sobota, 18 lutego 2012

Żyd z pieniążkiem podbija Polskę


Joanna-Tokarska Bakir*
2012-02-18, ostatnia aktualizacja 2012-02-18 22:11

Sklep z dewocjonaliami, Częstochowa
Sklep z dewocjonaliami, Częstochowa
 Fot. Sebastian Adamus / Agencja Gazeta

Jest w naszych domach, biurach, restauracjach i na wystawach hipermarketów. Jako podarunek dla obcokrajowców sprawdza się lepiej niż wódka Chopin. Wszyscy go kochamy

Sklep z dewocjonaliami, Częstochowa
Fot. Sebastian Adamus / Agencja Gazeta
Sklep z dewocjonaliami, Częstochowa
SERWISY

Czekamy na Wasze listy. Napisz: listydogazety@gazeta.pl



Pomijając liczne festiwale kultury żydowskiej, jeden z najbardziej charakterystycznych elementów współczesnych polskich wyobrażeń o Żydach stanowi inwazja wizerunku zupełnie świeżej daty, przedstawiającego tzw. Żyda z pieniążkiem. To unikalny, specyficznie polski produkt regionalny, wielokulturowy oscypek a la polonais. Pod postacią figurek i obrazów można go odnaleźć nie tylko w domach, ale też w kancelariach adwokackich, bankach, w większych i mniejszych sklepach, warsztatach i pracowniach, biurach, schroniskach wysokogórskich, a nawet koszernych restauracjach (np. Anatewka w Łodzi), gdzie figurki takie otrzymujemy wraz z rachunkiem.

Jego obecność nie dziwi nikogo na internetowych stronach kwitnącego polskiego biznesu. Autor artykułu "Ucz się od Żyda" na portalu www.hotmoney.com zaleca powieszenie go obok indeksu Nikkei 225 obrazującego zmiany kursy akcji na tokijskiej giełdzie, bo "patrząc na te dwa obrazy, można się dużo nauczyć. Żyd podnosi monetę nieprzypadkowo! Podnosi i wpatruje się w nią, bo zastanawia się, co z tym pieniążkiem zrobić. Widać, że jego ruchy nie są szybkie, ale pełne refleksji niczym szachisty. (...) Ma sakiewkę pełną pieniędzy, ale ten jeden pieniążek też jest dla niego ważny".

Także kierownictwo supermarketu Leroy Merlin eksponuje "Żyda z pieniążkiem" na warszawskiej wysmakowanej wystawie.

Instrukcja obsługi Żyda 

W internecie znajdziemy liczne rady dotyczące zastosowania "Żyda z pieniążkiem", a także jego brata "Żyda z cytryną". Blogerka Aga pisze w poście zatytułowanym "Żydek": "W każdym domu powinny znajdować się co najmniej dwie postacie lub figurki Żyda. Jeden z pieniążkami, drugi z cytryną. Figurka Żyda z pieniążkiem ma przynieść domownikom szczęście, dostatek (...) i przynosić farta w interesach. Drugi Żydek, z cytryną, ma pilnować, by w naszym domu nigdy nie zabrakło jedzenia i picia. Przysłowia są mądrością narodu, więc chociaż odrobina prawdy musi w tym być".

"Żyd z pieniążkiem" w niczym nie przypomina znanej cepeliowskiej figurki starozakonnego Żyda żałobnika ani wirtualnej figury mściciela, wielce prawdopodobnej w kraju, który tak bardzo Żydów doświadczył. W szczególnej cenie są ci dobrotliwi, o łagodnym wyrazie twarzy. Istnieją niezliczone warianty "Żyda z pieniążkiem": "Żyd z czosnkiem", "Żyd w kosmosie", "Żyd nie naprzeciw drzwi do mieszkania", "Żyd Mikołaj", "Żyd wieczny tułacz", "Żyd z workiem na pieniądze", "Żyd amerykański z monetą w lewej ręce na szczęście", "Żyd ze świeczką i pieniądzem na szczęście, zadowolony", "Żyd z pięciorublówką", "Żyd jesienny pan", "Żyd księgowy". Zawsze jest to jednak postać ojcowska: starszy mężczyzna z brodą, często z pejsami, w kapeluszu lub kipie. Zaopatrzony jest zwykle w najstarsze, odnotowane już w XIII-wiecznej "Bible moralisée", żydowskie akcesorium lichwiarza: sakiewkę lub pieniądz.

Jeden z internautów zamieszcza następujący "przepis na Żyda z pieniążkiem": "Powinien być ortodoksyjny, a więc pejsaty i w jarmułce. Najlepiej pochylony nad księgami rachunkowymi. (...) Obowiązkowo na płótnie, wykonany w technice olejnej. Koniecznie w złotych ramach". Żyda można niedrogo zamówić: "Malować może student ASP, bo wtedy cena jest niższa niż u absolwenta". Z kupieniem gotowego też nie będzie problemu, bo "Księgowego, krawca i obwoźnego sprzedawcę, ubranych w czarne, długie chałaty, kupić można wszędzie. Szczególnie w krakowskich Sukiennicach". 

Żyd lepszy niż wódka Chopin 

Wódka Chopin w charakterze souveniru dla obcokrajowców jest już démodé, przebija ją "Żyd z pieniążkiem". W towarzystwie pobratymców może trafić np. do domu znajomych we Francji. "I stoją tak na półpiętrze domu, pomiędzy starą tłocznią do wina a dużą drewnianą cykadą, wymalowaną w prowansalskie motywy. A biznes znajomego nabrał jakby przyspieszenia" - zapewnia internauta. 

Co zrobić, aby przyniósł nam finansowe powodzenie? Tu obowiązują ściśle określone zasady. Pierwsza: nie wystarczy obrazek kupić, trzeba go od kogoś dostać. Druga: wizerunek musi jakiś czas wisieć do góry nogami. Trzecia: za ramkę należy włożyć grosik. "Żyd fajny, obrazek fajny, a jak trochę gorzej mam z kasą, Żyda wieszam do góry nogami, i kasa mu z kieszeni wylatuje, i znowu dobrze..." - zapewnia internautka. 

Zdaniem niektórych obrazek powinien mieć "dwie zawieszki: jedną normalnie na górze i drugą na dole, aby w sobotę (szabas?) obrazek z Żydem odwrócić do góry nogami tak, żeby wszystkie zgromadzone przez niego pieniądze wysypały mu się z sakiewek i pozostały w domu". 

Z przesądem jest też związany noworoczny rytuał: "Kiedy rok dobiega końca, portret jest odwracany do góry nogami, aby Żyd zgubił pieniądze i w przyszłym roku liczył je na nowo". Co potwierdza kolejny wpis: "Niektórzy wieszają go krzywo, tak aby pieniążki niby wpadały do sakiewki na stole (bo tak przeważnie jest on przedstawiany na obrazie). Ponadto powinien on wisieć przy wejściu do domu i być odwracany albo w piątek (szabas) albo pod koniec roku, tak aby sakiewka na Nowy Rok mogła się ponownie zapełniać".

Wyhaftuj sobie Żyda 

W błyskawicznym tempie rozwija się w Polsce mitologia "Żyda z pieniążkiem" jako współczesnego odpowiednika Anioła Stróża. Pewna hafciarka usiłowała wykonać "Żyda z pieniążkiem" w systemie krzyżykowym: "Ostatnio usłyszałam, że powieszony w przedpokoju obraz Żyda trzymającego złote monety przynosi szczęście w sprawach finansowych:-) Pomyślałam, że zamiast kupować obraz, mogę go wyhaftować. Niestety, nigdzie nie mogę znaleźć wzoru. Dziewczyny, może macie coś takiego w swoich zbiorach?" - pyta zaniepokojona internautka. Natychmiast otrzymuje od koleżanek wzór, ale ocenia go jako zbyt pracochłonny. Odpisuje: "Już haftuję od pół roku Anioła Stróża dla mojego synka i czas mi się kurczy. Może ktoś znajdzie coś mniejszego?".

Odpowiedzią na jej post jest ostrzeżenie: "Kochane koleżanki! Muszę was przestrzec! Żyda sprawdziłam na sobie jakiś czas temu i do tej pory nie mogę się pozbierać! Po kilku miesiącach wiszenia w przedpokoju po prostu puścił nas z torbami. Mój mąż wrzucił go do pieca i nawet ramki nie pozwolił zostawić (to była reprodukcja). (...) Serdecznie pozdrawiam wszystkie hafciarki i życzę dużo kasy, żeby obyło się bez Żyda".

Z wpisu wynika, że półdemoniczna istota, którą naiwni Polacy wpuszczają pod swój dach, przejawia typową "żydowską niewdzięczność". Szkodzi, zamiast chronić dom, do którego ją wpuszczono. Trudno się dziwić, że nerwowi gospodarze szybko pozbywają się intruza.

Skrzaty i Żydzi 

"Żyda z pieniążkiem" można by uznać za etnograficzną ciekawostkę, gdyby nie skala zjawiska i jego paradoksalny kontekst: dawni Żydzi krwiopijcy wracają jako opiekuńcze duchy Polaków! Trudno oprzeć się odczuciu, że internauci nieświadomie odnoszą się do holocaustowej przeszłości, gdy "Żyd z pieniążkiem" zostaje "wrzucony do pieca" czy, w innej wypowiedzi, "schowany do szafy". Nieświadomość opowiadających, którzy z podobnych asocjacji tych nie zdają sobie sprawy, świadczy o tym, jak głęboka jest wciąż w Polsce segregacja pamięci polskiej i żydowskiej. Spróbujmy sobie wyobrazić, że gdzieś na świecie wiesza się na szczęście Polaków katolików...

Przykładem „powrotu wypartego” jest związana z „Żydem z pieniążkiem” przysłowie przywołane przez jedną z internautek: „Stare ludowe przysłowie mówi: »Kto nie ma w domu Żyda - temu bida «. (...) Przysłowia są mądrością narodu, więc chociaż odrobina prawdy musi w tym być”. To, co internautce wydaje się „starym przysłowiem”, jest w rzeczywistości zepsutą wersją przedwojennego: „Kiedy bida, to do Żyda”, stanowiącego refleks żydowskich kredytów, sprzedaży „na kreskę”. Zważywszy realia przedwojennej segregacji Polaków i Żydów, o których sam Bronisław Malinowski mówił, że były bardziej drastyczne niż te z południa Stanów Zjednoczonych, w wersji, którą przytacza internautka, przysłowie kompletnie nie ma sensu. Do polskiego domu Żyd wpuszczany był co najwyżej do sieni - jak w przysłowiu: „Żyd w sieni, pieniądz w kieszeni”. Mocą skojarzeń związanych z historią najnowszą przysłowie nabiera gorzkiego sensu jako refleks wojennego bogacenia się Polaków na przechowywanych Żydach, „wstawiania ich do znajomych jak w komis”. 

Tak czy inaczej, rozumiany "Żyd z pieniążkiem" wpisuje się dziś w długi szereg domowych demonów - skrzatów, chobołdów, kłobuków, latańców, plonków, chowańców, inkluzów i sporyszy - chroniących oczyszczone z Żydów polskie domy. Zajmuje miejsce przy drzwiach ("po lewej stronie w sieni czy przedpokoju"), które etnograf Kazimierz Moszyński łączył z umieszczaniem figurek przodków u Ugrofinów i dawnych Słowian, a nawet z wyobrażeniami świętego kąta, miejsca, gdzie wieszano święte obrazy.

Demon domowy, pisał Moszyński, "ukazuje się czasem w postaci człowieka, (...) z postaci bywa podobny do zmarłego dziada czy ojca. (...) Wierzy się ogólnie, że sporzy chacie, przy czym dopuszcza się nawet kradzieży w cudzych zagrodach. Jeśli się z nim dobrze obchodzić i karmić go jak należy, tedy w ogóle jak najściślej współżyje z domownikami: pracuje dla nich, cieszy się ich szczęściem, smuci ich smutkiem, ostrzega przed wszelkim niebezpieczeństwem".

Wspólnymi właściwościami nowszych demonów domowych Słowian, twierdził, jest "bardzo intensywnie występujący motyw mnożenia bogactwa (w pieniądzach, zbożu)" i "przebywanie tylko u niektórych ludzi: u bogaczy (szczególnie jeśli ich majątek dziwnie szybko rośnie...".

Demoniczność przemieniona w trywialność 

W kraju, którego społeczeństwo tak bardzo wzbogaciło się na "zniknięciu" swoich Żydów, sporzący "Żyd z pieniążkiem" to czysta groteska. Groteska, twierdził Lee Byron Jennings, stanowi połączenie ridicula i formidolosa, rozbawienia i lęku, cech przerażających i śmiesznych. Groteska to demoniczność przemieniona w trywialność. Prezentuje ona "w niewinnej masce to, co okropne, a jej żartobliwość jest stale na skraju załamania się pod naciskiem ukrytej grozy". 

Szukając wyjaśnień dziwacznej koniunktury na "Żyda z pieniążkiem", zwracamy się do Freuda. W "Totemie i tabu" rozwija on koncepcję "późniejszego posłuszeństwa", ściśle związaną z ewolucją sumienia. W tym ujęciu sumienie nie rodzi się przy wtórze trąb archanielskich. Jego źródłem jest mord założycielski, którego na przywódcy hordy pierwotnej dopuścili się jego zbuntowani synowie. Zdaniem Freuda synowie ojcobójcy "unieważnili swój czyn, oświadczając, że zabijanie substytutu ojca, totema, jest niedozwolone, i wyrzekli się owoców swojego czynu, odmawiając sobie uwolnionych kobiet". Zarówno religia totemiczna, jak i samo sumienie są wytworem poczucia winy synów, "próbą złagodzenia go i zjednania skrzywdzonego ojca poprzez późniejsze posłuszeństwo". Ludzkie społeczeństwo uważa Freud za oparte na winie za wspólnie popełnioną zbrodnię, a moralność za potrzebę zadośćuczynienia, którego domaga się świadomość owej winy. 

Jakkolwiek szalona może się to wydawać optyka, pozwala ona ujrzeć groteskowe praktyki Polaków w innym, mniej irracjonalnym świetle. "Żyd z pieniążkiem" chroniący polski dom, z którego go wypędzono, byłby w tym ujęciu koślawym znakiem inicjacji moralnej, do której przygotowywać się może, jak potrafi, polska świadomość zbiorowa. 

*Joanna Tokarska-Bakir - antropolożka kultury, eseistka, autorka m.in. książki "Legendy o krwi. Antropologia przesądu" (2008).

Pełna wersja tego tekstu będzie stanowiła wstęp do książki pod red. Joanny Tokarskiej-Bakir "PL: tożsamość wyobrażona", która ukaże się w tym roku w wydawnictwie Czarna Owca


Źródło: Gazeta Wyborcza


Więcej... http://wyborcza.pl/1,75475,11172689,Zyd_z_pieniazkiem_podbija_Polske.html#ixzz1mluzL9Zz

Polska szykowała Zachodowi atomową zagładę


Zgodnie z zaakceptowanym w 1970 r. przez gen. Wojciecha Jaruzelskiego planem, wojsko polskie było gotowe zaatakować Niemcy, Belgię, Holandię i Danię bronią atomową. Liczono się, że podczas walk z krajami NATO eksplodować mogło nawet 170 ładunków jądrowych. Do rozpętania atomowego Armagedonu wystarczył jeden rozkaz z Moskwy...

Żołnierz LWP w stroju przeciwchemicznym i masce przeciwgazowej. Rok 1976. /fot. Adam Hayder
Żołnierz LWP w stroju przeciwchemicznym i masce przeciwgazowej. Rok 1976. /fot. Adam Hayder /FORUM

Akcję Ludowego Wojska Polskiego przeciwko krajom NATO ze szczegółami rozrysowano na mapie tzw. "Planu operacji zaczepnej frontu nadmorskiego". Odtajniony w 2006 r., wraz z dokumentami na temat stanu wojennego, plan dowodzi, że Układ Warszawski przygotowywał się nie tylko do obrony przed ewentualnym atakiem państw zachodnich, lecz sam także planował działania zaczepne. I to na ogromną skalę - z wykorzystaniem setek tysięcy żołnierzy i broni atomowej.

O zamiarach Ludowego Wojska Polskiego portalowi INTERIA.PL opowiada komandor porucznik rezerwy dr hab. Krzysztof Kubiak. Przez długie lata był on związany z Akademią Marynarki Wojennej w Gdyni, gdzie pełnił obowiązki szefa Katedry Działań Sił Morskich. Obecnie jest prorektorem Dolnośląskiej Szkoły Wyższej. Interesuje się wojnami i konfliktami toczonymi po II wojnie światowej oraz terroryzmem i piractwem morskim. Ponadto uczestniczy w pracach Międzynarodowej Komisji Historii Wojskowości.

Marcin Wójcik, INTERIA.PL: "Plan operacji zaczepnej frontu nadmorskiego" - brzmi jak przyczynek do najprawdziwszej wojny. Czy Polska rzeczywiście zamierzała zaatakować Zachód?

Krzysztof Kubiak: - Jeżeli przyjmiemy za pewnik, iż te części planów Układu Warszawskiego, w oparciu o które tworzono scenariusze ćwiczeń szczebla strategiczno-operacyjnego był rzeczywistymi planami, wówczas tak to miało wyglądać.

Czyli równie dobrze, ten - zatwierdzony przez ówczesnego ministra obrony generała broni Wojciecha Jaruzelskiego - plan mógł być tylko przejawem chorej fantazji wojskowych?

- Nasza wiedza odnośnie tego, jak wyglądał proces decyzyjny na najwyższych szczeblach państwa sowieckiego jest niesłychanie ułomna i szczątkowa. Wszystkie armie sojusznicze prowadził pod względem polityczno-wojskowym jeden z wydziałów sowieckiego sztabu generalnego. Nawet nasi przedstawiciele w sztabie w Moskwie, którzy oficjalnie sprawowali np. funkcję zastępcy połączonych sił zbrojnych państw Układu Warszawskiego do dużej części dokumentów nie mieli dostępu. Śledząc jednak rozwój sowieckiej nauki wojennej i zestawiając publikacje z tym, co działo się w trakcie ćwiczeń, możemy z dużym prawdopodobieństwem przyjąć, że plan dotarcia w przeciągu 14 dni operacji zaczepnej Układu Warszawskiego do wybrzeży atlantyckich był całkowicie realny.

Plan, który oglądamy został zatwierdzony 15 lutego 1970 r. Czy to właśnie w tym czasie został stworzony?

- Nie, plan stworzenia frontu nadmorskiego po raz pierwszy ukształtował się około roku 1955. Było to w trakcie ćwiczeń, którymi dowodził generał armii Stanisław Popławski. Na przełomie roku 1965/66 przyjęto jego pierwszą wersję ostateczną. Potem, w zasadzie do końca PRL, powstawały kolejne, zmodyfikowane, wersje planu.


"Plan operacji zaczepnej frontu nadmorskiego" /fot. dzięki uprzejmości WIW

Na planie widnieją nazwiska ówczesnego szefa sztabu generalnego generała dywizji Bolesława Chochy i zastępcy szefa sztabu ds. operacyjnych - generała brygady Wojciecha Barańskiego. Czy plan operacji frontu nadmorskiego rzeczywiście rysowali polscy stratedzy?

- Trudno tu mówić o polskich strategach. Ten plan na poziomie polskim był z pogranicza sztuki operacyjnej i strategii, a strategia powstawała w Moskwie. Myśmy byli jednymi z wykonawców. Trudno mówić o strategii, jeżeli kierunki i zadania były określone, a nasz koncept sprowadzał się jedynie do tego, jak te polecenia z Moskwy wypełniać. Była to rola służebna, żeby nie powiedzieć niewolnicza.

Jakie więc zadania Moskwa wyznaczyła polskiemu wojsku?

-Wojsko polskie sformowane zostałoby we front działający na kierunku zachodnim i północnym. A to dlatego, że był to kierunek peryferyjny. Front polski był słabszy od tego, co przewidywały normatywy Układu Warszawskiego. Według nich, front tworzyły dwie-trzy armie ogólnowojskowe i dwie armie pancerne. W 1975 roku, gdy front polski osiągnął maksymalny rozwój, tworzyły go trzy armie ogólnowojskowe. Była to więc struktura słabsza niż przewidywały normatywy.


Kmdr por. rez. dr hab. Krzysztof Kubiak przy samolocie "Skyhowk" /fot. archiwum K. Kubiaka

Ilu polskich żołnierzy zostałoby zaangażowanych w wojnę?

- Wszyscy. I to nie tylko ci w służbie czynnej, ale również zmobilizowani rezerwiści. Byłoby to około 1 mln ludzi, zarówno bezpośrednio na froncie, jak i na zapleczu. Proszę pamiętać, że Polska była "pomostem" łączącym sowieckie zaplecze z Zachodnią Grupą Wojsk w Niemczech. Na Polakach spoczywałby więc ciężar utrzymania tej komunikacji w warunkach wojny - uderzeń bronią jądrową, a później także bronią precyzyjną.

Gdzie, według planu, walczyliby Polacy?

- Zadaniem frontu nadmorskiego było prowadzenie zadań zaczepnych na kierunku zachodnim, czyli najpierw żołnierze szliby na Hamburg, a następnie podzielili się. Jedna część kontynuowałaby działania zaczepne wzdłuż Morza Północnego w kierunku granicy holenderskiej. Natomiast druga kierowałaby się na północ z zadaniem zajęcia wysp duńskich. Około piątego dnia operacji, gałąź północna miała zostać wsparta desantem morskim na te wyspy.


Podpis gen. W. Jaruzelskiego na planie operacji /fot. dzięki uprzejmości WIW

Kto miał przeprowadzić ten desant?

- Desant miał być realizowany w ramach struktury nazywanej Zjednoczoną Flotą Bałtycką. Pierwszy rzut, rzut szturmowy, miała tworzyć polska brygada okrętów desantowych. Miały to być 23 okręty desantowe obsadzone przez 7. Łużycką Dywizję Desantową. W następnych rzutach byłyby to inne grupy i związki zorganizowane w oparciu o marynarkę i wojska lądowe NRD i sowiecką brygadę piechoty morskiej.

Krótko mówiąc, był to plan wojny totalnej.

- Na kierunku frontu polskiego liczono się z około 170 taktycznymi uderzeniami jądrowymi. Przy czym w ramach operacji desantowej planowano wykonanie do 18 taktycznych uderzeń jądrowych.

Skąd mieliśmy wziąć aż 18 ładunków jądrowych!?

- Wojsko polskie nie posiadało broni atomowej, ale posiadało środki jej przenoszenia w postaci rakiet operacyjno-taktycznych i samolotów szturmowych. Plany przewidywały, iż w momencie wybuchu wojny głowice dostarczy sowiecki sojusznik. Ale użyte miały być przez siły wojska polskie.


Fragment planu: Schemat pierwszego uderzenia jądrowego /fot. dzięki uprzejmości WIW

Czy NATO wiedziało o planach Układu Warszawskiego?

- Bez wątpienia NATO miało świadomość generalnych założeń planu przeciwnika. Świadczy o tym choćby analiza przebiegu ćwiczeń tamtej strony. NATO planowało wzmocnić obronę Jutlandii amerykańską brygadą piechoty morskiej wprowadzaną do walki metodą desantu na zachodnie wybrzeże półwyspu.

Kto wygrałby w tej hipotetycznej, na szczęście, wojnie?

- Nie przystępuje się do wojny bez wiary w zwycięstwo... Rosjanie, jak wynika z oficjalnych dokumentów, zakładali, że NATO nie utrzyma spójności. Liczyli, że w momencie rozpoczęcia wojny, słabsze państwa takie jak np. Dania czy Holandia wypadną z sojuszniczego wysiłku i ogłoszą neutralność, m.in. zastraszone groźbą zniszczenia terytorium ich kraju uderzeniami jądrowymi. Wobec tego, według twórców planu, nie doszłoby do konieczności użycia broni jądrowej na tak wielką skalę.

- Z drugiej strony, w wojnie atomowej nie można było zwyciężyć. Nie od razu rozpocząłby się atomowy Armagedon. Prawdopodobnie zaczęłoby się od uderzeń taktycznych, czyli po trzy-cztery kilotony, po to by uzyskać przewagę na linii frontu. Losy tej wojny zależałyby od determinacji i spójności atlantyckiej struktury obronnej. Nie chciałbym jednak budować hipotez, kto by zwyciężył, bo to nie jest już political fiction, tylko science fiction.

Dziękuję bardzo za rozmowę.


Fragment planu: Planowane działania w rejonie Kopenhagi /fot. dzięki uprzejmości WIW

Kmdr por. rez. dr hab. Krzysztof Kubiak był jednym z prelegentów konferencji "Sojusznicza obrona w Europie: polsko-niemiecki Teamplay pomiędzy Wojskiem Polskim a Bundeswehrą" zorganizowanej w ramach projektu "Długa droga do sojuszu", realizowanego przez Wojskowy Instytut Wydawniczy i Europejską Akademię w Berlinie.

Dziękujemy Wojskowemu Instytutowi Wydawniczemu za udostępnienie cyfrowej wersji "Planu operacji zaczepnej frontu nadmorskiego".

INTERIA.PL

Nowa lista inwestycji MON: Gawron pójdzie na żyletki?


Mikołaj Chrzan
18.02.2012 , aktualizacja: 18.02.2012 09:09
A A A Drukuj
Stocznia Marynarki Wojennej w Gdyni. Niedokończona korweta ''Gawron''Fot. Rafał Malko / Agencja GazetaStocznia Marynarki Wojennej w Gdyni. Niedokończona korweta ''Gawron''
Ministerstwo Obrony Narodowej opublikowało wykaz planowanych inwestycji w uzbrojenie. Na liście nie ma budowanej już od 11 lat w Gdyni korwety wielozadaniowej "Gawron"
Stocznia Marynarki Wojennej w Gdyni. Niedokończona korweta ''Gawron''
Fot. Rafa3 Malko / Agencja Gazeta
Stocznia Marynarki Wojennej w Gdyni. Niedokończona korweta ''Gawron''
Stocznia Marynarki Wojennej w Gdyni. Niedokończona korweta ''Gawron''
Fot. Rafa3 Malko / Agencja Gazeta
Stocznia Marynarki Wojennej w Gdyni. Niedokończona korweta ''Gawron''
SONDAŻ
Czy korweta Gwarton powinna zostać ukończona?

 Tak, bo taka jednostka jest potrzebna naszej Marynarce Wojennej
 Tak, chociażby dlatego, że w ten projekt zainwestowano już setki mln zł
 Nie, nie warto wydawać na ten cel jeszcze 1 mld zł
 Nie, tyle lat realizacji sprawia, że to wcale nie będzie nowoczesna jednostka

W czwartek poznaliśmy zatwierdzony przez ministra obrony narodowej "wykaz zadań o podstawowym znaczeniu dla bezpieczeństwa i obronności państwa".

Na liście znajdziemy dziesiątki inwestycji, które wojsko planuje w najbliższych latach zrealizować: od zakupu różnych rodzajów amunicji przez modernizację transporterów opancerzonych rosomak, po zamówienie samolotów szkolno-treningowych i śmigłowców wielozadaniowych.

Są też pozycje, które mają wzmocnić Marynarkę Wojenną, choć o jej malejącym potencjale mówi się od lat. Wśród mniejszych projektów dla marynarzy zakupiony ma być np. system Głuptak - to bezzałogowy podwodny pojazd, który potrafi znaleźć i zniszczyć minę morską.

Jednak dla potencjału bojowego Marynarki Wojennej kluczową decyzją jest wpisanie na listę zakupu okrętu podwodnego. Jego koszt szacowany jest na 1-2 mld zł.

W wykazie brak jednak drugiej z najmocniej oczekiwanych przez marynarzy inwestycji - korwety "Gawron", której budowa ciągnie się w gdyńskiej Stoczni Marynarki Wojennej od 2001 r.

To miał być najnowocześniejszy polski okręt: uzbrojony do walki z okrętami podwodnymi i nawodnymi, do prowadzenia walki radioelektronicznej, ale i do zwalczania piratów. Technologia "stealth" miała czynić "Gawrona" trudno wykrywalnym dla radarów, a siłownia okrętowa oparta na turbinach zapewnić dużą szybkość (ok. 30 węzłów).

Kadłub okrętu jest praktycznie gotowy, ale nie zakupiono jeszcze dla niego uzbrojenia. Do tej pory budowa pochłonęła ok. 400 mln zł. By ją dokończyć i uzbroić, trzeba wydać jeszcze ok. 1 mld zł.

Minister obrony narodowej Tomasz Siemoniak już kilkukrotnie krytycznie wyrażał się na temat tej tego projektu. Określał Gawrona - biorąc pod uwagę jego dzisiejszy stan - jako "najdroższą motorówkę świata".

- Brak korwety w wykazie MON to wyraźny sygnał, że projekt będzie przerwany - twierdzi nasz informator związany z przemysłem stoczniowym.

Jednak - przynajmniej oficjalnie - los korwety nie został jeszcze przesądzony. - Analizujemy raport Agencji Rozwoju Przemysłu [jest właścicielem upadającej Stoczni Marynarki Wojennej, w której powstaje "Gawron"] - mówił na początku lutego Siemoniak.

W opinii ministra sprawa przyszłości korwety jest "szalenie skomplikowana" i "dojrzewa do tego, żeby pewne rzeczy po prostu przeciąć".

- Problem Marynarki to nie jest tylko problem korwety, dziesięciu lat, właściwych czy niewłaściwych decyzji. To jest problem, jakie są potrzeby, jeśli chodzi o Bałtyk. To jest tutaj pierwsze. Być może okręt typu korweta się w tym mieści, a być może nie - mówił PAP Siemoniak.

W armii trwa bowiem dyskusja o kierunkach rozwoju Marynarki Wojennej. W kręgach MW są zwolennicy konieczności utrzymywania przez Polskę dużych okrętów nawodnych takich jak fregata lub korweta. Ich zdaniem są potrzebne np. do osłony transportu i prowadzenie blokad morskich - nie tylko na Bałtyku, ale i poza nim. Wskazują inne państw z naszego regionu - jak np. Danii, która oprócz okrętów patrolowych zamawia duże fregaty. - Wysłanie okrętu za granicę jest tańsze niż wysłanie wojsk lądowych - przekonują.

Z drugiej strony w MON dominują zwolennicy innego podejścia do Marynarki Wojennej. Ich zdaniem na pełnowymiarowe działania poza Bałtykiem Polski nie stać, a pojedyncze okręty i tak nie będą w stanie chronić liczących tysiące kilometrów szlaków - np. dostaw gazu skroplonego do Świnoujścia czy ropy do Gdańska. Zwolennicy tej teorii uważają, że lepiej zainwestować w tańsze okręty patrolowe "skrojone" na Bałtyk.

- Zgodnie z planami ministra ostateczna decyzja w sprawie korwety "Gawron" ogłoszona zostanie w marcu - mówił nam wczoraj rzecznik ministra obrony narodowej Jacek Sońta.

Zakończenie budowy "Gawrona" skomplikuje i tak trudną sytuację Stoczni Marynarki Wojennej, która - z uwagi na zadłużenie - znajduje się od 2011 r. w fazie upadłości likwidacyjnej, ale wciąż prowadzi działalność i zatrudnia kilkuset pracowników.