sobota, 25 września 2010

Juliusz Ćwieluch Zaklęte rewiry Gesslerów

Przekrój - 13/2006


Rodzina jak z filmu Viscontiego. Miłość miesza się ze zdradą, pieniądze z oszustwami. A wszystko bulgocze w sosie wyśmienitej kuchni

Głośny skandal z odebraniem Adamowi Gesslerowi Domu Restauracyjnego na warszawskiej Starówce to w zasadzie kwestia czasu. l to najbliższego. Dług restauratora wobec miasta sięga już 16 milionów złotych. Jak obliczają miejscy urzędnicy, można by za to wybudować jedną czwartą małej stacji metra. Na razie nie znalazł się komornik zdolny odzyskać choć setną część tej kwoty. Nikomu też nie udało się eksmitować najemcy, który ostatni czynsz zapłacił jakieś 13 lat temu. Próbowano różnych metod, łącznie z odcięciem wody i prądu.

- Formalnie pan Gessler nie posiada żadnego majątku. Kiedy próbowaliśmy zająć meble w restauracji, okazało się, że one również nie należą do niego, a jedynie je dzierżawi - mówi Krzysztof Wojdak, dyrektor Zakładu Gospodarowania Nieruchomościami w dzielnicy Śródmieście.

- To nie ja miastu, ale miasto mnie jest winne pieniądze. I to nie 16, ale 20 milionów złotych za te wszystkie remonty, które przeprowadziłem - odpiera zarzuty Adam Gessler.

Niedawno skarbówka wygrała w sądzie sprawę o wyegzekwowanie od Adama 400 tysięcy niezapłaconego podatku. Nad wpływowym niegdyś restauratorem gromadzą się coraz czarniejsze chmury. Odwrócili się od niego prawnicy, których wystawił do wiatru. Z firmy odszedł jeden z synów, zrażony oszustwami ojca. - Adam to płotka, ale dobrze wyreżyserowana. Maska powoli spada i niedługo się za niego wezmą - mówi jego były wspólnik.

Ale nawet jeśli upadek będzie głośny i spektakularny, to warszawska śmietanka nadal będzie zabijała się o stolik u Magdy Gessler, a gospodynie domowe wyczarowywać będą dania według gazetowych porad Marty Gessler.

Bo Gessler to już coś więcej niż pojedynczy człowiek. To marka nie gorsza niż Blikle czy Wedel.

PADRE ZBIGNIEW

Historia rodziny Gesslerów to opowieść o polskim restauratorstwie i jego zaklętych rewirach. Założyciel rodu Zbigniew Gessler jeszcze przed wojną jako 19-latek sprowadził się z matką do Warszawy. - Dziadek został w Łodzi, miał tam firmę produkującą dziecięce wózki i rowery - opowiada Piotr Gessler, syn Zbigniewa, który po wojnie otworzył w Warszawie cukiernię.

- Umiał sięgać po pomoc wszędzie, gdzie można ją było uzyskać, czyli najlepiej do władzy. Jako prywatna inicjatywa nie miał szans we wszechwładnej PZPR, więc karierę robił w Stronnictwie Demokratycznym - wspomina jeden z dawnych działaczy SD. Zbigniew interesu doglądał osobiście do ostatnich swoich dni. Nawet gdy w 1985 roku został posłem na Sejm. Wstawał rano, zagniatał ciasto, potem przebierał się w garnitur, szedł do Sejmu i wieczorem wracał do zakładu. - Pan Zbigniew potrafił łączyć interes własny z dobrem społecznym. Był uczciwy, ale zaradny. Rodzina była u niego na pierwszym miejscu - opowiada inny działacz SD, Krzysztof Piotrowicz.

- Ale kiedy nie chciał, żebym pojechał za Magdą do Madrytu, poszedł do Kiszczaka, żeby odebrali mi paszport - wspomina jego syn Piotr. Ojciec sprawy nie załatwił na czas, a wejście do rodziny Magdy Ikonowicz było dla niego zadrą do końca życia. W 2001 roku na 80. urodzinach głowy rodu pojawili się obaj synowie Piotr i Adam, ich byłe i obecne żony, wnuczęta, koledzy z SD, cukiernicy z rodzinami. Brakowało tylko Magdy, ale za to była jej córka Lara, ukochana wnuczka. - Było jak na włoskim filmie. Mój francuski mąż nie mógł w to uwierzyć. A mnie się podobało. Wzniosłam toast za byłe, obecne i przyszłe żony Gesslerów - wspomina Joanna Roqueblave, pierwsza żona Adama Gesslera. Nestorowi, który po śmierci żony Joanny ponownie się ożenił, toast musiał się spodobać. Jego śmierć przed dwoma laty jeszcze mocniej podzieliła liczny ród, bo po zmarłym został spadek.

REŻYSER O MASOWYM ODDZIAŁYWANIU

Mało brakowało, a nazwisko Gessler kojarzyłoby się bardziej ze sztuką niż z kulinariami. Joanna Gessler z wykształcenia była malarką. Na synów wywarła ogromny wpływ, mimo że gruźlica zabrała ją już w 1972 roku. Umierała wśród róż, które wymalowała na ścianach sanatoryjnego pokoju. Adam też chciał być artystą, ale sceny. Ojciec kręcił nosem, zgodził się jednak, bo gwarantem ciągłości interesu był młodszy syn Piotr, cukiernik z zamiłowania.

- Adam dostał się do szkoły teatralnej za pierwszym razem. Już na drugim roku Hanuszkiewicz zaproponował mu granie w Narodowym. To nie spodobało się na uczelni i musiał odejść - wspomina Piotr. Z czasem Adam zrezygnował również z grania. - Mnie interesowała reżyseria o masowym oddziaływaniu. Wielki, romantyczny teatr - tłumaczy niedoszły aktor.

- Adam potrafi zaczarować ludzi. Zawsze powie ci to, co chciałbyś usłyszeć, i prawie nigdy nie dotrzyma słowa. Ale wtedy jeszcze tego nie wiedziałam - wspomina Joanna Roqueblave, pierwsza żona Adama. Poznali się w 1979 roku w Katowicach, gdzie właśnie otwarto szkołę filmową. Ona była na wydziale operatorskim, on na organizacji produkcji. Zbliżyła ich niechęć do Katowic i tłok w pociągach. 31 lipca 1980 roku urodził się ich syn Mateusz, pierwszy wnuk Zbigniewa i - jak pokazało życie - kolejny restaurator w tym rodzie. Ale nim poczuł gastronomicznego bakcyla, musiał przejść przez rozwód rodziców, wyjazd do Francji w wieku trzech lat i powrót do Polski 19 lat później, krótkie i nieudane zawodowe zetknięcie z Magdą Gessler i dłuższą, ale jeszcze mniej owocną współpracę z ojcem. - Mój ojciec stworzył coś wielkiego i sam to zarżnął. Mnie wychowano tak, że ludziom się płaci, bo inaczej nie można od nich wymagać - mówi Mateusz Gessler. Od siedmiu miesięcy działa na własny rachunek. Dla Michała Milowicza prowadzi restaurację Maska i idzie mu nieźle. Oczkiem w głowie Mateusza jest roczny synek Franek. - Kto wie, może rośnie kolejne pokolenie restauratorów? - mówi tata Franka.

LISTA PRIORYTETOWA

Dzisiejszych kłopotów może by nie było, gdyby Adam Gessler wyciągnął wnioski ze swojego pierwszego biznesu. W 1984 roku z dwoma wspólnikami założył firmę Przedsiębiorstwo Powierniczo-Konsultingowe Havit GBH. Havit to był skrót od handel, wideo, turystyka. A GBH to inicjały wspólników Gessler, Brzeziński, Hołub.

- Niejaka Jansen, Dunka polskiego pochodzenia, namówiła Adama na biznes z silnikami Diesla - wspomina Roman Rojewski, zastępca redaktora naczelnego miesięcznika "Personel i Zarządzanie", były pracownik Havitu. Jansen załatwiała używane silniki Diesla i sprowadzała je do Polski. Adam brał zaliczki od właścicieli polonezów, którzy chcieli zamontować silnik na ropę. Zarobione pieniądze miały pójść na wielkie plenerowe przedstawienie "Grek Zorba" w reżyserii Adama. Gessler działał z rozmachem. Reklama w ogólnopolskiej prasie, reprezentacyjne biuro w hotelu Polonia, miał nawet wizytówki - ewenement jak na tamte czasy. Pierwszych 15 klientów było zachwyconych.

- Ale następna partia silników to był szmelc. Zostaliśmy oszukani. Zaczęły się schody, bo nie było z czego oddać pieniędzy - wspomina Rojewski. Prawie 300 wystawionych do wiatru klientów wydzwaniało, gdzie są ich silniki. - Jak już któryś dorwał Adama, ten władczym tonem mówił do sekretarki: "Proszę wpisać pana na listę priorytetową". Przez jakiś czas to nawet działało - wspomina były pracownik. W styczniu 1985 roku Adam Gessler opuścił swoje biuro w kajdankach, a firma przestała istnieć. Kłopoty brata musiał załatwić Piotr.

- Ponieważ nie było na pensje, Piotr rozdawał sprzęt biurowy. Ja dostałem wynagrodzenie w postaci białego biurka, walizkowej maszyny do pisania i palmy doniczkowej - dodaje Rojewski. Z więzienia - po prawie trzech miesiącach odsiadki - wyciągnął Adama ojciec poseł. Za kratkami Gessler wymyślił jeszcze biuro matrymonialne oparte na ofertach nagrywanych na wideo. Pieniądze z tego przedsięwzięcia miały pójść na wielki koncert Krystiana Zimermana na Stadionie Dziesięciolecia. - Ojciec wbił mu wreszcie do głowy, że pieniądze zarabia się na karmieniu ludzi nie teatrem i muzyką, ale ciastkami i obiadami. Tak powstał jeden z najsłynniejszych rodów restauracyjnych III RP której wówczas jeszcze nie było, ale której nadejście już czuło się w powietrzu. Kto pierwszy poczuł zmiany, ten wygrał - wspomina były znajomy Gesslerów.

GESSLEROWIE KRĘCĄ LODY

Marcin Kręglicki, obecnie wraz z siostrą Agnieszką właściciel siedmiu restauracji, poczuł klimat na inwestowanie w gastronomię mniej więcej w tym samym czasie co Gesslerowie. - l oni, i my chodziliśmy koło pałacu Błękitnego. My spasowaliśmy, bo tam była za mała kuchnia - wspomina Kręglicki. Gesslerowie zrobili tam restaurację. - Jak kucharz zobaczył kuchnię, to uciekł - wspomina Adam Gessler.

Zaczynali od dwupalnikowej kuchenki na gaz w butlach. Na drzwiach lokalu napisali "Bracia Gessler, nigdy nie zamknięte". - Ale zmieniliśmy to na "...zawsze otwarte", żeby brzmiało bardziej pozytywnie. Jako pierwsi wprowadziliśmy zasadę, że o zamknięciu knajpy decyduje ostatni klient - mówi Adam. Senatorska karmiła nawet 400 gości dziennie. - Adam był mózgiem przedsięwzięcia. Piotrek był od roboty. Taki podział, obustronnie akceptowany, pewnie przetrwałby do dziś, gdyby nie pojawienie się Magdy - wspomina jeden z restauratorów. W 1989 roku Magda Ikonowicz, córka znanego korespondenta PAP, wdowa po korespondencie "Der Spiegel" Volkhartcie Mullerze, przyjechała z Madrytu ze swoim siedmioletnim synem Tadeuszem Mullerem obejrzeć nową Polskę.

- Była zagubiona, załamana i nie bardzo wiedziała, co chce w życiu robić. Po malarstwie czekała ją niepewna przyszłość artystki, a chciała więcej, bo wbrew opowieściom wcale nie pochodziła z bogatego domu - wspomina jej była wspólniczka.

- Po powrocie z Madrytu poszłam ze znajomymi na Senatorską. Adam biegał we fraku pomiędzy stolikami. Zagadywał, prawił komplementy, jak to on. Mnie też próbował zaczarować. Przyznaję, wywarł piorunujące wrażenie. Umówił się ze mną na następny dzień. Przyszłam, ale jego nie było. Był za to Piotr, który robił najlepsze lody w Warszawie. To przez to wspólne kręcenie lodów zakochaliśmy się w sobie - wspomina Magda. Piotr zostawił swoją pierwszą żonę Martę z małym dzieckiem i pojechał w świat za Magdą. - To była druga kobieta, w którą mnie wrobił brat - wspomina po latach Piotr Gessler. - Martę też poznałem dzięki niemu.

Magda weszła w rodzinę taranem i przełamała ją na pół.

ZIEMIA OBIECANA

Po miodowym miesiącu w Madrycie Piotr i Magda wrócili do Polski. Magda, która zwierzyła się kiedyś swojej matce, że jak jest szczęśliwa, to gotuje, a jak nieszczęśliwa, to maluje, wybrała gotowanie w restauracji Piotra i Adama. - Ponieważ Piotrek nie miał rozwodu, jego żona Marta nadal pracowała na Senatorskiej - wspomina Magda.

- Nie ukrywam, że było mi ciężko. Mój syn Mikołaj był alergikiem uczulonym niemal na wszystko, łącznie z marchewką. Nie mogłam tak po prostu rzucić pracy - opowiada Marta Gessler. Atmosfera była gęsta, jednak restauracja przy Senatorskiej przynosiła za duży zysk, żeby ktokolwiek chciał z niej zrezygnować.

Na początku roku 1991 rozegrała się scena niczym z "Ziemi obiecanej" Reymonta.

Obaj bracia i ich wspólnik Leszek Brzeziński poszli na cygaro do Marriottu. Odpalili je jedną zapałką, którą później losowali, jak podzielić trzy lokale, których dorobiła się spółka. Adam wylosował restaurację przy Trębackiej, Piotr Fukiera, a Brzeziński Senatorską. Najlepiej trafił Piotr, najgorzej Adam, bo Trębacką upodobała sobie mafia. - Na moich oczach nadcięli gardło kucharzowi, żeby pokazać, że nie żartują - wspomina Magda Gessler. Ale już kilka tygodni później Adam też miał lokal na Starym Mieście, bo tam byli zagraniczni turyści i prawdziwe kokosy. - Krokodyl to był nocny dancing. Głównym elementem wnętrza była metalowa rura dla striptizerek - wspomina Adam.

Marta poszła własną drogą. Zaczynała skromnie, od mieszania soi na kotleciki w plastikowej wanience swojego syna. - Wtedy Adam podał mi rękę - wspomina obecna właścicielka Qchni Artystycznej w Zamku Ujazdowskim. - Dał mi szansę na sprawdzenie moich przepisów w swoim lokalu przy Rynku Nowego Miasta. Chwyciło. W 1994 roku stworzyłam Qchnię Artystyczną.

POLĘDWICA Z LAWY

Na początku lat 90. Polacy nie mieli pojęcia o światowej kuchni, ale mieli wielkie ciśnienie na światowe życie. Czasy były tak szalone, że wziętymi kucharzami zostawali mechanicy samochodowi, a szefowymi sali byłe fryzjerki. Magda światową kuchnię znała, a na dodatek miała zmysł estetyczny. - Ona pierwsza wyczuła, że klient wyda duże pieniądze, ale chce być traktowany wyjątkowo. Na talerzu ma być nie tylko smacznie, ale i ładnie. Miejsce też ma być ładne, kelnerzy mają być ładni. Ona to wszystko miała - mówi Marcin Kręglicki. - U Fukiera serwowali polędwicę z lawy. Do stolika podawano rozżarzony rożen, kawał polędwicy i zioła. Klient sam tworzył sobie obiad. To był absolutny hit - wspomina Piotr Adamczewski, znawca światowej kuchni. Magda wszystkiego doglądała osobiście, najważniejszych gości sama witała i usadzała.

- Miewaliśmy i 25 tysięcy złotych obrotu dziennie - wspomina Bogdan Kietliński, były pracownik Magdy Gessler, dziś właściciel sopockiej restauracji Trattoria.

Na Rynku Starego Miasta rozpoczął się wielki wyścig rodziny Gesslerów o sławę i pieniądze. - Magda działała niekonwencjonalnie. Jechałyśmy kiedyś pociągiem. Na korytarzu zobaczyła pięciu biznesmenów. Popatrzyła na ich buty i mówi - obcokrajowcy. Po chwili już z nimi rozmawiała, zaprosiła ich do Fukiera. Klienci zaczęli przychodzić dla niej - wspomina Katarzyna Wasilewska, właścicielka warszawskiej restauracji Dom Polski i była szefowa kuchni U Fukiera. Konkurenci się śmiali, że daniem popisowym lokalu stała się Magda Gessler i powinno się ją wpisać do menu. Szybko ją dostrzeżono i zaczęła własnym nazwiskiem firmować lokale innych właścicieli. Pierwszym była Casa Valdemar, hiszpańska restauracja otworzona dla Waldemara Stańczyka. Z Katalonii sprowadziła zdunów, żeby postawili piec, na wystrój lokalu poszły dwie stare stodoły. - Miała gest, ale zdarzały się problemy z płatnością. Nastroje zmieniały się jej jak w kalejdoskopie, potrafiła wyzywać od debili, a za chwilę głaskać po głowie. To było trudne do wytrzymania - opowiada Wasilewska. No i niektórzy nie wytrzymywali. Byli pracownicy zaczęli otwierać konkurencyjne restauracje.

ZAPACH PIENIĘDZY

Lata 1992-1996 to najlepszy czas Gesslerów. Nie zakłócały go nawet kolejne artykuły o tym, że Adam nie płaci czynszu. Magda gościła u siebie Leszka Millera, a restaurację Adama upatrzył sobie Józef Oleksy. Aleksander Kwaśniewski bywał podobno i tu, i tu. Piotr Ikonowicz, brat Magdy i świeżo upieczony poseł II kadencji Sejmu, choć socjalista, wpadał na obiad z kolegami z Sejmu. Magda jak w transie otwierała kolejne restauracje. Villa Hestia, Tsarina, cukiernia Słodki... Słony. Została królową kolorowych pism, udzielała wywiadów i porad kulinarnych. Obsługa restauracji z kamienną twarzą słuchała, gdy szefowa gościom z Niemiec opowiadała, jak kocha ich kraj, Hiszpanom, że niemal się urodziła pod Pirenejami, Włochom, że płynie w niej rzymska krew. - A jak przyjechali Litwini, to wezwała mnie z kuchni i powiedziała, że jestem Litwinką. Moja babka była Litwinką, ale ja Litwy nawet na oczy nie widziałam - opowiada Katarzyna Wasilewska. Ale kuchni Magdy Gessler nie można było zarzucić nic, oprócz wysokich cen. - Magda wychodziła z założenia, że nowa elita potrzebuje miejsca do spotkań. Ceny były skuteczną zaporą dla przypadkowych gości. Wybranym artystom lub dziennikarzom dawała gigantyczne zniżki. Ich obecność w Fukierze napędzała kolejnych gości. Towarzystwo zaczęło się snobować na jadanie tam - opowiada dawny bywalec.

Marta z kolei działała bez medialnego szumu. - Ale z artystowskim zacięciem. Właściwie to ona otworzyła Polakom oczy na zdrową, ale smaczną żywność - mówi Piotr Adamczewski, znawca kuchni. Wysmakowana prostota w stylu zen i dworsko-babciny Fukier to były dwa różne światy, które nie miały szans się ze sobą spotkać.

Tak jak nie spotykały się i nie rozmawiały ze sobą obie panie Gessler. Tym bardziej że 7 listopada 1995 roku Piotr Gessler i Magda Ikonowicz wzięli ślub. Ale dwa lata później prywatny detektyw wynajęty przez Piotra zrobił zdjęcie Magdy w objęciach Mariusza Diakowskiego, studenta, który dorabiał w Fukierze jako kelner. Magda odeszła do kochanka. Wybuchł największy skandal obyczajowy wśród restauratorów III RP.

Od prawie dwóch lat Magda nie jest już z Mariuszem. Ale przy okazji stworzyła nowego restauratora. Mariusz Diakowski to właściciel warszawskich lokali Zielnik i Papu.

GESSLERÓWKA l GESSLERKA

Kłopoty nie ominęły również Adama. Żyłą złota miała być wódka Gesslerówka produkowana ponoć przez któregoś z antenatów. - Adam robił podchody do wysokiej figury w Ministerstwie Rolnictwa, żeby dostać koncesję na produkcję alkoholu. Jak ją zdobył, można się tylko domyślać, żaden bank nie wierzył, że to da się załatwić - wspomina jego były znajomy. Ale pieniędzy na fabrykę wódek Gesslerowi zabrakło. Miał je wyłożyć twórca Banku Staropolskiego Piotr Bykowski. Budowa strasznie się ślimaczyła, bo Bykowski miał już własne problemy.

Adam Gessler postanowił rozkręcać biznes w Kazimierzu nad Wisłą. W kwietniu 1997 roku stanął do przetargu na Esterkę, kultową knajpę i najstarszy hotel w mieście.

Burmistrz Kazimierza Andrzej Szczypa, kiedy słyszy nazwisko Gessler, tylko nerwowo kręci głową. - Pięknie opowiadał i nigdy nie dotrzymywał słowa. A w centrum miasta straszyła ruina - wspomina. U lubelskiego konserwatora zabytków Adam Gessler dorobił się własnego segregatora. - Żeby zacząć prace w Esterce, musiał nam dostarczyć projekty do zaopiniowania. Mieliśmy kilka, ale za żaden nie zapłacił, więc kolejni architekci je wycofywali - wspomina Halina Landecka, wojewódzki konserwator zabytków. Ostatnie biuro architektoniczne naciął pod koniec zeszłego roku na warty prawie 100 tysięcy złotych projekt. - Choć musiał już wiedzieć, że w Esterce nie przebuduje nawet jednej cegły, bo od dawna była zastawiona, a na wykup nie miał pieniędzy - zdradza jeden z wierzycieli Adama.

Gessler dorobił się segregatora również w prokuraturze. - Sprzedaż alkoholu bez zezwolenia, które stracił w 1998 roku. Przywłaszczenie fortepianu na szkodę Filharmonii Pomorskiej. Wyrok w zawieszeniu za składanie fałszywych zeznań. Kolejna sprawa - wprowadzenie notariusza w błąd i doprowadzenie do fikcyjnej umowy na niekorzyść jednej ze spółek należących do Adama G. - wylicza prokurator Piotr Woźniak.

- Oszczerstwa na mój temat to efekt zaufania, które, widzę to teraz wyraźnie, zbyt często okazywałem nieuczciwym ludziom - zapewnia Adam Gessler.

GLORIA DLA WYGRANYCH

Marta Gessler nie może się doczekać wyjazdu do Japonii. Efekty wyprawy można będzie pewnie obejrzeć w Warsztacie Woni, jej autorskiej kwiaciarni. Magda Gessler jeszcze nie zdążyła nacieszyć się swoim ostatnim dzieckiem, restauracją AleGloria, a już pracuje nad jej powiększeniem. - Dla mnie to miejsce pachnie przerostem formy nad treścią. Ale imponuje mi niespożyta energia, która każe Magdzie otwierać kolejne lokale - mówi Piotr Adamczewski. Warszawka już huczy, że we wrześniu Magda uruchamia w centrum stolicy nową restaurację - Gar - jak większość innych nie za swoje pieniądze, ale pod swoim nazwiskiem.

Piotr Gessler od pięciu lat jest z nową partnerką. Usunął się w cień. - Ale myślę, że kiedyś znów wezmę się do robienia lodów, co mi w życiu chyba najlepiej wychodziło.

Adam planuje poukładać sprawy rodzinne z Mateuszem i Michałem Chamcem, przybranym synem swojej drugiej żony, który mieszka w Londynie. Na razie bezwzględnie oddany jest mu tylko 22-letni Adam, jedyne dziecko z małżeństwa z Joanną Sobieską, który spędza całe dnie w Domu Restauracyjnym "Gessler" na Rynku Starego Miasta. - Właściwie to on prowadzi ten biznes - mówi ojciec. Sam ma już nowe plany. - To tajemnica, ale niebawem nastąpi rzecz wielka, do której zmierzałem przez 20 lat swojego życia. Na Krakowskim Przedmieściu zamierzam otworzyć restaurację, która będzie ukoronowaniem mojego kunsztu - mówi. I chyba nawet w to wierzy.

Juliusz Ćwieluch Zaklęte rewiry Gesslerów

Przekrój - 13/2006


Rodzina jak z filmu Viscontiego. Miłość miesza się ze zdradą, pieniądze z oszustwami. A wszystko bulgocze w sosie wyśmienitej kuchni

Głośny skandal z odebraniem Adamowi Gesslerowi Domu Restauracyjnego na warszawskiej Starówce to w zasadzie kwestia czasu. l to najbliższego. Dług restauratora wobec miasta sięga już 16 milionów złotych. Jak obliczają miejscy urzędnicy, można by za to wybudować jedną czwartą małej stacji metra. Na razie nie znalazł się komornik zdolny odzyskać choć setną część tej kwoty. Nikomu też nie udało się eksmitować najemcy, który ostatni czynsz zapłacił jakieś 13 lat temu. Próbowano różnych metod, łącznie z odcięciem wody i prądu.

- Formalnie pan Gessler nie posiada żadnego majątku. Kiedy próbowaliśmy zająć meble w restauracji, okazało się, że one również nie należą do niego, a jedynie je dzierżawi - mówi Krzysztof Wojdak, dyrektor Zakładu Gospodarowania Nieruchomościami w dzielnicy Śródmieście.

- To nie ja miastu, ale miasto mnie jest winne pieniądze. I to nie 16, ale 20 milionów złotych za te wszystkie remonty, które przeprowadziłem - odpiera zarzuty Adam Gessler.

Niedawno skarbówka wygrała w sądzie sprawę o wyegzekwowanie od Adama 400 tysięcy niezapłaconego podatku. Nad wpływowym niegdyś restauratorem gromadzą się coraz czarniejsze chmury. Odwrócili się od niego prawnicy, których wystawił do wiatru. Z firmy odszedł jeden z synów, zrażony oszustwami ojca. - Adam to płotka, ale dobrze wyreżyserowana. Maska powoli spada i niedługo się za niego wezmą - mówi jego były wspólnik.

Ale nawet jeśli upadek będzie głośny i spektakularny, to warszawska śmietanka nadal będzie zabijała się o stolik u Magdy Gessler, a gospodynie domowe wyczarowywać będą dania według gazetowych porad Marty Gessler.

Bo Gessler to już coś więcej niż pojedynczy człowiek. To marka nie gorsza niż Blikle czy Wedel.

PADRE ZBIGNIEW

Historia rodziny Gesslerów to opowieść o polskim restauratorstwie i jego zaklętych rewirach. Założyciel rodu Zbigniew Gessler jeszcze przed wojną jako 19-latek sprowadził się z matką do Warszawy. - Dziadek został w Łodzi, miał tam firmę produkującą dziecięce wózki i rowery - opowiada Piotr Gessler, syn Zbigniewa, który po wojnie otworzył w Warszawie cukiernię.

- Umiał sięgać po pomoc wszędzie, gdzie można ją było uzyskać, czyli najlepiej do władzy. Jako prywatna inicjatywa nie miał szans we wszechwładnej PZPR, więc karierę robił w Stronnictwie Demokratycznym - wspomina jeden z dawnych działaczy SD. Zbigniew interesu doglądał osobiście do ostatnich swoich dni. Nawet gdy w 1985 roku został posłem na Sejm. Wstawał rano, zagniatał ciasto, potem przebierał się w garnitur, szedł do Sejmu i wieczorem wracał do zakładu. - Pan Zbigniew potrafił łączyć interes własny z dobrem społecznym. Był uczciwy, ale zaradny. Rodzina była u niego na pierwszym miejscu - opowiada inny działacz SD, Krzysztof Piotrowicz.

- Ale kiedy nie chciał, żebym pojechał za Magdą do Madrytu, poszedł do Kiszczaka, żeby odebrali mi paszport - wspomina jego syn Piotr. Ojciec sprawy nie załatwił na czas, a wejście do rodziny Magdy Ikonowicz było dla niego zadrą do końca życia. W 2001 roku na 80. urodzinach głowy rodu pojawili się obaj synowie Piotr i Adam, ich byłe i obecne żony, wnuczęta, koledzy z SD, cukiernicy z rodzinami. Brakowało tylko Magdy, ale za to była jej córka Lara, ukochana wnuczka. - Było jak na włoskim filmie. Mój francuski mąż nie mógł w to uwierzyć. A mnie się podobało. Wzniosłam toast za byłe, obecne i przyszłe żony Gesslerów - wspomina Joanna Roqueblave, pierwsza żona Adama Gesslera. Nestorowi, który po śmierci żony Joanny ponownie się ożenił, toast musiał się spodobać. Jego śmierć przed dwoma laty jeszcze mocniej podzieliła liczny ród, bo po zmarłym został spadek.

REŻYSER O MASOWYM ODDZIAŁYWANIU

Mało brakowało, a nazwisko Gessler kojarzyłoby się bardziej ze sztuką niż z kulinariami. Joanna Gessler z wykształcenia była malarką. Na synów wywarła ogromny wpływ, mimo że gruźlica zabrała ją już w 1972 roku. Umierała wśród róż, które wymalowała na ścianach sanatoryjnego pokoju. Adam też chciał być artystą, ale sceny. Ojciec kręcił nosem, zgodził się jednak, bo gwarantem ciągłości interesu był młodszy syn Piotr, cukiernik z zamiłowania.

- Adam dostał się do szkoły teatralnej za pierwszym razem. Już na drugim roku Hanuszkiewicz zaproponował mu granie w Narodowym. To nie spodobało się na uczelni i musiał odejść - wspomina Piotr. Z czasem Adam zrezygnował również z grania. - Mnie interesowała reżyseria o masowym oddziaływaniu. Wielki, romantyczny teatr - tłumaczy niedoszły aktor.

- Adam potrafi zaczarować ludzi. Zawsze powie ci to, co chciałbyś usłyszeć, i prawie nigdy nie dotrzyma słowa. Ale wtedy jeszcze tego nie wiedziałam - wspomina Joanna Roqueblave, pierwsza żona Adama. Poznali się w 1979 roku w Katowicach, gdzie właśnie otwarto szkołę filmową. Ona była na wydziale operatorskim, on na organizacji produkcji. Zbliżyła ich niechęć do Katowic i tłok w pociągach. 31 lipca 1980 roku urodził się ich syn Mateusz, pierwszy wnuk Zbigniewa i - jak pokazało życie - kolejny restaurator w tym rodzie. Ale nim poczuł gastronomicznego bakcyla, musiał przejść przez rozwód rodziców, wyjazd do Francji w wieku trzech lat i powrót do Polski 19 lat później, krótkie i nieudane zawodowe zetknięcie z Magdą Gessler i dłuższą, ale jeszcze mniej owocną współpracę z ojcem. - Mój ojciec stworzył coś wielkiego i sam to zarżnął. Mnie wychowano tak, że ludziom się płaci, bo inaczej nie można od nich wymagać - mówi Mateusz Gessler. Od siedmiu miesięcy działa na własny rachunek. Dla Michała Milowicza prowadzi restaurację Maska i idzie mu nieźle. Oczkiem w głowie Mateusza jest roczny synek Franek. - Kto wie, może rośnie kolejne pokolenie restauratorów? - mówi tata Franka.

LISTA PRIORYTETOWA

Dzisiejszych kłopotów może by nie było, gdyby Adam Gessler wyciągnął wnioski ze swojego pierwszego biznesu. W 1984 roku z dwoma wspólnikami założył firmę Przedsiębiorstwo Powierniczo-Konsultingowe Havit GBH. Havit to był skrót od handel, wideo, turystyka. A GBH to inicjały wspólników Gessler, Brzeziński, Hołub.

- Niejaka Jansen, Dunka polskiego pochodzenia, namówiła Adama na biznes z silnikami Diesla - wspomina Roman Rojewski, zastępca redaktora naczelnego miesięcznika "Personel i Zarządzanie", były pracownik Havitu. Jansen załatwiała używane silniki Diesla i sprowadzała je do Polski. Adam brał zaliczki od właścicieli polonezów, którzy chcieli zamontować silnik na ropę. Zarobione pieniądze miały pójść na wielkie plenerowe przedstawienie "Grek Zorba" w reżyserii Adama. Gessler działał z rozmachem. Reklama w ogólnopolskiej prasie, reprezentacyjne biuro w hotelu Polonia, miał nawet wizytówki - ewenement jak na tamte czasy. Pierwszych 15 klientów było zachwyconych.

- Ale następna partia silników to był szmelc. Zostaliśmy oszukani. Zaczęły się schody, bo nie było z czego oddać pieniędzy - wspomina Rojewski. Prawie 300 wystawionych do wiatru klientów wydzwaniało, gdzie są ich silniki. - Jak już któryś dorwał Adama, ten władczym tonem mówił do sekretarki: "Proszę wpisać pana na listę priorytetową". Przez jakiś czas to nawet działało - wspomina były pracownik. W styczniu 1985 roku Adam Gessler opuścił swoje biuro w kajdankach, a firma przestała istnieć. Kłopoty brata musiał załatwić Piotr.

- Ponieważ nie było na pensje, Piotr rozdawał sprzęt biurowy. Ja dostałem wynagrodzenie w postaci białego biurka, walizkowej maszyny do pisania i palmy doniczkowej - dodaje Rojewski. Z więzienia - po prawie trzech miesiącach odsiadki - wyciągnął Adama ojciec poseł. Za kratkami Gessler wymyślił jeszcze biuro matrymonialne oparte na ofertach nagrywanych na wideo. Pieniądze z tego przedsięwzięcia miały pójść na wielki koncert Krystiana Zimermana na Stadionie Dziesięciolecia. - Ojciec wbił mu wreszcie do głowy, że pieniądze zarabia się na karmieniu ludzi nie teatrem i muzyką, ale ciastkami i obiadami. Tak powstał jeden z najsłynniejszych rodów restauracyjnych III RP której wówczas jeszcze nie było, ale której nadejście już czuło się w powietrzu. Kto pierwszy poczuł zmiany, ten wygrał - wspomina były znajomy Gesslerów.

GESSLEROWIE KRĘCĄ LODY

Marcin Kręglicki, obecnie wraz z siostrą Agnieszką właściciel siedmiu restauracji, poczuł klimat na inwestowanie w gastronomię mniej więcej w tym samym czasie co Gesslerowie. - l oni, i my chodziliśmy koło pałacu Błękitnego. My spasowaliśmy, bo tam była za mała kuchnia - wspomina Kręglicki. Gesslerowie zrobili tam restaurację. - Jak kucharz zobaczył kuchnię, to uciekł - wspomina Adam Gessler.

Zaczynali od dwupalnikowej kuchenki na gaz w butlach. Na drzwiach lokalu napisali "Bracia Gessler, nigdy nie zamknięte". - Ale zmieniliśmy to na "...zawsze otwarte", żeby brzmiało bardziej pozytywnie. Jako pierwsi wprowadziliśmy zasadę, że o zamknięciu knajpy decyduje ostatni klient - mówi Adam. Senatorska karmiła nawet 400 gości dziennie. - Adam był mózgiem przedsięwzięcia. Piotrek był od roboty. Taki podział, obustronnie akceptowany, pewnie przetrwałby do dziś, gdyby nie pojawienie się Magdy - wspomina jeden z restauratorów. W 1989 roku Magda Ikonowicz, córka znanego korespondenta PAP, wdowa po korespondencie "Der Spiegel" Volkhartcie Mullerze, przyjechała z Madrytu ze swoim siedmioletnim synem Tadeuszem Mullerem obejrzeć nową Polskę.

- Była zagubiona, załamana i nie bardzo wiedziała, co chce w życiu robić. Po malarstwie czekała ją niepewna przyszłość artystki, a chciała więcej, bo wbrew opowieściom wcale nie pochodziła z bogatego domu - wspomina jej była wspólniczka.

- Po powrocie z Madrytu poszłam ze znajomymi na Senatorską. Adam biegał we fraku pomiędzy stolikami. Zagadywał, prawił komplementy, jak to on. Mnie też próbował zaczarować. Przyznaję, wywarł piorunujące wrażenie. Umówił się ze mną na następny dzień. Przyszłam, ale jego nie było. Był za to Piotr, który robił najlepsze lody w Warszawie. To przez to wspólne kręcenie lodów zakochaliśmy się w sobie - wspomina Magda. Piotr zostawił swoją pierwszą żonę Martę z małym dzieckiem i pojechał w świat za Magdą. - To była druga kobieta, w którą mnie wrobił brat - wspomina po latach Piotr Gessler. - Martę też poznałem dzięki niemu.

Magda weszła w rodzinę taranem i przełamała ją na pół.

ZIEMIA OBIECANA

Po miodowym miesiącu w Madrycie Piotr i Magda wrócili do Polski. Magda, która zwierzyła się kiedyś swojej matce, że jak jest szczęśliwa, to gotuje, a jak nieszczęśliwa, to maluje, wybrała gotowanie w restauracji Piotra i Adama. - Ponieważ Piotrek nie miał rozwodu, jego żona Marta nadal pracowała na Senatorskiej - wspomina Magda.

- Nie ukrywam, że było mi ciężko. Mój syn Mikołaj był alergikiem uczulonym niemal na wszystko, łącznie z marchewką. Nie mogłam tak po prostu rzucić pracy - opowiada Marta Gessler. Atmosfera była gęsta, jednak restauracja przy Senatorskiej przynosiła za duży zysk, żeby ktokolwiek chciał z niej zrezygnować.

Na początku roku 1991 rozegrała się scena niczym z "Ziemi obiecanej" Reymonta.

Obaj bracia i ich wspólnik Leszek Brzeziński poszli na cygaro do Marriottu. Odpalili je jedną zapałką, którą później losowali, jak podzielić trzy lokale, których dorobiła się spółka. Adam wylosował restaurację przy Trębackiej, Piotr Fukiera, a Brzeziński Senatorską. Najlepiej trafił Piotr, najgorzej Adam, bo Trębacką upodobała sobie mafia. - Na moich oczach nadcięli gardło kucharzowi, żeby pokazać, że nie żartują - wspomina Magda Gessler. Ale już kilka tygodni później Adam też miał lokal na Starym Mieście, bo tam byli zagraniczni turyści i prawdziwe kokosy. - Krokodyl to był nocny dancing. Głównym elementem wnętrza była metalowa rura dla striptizerek - wspomina Adam.

Marta poszła własną drogą. Zaczynała skromnie, od mieszania soi na kotleciki w plastikowej wanience swojego syna. - Wtedy Adam podał mi rękę - wspomina obecna właścicielka Qchni Artystycznej w Zamku Ujazdowskim. - Dał mi szansę na sprawdzenie moich przepisów w swoim lokalu przy Rynku Nowego Miasta. Chwyciło. W 1994 roku stworzyłam Qchnię Artystyczną.

POLĘDWICA Z LAWY

Na początku lat 90. Polacy nie mieli pojęcia o światowej kuchni, ale mieli wielkie ciśnienie na światowe życie. Czasy były tak szalone, że wziętymi kucharzami zostawali mechanicy samochodowi, a szefowymi sali byłe fryzjerki. Magda światową kuchnię znała, a na dodatek miała zmysł estetyczny. - Ona pierwsza wyczuła, że klient wyda duże pieniądze, ale chce być traktowany wyjątkowo. Na talerzu ma być nie tylko smacznie, ale i ładnie. Miejsce też ma być ładne, kelnerzy mają być ładni. Ona to wszystko miała - mówi Marcin Kręglicki. - U Fukiera serwowali polędwicę z lawy. Do stolika podawano rozżarzony rożen, kawał polędwicy i zioła. Klient sam tworzył sobie obiad. To był absolutny hit - wspomina Piotr Adamczewski, znawca światowej kuchni. Magda wszystkiego doglądała osobiście, najważniejszych gości sama witała i usadzała.

- Miewaliśmy i 25 tysięcy złotych obrotu dziennie - wspomina Bogdan Kietliński, były pracownik Magdy Gessler, dziś właściciel sopockiej restauracji Trattoria.

Na Rynku Starego Miasta rozpoczął się wielki wyścig rodziny Gesslerów o sławę i pieniądze. - Magda działała niekonwencjonalnie. Jechałyśmy kiedyś pociągiem. Na korytarzu zobaczyła pięciu biznesmenów. Popatrzyła na ich buty i mówi - obcokrajowcy. Po chwili już z nimi rozmawiała, zaprosiła ich do Fukiera. Klienci zaczęli przychodzić dla niej - wspomina Katarzyna Wasilewska, właścicielka warszawskiej restauracji Dom Polski i była szefowa kuchni U Fukiera. Konkurenci się śmiali, że daniem popisowym lokalu stała się Magda Gessler i powinno się ją wpisać do menu. Szybko ją dostrzeżono i zaczęła własnym nazwiskiem firmować lokale innych właścicieli. Pierwszym była Casa Valdemar, hiszpańska restauracja otworzona dla Waldemara Stańczyka. Z Katalonii sprowadziła zdunów, żeby postawili piec, na wystrój lokalu poszły dwie stare stodoły. - Miała gest, ale zdarzały się problemy z płatnością. Nastroje zmieniały się jej jak w kalejdoskopie, potrafiła wyzywać od debili, a za chwilę głaskać po głowie. To było trudne do wytrzymania - opowiada Wasilewska. No i niektórzy nie wytrzymywali. Byli pracownicy zaczęli otwierać konkurencyjne restauracje.

ZAPACH PIENIĘDZY

Lata 1992-1996 to najlepszy czas Gesslerów. Nie zakłócały go nawet kolejne artykuły o tym, że Adam nie płaci czynszu. Magda gościła u siebie Leszka Millera, a restaurację Adama upatrzył sobie Józef Oleksy. Aleksander Kwaśniewski bywał podobno i tu, i tu. Piotr Ikonowicz, brat Magdy i świeżo upieczony poseł II kadencji Sejmu, choć socjalista, wpadał na obiad z kolegami z Sejmu. Magda jak w transie otwierała kolejne restauracje. Villa Hestia, Tsarina, cukiernia Słodki... Słony. Została królową kolorowych pism, udzielała wywiadów i porad kulinarnych. Obsługa restauracji z kamienną twarzą słuchała, gdy szefowa gościom z Niemiec opowiadała, jak kocha ich kraj, Hiszpanom, że niemal się urodziła pod Pirenejami, Włochom, że płynie w niej rzymska krew. - A jak przyjechali Litwini, to wezwała mnie z kuchni i powiedziała, że jestem Litwinką. Moja babka była Litwinką, ale ja Litwy nawet na oczy nie widziałam - opowiada Katarzyna Wasilewska. Ale kuchni Magdy Gessler nie można było zarzucić nic, oprócz wysokich cen. - Magda wychodziła z założenia, że nowa elita potrzebuje miejsca do spotkań. Ceny były skuteczną zaporą dla przypadkowych gości. Wybranym artystom lub dziennikarzom dawała gigantyczne zniżki. Ich obecność w Fukierze napędzała kolejnych gości. Towarzystwo zaczęło się snobować na jadanie tam - opowiada dawny bywalec.

Marta z kolei działała bez medialnego szumu. - Ale z artystowskim zacięciem. Właściwie to ona otworzyła Polakom oczy na zdrową, ale smaczną żywność - mówi Piotr Adamczewski, znawca kuchni. Wysmakowana prostota w stylu zen i dworsko-babciny Fukier to były dwa różne światy, które nie miały szans się ze sobą spotkać.

Tak jak nie spotykały się i nie rozmawiały ze sobą obie panie Gessler. Tym bardziej że 7 listopada 1995 roku Piotr Gessler i Magda Ikonowicz wzięli ślub. Ale dwa lata później prywatny detektyw wynajęty przez Piotra zrobił zdjęcie Magdy w objęciach Mariusza Diakowskiego, studenta, który dorabiał w Fukierze jako kelner. Magda odeszła do kochanka. Wybuchł największy skandal obyczajowy wśród restauratorów III RP.

Od prawie dwóch lat Magda nie jest już z Mariuszem. Ale przy okazji stworzyła nowego restauratora. Mariusz Diakowski to właściciel warszawskich lokali Zielnik i Papu.

GESSLERÓWKA l GESSLERKA

Kłopoty nie ominęły również Adama. Żyłą złota miała być wódka Gesslerówka produkowana ponoć przez któregoś z antenatów. - Adam robił podchody do wysokiej figury w Ministerstwie Rolnictwa, żeby dostać koncesję na produkcję alkoholu. Jak ją zdobył, można się tylko domyślać, żaden bank nie wierzył, że to da się załatwić - wspomina jego były znajomy. Ale pieniędzy na fabrykę wódek Gesslerowi zabrakło. Miał je wyłożyć twórca Banku Staropolskiego Piotr Bykowski. Budowa strasznie się ślimaczyła, bo Bykowski miał już własne problemy.

Adam Gessler postanowił rozkręcać biznes w Kazimierzu nad Wisłą. W kwietniu 1997 roku stanął do przetargu na Esterkę, kultową knajpę i najstarszy hotel w mieście.

Burmistrz Kazimierza Andrzej Szczypa, kiedy słyszy nazwisko Gessler, tylko nerwowo kręci głową. - Pięknie opowiadał i nigdy nie dotrzymywał słowa. A w centrum miasta straszyła ruina - wspomina. U lubelskiego konserwatora zabytków Adam Gessler dorobił się własnego segregatora. - Żeby zacząć prace w Esterce, musiał nam dostarczyć projekty do zaopiniowania. Mieliśmy kilka, ale za żaden nie zapłacił, więc kolejni architekci je wycofywali - wspomina Halina Landecka, wojewódzki konserwator zabytków. Ostatnie biuro architektoniczne naciął pod koniec zeszłego roku na warty prawie 100 tysięcy złotych projekt. - Choć musiał już wiedzieć, że w Esterce nie przebuduje nawet jednej cegły, bo od dawna była zastawiona, a na wykup nie miał pieniędzy - zdradza jeden z wierzycieli Adama.

Gessler dorobił się segregatora również w prokuraturze. - Sprzedaż alkoholu bez zezwolenia, które stracił w 1998 roku. Przywłaszczenie fortepianu na szkodę Filharmonii Pomorskiej. Wyrok w zawieszeniu za składanie fałszywych zeznań. Kolejna sprawa - wprowadzenie notariusza w błąd i doprowadzenie do fikcyjnej umowy na niekorzyść jednej ze spółek należących do Adama G. - wylicza prokurator Piotr Woźniak.

- Oszczerstwa na mój temat to efekt zaufania, które, widzę to teraz wyraźnie, zbyt często okazywałem nieuczciwym ludziom - zapewnia Adam Gessler.

GLORIA DLA WYGRANYCH

Marta Gessler nie może się doczekać wyjazdu do Japonii. Efekty wyprawy można będzie pewnie obejrzeć w Warsztacie Woni, jej autorskiej kwiaciarni. Magda Gessler jeszcze nie zdążyła nacieszyć się swoim ostatnim dzieckiem, restauracją AleGloria, a już pracuje nad jej powiększeniem. - Dla mnie to miejsce pachnie przerostem formy nad treścią. Ale imponuje mi niespożyta energia, która każe Magdzie otwierać kolejne lokale - mówi Piotr Adamczewski. Warszawka już huczy, że we wrześniu Magda uruchamia w centrum stolicy nową restaurację - Gar - jak większość innych nie za swoje pieniądze, ale pod swoim nazwiskiem.

Piotr Gessler od pięciu lat jest z nową partnerką. Usunął się w cień. - Ale myślę, że kiedyś znów wezmę się do robienia lodów, co mi w życiu chyba najlepiej wychodziło.

Adam planuje poukładać sprawy rodzinne z Mateuszem i Michałem Chamcem, przybranym synem swojej drugiej żony, który mieszka w Londynie. Na razie bezwzględnie oddany jest mu tylko 22-letni Adam, jedyne dziecko z małżeństwa z Joanną Sobieską, który spędza całe dnie w Domu Restauracyjnym "Gessler" na Rynku Starego Miasta. - Właściwie to on prowadzi ten biznes - mówi ojciec. Sam ma już nowe plany. - To tajemnica, ale niebawem nastąpi rzecz wielka, do której zmierzałem przez 20 lat swojego życia. Na Krakowskim Przedmieściu zamierzam otworzyć restaurację, która będzie ukoronowaniem mojego kunsztu - mówi. I chyba nawet w to wierzy.

poniedziałek, 20 września 2010

Jan Kliment

Gwiazdy Twarze


Moje życie jest jak bal

Po raz 12. ruszyła machina „Tańca z gwiazdami”. Dla niego to trzeci raz. On – brylujący na parkietach świata, zaprosił do tanga naszą najjaśniejszą gwiazdę estrady Edytę Górniak. Czy się dogadają? „Przytuliła mnie na pożegnanie” – mówi i przekonuje, że artystka nie ma gwiazdorskich kaprysów. Sam jest otwarty i konkretny. Do dziennikarki „Gali” oddzwania zaraz po próbach, o północy. I umawia się na wywiad na siódmą. Ciągle w biegu. Tak od lat. „Rzucamy się w wir pracy, bo boimy się bliskości z drugą osobą” – kwituje. Czy on ma się czego bać?


GALA: Wolisz mówić czy tańczyć?

JAN KLIMENT: Wolałybym zatańczyć.

GALA: Tańczony wywiad, hmm...

JAN KLIMENT: Mógłby się nie nadawać do druku...

GALA: No właśnie, to może jednak spróbujmy porozmawiać.

JAN KLIMENT: Dobrze, chociaż wolę wyrażać emocje tańcem. Mogę wyrazić ból, miłość...

GALA: Ból, miłość... Niezła mieszanka.

JAN KLIMENT: Czasami to się łączy. Wiem, o czym mówię, bo rozpadło się moje małżeństwo.

GALA: Żona była zazdrosna o partnerki?

JAN KLIMENT: Ależ skąd! Laura też jest tancerką. Przez wiele lat tańczyliśmy w parze na konkursach. To Laura mnie zostawiła. Najpierw skończyła się miłość. Potem taniec. Ale w posagu zostawiła mi wspaniałe wspomnienia. I punktualność.

GALA: Wpadłeś do Polski i narobiłeś niezłego zamieszania. Obtańcowujesz nasze najpiękniejsze dziewczyny. Tańczyłeś z Nataszą Urbańską, a teraz twoją partnerką jest Edyta Górniak. Nie mówiąc już o Katarzynie Grocholi, która straciła dla Ciebie głowę!

JAN KLIMENT: Miałem szczęście, co!

GALA: To szczęście czy ciężka praca?

JAN KLIMENT: Dla mnie taniec nie jest pracą. Jest zabawą i przyjemnością. Ja się całe życie dobrze bawię.

GALA: Mordercze treningi po kilka godzin dziennie nazywasz zabawą?!

JAN KLIMENT: Oczywiście! To jest moja wielka namiętność. Kocham taniec. Gdyby nie to, nie pracowałbym po 13 godzin na dobę. Nie miałbym dziennie 15 lekcji pod rząd!

GALA: Nie słaniasz się na nogach po 12. godzinie pracy?

JAN KLIMENT: Trochę boli mnie ciało. Ale to szybko przechodzi. Poza tym lubię ten ból. Taniec jest jak narkotyk. Im więcej go masz, tym więcej go chcesz. Ja jestem uzależniony od tańca. Nie umiem sobie znaleźć miejsca, gdy mam przerwę. Dlatego staram się nie mieć urlopów.

GALA: Nie jesteś czasami znudzony tańcem? Robisz to już ponad 20 lat.

JAN KLIMENT: Taniec boli, ale nigdy nie nudzi. Nawiązuję wciąż nowe znajomości. Uważam, że każdy człowiek jest niepowtarzalny i niezwykły. A żeby dobrze kogoś nauczyć tańczyć, trzeba go poznać, zrozumieć. Mnie to kręci.

GALA: Łatwiej się uczy tych, którzy nic nie umieją, niż tych, którzy mają złe nawyki, prawda?

JAN KLIMENT: Uczyłem Katarzynę Grocholę, która nie umiała nic. I udało się. Katarzyna jest bardzo kolorową osobą. Robiła przerwy w próbach co 30 minut, bo chciała pogadać, pośmiać się. Nie zależało jej na wygranej, ona chciała mieć z tego fun. I miała. A przy okazji inni dobrze się bawili. Natomiast Natasza Urbańska tańczyła świetnie i była dla mnie wyzwaniem. Teraz dostałem Edytę i także jest bardzo ciekawie. Ona jest po prostu niesamowitą dziewczyną.

GALA: Bałeś się pierwszego spotkania z Edytą?

JAN KLIMENT: Nie! Dlaczego?

GALA: Mogła Cię paraliżować jej sława.

JAN KLIMENT: Moim zadaniem jest zrozumieć ją, wsłuchać się w jej potrzeby i pomóc jej w tańcu osiągnąć to, co osiągnęła w muzyce. A czasu jest tak mało!

GALA: Mówisz o wczuwaniu się w drugą osobę. Czy taniec nie wydaje Ci się czynnością bardzo intymną?

JAN KLIMENT: Oczywiście. Przecież dotykam ciała mojej partnerki, nasze oddechy często krzyżują się... Ale jest też przekroczenie bariery psychologicznej. Niektóre kobiety źle reagują na bliskość. Ale po kilku lekcjach zmieniają się.

GALA: Taniec jest jak seks?

JAN KLIMENT: Taniec jak seks jest erotyczny i zmysłowy. A jeśli taki nie jest, to źle. Poza tym przecież często taniec poprzedza seks. Ludzie uwodzą się przez taniec. W większości kultur jest on nacechowany erotycznie. Działa zmysłowo zarówno na tańczących, jak i na obserwujących to widzów. Nawet sztywny, według mnie, walc angielski może ociekać seksem. Taniec to akceptowalna forma erotyki.

GALA: A jak tańczą Polacy?

JAN KLIMENT: Ja jestem załamany Polakami...

GALA: No wiesz! Nie przesadzaj!

JAN KLIMENT: Jestem załamany jako Czech, bo po prostu wam zazdroszczę. Jesteście świetni. Dlatego należy się wam takie pismo jak ,,Place For Dance”. Magazyn, który opisywałby taniec szczegółowo, który informowałby o imprezach i szkoleniach i pokazywałby piękne, taneczne sesje. Wy jesteście tak utalentowanym narodem, że uważam, że takie pismo powinno być po prostu w każdym kiosku. Już wam zazdroszczę! I chętnie będę dzielił się wiedzą i moim doświadczeniem, jeśli zostanę zaproszony na jego łamy.

GALA: A jak tańczą inni Europejczycy? Na przykład Szwajcarzy, których reprezentowałeś w mistrzostwach tańca?

JAN KLIMENT: Oni mają kulturę chłodu, ukrywania emocji. Wy nie. Moim zdaniem jesteście jednym z bardziej roztańczonych narodów europejskich. Tylko w siebie nie wierzycie!

GALA: Z reguły jest tak, że to mężczyzna prowadzi. A co zrobić, gdy kobieta nie daje się prowadzić?

JAN KLIMENT: Oj, to wtedy jest trudno. Na początku miałem tak z Nataszą. Ona chciała prowadzić, bo sama świetnie tańczy. Poza tym ma silną osobowość. Ale trafiła na mnie, na „czeskie turbo”! I ja jej już nie odpuściłem! Musiała się podporządkować.

GALA: A jaka jest metoda na Edytę? Masz już swoją prywatną „instrukcję obsługi Górniak”?

JAN KLIMENT: Edyta jest bardzo wymagająca. To mi się w niej najbardziej podoba. Fantastyczne jest to, że każda z moich partnerek była zupełnie inna. Natasza miała świetną koordynację i doświadczenie bycia na scenie. Katarzyna w ogóle nic nie umiała. Jak jej mówiłem: „Ruszaj prawą ręką”, ona ruszała lewą nogą. Zaczynaliśmy od kompletnego zera, ale też satysfakcja była wielka, kiedy zaczęła robić postępy. Katarzyna miała do siebie dystans, śmiała się bez przerwy i to bardzo ułatwiło mi naukę. Jestem z niej naprawdę dumny. A Edyta? Cóż, jest po prostu geniuszem. Gdy słyszę, jak śpiewa, to naprawdę ciarki przebiegają mi po krzyżu. Ona ma głos jak Murzynka. Wciąż zastanawiam się, skąd się to w niej bierze? Nie jest wielka ani silna, a jak zaczyna śpiewać, to wszystko drży.

GALA: Jak przewidujesz, z czym możecie mieć kłopoty?

JAN KLIMENT: Z Edytą o tyle będzie trudno, że ona będzie szukała perfekcji i absolutnej doskonałości także w tańcu. To może być dla nas zabójcze. Ale wiem też, że jeśli Edyta czegoś chce, osiąga to. Zobaczyłem w jej oczach, że jak postanowiła, tak zrobi. Ja już to od niej czuję, ten powiew geniuszu.

GALA: Mówisz jak zakochany...

JAN KLIMENT: Na czas tańca kocham każdą moją partnerkę (śmiech). Edyta nie robi spektakularnych figur, wielkich gestów. Wystarczy mały ruch i... och, ciarki przebiegają po krzyżu. Bo to jest to! Ona jest jak dobrze przyrządzone spaghetti. Makaronu jest zawsze dużo, ale to sos stanowi o smaku całej potrawy.

GALA: Czego możesz się nauczyć od Edyty?

JAN KLIMENT: Ona otworzyła mnie na muzykę. Czy wiesz, że kiedy Edyta ze mną tańczy, to również śpiewa. Nie nuci pod nosem, lecz po prostu głośno śpiewa.

GALA: A jej słynne kaprysy gwiazdy?

JAN KLIMENT: Nie wierzę absolutnie w żadną plotkę na temat Edyty.

GALA: Jakie wrażnie miałeś po pierwszym spotkaniu?

JAN KLIMENT: Edyta jest taka ciepła. Przytuliła mnie na pożegnanie. Ma duże wyczucie drugiej osoby. Myślę, że na widok publiczny wystawia pewien rodzaj maski, a pod spodem to delikatna osoba. Ma też dużą świadomość swego ciała. Na pierwszym spotkaniu powiedziała mi, że ma problem w tańcu z partnerem, bo nie lubi dopuszczać do zbyt bliskiego kontaktu. Na co ja spytałem: „To co ty, dziewczyno, robisz w tym programie”! I zaczęliśmy się oboje śmiać. Ale najfajniejsze w niej jest to, że nie stroi fochów gwiazdy. Przychodzi na spotkania punktualnie. Jak się spóźni odrobinkę, zaraz przeprasza jak mała dziewczynka.

GALA: Jak tańczysz z kobietą, to wiesz, jaka jest też w łóżku?

JAN KLIMENT: Dlaczego ciągle pytasz o seks? Przecież to takie intymne.

GALA: Bo taniec jest intymny. Sam to powiedziałeś.

JAN KLIMENT: OK, masz rację. Zdradzę ci, że czuję w tańcu, jakim typem jest kobieta. Czy jest gorąca, czy aseksualna. Ale ja się tym nie zajmuję. Ja nie romansuję z moimi partnerkami.

GALA: Można poznać swoje ciało, tańcząc?

JAN KLIMENT: Tak, wiele kobiet, ucząc się tańca, odkrywa siebie na nowo. Traci różne blokady. Umiem je otwierać przez taniec.

GALA: Brzmi fascynująco...

JAN KLIMENT: Po prostu trzeba być facetem, poczuć kobietę i dobrze ją poprowadzić.

GALA: I Ty to masz?

JAN KLIMENT: Moim zdaniem każdy facet to ma. Od 20 lat prowadzę kobiety. To już jest jakaś deformacja zawodowa! Próbowałem kobietę prowadzić w życiu, a nie w tańcu, i mi się nie udało. Na szczęście taniec nie jest tak skomplikowany jak życie.

GALA: Reprezentowałeś Szwajcarię, pracowałeś w Stanach Zjednoczonych. Po co Ci ta Polska? Czego właściwie tu szukasz?

JAN KLIMENT: Ja mam po prostu słabość do Polski. Często przyjeżdżałem tu na turnieje i zawsze byłem zachwycony tym, jak mnie ludzie przyjmowali.

GALA: A gdzie właściwie jest Twój dom?

JAN KLIMENT: Dom jest wszędzie tam, gdzie jestem szczęśliwy. Teraz czuję się szczęśliwy w Polsce.

GALA: Twoja nowa narzeczona Lenka przyjedzie tu do Ciebie?

JAN KLIMENT: Tak, ale musi skończyć swoje zobowiązania w Czechach. Ona pracuje z dziećmi autystycznymi oraz z takimi, które mają Zespół Downa. Często rozmawiamy o tym. Bo muzykoterapia w przypadku tych chorób jest zbawienna.

GALA: Chciałbyś zostać w Polsce na zawsze?

JAN KLIMENT: Sam jestem tym zdziwiony, ale rzeczywiście coraz częściej myślę o tym, żeby wyhamować, żeby gdzieś osiąść na stałe. Może będzie to Polska? Lubię zmiany, lubię podróże, ale coraz częściej marzy mi się dom i rodzina.

GALA: Stabilizacja może sprawić, że stracisz uczniów i zapał do pracy.

JAN KLIMENT: To mi raczej nie grozi. Właśnie gościłem parę z Nowego Jorku, która przyjechała do Warszawy na cztery dni, by kontynuować naukę.

GALA: Są od Ciebie uzależnieni?

JAN KLIMENT: Nie, raczej od tańca. Ale jak skończy się w grudniu 12. edycja ,,Tańca z gwiazdami", natychmiast wyjeżdżam do USA, bo mi ich brakuje. Jestem trochę takim tułaczem. Mój dom jest wszędzie...

GALA: ...i nigdzie.

JAN KLIMENT: Masz rację. To trochę jak z tym powiedzeniem, którego nauczyła mnie Katarzyna Grochola: „Kto ma wszystkie kobiety, nie ma żadnej”. Katarzyna nauczyła mnie też, że o miłość trzeba dbać. Ona otworzyła mi oczy na pewne rzeczy związane z uczuciami. Z powodu mojego pracoholizmu zabrakło energii i czasu, żeby zadbać o związek z moją poprzednią żoną Laurą. Moim zdaniem rzucamy się w wir pracy, bo boimy się bliskości z drugą osobą.

GALA: Jak to się stało, że zacząłeś tańczyć. Chłopcy chyba wolą grać w piłkę, niż kręcić pupcią...

JAN KLIMENT: Chciałem zaimponować wszystkim dziewczynom i dlatego poszedłem, jako jedyny chłopak z męskiego liceum, na zajęcia z tańca do żeńskiego liceum.

GALA: Czego nie wolno tancerzowi?

JAN KLIMENT: Siedzieć w domu przed komputerem.

GALA: Dziesięć przykazań tancerza?

JAN KLIMENT: Tancerz powinien być: cierpliwy, zdyscyplinowany, pełen uczucia. Powinien kochać to, co robi. Powinien być trochę psychologiem. Kiedyś mieliśmy trenerkę, która zabrała nas na kilka miesięcy na Kubę. Uczyliśmy się tam tańczyć z prawdziwymi Kubańczykami. Mieliśmy też zajęcia z psychologii. Zawsze mnie to bardzo interesowało. Ona mówiła: „Najpierw kochaj, a potem rób co chcesz”.

GALA: Trzeba być pięknym, żeby być dobrym tancerzem?

JAN KLIMENT: Przez parę lat miałem partnerkę z wielką pupą, wiekszą od pup Kubanek. Na konkursach robiliśmy takie układy, że ta jej pupa była wszędzie. Sędziom oczy z orbit wychodziły! Ona nie była piękna, a wygrywała wszystkie konkursy. Kiedyś z kolei miałem inną patnerkę, z nosem jak bokser. Ale za to była niesamowicie szybka i zwinna. Zdobyliśmy wiele nagród.

GALA: Tańczyłeś kiedyś w deszczu jak Fred Astaire?

JAN KLIMENT: Oczywiście. I na moście Brooklińskim, i pod wieżą Eiffla. Tańczyłem na pustyni i w morzu na plaży. Kiedyś na Kubie spotkaliśmy na brzegu morza ćwiczących atletów. Jakoś tak się stało, że zatańczyliśmy z nimi. Myślę, że Fidel Catro musiał być zazdrosny, że o 8 rano tańczymy z jego sportowcami salsę na plaży.

GALA: Twoje życie to wieczne party...

JAN KLIMENT: Tak. Ale mam wrażenie, że tak powinien czuć się każdy. Życie powinno polegać na tym, że robimy także to, co sprawia nam niebywałą przyjemność.

GALA: Wpadałeś w tańcu w ekstazę?

JAN KLIMENT: Dla mnie taniec jest przechwytywaniem kosmicznej energii. Taniec jest boski w tym sensie, że zostają w naszej pamięci chwile niezwykłe, takie, które mogą świadczyć o tym, że dotknęliśmy jakiejś tajemnicy. Widziałem szczęście Kasi Grocholi, kiedy tymi swoimi paluszkami ruszała w quick-stepie. Widziałem jej szczęście. Widziałem też w ekstazie Nataszę, gdy tańczyła sambę. Wtedy zamieram. I publiczość też. Pamiętam wszystkie te chwile. Dla tych chwil warto żyć.

Rozmawiała: Anna Kaplińska-Struss
GALA 37/2010