niedziela, 30 października 2011

ścięty w 1942 ksiądz Jan Macha

ŚLĄSKIE GROBY LUDZI KOŚCIOŁA

NORBERT NIESTOLIK

KSIĄDZ JAN MACHA

CICHY ZAKĄTEK KSIĘDZA JANA MACHY

Jeden z filmów Kazimierza Kutza pt. "Na straży twej stać będę" kończy scena ścięcia gilotyną młodego księdza katolickiego. Mało kto wie, że obraz ten nie jest wytworem fantazji reżysera, lecz artystycznym zapisem wydarzeń, jakie miały miejsce w czasie okupacji hitlerowskiej w nocy z 2 na 3 grudnia 1942 roku w katowickim więzieniu mieszczącym się przy ulicy Mikołowskiej. Ofiarą terroru wroga był młody ksiądz Jan Macha. Ostatnia wola zamordowanego został przez niego zapisana w następujący sposób: "Pogrzebu mieć nie mogę, ale urządźcie mi na cmentarzu cichy zakątek, żeby, od czasu do czasu, ktoś o mnie wspomniał i zmówił za mnie Ojcze Nasz (...). "Pogrzebu rzeczywiście nie było a zwłoki księdza Jana, jak wynika z ustaleń Instytutu Pamięci Narodowej, zostały przewiezione do Oświęcimia i spalone w krematorium. W tym samym czasie, nie wiedząc o dziejącej się tragedii, w obozie przebywał brat księdza, Piotr Macha. Po wojnie, zgodnie z wolą ofiary hitlerowskiej przemocy, na cmentarzu przy kościele w Starym Chorzowie, urządzono "cichy zakątek" i dokonano symbolicznego pochówku księdza Jana Machy. W tym miejscu umieszczono czarną tablicę z wielkim krzyżem a na niej piękny napis: "Przechodniu! Ciała mojego tu nie ma, ale odmów Ojcze Nasz za spokój mojej duszy."

Na ostatnie dni życia kapłana rzuca światło jego list do rodziny, napisany w katowickim więzieniu i datowany na dzień 2 grudnia 1942 roku. Ten niebywały dokument, jakże tragiczny w swej wymowie, świadczy o miłości duchownego do Boga, bliźnich i najbliższej rodziny. Dokument zamieszczono w książce pt. "Represje wobec duchowieństwa Górnośląskiego w latach 1939 - 1945 w dokumentach", opracowanie: Kornelia Banaś i Adam Dziurok, Instytut Pamięci Narodowej - Komisja Ścigania Zbrodni Przeciwko Narodowi Polskiemu, Katowice 2003. Ksiądz Jan Macha pisał: "Kochani Rodzice i Rodzeństwo! Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. To jest mój ostatni list. Za cztery godziny wyrok będzie wykonany. Kiedy więc ten list będziecie czytać mnie nie będzie już między żyjącymi. Zostańcie z Bogiem! Przebaczcie mi wszystko! Idę do Wszechmogącego Sędziego, który mnie teraz osądzi. Mam nadzieję, że mnie przyjmie. Moim życzeniem było pracować dla niego, ale nie było mi to dane. Dziękuję za wszystko! Do widzenia tam w górze u Wszechmogącego. (...) Pozdrówcie wszystkich moich kolegów i znajomych. Niechaj w modlitwach swoich pamiętają o mnie (...) Umieram z czystym sumieniem. Żyłem krótko, lecz uważam, że swój cel osiągnąłem. Nie rozpaczajcie! Wszystko będzie dobrze. Bez jednego drzewa las lasem zostanie. Bez jednej jaskółki wiosna też zawita, a bez jednego człowieka świat się nie zawali (...) Pozostało mi bardzo mało czasu. Może jeszcze jakie trzy godziny a więc do widzenia ! Pozostańcie z Bogiem. Módlcie się za waszego Hanika."

Krótka, bo zaledwie 26 letnia droga życiowa księdza Jana Machy rozpoczęła się 18 stycznia 1914 roku w Chorzowie Starym. Był synem mistrza ślusarskiego Pawła Machy i Anny z domu Cofała. Ukończył gimnazjum klasyczne w Królewskiej Hucie (Chorzowie). Studiował na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie. W roku 1934 wstąpił do Śląskiego Seminarium duchownego, a pięć lat później 25 czerwca 1939 roku, otrzymał święcenia kapłańskie z rąk biskupa Stanisława Adamskiego. Od lipca tego roku był wikarym w kościele św. Marii Magdaleny w Chorzowie Starym a później św. Józefa w Rudzie Śląskiej. W październiku 1939 roku ksiądz Macha był jednym z założycieli podziemnej organizacji o nazwie Polska Organizacja Zbrojna, aby wkrótce zostać jej przywódcą. Została ona podporządkowana Siłom Zbrojnej Polski i Związkowi Walki Zbrojnej. Zajmowała się pomocą represjonowanym, drukiem i kolportażem wydawnictw oraz akcją wywiadowczą. Niestety 5 listopada 1941 roku w wyniku denuncjacji, został aresztowany przez gestapo, uwięziony w Mysłowicach i w Katowicach a po procesie w niemieckim Sądzie Okręgowym w Katowicach skazany na śmierć. Nigdy nie zdołano załamać jego wiary. W więzieniu, z kawałków sznurka zrobił sobie różaniec, do którego dorobił krzyż z drzazgi odłupanej ze stołu. Zakuty w kajdany, kciukiem przewracał stary brewiarz. Później był już tylko cytowany wcześniej list, śmierć, krematorium w Oświęcimiu i cud ludzkiej pamięci trwający do dzisiaj. Tak swojego wujka - księdza wspomina Jan Cofałka: "Zawsze miał w sobie niezwykłą wrażliwość na ludzkie nieszczęście i wpojone w domu rodzinnym przywiązanie do polskiej tradycji Śląska. (...) podtrzymywał ducha narodowego wiernych i włączył się w organizowanie pomocy polskim rodzinom, których mężowie i synowie zostali aresztowani i wywiezieni do obozów i więzień".

Losy śląskiego duchowieństwa w czasie drugiej wojny światowej to jedna z najtragiczniejszych kart historii naszego regionu. Jeszcze przed najazdem na Polskę Niemcy sporządzili specjalną księgę gończą "Sonderfahndungsbuch Polen", na której znalazło się ponad tysiąc nazwisk, w tym śląscy duchowni. Podobne listy sporządziły organizacje niemieckie działające przed wojną na Śląsku. Nastąpiły pierwsze aresztowania księży. Czwartego września zamordowano proboszcza z Gostyni - księdza Tomasza Mamzera, cztery dni później księdza Władysława Robotę z Gierałtowic. Na wojnie ginęli kapelani wojskowi, księża - działacze społeczni, plebiscytowi i powstańczy, działacze ruchu oporu. Wysiedlono poza diecezję biskupów: Stanisława Adamskiego i Juliusza Bieńka. W grupie górnośląskich księży i zakonników, ofiar ostatniej wojny znaleźli się także ci, którym dane było znaleźć się w gronie błogosławionych Kościoła: ksiądz Michał Emil Szramek, ksiądz Józef Czempiel i ojcowie werbiści: Stanisław Kubista i Ludwik Mzyk.

"Pogrzebu mieć nie mogę, ale urządźcie mi na cmentarzu cichy zakątek, żeby, od czasu do czasu, ktoś o mnie wspomniał i zmówił za mnie Ojcze Nasz..."

Zdj. Piotr Ściborski

POWRÓT

POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ

piątek, 28 października 2011

wywiad z Jerzym Wenderlichem

Wicelaska

Numer: 34/2010
Autor: IZA KOSMALA
Strona: 4

O książce, którą napisał, a której nie pamięta, o interpelacjach telewizyjnych i pomniku ofiar smoleńskich w kształcie krzyża "NIE rozmawia z JERZYM WENDERLICHEM, wicemarszałkiem Sejmu.

- Od niedawna w Pana starej komórce odzywa się chłopięcy głos: Dzień dobry, komórka marszałka Jerzego Wenderlicha, w czym mogę pomóc... Koledzy się z Pana nie nabijają? Bo żeby teraz się z Panem napić, trzeba najpierw wyjaśnić to jakiemuś chłopcu. - Mój telefon leży w sekretariacie, bo ciągle mam jakieś spotkania. Teraz zresztą za wiele okazji do picia nie mam. Gdy byłem dziennikarzem, w rok wypijałem tyle, ile teraz przez całą kadencję - choć i tak nie było tego dużo. Krępuje mnie ten mój zubożony wizerunek. W ogóle życie zdziadziało. Kiedyś jeszcze pani szef i jego żona dbali o właściwy poziom spożycia, czego sam doświadczałem, ale teraz i tam butelki porasta pajęczyna. No cóż, IV RP niejednego zepchnęła na manowce... - To może pali Pan jointy albo ma chociaż tatuaż? - Tatuaż tak. Nie miałem dojścia do tych, co "dziargają" profesjonalnie. Ponadto bałem się igły i atramentu, ktoś mi więc doradził, żebym najpierw wymyślił kształt, a później kupił pudełko zapałek i wcierał mocno siarkę w skórę. Narysowałem sobie tą siarką strzałkę. Zrobiła się z tego rana, dostałem jakiegoś zakażenia i zabrano mnie do szpitala. Dostawałem zastrzyki na tężec, ale strzałka z blizn została. To była trzecia klasa podstawówki. Jakie ja wtedy zrobiłem wrażenie na dziewczynach! - Przewodniczący Napieralski, reklamując Pana Sejmowi jako idealnego wicemarszałka, wyliczył: kochający ojciec, gra na skrzypcach i lubi ciężką pracę. Tymczasem Pan ma na sejmowym koncie tylko 6 interpelacji, w tym większość zespołowych, jedno zapytanie i jedno oświadczenie. - Ale to jest właśnie dowód na ciężką pracę. Gdy nie występowałem w telewizji, czyli nie miałem jeszcze twarzy, byłem w czołówce interpelujących posłów. Była to wówczas jedyna droga, żeby móc 0 coś zapytać rząd, a on mógł mi słać w odpowiedzi takie bajki, że rząd o tym myśli, ale nie może zrealizować. Dziś to, co mówię w telewizji, co ganię, o co wnoszę, jest skuteczniejsze. No i takich "TV-interpelacji" składam po kilkaset miesięcznie. Efekt jest większy, bo rząd nie koresponduje już tylko ze mną, ale z wielomilionową opinią publiczną, która to słyszała. - Podobno jak się Pan rąbnął, dając posłom ze swojego klubu sygnał do głosowania nie w tym momencie co trzeba 1 wszyscy zamiast zagłosować za, głosowali przeciw, to Pan zagłosował prawidłowo. - To był mój wielki błąd, bo bardzo nam, klubowi Lewicy, zależało na tym głosowaniu. Ja zagłosowałem akurat dobrze, ale w złym momencie podniosłem rękę. Ci, którzy nie patrzyli mi na ręce, lecz na światełko mojej elektronicznej maszynki, czyli m.in. Tadek Motowidło i Marek Wikiński, zagłosowali poprawnie. Reszta wyszła na moim błędzie tak, jak Ziobro na naciskach. Na szczęście przeszło to głosami Platformy i PSL. Ale żal we mnie do mnie za to pozostał. Zdarzyło się, że wściekły pomyślałem sobie: Jurek, do cholery, czy nie mogłeś zachować się jak głąb w mniej ważnej chwili?! - Żal mi Pana. Dawniej, gdy z trybuny sejmowej posłowie pieprzyli bzdury, Pan sobie wychodził na papierosa, a teraz musi Pan tam siedzieć jak dziad nawozie... - Dziad czasem z bata strzeli, a ja mam tylko dzwoneczek. Ale nie korzystam, żeby nie krzyczano, żem ministrant, którym - to rzadkie w SLD - nie byłem. Grałem za to w zespole bigbitowym u Rydzyka, co znaczy, że on był moim pierwszym menedżerem. Chociaż nie ma już w Sejmie Leppera, to lepperiada została i nauczyłem się na to wyłączać, bo to faktycznie nuda. Ale odżywam przy oświadczeniach, gdy posłowie oświadczają z trybuny np., że przecinali wstążkę na jakichś końskich zawodach, a następnie odznaczyli klacz o imieniu Mirinda oraz ogiera Wafla. Zachowuję powagę, ale w środku jakiś chochlik śmiechu mnie drapie. Nie znałem wcześniej tego uczucia. Każdy inaczej zresztą na moim miejscu spełniałby tę funkcję. Pewien jestem np., że prof. Iwiński nawet gdyby była debata o biopaliwach, i tak zawsze myślałby o lasce. - Lubi Pan podróżować? - Sam już nie wiem, bo chociaż stosunkowo późno, bo w 1981 r., dostałem po raz pierwszy paszport na Zachód - wcześniej mi odmawiano - to już się chyba napodróżowałem. -1 nic dziwnego. Ogarnął Pan w Sejmie najatrakcyjniejsze turystycznie parlamentarne grupy: polsko-malezyjską, polsko-meksykańską, polsko-saudyjską, polsko-turecką, polsko-tunezyjską i polsko-bułgarską. Zabrakło tylko Egiptu. - A właśnie się pani myli, bo to żadna turystyka. Nigdy nie byłem za granicą dlatego, że w nich zasiadam. Te bilateralne grupy to często takie nieożywione byty. Jak jest "chemia" pomiędzy ambasadorem a posłami, to coś się w grupie dzieje, a jak nie ma, to tylko raz w roku "wszystkiego najlepszego" z okazji święta narodowego. - Na Allegro za 9 zł kupiłam Pana książkę, Jak zostać ministrem" z autografem dla Katarzyny Chmury. Powinien mi Pan oddać tę forsę, bo to nie jest żadna książka, tyko zestaw wywiadów z eseldowskim rządem w 1997 r. - Dlaczego odmawia pani prawa, żeby się człowiek, przy okazji poseł, od czasu do czasu zabawił. Dałem tę książkę prof. Geremkowi, któremu bardzo podobał się mój wstęp do tych wywiadów. - A pamięta Pan, co Włodzimierz Cimoszewicz odpowiedział, gdy go Pan zapytał, jak się czuł w roli marszałka Sejmu? - Pewnie powiedział, że jak samotny biały żagiel. - Nie zgadł Pan. Cimoszewicz w Pana książce powiedział, że czuł się bardzo dobrze. A gdy zapytał Pan, od kogo zależy postrzeganie wicemarszałka, to co odpowiedział? - Muszę wrócić do tej książki. - Powiedział, że od niego samego. A od czego, zdaniem Cimoszewicza, zależy postrzeganie premiera? - Od ministrów? - Nie. Od innych. - No, czepia się pani jakichś banalnych protez językowych, których wszędzie pełno. W pani tekstach też czasem czytam: wytrzeszczył oczy z pożądania albo schronił się w cieniu drzewa, które łaskotało go chłodem falujących liści. - Po co pisać książki, których się samemu nie pamięta, no, chyba że ktoś Panu kazał ocieplić wizerunek ówczesnego rządu. Nie było wtedy internetu, ludzie wierzyli w radio, w książki. - Nikt mi nie kazał. Napisałem tę książkę, żeby być autorem książki. Dzięki temu ładniej wygląda moja biograficzna notka: Jerzy Wenderlich, poseł tylu i tylu kadencji, a na końcu: autor książki. - Są w niej dokładnie 2 interesujące zdania. Pierwsze nabrało sensu tylko dlatego, że jego autorka się zastrzeliła. Pamięta Pan, co powiedziała Panu Barbara Blida, gdy zapytał Pan, dlaczego odrzuciła na rzecz pracy w rządzie intratne finansowo propozycje z prywatnych firm? - Znając Basie, powiedziała, że szukała większych wyzwań. -1 dodała, że to prawdziwa przygoda. Miała rację. Drugie zdanie jest interesujące, bo szczere. Minister służb specjalnych Zbigniew Siemiątkowski wyznał Panu, że od swojej żony woli swojego kota. - Ha, łgarz jeden! Tamtego kota już z Siemiątkowskim nie ma, a tamta żona nadal jest. - Pana konwersja też jest interesująca. Z dziennikarza błyskawicznie został Pan politykiem. - Ja wszystko w życiu traktowałem bardzo serio. Jak paw puszyłem się, gdy mi, młodziutkiemu wówczas studentowi, po raz pierwszy opublikowano artykuł. Było to ze 100 lat temu, w "Gazecie Pomorskiej" ukazał się mój pierwszy tekst, było to 2 dni przed sylwestrem. Wyciąłem sobie ten kawałek gazety i nosiłem w kieszeni koszuli. Na sylwestrową imprezę zabrałem piękną dziewczynę, pokazałem jej i kolegom ten mój tekst, ale najmilsze było dla mnie to, jak sam go czytałem. Wychodziłem co chwilę do łazienki, dziewczyna myślała, że może mam niestrawność, a ja w toalecie po raz sześćdziesiąty siódmy wyciągałem tę moją dziewiczą publikację i szeptem ją sobie czytałem. - Wszyscy mówią, że teraz to Pan jest teoretykiem w SLD... - Teoretykami - w dobrym tego słowa znaczeniu - są posłowie branżowi, których w mediach nie widać. Zanim zagram w medialnym teatrze, często do nich dzwonię, żeby uzyskać niezbędną wiedzę. Potem ją sobie tylko układam w głowie tak, żeby jak najlepiej wykorzystać czas antenowy. - A co Pan powie w telewizji, jeśli pomnik ku pamięci ofiar smoleńskich przy Pałacu Prezydenckim będzie miał kształt krzyża? - Powiem, że nie czekam na ten monument, na głaz, na obelisk. Bo będzie to dziwny pomnik: wyszantażowany. Pomnik religii, a nie ofiar. Jest mi on niepotrzebny, żeby pamiętać o tej tragedii. Żyję dzięki bardziej subtelnym impulsom. Bo jestem prawdziwym romantykiem.

czwartek, 27 października 2011

Dla Kwaśniewskiego robili remont w Smoleńsku


27.10.2011, 12:27
aFp
10 kwietnia 2010 roku. Katastrofa polskiego tupolewa na pokładzie z Prezydentem Lechem Kaczyńskim na rosyjskim lotnisku pod Smoleńskiem, Pawel Ciecierski, newspix.pl

Wiemy, jak wyglądają, a przynajmniej jak powinny wyglądać kulisy przygotowań do wizyty prezydenta czy premiera w obcym kraju. Kiedy 15 lat temu na lotnisku w Smoleńsku lądował samolot z Aleksandrem Kwaśniewskim (57 l.), wszystko było dopięte na ostatni guzik - opowiada nam były prezydent. Dla głowy polskiego państwa zalano nawet betonem zdewastowany pas startowy. Szczegóły tamtej wizyty zdradza osoba z ówczesnego kierownictwa Biura Ochrony Rządu. I przyznaje, że zeszłoroczne przeloty do Katynia premiera Donalda Tuska (54 l.) i prezydenta Lecha Kaczyńskiego (61 l.) zostały źle przygotowane

Wizyta Kwaśniewskiego była szykowana ponad trzy miesiące. Sprawdzono każdy element wyposażenia lotniska w Smoleńsku, zapadła nawet decyzja o remoncie pas lotniska Siewiernyj. – Inaczej do tej wizyty by nie doszło – mówi Faktowi osoba z ówczesnych władz BOR. – Aż trudno mi uwierzyć, że mogło być inaczej – tak nasz rozmówcakomentuje doniesienia o zaniechaniach, o które prokuratura podejrzewa BOR przygotowujący wizyty w 2010 r. 7 kwietnia 2010 r. delegacja z premierem szczęśliwie wylądowała. Lot z 10 kwietnia okazał się tragiczny – zginęło 96 osób.

Wszystko pod linijkę

Prezydent Kwaśniewski lądował w Smoleńsku w 1996 r. – Na trzy miesiące przez terminem do Rosji poleciała grupa rekonesansowa – opowiada nasz rozmówca z BOR. – Sprawdzone zostało calusieńskie lotnisko Siewiernyj. Nie było takiej możliwości, by jakikolwiek sprzęt nie działał, czy był uszkodzony. Nasi funkcjonariusze z linijką w ręku mierzyli cały pas startowy. Okazało się, że jego część wymagała remontu. Dlatego natychmiast zadecydowaliśmy, ze Rosjanie muszą wylać nową nawierzchnię. Zrobili to z przekazanych przez Polskę pieniędzy. Musieli tez dokonać wymiany wszystkiego, co budziło nasze wątpliwości, włącznie z każdą żaróweczką czy guzikiem – relacjonuje tamte wydarzenia nasz rozmówca.

Ochrona pod bronią

Zupełnie inaczej też niż w 2010 r. wyglądała kwestia ochrony prezydenta Kwaśniewskiego. – Naszych agentów było mniej więcej tyle samo, co Rosjan – kilkadziesiąt osób – opowiada nam funkcjonariusz. – Oczywiście, że mieli broń – dodaje, gdy przypominamy, że podczas kwietniowych wizyt BOR nie miał broni, bo zakazali tego Rosjanie. Przed wizytą prezydenta Kaczyńskiego oficerowie ochrony nie czekali na niego na płycie lotniska, tylko w oddalonym o kilkanaście kilometrów Katyniu. – Nie wyobrażam sobie takiej sytuacji – mówi nasz rozmówca.

BOR stawiał warunki

Dlaczego 14 lat temu Rosjanie zgodzili się na wcześniejsze rozeznanie BOR i obecność uzbrojonych agentów w Smoleńsku, skoro odmówili tego samego 7 i 10 kwietnia ubiegłego roku?
– Nie mogli się nie zgodzić! Gdyby odmówili, do tej wizyty po prostu by nie doszło – relacjonuje oficer. – Bez spełnienia naszych warunków, nie moglibyśmy zapewnić bezpieczeństwa i prezydent po prostu by tam nie pojechał. Wybuchłby skandal.
Tę relację potwierdza też Aleksander Kwaśniewski. Nie chce zdradzać szczegółów ochrony, z której do dziś korzysta. Ale zapewnia: – Leciałem do Katynia ze świadomością, że wszystko jest przygotowane i dopięte na ostatni guzik.