wtorek, 19 kwietnia 2011

Ryzykowałem życie, by żyć

Piotr Zychowicz 02-04-2010, ostatnia aktualizacja 02-04-2010 22:27

6,5 tysiąca kilometrów przez skutą lodem Syberię, pustynię Gobi, Chiny i Himalaje. Polak, który dokonał brawurowej ucieczki z sowieckiego łagru, opowiada o swoich przeżyciach i o tym, jak po wojnie skradziono mu życiorys

Witold Gliński w swoim domu w Kornwalii
autor: tomasz grzywaczewski
źródło: Fotorzepa
Witold Gliński w swoim domu w Kornwalii
Witold Gliński (siedzi) jako żołnierz Armii Andersa
autor: tomasz grzywaczewski
źródło: archiwum rodzinne
Witold Gliński (siedzi) jako żołnierz Armii Andersa

Epopeja rozpoczęła się zimą 1941 roku w łagrze pod Jakuckiem, w samym sercu Syberii. Miasto i jego okolica uznawane są za najzimniejsze zamieszkane miejsce na ziemi. W zimie pod Jakuckiem może być nawet minus 65 stopni Celsjusza. A podobno podczas wojny klimat był jeszcze surowszy.

– To była taka noc, o której się mówi, że nawet psa nie wygania się z domu. Dla nas to powiedzenie miało wtedy realny wymiar, bo strażnicy obozowi rzeczywiście mieli psy. Groźne wilczury, które mogły rozerwać człowieka na strzępy. Jeżeli wpadłyby na nasz trop, bylibyśmy zgubieni. Nie muszę panu mówić, jaką karę NKWD przewidziało dla śmiałków, którzy zdecydowali się zbiec z łagru – opowiada Witold Gliński.

Nad obozem szalała burza śnieżna. Skonani katorżniczą pracą więźniowie spali w barakach, jedyne światło widać było w oknie strażnicy. Dochodziły z niej przytłumione rosyjskie przekleństwa i słowa ordynarnych piosenek. Strażnicy rżnęli w karty i pili wódkę. – Nie przyszło im do głowy, że ktoś mógłby próbować ucieczki. Nawet w lecie warunki na Syberii są ekstremalne, a co dopiero w środku zimy. My jednak podjęliśmy to ryzyko. Dla nas im pogoda była gorsza, tym lepiej. Zamieć zacierała nasze ślady – wspomina Gliński.

Mówi w liczbie mnogiej, bo wraz z nim uciekło sześciu innych mężczyzn. Trzech polskich żołnierzy wziętych do niewoli po 17 września 1939 roku, Żyd z Ameryki – inżynier komunista, który przybył do ojczyzny proletariatu, aby budować moskiewskie metro, ale został aresztowany za „szpiegostwo” – Jugosłowianin Zaro i jeden więzień kryminalny. Ukraiński morderca Batko, który miał później sprawić ekipie sporo kłopotów.

– Ucieczkę planowałem sam. Gdy zrobiłem podkop pod drutami kolczastymi, obejrzałem się i zobaczyłem za sobą kilka postaci. Wpadłem w panikę. Uważałem, że w grupie nie mamy szans. Spojrzałem jednak na nich. To byli nieszczęśliwi, zdesperowani ludzie, którzy gotowi byli na wszystko, byle nie zgnić w łagrze. Dałem im znak ręką, żeby ruszali za mną – mówi Gliński.

Najgorsze były pierwsze dni. Aby zyskać przewagę nad pościgiem, narzucili sobie zabójcze tempo. Szli forsownym marszem po 20 godzin na dobę, nie spali przez tydzień. Śnieg padał bez przerwy, dniami i nocami, nie widzieli „dalej niż czubek własnego nosa”. Temperatura była tak niska, że z trudem oddychali, nogi grzęzły w głębokich zaspach. Co chwila zapadali się w śnieg po pachy. Wiedzieli jednak, że jeżeli się zatrzymają – będą zgubieni.

Przechwycona historia

To był początek wielkiej przygody, która miała trwać 11 miesięcy. Przygody, która zawładnęła wyobraźnią ludzi na całym świecie. W 1955 roku w Wielkiej Brytanii ukazała się bowiem książka oficera armii Andersa Sławomira Rawicza „Długi marsz”, która z detalami przedstawiła całą ucieczkę. Szybko stała się bestsellerem, przetłumaczono ją na 25 języków, nakłady szły w miliony. Był to podobno największy sukces wydawniczy polskiego autora od czasu Henryka Sienkiewicza.

Problem w tym, że Rawicz napisał, iż to właśnie on był tym Polakiem, który obmyślił plan ucieczki i poprowadził całą grupę. Przez wiele lat były oficer, który po wojnie osiadł na wsi w rejonie Nottingham, żył w nimbie bohatera. Kolejne wydania książki przynosiły mu spore zyski. Pierwsze wątpliwości co do autentyczności jego relacji pojawiły się już jednak za jego życia (zmarł w 2004 roku). Wielu czytelników uważało, że podobny wyczyn był po prostu niemożliwy.

Syberia mnie nie złamała. To były inne czasy. Mężczyźni byli wtedy ulepieni z zupełnie innej gliny

W 2006 roku dziennikarz BBC Hugh Levinson postanowił wyjaśnić zagadkę. Przez wiele miesięcy badał wojenne archiwa w Polsce, na dzisiejszej Białorusi – skąd pochodził Rawicz – w Rosji i Ameryce. Nigdzie jednak nie mógł znaleźć choćby najmniejszej wzmianki o ucieczce oficera. Wreszcie okazało się, że kluczowe dla sprawy dokumenty znajdowały się pod samym nosem brytyjskiego reportera, w Instytucie Władysława Sikorskiego w Londynie.

Chodzi o teczkę osobową Rawicza z armii Andersa, z której wynika, że Rawicz rzeczywiście był w łagrze, ale został z niego wypuszczony na mocy amnestii po pakcie Sikorski-Majski w 1941 roku. Właśnie w taki sposób trafił do II Korpusu. Gdy Levinson ogłosił swoje rewelacje, wydawało się, że sprawa została ostatecznie wyjaśniona. „Długi marsz” okazał się mistyfikacją, produktem bujnej wyobraźni polskiego oficera.

Levinsona niepokoił tylko jeden detal: podczas swoich poszukiwań trafił do oficera brytyjskiego wywiadu Ruperta Mayne’a, który podczas wojny służył w Kalkucie. Opowiedział mu on, że rzeczywiście w 1942 roku przesłuchiwał kilku ludzi, którzy dokonali brawurowej ucieczki z sowieckiego łagru. Niestety Mayne nie zapamiętał ich nazwisk. Czyżby więc „Długi marsz” był jednak oparty na prawdziwej historii? Jeżeli jednak ucieczki nie dokonał Rawicz, to kto?

Na odpowiedź nie trzeba było długo czekać. W 2009 roku angielski dziennikarz John Dyson usłyszał, że w małym, zapomnianym miasteczku Camborne w Kornwalii mieszka pewien brytyjski emeryt polskiego pochodzenia, który „przeszedł w Sowietach straszne rzeczy”. Nazywał się Witold Gliński. Dyson pojechał do niego i wkrótce, w majowym numerze „Reader’s Digest”, opublikował sensacyjny artykuł. Według niego człowiek, któremu Rawicz ukradł życiorys, został odnaleziony.

– Dlaczego milczał pan przez tyle lat? Dlaczego nie zdemaskował pan Rawicza, skoro to pan dokonał tej ucieczki?

– On był głośnym pisarzem. Stali za nim adwokaci, jego wydawnictwo, miliony czytelników. Ja byłem tylko skromnym imigrantem, pracowałem przy budowie autostrad. Kto by mi uwierzył? Bałem się, że zostanę wyśmiany, że uznają mnie za jakiegoś naciągacza. Poza tym rozpocząłem tu nowe życie, ożeniłem się z Angielką. Nie chciałem wracać do tamtych przeżyć. To był dla mnie zamknięty rozdział.

– Jak Rawicz wszedł w posiadanie pańskiej historii?

– Gdy przez Indie przedostałem się do polskiej armii w Wielkiej Brytanii, o mojej sprawie zrobiło się dość głośno. Pewnego dnia usiadło ze mną kilku oficerów i przez kilka godzin mnie przesłuchiwali. Opowiedziałem im wszystko z detalami. Była z nami sekretarka, która wszystko spisywała na maszynie, i powstał z tego pokaźny raport. Słyszałem, że po kilku latach ten raport zniknął z archiwum...

Najgorszy wróg: człowiek

Gliński, wraz z towarzyszami, przez blisko rok pokonał pieszo 6,5 tysiąca kilometrów. Syberia – Mongolia – Chiny – Himalaje – Indie. Szli cały czas na południe. Przez pierwsze 40 kilometrów utrzymywali kierunek dzięki znakom pozostawionym wcześniej na drzewach przez Glińskiego – wychodząc do pracy przy wyrębie tajgi, po kryjomu nacinał korę – a potem orientowali się po tym, jak rośnie mech, i po gwiazdach.

W chwili opuszczenia obozu Gliński miał zaledwie 17 lat. – Przed wojną należałem do polskiego harcerstwa. Toczyliśmy z kolegami rozmaite gry wojenne, uczyliśmy się, jak przetrwać w trudnych warunkach. Jak rozpoznawać kierunki, odnajdywać źródła wody i jadalne rośliny. Jak rozpalić ogień. Może to zabrzmi śmiesznie, ale chyba właśnie dzięki temu, że byłem harcerzem, udało mi się przetrwać – opowiada Witold Gliński.

Do ucieczki znakomicie się przygotował. W obozowej kuźni zrobił siekierę i nóż, udało mu się zgromadzić nieco jedzenia, w kancelarii przerysował mapę, a żona dowódcy łagru Maria Uszakow – która się w nim podkochiwała – podarowała mu ciepłe ubranie i skarpetki. Potajemnie uszył sobie grubą czapkę i rękawice. Przed ucieczką przez kilka tygodni ukrywał to wszystko w rozmaitych miejscach na terenie łagru.

Skromne zapasy jedzenia, głównie suchary z obozowych racji chleba, szybko się jednak skończyły. – Jedliśmy wszystko, co wpadło nam w ręce. Korę z drzew, trawę, robaki, a nawet węże. Raz bardzo się od tego pochorowaliśmy. Nie udało się bowiem do końca wyczyścić jadu, który wąż miał w gardle. Nasiąkło nim mięso – relacjonuje. Póki byli na Syberii, wody im nie brakowało, jednak później musieli przekroczyć pustynię Gobi. Tam temperatura przekraczała 40 stopni. Tym razem na plusie. – Skąd mieliśmy wodę? Musieliśmy ją zlizywać z kamieni – tłumaczy polski uciekinier.

Brak jedzenia i picia oraz ekstremalne warunki pogodowe nie były wcale największymi przeciwnościami, z jakimi musieli się zmagać. W każdej chwili bowiem mogli paść ofiarą wygłodniałego dzikiego zwierza lub jeszcze gorszego drapieżnika – człowieka. – Ludzi baliśmy się najbardziej. W Sowietach każde spotkanie z człowiekiem groziło denuncjacją do NKWD. Mogliśmy też natknąć się na jakichś półdzikich koczowników, którzy zamordowaliby nas dla naszego nędznego dobytku – mówi Gliński.

Nie brakowało również konfliktów wewnątrz grupy. – Gdybym powiedział, że byliśmy wspaniałym, zgranym zespołem, że przeżyte razem niebezpieczeństwa wytworzyły między nami więzi przyjaźni, skłamałbym. Prawda jest taka, że nie przepadaliśmy za sobą ani sobie nie ufaliśmy. Dochodziło do konfliktów – wspomina polski uciekinier.

Największe kłopoty były z Ukraińcem Batką. Raz o mało nie dokonał napadu na wieś i nie zgwałcił miejscowej kobiety, innym razem zabił człowieka. Działo się to na jakiejś odludnej syberyjskiej stacyjce. Batko zakradł się tam i zamordował mężczyznę, prawdopodobnie urzędnika lub żołnierza, któremu ukradł kilkanaście pudełek kakao. Spotkało się to z ostrym protestem towarzyszy. Nie tylko dlatego, że zginął niewinny człowiek. Batko naraził całą grupę. Zabójstwo mogło przecież spowodować obławę.

– Relacje były napięte. Ale jednocześnie śmierć moich towarzyszy była dla mnie wielkim nieszczęściem – mówi Gliński. Do Indii dotarło bowiem tylko czterech z siedmiu uciekinierów. Po drodze zostało trzech polskich żołnierzy. Dwóch umarło z wycieńczenia: szkorbut i krwawa biegunka uniemożliwiły im dalszy marsz. Trzeci spadł w przepaść w Himalajach. – Do dziś nie mogę się pogodzić z tym, że nie udało mi się doprowadzić do celu tych ludzi. Gdy wracam myślami do przeżyć sprzed 70 lat, właśnie wspomnienie o tych trzech żołnierzach jest dla mnie najbardziej bolesne. Dlaczego oni zginęli, a ja przetrwałem? Czy mój młody organizm był silniejszy, czy też może po prostu miałem więcej szczęścia?

W bydlęcym wagonie

Rozmawiamy w domu Glińskiego w Camborne. Skromny salon urządzony w stylu angielskim. Lampy z tkanymi abażurami, staroświeckie pianino, porcelana i popularny na Wyspach elektryczny kominek. Gliński osiadł tu po wojnie, ma czterech synów i ośmioro wnucząt. Siedzi na swoim ulubionym skórzanym fotelu, żona pokazuje stary, zielony i popękany album fotograficzny. Są w nim dwa pożółkłe zdjęcia jego rodziców.

Witold Gliński urodził się w 1924 roku. Mieszkał w niewielkiej osadzie pod miasteczkiem Głębokie na Wileńszczyźnie. Jego ojciec był polskim osadnikiem wojskowym, weteranem wojny 1920 roku, właśnie za walkę z bolszewikami dostał od państwa nadział ziemi. Mama była prawosławna. Gdy Wilno znalazło się pod okupacją sowiecką, rodzina Glińskich – wraz z setkami tysięcy innych mieszkańców Kresów – została załadowana do bydlęcych wagonów i deportowana na Wschód.

Witold został odłączony od matki i trafił do więzienia NKWD pod Moskwą. Odmawiał wszelkich zeznań. Pomimo młodego wieku jako „nieprzejednany wróg Związku Sowieckiego” dostał wyrok 25 lat łagrów. Wkrótce zaczął się etap. – Do dziś pamiętam ten koszmar. Zapakowali nas do wagonów i wieźli chyba ze dwa, trzy miesiące. Głodzili nas, nie dawali wody i opału – opowiada. Tak trafił do Jakucji.

W łagrze Gliński od zmierzchu do świtu wyrąbywał las przy trzaskającym mrozie i głodowych racjach żywnościowych. Średnia długość życia nie przekraczała kilku miesięcy. Całe szczęście jako złota rączka od czasu do czasu naprawiał i konserwował radio komendanta. Właśnie dzięki temu poznał jego żonę Marię Uszakow.

– To była bardzo nieszczęśliwa kobieta. Wykształcona, grała na pianinie, czytała poezję. Tymczasem trafiła z mężem, oficerem NKWD, do paskudnego łagru na końcu świata. Była świadkiem straszliwych ludzkich cierpień. Czasami mam wrażenie, że traktowała mnie jak syna. Zresztą podobnie jak moja mama miała na imię Maria. Wiedziała o moim planie i bez jej pomocy moja ucieczka byłaby niemożliwa – opowiada Gliński.

– Dlaczego pan uciekł z łagru?

– Zaryzykowałem życie, bo... chciałem żyć. Lepiej było zginąć, walcząc, zginąć podczas ucieczki niż siedzieć na miejscu i czekać na powolną śmierć.

– Szanse na powodzenie pańskiego planu były jednak znikome.

– Szansy na przeżycie w łagrze nie było zaś w ogóle.

– Czy podczas ucieczki miał pan moment zwątpienia, gdy chciał pan po prostu usiąść na ziemi i nie iść dalej?

– Nigdy. Gdyby dopadła mnie taka chwila słabości, nie rozmawialibyśmy teraz. Moje kości do dziś leżałyby gdzieś na stepie Syberii czy pustyni Gobi. Żeby przejść tę trasę, by przedostać się do Indii, nie mogłem zwątpić nawet na chwilę. Nawet na chwilę nie mogłem stracić wiary. Nie, Syberia mnie nie złamała. To były inne czasy. Mężczyźni byli wtedy ulepieni z zupełnie innej gliny. Walka o przetrwanie, walka z siłami natury była moim żywiołem. Wyznam panu coś: od początku wiedziałem, że wygram.

Spotkanie z „yeti”

Ostatni i być może najcięższy etap wędrówki polegał na przekroczeniu Himalajów. Wycieńczeni wędrowcy musieli się przedzierać przez omiatane burzami śnieżnymi skaliste góry. Właśnie tam według Rawicza – ten fragment jego książki wzbudzał największe kontrowersje – miało nastąpić spotkanie z... yeti. Polski oficer w swoich „wspomnieniach” ze szczegółami opisał dwie człekopodobne bestie, które stanęły na drodze uciekinierów.

Zapytany o ten fragment książki Gliński długo nie odpowiada. – No cóż, rzeczywiście coś wtedy spotkaliśmy. Ale ja nigdy nie napisałbym tak jak Rawicz, że było to yeti. Co to było? Do dziś nie mam pojęcia. Dzielił nas dystans około 200 jardów. Na śniegu odbijały się silnie słoneczne refleksy, cienie wydłużały jakieś dwie dziwne postacie. Może były to jakieś zwierzęta, może grubo ubrani ludzie. Nie mieliśmy ochoty tego sprawdzać, wybraliśmy inną drogę – dodaje.

Koniec wędrówki nastąpił w 1942 roku, gdy po przekroczeniu gór znaleźli się na terytorium Indii. Tam natknęli się na patrolujący granicę brytyjski oddział złożony z Gurków. – Wrażenie? Byłem tak wyczerpany, że chyba nie miałem siły, żeby się ucieszyć. Myślę, że właśnie wtedy osiągnąłem kres możliwości swojego organizmu. Najbardziej z tego spotkania zapamiętałem to, że Gurkowie dali nami kanapki i herbatę. Pierwszy normalny posiłek od roku! – powiedział Gliński.

Uciekinierzy znajdowali się w opłakanym stanie. Ubrania w strzępach, długie brody, wychudzone, pokryte wrzodami ciała. Natychmiast przewieziono ich do Kalkuty, gdzie umieszczono ich w szpitalu wojskowym. Odwszono, ogolono i umyto. Jak wspomina Gliński, „wreszcie wyglądali jak ludzie”. W szpitalu spędził kilka miesięcy, zanim – przez Związek Południowej Afryki – został przetransportowany do Szkocji, gdzie zaciągnął się do 1. Dywizji Pancernej.

W 1944 roku pod dowództwem generała Stanisława Maczka wziął udział w lądowaniu w Normandii. Podczas jednej z bitew trafił go odłamek niemieckiego szrapnela. Gliński, opowiadając, podciąga nogawkę, do dziś na łydce widać duże, głębokie blizny. – Nogę uratował mi żydowski lekarz polowy służący w polskim szpitalu wojskowym. Znakomity chirurg! Wydłubał z rany wszystkie ułamki kości i złożył ją jak puzzle – relacjonuje. Po kilku miesiącach rekonwalescencji Gliński znowu wrócił na front. Bił się jeszcze z Niemcami w Belgii. Po wojnie jako uciekinier z łagru nie miał po co wracać do okrojonej, opanowanej przez komunistów Polski.

Niedawno dowiedział się, że znany hollywoodzki reżyser Peter Weir („Stowarzyszenie umarłych poetów”, „Truman Show”) na kanwie książki Rawicza nakręcił epicką superprodukcję „The Way Back” („Droga powrotna”). Zdjęcia były kręcone w Bułgarii, Maroku i Indiach, a główne role zagrali Ed Harris i Colin Farrell. Jeszcze w tym roku film ma być wyświetlany w kinach na całym świecie

Weir do dziś nie skontaktował się z Glińskim (w jednym z wywiadów reżyser powiedział, że wszystko mu jedno, kto naprawdę uciekł z Jakucji). Niektórzy dziennikarze spekulują zaś, że Gliński „przypomniał sobie” nagle o swojej historii z chęci zarobku. Że ma nadzieję, że trafi do niego część zysków z filmu i kolejnych wydań książki Rawicza, które niewątpliwie pojawią się na rynku, gdy nastąpi premiera filmu.

— To całkowita bzdura. Po co mi pieniądze? Mam ich dość, by godnie żyć. Gdybym wziął choć pensa, czułbym, że w ten sposób zarabiam na śmierci moich trzech towarzyszy, którzy nie zdołali dotrzeć do Indii. Nie, to zbyt osobista, zbyt tragiczna sprawa, by czerpać z niej zyski. Być może właśnie dlatego przez tyle lat nie zdemaskowałem Rawicza, nigdy sam nie napisałem książki czy scenariusza filmowego – mówi Gliński. – A co do tego filmu: tytuł jest zupełnie chybiony. „Droga powrotna”. Ja przecież nigdy nie wróciłem na Wileńszczyznę.

Piotr Zychowicz z Camborne

Śladami Witolda Glińskiego

Na początku maja trzech młodych polskich podróżników – Tomasz Grzywaczewski, Bartosz Malinowski i Filip Drożdż– rozpocznie pieszą wędrówkę śladami Witolda Glińskiego i jego towarzyszy. Drogę z Syberii do Indii zamierzają pokonać w osiem miesięcy. — Gliński, to wspaniały człowiek. Odwiedziliśmy go w Kornwalii i zrobił na nas wielkie wrażenie. Chcemy, żeby Polacy dowiedzieli się, że ktoś taki istniał. Prawdziwy bohater, który rzucił wyzwanie sowieckiemu imperium – mówi Grzywaczewski. Sponsorem wyprawy „Long Walk Plus Expedition” jest firma Polkomtel SA operator sieci komórkowej „Plus”. „Rzeczpospolita” objęła patronat medialny nad przedsięwzięciem. Począwszy od maja, będziemy na bieżąco informować państwa o postępach polskich podróżników.

Pior Zychowicz, dziennikarz działu zagranicznego „Rzeczpospolitej”, autor wielu tekstów i wywiadów o tematyce historycznej publikowanych na łamach „Plusa Minusa”
Rzeczpospolita

Mamy polskiego bohatera, o którym nikt nie wie

06:37, 11.04.2011 /tvn24.pl

8 TYS. KM ŚLADAMI PRAWDZIWEJ UCIECZKI

"Mamy polskiego bohatera, o którym nikt nie wie"
Uczestnicy wyprawy z Witoldem Glińskim
- Byłem w szoku, że mamy taką historię, polską historię, i muszę o niej czytać po angielsku - mówi Tomasz Grzywaczewski, uczestnik wyprawy Long Walk Plus Expedition, który pieszo, konno i na rowerze przemierzył ponad osiem tysięcy kilometrów śladami ucieczki polskiego więźnia z łagru. - Chcieliśmy przypomnieć człowieka, który dokonał czegoś tak niesamowitego. Portal tvn24.pl prezentuje wywiad Katarzyny Wężyk z uczestnikami wyprawy.
- Poczucie humoru i mycie się – przepis na przetrwanie w gułagu... czytaj więcej »
Wyprawa Long Walk Plus Expedition rozpoczęła się w maju 2010 r. w Jakucku na Syberii, a zakończyła w listopadzie 2010 r. w Kalkucie w Indiach. Trasa wiodła przez tereny opisane w książce "Długi marsz", na podstawie której Peter Weir zrobił film „Niepokonani”.


W wyprawie brali udział m.in. nasi rozmówcy: Tomasz Grzywaczewski i Filip Drożdż.


Jak zdobyliście książkę? W księgarniach nie było jej od lat.

Filip: - Książkę Tomek dostał od ojca.

Tomek: - Poważnie. W grudniu 2009 roku, czyli półtora roku temu. Ta historia była w Polsce zupełnie nieznana, w przeciwieństwie do krajów zachodnich. Gdy zacząłem szukać o niej informacji, znalazłem je głównie na anglojęzycznych stronach, a poza tym w większości dotyczyły właśnie filmu Petera Weira. "Długi marsz" w Polsce nie istnieje. Byłem w szoku, że mamy taką historię, polską historię, i muszę o niej czytać na stronach amerykańskich. Postanowiliśmy to zmienić. Trzeba ją przywrócić nam, Polakom.

Filip: - Ale dobrze, że ten film powstał. Tak samo zresztą książka Rawicza, który przecież zmyślał i był oszustem, ale gdyby nie napisał tej książki, nikt by się o tej historii nie dowiedział.

I jakie było pierwsze wrażenie po lekturze – podziw czy raczej podejrzenie, że coś tu jednak nie gra?

Tomek: - Tak, zachwyt, podziw i przekonanie, że to fenomenalna opowieść, niesamowita. Czy coś nie grało? Nie grały opisy krajobrazów. No, ale ja czytałem tę książkę, kiedy już było wiadomo, że autor tej trasy nie przebył.

Filip: - Ja też czytając książkę wiedziałem, że autor wszystko skonfabulował – to znaczy przedstawiając siebie jako uciekiniera – i wiedziałem też, że istnieje człowiek, który to naprawdę przeszedł. Dla mnie ta książka była ciekawa, ale w kontekście Glińskiego.



Właśnie, spotkaliście się z Witoldem Glińskim, którego losy miał sobie pożyczyć Sławomir Rawicz. Jak do tego doszło?

Filip: - Wiadomo było, że jak się chcemy udać w taką podróż, to musimy się spotkać z Glińskim. Byliśmy u niego w domu w Kornwalii trzy dni i było to dla nas ogromne przeżycie. To bardzo stary człowiek, taki prostoduszny, skromny i to nas strasznie ujęło. On się nie spodziewał tej wizyty, ani że ktoś się będzie nim interesował. Nigdy nie szukał rozgłosu i raczej starał się zapomnieć o tej całej sprawie, która dla niego była traumatyczna.

Tomek: - On na samym początku w ogóle nie rozumiał, czemu chcemy iść jego śladami. On tego nie traktuje jako bohaterstwa, tylko jako konieczność. Mógł albo umrzeć w łagrze, albo dotrzeć do wolności, to był prosty wybór, z żadnym biało-czerwonym sztandarem na barykady się nie wybierał.

Opowiedział wam historię swojego "długiego marszu"?

Filip: - Nie chronologicznie. Zaczął od rozmawiania z nami po polsku, bardzo chciał, ale się plątał. Po naszych prośbach przeszedł na angielski.

Tomek: - To jest człowiek ponad 90-letni, niewidomy, schorowany – rozmowa z nim nie wygląda tak, że on teraz siada i opowiada przez bite 12 godzin. Opowiadał fragmentami, z których my potem złożyliśmy historię.

Czy jego wersja czymś się różniła od tej z książki Rawicza?

Filip: - Głównie tym, że on nie planował ucieczki większą grupą, tylko sam chciał uciec. I dopiero kiedy zaczął przechodzić pod drutami, usłyszał, że ktoś za nim idzie. Był pewien, że ktoś go ściga, a to były osoby, które chciały do niego dołączyć.

Tomek: - Z łagru wyszła większa niż w książce grupa, ale część osób zabiła się w zamieci śnieżnej, a niektóre wróciły do obozu, bo uznały, że nie mają szansy się przedrzeć.

I też mieli tylko nóż, siekierę, żadnego kompasu i niewiele zapasów?

Filip: - Tak, to się zgadza. No i tak jak w książce, żona naczelnika obozu mu pomogła. Ona mieszkała kilkanaście lat w Polsce i podobno dlatego.

To akurat mi się wydało bardzo mało prawdopodobne.

Tomek: - Dlaczego?

Bo mogła na tym zbyt wiele stracić.

Filip: - Mogła na tym bardzo dużo stracić, a jeszcze więcej jej mąż. Ale w każdym razie Gliński twierdził, że to dzięki niej miał jakieś ubrania i zapasy.

Tomek: - Cała trasa się też zgadza, łącznie z przejściem przez pustynię Gobi i Himalaje.

A czy wy, po waszej wyprawie śladami Glińskiego, wierzycie, że jego opowieść jest prawdopodobna?

Tomek: - Tak.

Filip: - Tak. Spotkaliśmy Polaka na Syberii, który jest w podobnym wieku jak Gliński i w podobnym czasie przebył te tereny zimą. My szliśmy latem.

Czytaliście artykuł etnologa Jerzego Wasilewskiego, w którym dowodzi, że taka ucieczka byłaby w tych warunkach niemożliwa?

Tomek: - On ma częściowo rację w tym artykule, ale odnosi się do książki, nie do prawdziwej historii. Nie zgadzam się, że nie sposób przejść przez tajgę.

Filip: - To nieprawda. My sami tamtędy szliśmy, no i rozmawialiśmy dużo z ludźmi, którzy to zrobili.

Tomek: - Po drodze trafiliśmy do ruin łagru w głębi tajgi. Z zachowanych relacji wynika, że stamtąd więźniowie nagminnie uciekali. Tam byli osadzeni przeważnie młodzi ludzie i to obcokrajowcy, którzy nie mieli żadnych szans na przetrwanie w sowieckim łagrze i bardzo często uciekali zdając sobie sprawę, że nie ma innego wyjścia. Oczywiście nie wiemy, czy komukolwiek udało się dotrzeć do wolności. Tak jak mówił komendant na filmie: waszym strażnikiem nie są psy czy druty, tylko Syberia. Sybir był jednym wielkim obozem koncentracyjnym. W związku z tym cały wic polegał na tym, żeby się przedrzeć do granicy. To są niezmierne przestrzenie – jeśli ma się przejść tysiące kilometrów przez dziewiczy las, to jest niezwykle trudne. Ale uważam, że nie niemożliwe.

A jak przygotowaliście się do wyprawy?

Tomek: - Błyskawicznie. Cztery miesiące, bo normalnie trwa to około roku. Trzeba było pozyskać sponsorów, wszystko było dopinane w ostatniej chwili. Bo to przede wszystkim jest kwestia kasy, logistyki, opracowania trasy, skompletowania sprzętu, zdobycia map, wiz, pozwoleń. Bardzo wiele elementów składa się na tego typu przedsięwzięcie.

I co mieliście ze sobą, poza nożem i siekierą oczywiście?

Filip: - Siekiera to podstawa w tajdze. Poza tym jedną parę spodni długich, dwie pary skarpetek…

Tomek: - … kamerę, bo nakręciliśmy film, namiot, trochę żywności, ale minimum. Doszło do tego, że głodowaliśmy w pewnym momencie.

Filip: - Bardzo dużo elektroniki, która strasznie dużo ważyła.

Trasę podzieliliście na cztery etapy

Tomek: - Wodny, pieszy, konny i rowerowy. Najpierw spłynęliśmy około 2 tysięcy kilometrów rzeką Leną w kierunku jeziora Bajkał, potem maszerowaliśmy około tysiąca kilometrów wzdłuż brzegów Bajkału, z czego trzy tygodnie przez dziewiczą tajgę i góry. Potem 300 kilometrów konno przez północną Mongolię i wreszcie rowerami przez Gobi.

Filip: - W planach było dłużej konno, ale okazało się, że konie nie mają siły.

A który etap był najtrudniejszy?

Tomek: - Myślę, że tajga, Była najbardziej niebezpieczna, no i te chmary komarów. W nocy uderzały o tropik namiotu jak krople deszczu. Etap konny był najbardziej odpoczynkowy. Kondycyjnie był ciężki rowerowy, zwłaszcza w Tybecie, bo tam jest po prostu wysoko, a na wysokości 5 tysięcy metrów jest o połowę mniej tlenu niż tutaj.

Filip: - No i te podjazdy cały dzień.

Jedliście węże?

Tomek: - Nie. I nie wiemy, czy smakują jak kurczak. W ogóle zresztą nie widzieliśmy za wielu węży.

To czym się żywiliście?

Filip: - Wyruszyliśmy we czterech. Wróciliśmy we trzech. (śmiech) Nie, no mieliśmy zapas suchej żywności, takiej specjalnej, kosmicznej. Poza tym u ludzi, bardzo korzystaliśmy z gościnności. Właściwie codziennie ktoś nas zapraszał do domu. No i ryby. Acha, na odcinku mongolskim pustyni Gobi dowozili nam wodę.

Tomek: - Nam też nie chodziło o to, żeby dokonać wyczynu, że my tu się zaweźmiemy i przejdziemy z buta osiem tysięcy kilometrów, za wszelką cenę. To nie był nasz cel.

Filip: - Nasza wyprawa potrwała pół roku. Pieszo to nie mam pojęcia, ile by nam to zajęło.

A podsumowując, to czego was nauczyła ta wyprawa?

Filip: - Wiary we własne siły.

Tomek: - Jak zabić kozła.

Widziałam jego zdjęcie w galerii pod krakowskim dworcem. Nie boicie się, że was Greenpeace będzie ścigał?

Tomek: - Mam gdzieś Greenpeace.

Filip: - Ty zresztą nawet nie zabiłeś tego kozła, tylko go oprawiałeś.

To może inaczej: dla ludzi, którzy nie podzielają waszych pasji, kluczowe chyba jest pytanie, po co się tam pchać?

Filip: - Po pierwsze sama idea, czyli przypomnienie tego człowieka, bohatera, który dokonał czegoś niesamowitego. A poza tym dla nas była to ogromna przygoda i ogromne doświadczenie. Żaden z nas w ogóle się nie zastanawiał.

Tomek: - Są dwie warstwy. Wielka przygoda i chęć oderwania się od szarej codzienności, przeżycia czegoś więcej, odkrywania świata. Ale przede wszystkim jest idea. Chodzi o przypomnienie tej wielkiej historii i przypomnienie, że patriotyzm to jest coś bardzo ważnego i że można go uskuteczniać też w takiej formie. Ja w to wierzę.


Tomasz Grzywaczewski ma 24 lata, studiuje prawo, współpracował z "Dziennikiem Gazetą Prawną" i "Wprost". Filip Drożdż ma 27 lata, jest studentem Wydziału Operatorskiego PWSFTviT w Łodzi u autorem zdjęć wielu filmów dokumentalnych i fabularnych. W wyprawie brał też udział Bartosz Malinowski.

Rozmawiała: Katarzyna Wężyk

//iga/k

czwartek, 14 kwietnia 2011

Raport. Dlaczego musiało dojść do katastrofy smoleńskiej

09-04-2011, ostatnia aktualizacja 10-04-2011 07:38

Raport Zespołu Ekspertów Niezależnych nie jest polemiką z technicznymi ustaleniami specjalistów polskich lub rosyjskich. Przedstawiamy w nim fakty i wskazania, co należy zrobić, aby zacząć odbudowywać rozbity system bezpieczeństwa Polski.

Marcin Gomoła  – lider ruchu Młodego Pokolenia – Pokolenie ’89, były wiceprzewodniczący KNF, prawnik
autor: Rafał Guz
źródło: Fotorzepa
Marcin Gomoła – lider ruchu Młodego Pokolenia – Pokolenie ’89, były wiceprzewodniczący KNF, prawnik
dr Przemysław Guła  – były szef Rządowego Centrum Antykryzysowego
autor: Dąbrowski Mateusz
źródło: Fotorzepa
dr Przemysław Guła – były szef Rządowego Centrum Antykryzysowego
gen. brygady Sławomir Petelicki  – twórca i dwukrotny dowódca Jednostki Wojskowej GROM
autor: Dąbrowski Mateusz
źródło: Fotorzepa
gen. brygady Sławomir Petelicki – twórca i dwukrotny dowódca Jednostki Wojskowej GROM

Jako obywatele Rzeczypospolitej mamy prawo i obowiązek zabierać publicznie głos w sprawach ważnych dla naszego państwa. Jest to bowiem dobro wszystkich Polaków okupione przez lata trudem, krwią i potem wielu pokoleń naszych rodaków, których marzeniem i życzeniem było, by kraj ten był silny, profesjonalnie zarządzany i bezpieczny.

Niestety, poziom bezpieczeństwa jest sukcesywnie obniżany, a siły i środki na nie przeznaczane – marnotrawione. Zdjęci troską o losy naszej ojczyzny i przyszłych pokoleń Polaków przedstawiamy poniższy raport.

Transport lotniczy VIP-ów w profesjonalnie zarządzanych krajach

Problem transportu najważniejszych osób w państwie pozostaje nierozwiązany od wielu lat. Na to, jak istotna jest to kwestia z punktu widzenia bezpieczeństwa państwa, sojusznicy Polski zwracali nam uwagę już od pierwszych chwil po przełomie 1989 roku i odzyskanej wolności.

Już w 1990 r. rząd USA, w ramach wdzięczności za uratowanie oficerów CIA i DIA w Iraku, obok obniżenia o 20 miliardów dolarów długów Polski rozpoczął szkolenia kolejnych rządów RP w zakresie reagowania w sytuacjach kryzysowych (RSK) i zarządzania ryzykiem państwa (ZRP). Obecny minister obrony narodowej jeszcze jako wiceminister resortu odpowiedzialny za kontakty z NATO zapoznawany był z procedurami RSK i ZRP. W wielkich ćwiczeniach z tego zakresu, zorganizowanych w 1998 roku na terenie Polski przez USA, obok ówczesnego premiera Jerzego Buzka wzięli także udział najważniejsi z punktu widzenia bezpieczeństwa państwa polscy ministrowie. Opracowano stosowne zalecenia i procedury, które miały być bezwzględnie stosowane. Wśród najważniejszych sugestii USA dla Polski jako przyszłego członka NATO było przygotowanie się do udzielania pomocy obywatelom polskim zagrożonym poza granicami kraju. Jako wzorzec przedstawiano nam działanie Izraela, który w 1976 roku dla ratowania swoich obywateli wysłał do Ugandy pięć samolotów Herkules C130 i dwa Boeing 707 (w jednym z nich był szpital, a w drugim stanowisko dowodzenia). USA zadeklarowały, że przekażą nam nieodpłatnie cztery samoloty transportowe Herkules C130. Nie przyjęliśmy tego daru. Samoloty wzięła Rumunia, która aktualnie wyprzedza nas w zakresie kompatybilności swoich struktur wojskowych z NATO. Amerykanie przekonywali nas, że konieczny jest zakup nowoczesnych samolotów, które służyłyby w razie potrzeby ewakuacji obywateli, a na co dzień transportowały najważniejsze osoby w państwie. Regułą w NATO jest pilotowanie tych samolotów przez najlepszych, specjalnie do tego wybranych i stale szkolonych pilotów wojskowych. Bo tylko piloci wojskowi potrafią lądować na terenach konfliktów zbrojnych i obsługiwać utajnioną łączność zapewniającą najważniejszym osobom możliwość kierowania państwem nawet w czasie lotów. Samoloty takie służą również do natychmiastowej ewakuacji kierownictwa państwa na zapasowe stanowisko dowodzenia.

Kwestia transportu lotniczego VIP-ów w Polsce

W 2007 roku znający zalecenia NATO minister obrony narodowej Radosław Sikorski rozpoczął procedurę przygotowania do zakupu samolotów transportowych dla VIP-ów. Kontynuował ją i doprowadził do końca jego następca śp. Aleksander Szczygło.

Do zakupu samolotów jednak nie doszło. W 2009 r. tajną decyzją, bez podania powodów, zakup unieważnił minister Bogdan Klich. Gdy dziennikarze to odkryli, minister twierdził, że na samoloty dla VIP-ów nie było pieniędzy. Skąd zatem wzięły się środki, dokładnie 635 milionów zł, na 12 samolotów M-28 Bryza, które MON zakupiło bez przetargu? Pytany o to przez posłów minister Klich stwierdził jedynie, że po katastrofie samolotu CASA dowódcy muszą latać osobno! Minister nie pamiętał o tym przed wylotem do Smoleńska zwierzchników wszystkich rodzajów sił zbrojnych Wojska Polskiego.

Dlaczego na przestrzeni tylu lat nasze władze nie były w stanie kupić samolotów dla VIP-ów? Eksperci twierdzą, że mogły w tym przeszkodzić podejrzane zobowiązania wobec producentów samolotów Embraer. Samoloty te z powodu zbyt krótkiego zasięgu (nie dolatują bez międzylądowania do USA i Afganistanu) nie spełniały wymogów przetargu. Tezę tę potwierdził także sam Bogdan Klich, po czym... wyczarterował dwa samoloty Embraer dla VIP-ów! Według Zespołu Ekspertów Niezależnych sprawę tę powinna zbadać specjalna komisja sejmowa.

Okolicznością uniemożliwiającą zakup maszyn dla VIP-ów nie był brak środków. Przez lata bowiem topiono setki milionów złotych w kosztownych remontach awaryjnych samolotów TU-154. Podobnym przykładem trwonienia publicznych pieniędzy przez rządzących jest choćby zakup za 1 mld 200 mln zł samego tylko kadłuba korwety Marynarki Wojennej „Gawron" (nową, w pełni wyposażoną korwetę można kupić za 300 mln zł). Jak wiadomo, samoloty TU-154 ostatecznie zostały wycofane z eksploatacji przez wszystkie linie lotnicze, a od 1 lipca 2011 także przez Rosyjską Federalną Agencję Transportu Lotniczego!

WNIOSEK: Gdyby zostały zakupione nowoczesne samoloty do transportu VIP-ów, gdyby wokół przetargów na maszyny tego typu nie była prowadzona cyniczna, polityczna gra, do katastrofy smoleńskiej by nie doszło. Nowoczesne samoloty nawet w takiej mgle jak w Smoleńsku „widzą" kontur lotniska.

2008 – 2010. Najczarniejszy rozdział w historii polskiego lotnictwa wojskowego w czasie pokoju

Po katastrofie wojskowego samolotu CASA, w której zginęło prawie całe dowództwo naszego lotnictwa wojskowego, minister obrony narodowej nie wyciągnął wniosków! Co więcej, doprowadził do zapaści Wojska Polskiego i degradacji elitarnego 36. Pułku Specjalnego Lotnictwa. Współwinny temu jest premier Donald Tusk, który mimo informacji, jakie dostał od wojskowych, będąc w Afganistanie, a także od generała Waldemara Skrzypczaka i na piśmie od generała Sławomira Petelickiego (za pośrednictwem ministra Boniego), nie zdymisjonował Bogdana Klicha i nie nakazał wprowadzenia koniecznych reform w Siłach Zbrojnych! Wynikiem tego zaniechania była prawie identyczna katastrofa samolotu wojskowego Tu-154 M. Z tym że tym razem, po raz pierwszy w historii wojskowości, zginęło całe dowództwo Wojska Polskiego wraz ze zwierzchnikiem sił zbrojnych – prezydentem RP – na czele.

Zaledwie na rok i dziesięć dni przed tragedią smoleńską wydarzyła się kolejna katastrofa w lotnictwie wojskowym. Podczas podchodzenia do lądowania na lotnisku Marynarki Wojennej w Babich Dołach rozbił się samolot Bryza. Zginęła cała czteroosobowa załoga.

Jeszcze miesiąc wcześniej miała miejsce inna tragedia. Pod Toruniem rozbił się Mi-24 – bojowy śmigłowiec Dowództwa Wojsk Lądowych. Zginął jeden z pilotów!

Cztery katastrofy samolotów wojskowych w ciągu zaledwie dwóch lat, w których zginęło 121 osób, nie były dla premiera powodem do zdymisjonowania ministra obrony narodowej. To też jest ewenement nie tylko w historii wojskowości, ale i państwowości. A na pewno w historii NATO!

Niewyciągnięcie wniosków z kolejnych katastrof w lotnictwie wojskowym, a także polityczna bezkarność ministra obrony narodowej Bogdana Klicha przyczyniły się do tragedii smoleńskiej.

Procedury NATO. Zabezpieczenie lotu

Prezydencki lot do Smoleńska był absolutnie nieprzygotowany. Pomijając, wydaje się, coraz pewniejszą – w świetle ujawnianych przez media dokumentów – kwestię politycznego „rozgrywania" przez KPRM wizyty głowy państwa w Katyniu, przygotowanie do niej jest jednym wielkim skandalem. Służby odpowiedzialne za bezpieczeństwo państwa popełniły niewyobrażalną ilość błędów, które kompromitują Polskę jako członka NATO.

Nie sprawdzono lotniska, na którym miał lądować prezydent, najważniejsi dowódcy Wojska Polskiego i inne bardzo ważne osoby w państwie. Ani w NATO, ani w innym cywilizowanym kraju nie ma szefa służby odpowiedzialnej za bezpieczeństwo najważniejszych polityków, który wydałby zgodę, aby prezydent, ministrowie i najważniejsi generałowie lecieli jednym samolotem na niesprawdzone i niezabezpieczone lotnisko polowe. Szef BOR gen. Marian Janicki nie tylko nie poniósł żadnych służbowych konsekwencji, ale wręcz został otoczony opieką przez samego premiera.

Brak ochrony kontrwywiadowczej dowódców wszystkich rodzajów sił zbrojnych WP. W profesjonalnie rządzonym państwie odpowiedzialność powinien ponieść za to szef SKW. Nie tylko jej nie poniósł, ale wręcz został wyróżniony, gdyż siedem miesięcy po katastrofie smoleńskiej prezydent Bronisław Komorowski na wniosek ministra obrony narodowej Bogdana Klicha mianował Janusza Noska generałem brygady.

Zignorowano ostrzeżenia polskiego ambasadora, że lotnisko w Smoleńsku nie nadaje się do przyjmowania ważnych delegacji z Polski, gdyż została zlikwidowana jednostka wojskowa, która dbała o jego stan.

MON zrezygnowało z rosyjskiego lidera, który wcześniej naprowadzał nasze samoloty na rosyjskie lotniska wojskowe.

MON nie przygotowało i nie zabezpieczyło lotnisk zapasowych i kłamało, że to zrobiło! Do czasu ujawnienia przez prasę stenogramu rozmów po katastrofie pokazujących, jak nieudolnie oficerowie próbowali dopisywać lotniska zapasowe. Jedno z lotnisk, które wg MON było przewidziane jako zapasowe, było w tym dniu nieczynne.

Umieszczając wszystkie tak ważne z punktu widzenia funkcjonowania państwa osoby w jednym samolocie złamano procedury NATO, wszelkie inne procedury bezpieczeństwa, a wręcz postąpiono wbrew zdrowemu rozsądkowi.

Nie skoordynowano części cywilnej i wojskowej delegacji, co spowodowało bałagan organizacyjny i brak na lotnisku w Smoleńsku ochrony Żandarmerii Wojskowej dla najważniejszych generałów i ich środków tajnej łączności z NATO! W wyniku katastrofy smoleńskiej Rosja weszła w posiadanie bezcennego materiału wywiadowczego zamieszczonego na niezabezpieczonych nośnikach – ekipa kontrwywiadu wojskowego przyleciała na miejsce katastrofy wieczorem!

WNIOSEK: Gdyby służby odpowiedzialne za bezpieczeństwo państwa i jego najważniejszych osób dochowały procedur, do katastrofy smoleńskiej by nie doszło.

36. Specjalny Pułk Lotnictwa Transportowego WP

Piloci elitarnego 36. Pułku Lotnictwa Transportowego traktowani byli przez VIP-ów bez należnego im szacunku i dbałości o ich kompetencje i umiejętności. Minister obrony narodowej nie stworzył pilotom odpowiednich warunków do treningu pozwalającego sprostać ogromnej odpowiedzialności, jaką na nich nałożono. Obarczanie odpowiedzialnością pilotów za katastrofę jest ogromnym nadużyciem i niesprawiedliwością hańbiącą pamięć tych dzielnych i odważnych ludzi! Nieustanne, coraz głębsze oszczędności, niefrasobliwość w dysponowaniu publicznymi pieniędzmi przeznaczonymi na modernizację parku maszyn w 36. pułku lotnictwa musi skutkować obniżeniem jakości szkoleń. Nie ponoszą za to odpowiedzialności żołnierze, którzy nie mają możliwości odebrania należytego wyszkolenia, ale ich najwyżsi przełożeni z ministrem obrony narodowej na czele, którzy prowadzą trudną do racjonalnego wytłumaczenia politykę dzielenia biedy, i to w sposób najgorszy z możliwych. To on bowiem decyduje o rozdziale środków. To on zdecydował o kosztownym i, jak się okazało, niepotrzebnym remoncie faktycznie bezużytecznego dziś tupolewa o numerze 102.

Polskie siły zbrojne będą skazane na różne rozwiązania zastępcze, dopóki będą zarządzane i dowodzone przez ludzi wychowanych w doktrynie wojennej Układu Warszawskiego, którzy nie rozumieją procedur NATO ani nie realizują wizji sojuszu. Nic więc dziwnego, że Stany Zjednoczone nie decydują się na rozmieszczenie na terytorium Polski rakiet Patriot. Wiedzą, że powierzenie tej groźnej broni wymaga najwyższego profesjonalizmu i odpowiedzialności.

Tylko wymiana pokoleniowa w najwyższym dowództwie Sił Zbrojnych może odwrócić ten trend. Potrzeba do tego jednak śmiałych wizji i odważnych decyzji, których dziś nie widać, bo zastępowane są one „obroną stołków" i trwaniem na pozycjach nieudolnych decydentów. Pompowanie pieniędzy w remont przestarzałego i anachronicznego dowództwa Sił Zbrojnych będzie miało taki sam skutek jak pompowanie pieniędzy w nieustające remonty i naprawy przestarzałego i awaryjnego tupolewa. O skutkach takiej polityki można myśleć jedynie ze zgrozą.

WNIOSEK: Gdyby 36. Pułk Lotnictwa Transportowego WP traktowany był przez MON jako rzeczywiście elitarny, gdyby pilotom stworzono odpowiednie do rangi wykonywanych przez nich obowiązków warunki do pracy, życia i treningu, do katastrofy smoleńskiej by nie doszło.

Podsumowanie

Bez ekspertyzy NATO nikt nie podejmie się oceny, czy rosyjskie służby naziemne wyłącznie nie zapobiegły katastrofie czy też się do niej przyczyniły, a jeśli tak, to w jakim stopniu. Nie wiemy, czy uzyskanie takiej ekspertyzy jest dziś jeszcze możliwe.

Żądamy jednak, by zamiast rozmywania odpowiedzialności i gry na czas doszło do przykładnego ukarania winnych zaniedbań, które spowodowały największą narodową tragedię w historii Polski od czasu zakończenia II wojny światowej. Tylko po ukaraniu winnych będzie możliwe wprowadzenie i egzekwowanie skutecznych procedur, które zapobiegną podobnym tragediom w przyszłości. Profesjonalizacja armii nie może być jedynie hasłem wyborczym, jak jest to obecnie!

Nie ma chyba takiej osoby, która nie widziałaby zdjęć niezabezpieczonego, niszczejącego przez wiele miesięcy wraku samolotu z biało-czerwoną szachownicą, nie ma chyba także takiej osoby, która nie widziałaby zdjęć, na których widać, jak wrak jest niszczony.

W rocznicę katastrofy czujemy się w obywatelskim obowiązku zwrócenia uwagi na błąd najważniejszy – stawiający Polaków w roli bezbronnych petentów! Niezrozumiałe jest, dlaczego Polska jako kraj będący od 12 lat w NATO po katastrofie wojskowego samolotu NATO, w której zginęli najważniejsi dla Polski generałowie NATO, za pośrednictwem polskiego rządu niezwłocznie nie zwróciła się o pomoc i radę do innych członków paktu i Kwatery Głównej w Brukseli! Taki krok wykonały potężne Stany Zjednoczone po tragedii 11 września. Nic nie usprawiedliwia tego zaniechania premiera Donalda Tuska.

Polacy nie po to tak długo i usilnie zabiegali o członkostwo w NATO, żeby po 20 latach wolności kierownictwo naszego Ministerstwa Obrony Narodowej wydało komunikat, że Polska nie ma obowiązku informowania NATO, nawet gdy zginą wszyscy najważniejsi dowódcy Wojska Polskiego.

To nie Rosjanie ośmieszyli nas i upokorzyli przed całym cywilizowanym światem. Zrobił to polski premier, oddając śledztwo i wmawiając Polakom, że nasza prokuratura może prowadzić równoległe śledztwo bez posiadania czarnych skrzynek, wraku samolotu i dostępu do miejsca katastrofy. To, że jest to niemożliwe – nie wymaga dowodu.

Dokładnego wyjaśnienia wymaga też podjęcie przez premiera decyzji o niebraniu pod uwagę polsko-rosyjskiej umowy z 7 lipca 1993 roku, która stanowi, że wyjaśnianie katastrof polskich i rosyjskich samolotów wojskowych na terenie Federacji Rosyjskiej i Rzeczypospolitej Polskiej prowadzone jest wspólnie. Wybór przez premiera konwencji chicagowskiej to bezprawie, bo konwencja ta dotyczy wyłącznie samolotów cywilnych.

Premier Donald Tusk jest również osobiście odpowiedzialny za zwolnienie szefa Rządowego Centrum Antykryzysowego, po którym na znak protestu odeszło dziesięciu najwybitniejszych w Polsce ekspertów od zarządzania ryzykiem.

Jeśli po ocenie raportu komisji szefa MSWiA i wyników prac polskiej prokuratury Sejm nie podejmie decyzji o postawieniu premiera Donalda Tuska i ministra obrony narodowej Bogdana Klicha przed Trybunałem Stanu, będzie to oznaczało, że nawet największa narodowa tragedia od zakończenia II wojny światowej nie jest w stanie nic w Polsce zmienić, a system bezpieczeństwa naszego państwa będzie ulegał dalszej degradacji.

Siła i honor!

Członkowie Zespołu Ekspertów Niezależnych

Warszawa, 4 kwietnia 2011 roku