ludziom życiorysy. Ja wiedziałem, ze jestem niewinny i kierowałem się zasadą prostą: bohaterem jesteś dotąd, dopóki się nim czujesz. Jeżeli ci przetrącą kark, wychodzisz tak jak wyszedł Łyżwiński. O, przepraszam, Łyżwiński nie wyszedł. On wyjechał kabrioletem napędzanym własnymi rękoma, znaczy na wózku. Zobaczcie jak ludzie, którzy przechodzą areszt, marnieją, do jakiego stanu psychicznego są doprowadzani, jak bardzo się boją.

Jest pan przesłuchiwany?

- W śledztwie chcą ode mnie tego samego co od wszystkich innych. Mówią: "my pana, panie Krzysztofie puścimy, ale musi nam pan dać dwie osoby". I padają nazwiska dwóch moich znajomych z policji i prokuratury. Wiedzą, że obydwaj są moimi frendasami, bardzo dobrymi przyjaciółmi. Odmawiam.

Jak wygląda pana życie w areszcie?

- Przez cały czas nie mam najmniejszego kontaktu z żadnym więźniem. Totalna izolacja. Dla mnie - w porządku. Poczucie samotności? Nie. Trzeba umieć prowadzić ze sobą dialog. Jak ktoś się nudzi sam ze sobą, to może i ma problem. Ja się nie nudzę z Rutkowskim. Druga sprawa to telewizja, a szczególnie polskie seriale. Wielu z tych aktorów czy polityków znam osobiście. Nawet nie wiedziałem, że można czekać na takie filmiki. Jako telewidz zaprzyjaźniłem się wręcz z wieloma postaciami z Plebanii, Klanu. Teraz znów nie mam na to czasu. Czasami, jak jestem w domu, włączam telewizor i wtedy aż mi przykro, bo czuję jakbym ich porzucił. Może to się wydaje śmieszne u takiego człowieka jak ja, bez sentymentów, ale tam w areszcie te filmy i ci ludzie to była dla mnie najbliższa rodzina. O, jeszcze namiętnie oglądałem program Roberta Janowskiego "Jaka to melodia". On jest moim starszym kolegą z liceum z Sochaczewa. No więc w tej celi miałem też kumpla ze szkoły.

Jakoś sobie to życie w więzieniu zorganizowałem. Cały czas staram się dbać o siebie, dobrze się odżywiam. Rano sto pompek, sto brzuszków, sto wiader z wodą na każdą rękę. I to samo wieczorem. Taka dyscyplina. Wszystko robię o określonej porze. Kawa. Nie cały czas, tylko w odpowiednim momencie. W areszcie to daje pewien rytm życia, czego zresztą nigdy nie miałem.

Kiedy pana zwalniają?

- Po pół roku. Z zaskoczenia. Z wieściami przychodzi szef ochrony. Mówi, że jestem wolny. Z radości aż go całuję.

Ma pan co robić po wyjściu?

- Po wyjściu rzucam się na pracę. Muszę firmę wyprowadzić na prostą. Mam zaległości z ZUS, ale wprowadzam w firmie system naprawczy i teraz mam już prawie wszystkie spłacone. Teraz jestem szczęśliwy. Jestem wolny, roboty w bród. Związałem się ze wspaniałą dziewczyną, Agnieszką. Mam piękny dom w Łodzi, 500 metrów z basenem, jeżdżę kabrioletem bmw 650, mam radiowozy dodge, pracuje dla mnie na stałe 10 osób. Konkurencji praktycznie nie mam. Wszystkie inne biura zajmują się głównie jednym tematem - śledzeniem niewiernych żon. Nikt nie chce podejmować się takich spraw, w których policji trzeba włożyć palce w oczy.

Chcę napisać taki poradnik dla biznesmenów i polityków, których zawijają. Co mają przy sobie trzymać, jakie bagaże spakowane, jakie rzeczy przechodzą w areszcie, a jakie nie. Z czym możesz pójść i ci tego nie wyrzucą do śmieci. Żadnych sprejów, wszystko musi być w szytfcie.

Myśli pan, że będzie na to popyt?

- Ludzie tego nie rozumieją, ale wiele osób ma ryzykowną robotę. Bo ryzykownie jest wszędzie tam, gdzie w grę wchodzi władza albo pieniądze, albo decyzje które kogoś uszczęśliwią albo unieszczęśliwią. Zawsze znajdzie się jakaś grupa, która się zbierze, żeby ci dokopać. Ale na razie nie mam czasu na książki, tyle mam zleceń. Do tego ciągle głowę zawracają mi fanki.

Fanki?

- To są takie klientki, które wymyślają sobie zdarzenia, byle tylko się ze mną poznać. Ale na to trzeba uważać. Raz dzwoni do mnie z Lublina taka przesympatyczna pani Ilonka. Jest psychologiem, skończyła resocjalizację. Ilonka opowiada mi, ze została pobita przez ludzi ze swojego miasta. Ja: "to niech pani zgłosi to na policję". Ona, że zgłosiła, ale policja sobie nie daje rady. Odbieram ją z dworca PKS. Wychodzi gwiazda, odwalona, fajna dziewczyna, Duży biust, kozaczki, szpila 12 centymetrów, ciągnie za sobą walizeczkę. Siada w samochodzie, nogę na nogę założyła, pokazała pończoszkę. Mówię: "biorę tę sprawę, pani Ilonko". Jedziemy na stację benzynową, kupuję flaszkę i prosto do hotelu. Spędziamy ze sobą kilka dni. Ilonka po powrocie do domu zaczyna przysyłać maile z serduszkiem na służbową skrzynkę. Moja ówczesna dziewczyna lekko dziwi się, o co tu chodzi. Potem Ilonka zaczyna atak. Wchodzi w system esemesów i telefonów. Dziennie wykonuje około 400 połączeń na telefon alarmowy biura, blokuje numer i wysyła 500-600 esemesów, łącznie ze zdjęciami fragmentów swojego ciała. W jednym z esemesów pisze tak: "jeżeli się ze mną nie ożenisz, to przyjedzie Janusz z CBŚ z Katowic i cię rozpierdoli z kałacha". Co mam zrobić? Idę na policję. Ja się nie boję Ilonki, ale sparaliżowała mi biuro. Policjanci mówią: "to ją ściągaj". Dzwonię: "Dobra. Ilonka, wygrałaś, ja się boję, żeby mnie Janusz z kałacha nie rozpierdolił, więc przyjeżdżaj do Łodzi, będę z tobą". Zwabiamy ją na komisariat. Ale jest sprytna, ukrywa kartę do telefonu w plastrze antynikotynowym i nie ma żadnego dowodu. Komendant mnie wzywa: "aleście narozrabiali z dyżurnym, niewinną dziewczynę do puchy wsadziliście". Zatrzymują jej telefon do badań i puszczają. A Ilonka idzie prosto do sklepu, kupuje nowy telefon i dzwoni do mnie: "Janusz cię rozpierdoli". I tak dalej. W końcu sprawę kieruję do sądu. Dają jej warunkowe umorzenie, bo sam o to proszę. Dostaje kuratora i się uspokaja. Teraz ma inny patent. Dała ostatnio ogłoszenie w Gazecie Ostrołęckiej: "mężczyzna do wynajęcia" i mój numer telefonu.

Źródło: Gazeta Wyborcza Trójmiasto

wtorek, 20 lipca 2010

Tomasz Nałęcz: Zawsze kłóciliśmy się nad grobami

  • Data publikacji: 20.07.2010 08:00

Nawet gdy uznawaliśmy jakąś postać za wielką, przy jej pochówku pojawiały się wątpliwości. Słowackiego też "upartyjniono" - uważa prof. historii Tomasz Nałęcz

"Super Express": - W cieniu kłótni o krzyż pod pałacem mówi się już o przyszłym pomniku upamiętniającym katastrofę smoleńską. To będzie pomnik zgody, czy znów się nie uda?

Prof. Tomasz Nałęcz: - Skończy się kłótnią. Nikt nie ma wątpliwości, że ofiarom tej tragedii należy się pomnik. I na tym powszechna zgoda się skończy. Pojawi się gorący spór o miejsce upamiętnienia oraz odpowiedzialność prezydenta Kaczyńskiego za katastrofę.

- Na razie nie jest to poważna hipoteza. Coraz więcej fragmentów stenogramów wskazuje nawet na błąd lub brawurę pilota.

- Nigdy nie zgodzę się z wersją, że zawinił pilot. Za dobrze znam i szanuję to środowisko, żeby uwierzyć, że pilot naraziłby kogokolwiek sam z siebie. Nie odpowiada mi prześmiewczy ton posła Palikota, ale nie zgadzam się też z opinią, że nie powinniśmy o tym dyskutować. Z braku dyskusji i refleksji biorą się takie decyzje, jak pochówek na Wawelu, który był politycznym wynoszeniem prezydenta na narodowy piedestał...

- Na ten piedestał wyniesiono kilka postaci, w których przeszłości można doszukać się rzeczy niezbyt chwalebnych. Generał Sikorski leży na Wawelu właściwie dlatego, że zginął w katastrofie pełniąc służbę…

- No nie! Generał Sikorski był premierem rządu na uchodźstwie, Naczelnym Wodzem. Człowiekiem, który swoimi decyzjami we wrześniu 1939 roku ratował ciągłość państwa polskiego, heroicznie o nie walcząc…

- …...a jednocześnie osłabiał to państwo, zamykając w obozach internowania wiele wybitnych osób. Tylko dlatego, że byli jego przeciwnikami politycznymi. W czasie wojny!

- Można powiedzieć, że w ten sposób chciał uczynić swoją politykę skuteczniejszą. Pamiętajmy, że mówiąc o wydzielonych obozach, do których trafiali przeciwnicy Sikorskiego, musimy wspomnieć o tym, że już w 1940 r. usiłowano go odsunąć od władzy na drodze zamachu stanu. Nie ma jednak w historii postaci ocenianych jednoznacznie. Pochówek Lecha Kaczyńskiego przypominał tylko jedno podobne wydarzenie i był nim pogrzeb marszałka Piłsudskiego. Tylko te dwie postaci pochowano na Wawelu, zanim historia wydała o nich osąd. W przypadku Piłsudskiego dystans kilkudziesięciu lat potwierdził jego wagę w dziejach. Lech Kaczyński musi na taki osąd jeszcze poczekać.

- Czy w ciągu minionych 200 lat Polacy potrafili dojść do zgody w sprawie pochówku i upamiętnienia którejś z ważnych postaci naszej historii?

- Chyba tylko w przypadku Reymonta. Nie tylko nie było kłótni, ale licytacja, kto w lepszy sposób uczci tę postać. Autor "Chłopów" zmarł niedługo po otrzymaniu Nagrody Nobla, był raczej człowiekiem centrum, unikającym ostrych sądów w jedną czy drugą stronę. I zdecydowano się na miejsce znakomite. Jego grób dał początek Alei Zasłużonych na warszawskich Powązkach.

- I na Reymoncie zgoda się skończyła.

- Zawsze kłóciliśmy się nad grobami. Nawet gdy uznawaliśmy jakąś postać za wielką, pojawiały się wątpliwości. Weźmy przypadek Słowackiego. Nawet ludzie nielubiący jego poezji nie podważą jego wielkości. W międzywojniu przeciwko pochowaniu go w grobach królewskich protestował Kościół. Pamiętał mu drastyczne oceny papieża związane z obojętnością Watykanu wobec powstania listopadowego.

- Przy okazji endeccy publicyści dołożyli mu za to, że był ulubionym poetą Piłsudskiego.

- Tak, Słowackiego też "upartyjniono". Nie podobał się też Żeromski, któremu wypomniano postępowe poglądy. Kontrowersje budziły także pochówek i upamiętnienie Romana Dmowskiego czy Józefa Piłsudskiego. Krytyka Grobu Nieznanego Żołnierza była zaś odpryskiem walki politycznej z gen. Sikorskim, który forsował ten projekt jako minister spraw wojskowych.

- Śmierć głowy państwa w trakcie kadencji siłą rzeczy narzuca porównania z zabójstwem Gabriela Narutowicza…

- I przy zachowaniu wszelkich proporcji dzisiejszy spór też w jakiś sposób przypomina tamtą atmosferę. Porównywanie nagonki na Narutowicza z krytyką prezydenta Kaczyńskiego jest jednak ignorancją i nieuczciwością. Narutowicza obrzucono stekiem inwektyw i pomówień. Tak o Lechu Kaczyńskim nie mówili nawet najskrajniejsi wrogowie. Mówię o proporcjach, bo tamta atmosfera doprowadziła szalonego człowieka do popełnienia zbrodni. Co więcej, po śmierci prezydenta część endecji adorowała grób zabójcy - Niewiadomskiego i krzyż, który pocałował przed wykonaniem na nim wyroku śmierci. Jak widać, awantura o krzyż nie jest u nas niczym nowym.

- Narutowicz do dziś nie ma jednak pomnika ani tablicy pamiątkowej w miejscu zabójstwa.

- Uczczono go jednak w inny sposób, który jako naukowcowi spodobałby mu się zapewne bardziej. Mówię o budowie miasteczka akademickiego im. Narutowicza w Warszawie. Istnieje do dziś, służąc studentom od czasów przedwojennych. Kompleks przy placu Narutowicza przetrwał wojnę niemal nienaruszony. Natomiast tablice pamiątkowe i pomniki endecja rzeczywiście blokowała, choć była tylko w opozycji.

Prof. Tomasz Nałęcz

Historyk, polityk lewicy