niedziela, 15 kwietnia 2012

100 lat po tragedii Titanica, czyli historie pisane krwią


Katarzyna Fryc
14.04.2012 aktualizacja: 2012-04-13 12:02
A A A Drukuj
Prof. Jerzy MłynarczykFot. Dominik Sadowski / Agencja Gazeta
  • Prof. Jerzy Młynarczyk
  • Prof. Jerzy Młynarczyk
  • Prof. Jerzy Młynarczyk
  • Prof. Jerzy Młynarczyk
Przyczyny katastrofy "Titanica", prezydenckiego tupolewa i promu "Costa Concordia" są takie same: nieprzestrzeganie procedur i ludzka pycha - uważa prof. Jerzy Młynarczyk, ekspert prawa morskiego i rektor gdyńskiej WSAiB, który badał sądowe akta "Titanica". W Gdyni w weekend odbędzie się konferencja na temat morskiej katastrofy sprzed równo 100 lat
Katarzyna Fryc: Dlaczego porównuje pan katastrofy "Titanica" i smoleńską? 

Prof. Jerzy Młynarczyk: Zestawianie obu tragedii może budzić nieprzychylne komentarze. Ale są istotne podobieństwa. W obu przypadkach zginął szereg osobistości. Przed stu laty - z arystokracji i świata gospodarki. Przed dwoma - polska elita polityczna. Ale mnie chodzi o coś innego: o kwestie przestrzegania procedur. Zarówno w lotnictwie, jak i żegludze morskiej procedury są pisane ludzką krwią. To nie wymysły urzędników, którzy tworzą je zza biurek. Właśnie ta refleksja towarzyszyła mi, kiedy badałem akta sądowe katastrofy „Titanica”.

Jest pan chyba jedynym Polakiem, który miał do nich dostęp? 

- Czy jedynym, nie wiem na pewno. Od lat współpracuję z prawnikami brytyjskimi, miałem kontakty z uniwersytetem oksfordzkim i - w latach 70. - dopuszczono mnie do akt "Titanica", przechowywanych w Londynie. Z palącymi uszami przeglądałem akta sądowe, jak i raporty sporządzone przez komisje w Wielkiej Brytanii i USA. Zebrałem wiele materiałów, kiedyś nawet planowałem napisać o tym książkę. Najbardziej interesował mnie aspekt prawny tej sprawy. Choć głośno nikt o tym nie mówił, zauważyłem, że całe postępowanie było tak kierowane, by po pierwsze chronić banderę brytyjską, wtedy królującą na morzach świata. A po drugie, by ochronić dobre imię głównego odpowiedzialnego, czyli kapitana Smitha, dla którego miał to być ostatni rejs przed odejściem na emeryturę, zwieńczenie kariery. Mam ambiwalentne odczucia w tym względzie, bo niewątpliwie to on odpowiada za katastrofę, ale jednak zachował się jak prawdziwy marynarz, nawet nie próbował się ratować. Jak wynikało z akt, już po 20 minutach od zderzenia z górą lodową wiedział, że statek jest nie do uratowania, więc podjął wszystkie kroki, by ratować ludzi.

Ale wcześniej, ignorując ostrzeżenia o górach lodowych, skazał ich na śmierć. Dlaczego? 

- Na podstawie akt obliczyłem, że było aż 10 ostrzeżeń przed górą lodową na kursie statku, z czego siedem dotarło na mostek kapitański. A mimo to "Titanic" pędził z prędkością 22 węzłów, podczas gdy inne jednostki w otoczeniu stanęły i czekały na lepszą widoczność w dzień. Decyzja o tym, żeby płynąć, podyktowana była ludzką pychą. Podczas wodowania, jak i po nim, kapitan Smith twierdził, że "tego statku nawet Pan Bóg nie jest w stanie zatopić". A Pan Bóg pokazał, że nawet w pierwszej podróży można to zrobić. Nie znamy prawdziwych motywów działania kapitana Smitha, to pytanie wciąż jest bez odpowiedzi.

Choć od tragedii minęło 100 lat, wiele okoliczności pozostaje niewyjaśnionych. 

- Nadal nie ma pewności co do liczby ofiar. To, że podaje się pewne liczby, wcale nie oznacza, że tyle osób było na statku. W sądzie stwierdzono wyraźnie niedokładności na liście załogi i pasażerów. Na przykład ośmioosobową orkiestrę zakwalifikowano jako pasażerów drugiej klasy. Nie wiadomo, gdzie figurowało dziewięciu pracowników poczty. Mogli być też na pokładzie ludzie, którzy na żadnej liście się nie znaleźli.

Jakie fakty z przebiegu wydarzeń szczególnie zwróciły pana uwagę? 

- Zachowanie się załogi. Z przekazów wynika, że oficerowie kierujący akcją ratowniczą zachowali się znakomicie. Nikt nie stracił głowy i nie uciekał, jak - nie przymierzając - wydarzyło się to niedawno na "Costa Concordia". Mało kto wie, że na "Titanicu" doszło do użycia broni: oficer postrzelił stewarda, który wpadł w panikę. A panika to najstraszniejsza rzecz na statku. By jej uniknąć, orkiestra grała na pokładzie wiedeńskie walce, a na końcu hymn protestancki "Bliżej do Ciebie, mój Boże".

Pracownicy poczty nie ratowali siebie, lecz powierzone im przesyłki. To byli zawodowcy, po prostu robili swój job. Radiotelegrafiści - z których jeden zginął, a drugi się uratował - do końca wysyłali sygnały, które odebrało 12 jednostek. Problem w tym, że to był czas, w którym wprowadzano nowy system ratowniczy SOS i wiele statków sygnału nie zrozumiało. Na ratunek nie pospieszył statek, który był najbliżej, lecz RMS „Carpathia”, która znajdowała się 58 mil od tonącego „Titanica”. A SS „Californian”, który był w zasięgu wzroku, nie ruszył się z miejsca, bo rakiety wystrzeliwane z Titanica odbierał jako oznaki trwającego tam balu.

Nie było żadnych zasad bezpieczeństwa i ratownictwa na morzu? 

- Wtedy nie było zbyt wielu procedur. Gdy podczas procesu analizowano, czy "Titanic" odpowiadał wymogom ówczesnego prawa, większość ekspertów odpowiedziała, że tak. Choć prawo było bardzo niedoskonałe. Jeśli na statku podróżowało ponad dwa tysiące ludzi, a miejsc w szalupach było ponad tysiąc, to nie przepisy, a zdrowy rozsądek nakazują się nad tym zastanowić. Zwłaszcza że podczas katastrofy statek zazwyczaj kładzie się na jedną burtę, więc część środków ratunkowych od razu jest bezużyteczna.

Przepisy dotyczące bezpieczeństwa powstały dopiero po katastrofie "Titanica"? 

- Wtedy zaczęto prace kodyfikacyjne nad międzynarodowym ujednoliceniem przepisów dotyczących bezpieczeństwa morskiego. Tylko że zaraz potem wybuchła pierwsza wojna światowa, ludzkość miała na głowie inne sprawy, więc nowe przepisy weszły w życie dopiero po wojnie. I choć nie jest to bezpośrednie następstwo tragedii "Titanica", Międzynarodowa Organizacja Morska - największa organizacja ONZ zajmująca się sprawami morza - do dziś za pierwszy swój cel stawia doskonalenie przepisów i procedur dotyczących bezpieczeństwa statków. Następstwem katastrofy było opracowanie międzynarodowych konwencji.

Kapitana "Costa Concordii" one też obowiązywały. 

- Ale z pewnością o tym nie myślał, jego też zgubiła pycha. Na skutek błędu człowieka nawet najbardziej luksusowe statki mogą być niebezpieczne. Tak było 100 lat temu i tak jest teraz.

Tragedia "Titanica" 

100 lat temu, w nocy z 14 na 15 kwietnia 1912 r., RMS (ang. Royal Mail Steamer) "Titanic" - brytyjski transatlantyk należący do towarzystwa okrętowego White Star Line, podczas dziewiczego rejsu na trasie Southampton-Cherbourg-Queenstown-Nowy Jork zderzył się z górą lodową i zatonął. W wyniku katastrofy zginęły 1503 osoby. Tragedia spowodowała nowelizację praw i zasad bezpieczeństwa morskiego.

W 100. rocznicę tych wydarzeń gdyński Urząd Morski, Wyższa Szkoła Administracji i Biznesu im. E. Kwiatkowskiego oraz Akademia Morska organizują konferencję naukową pt. "Testament RMS Titanic. 100 lat po tragedii". Uczestnicy spotkania oddadzą hołd tym, którzy stracili życie w mroźnych wodach Północnego Atlantyku. Organizatorzy konferencji chcą pokazać, że poświęcenie pasażerów oraz załogi nie zostało zmarnowane. Celem spotkania jest zbadanie, czy zostały wyciągnięte wnioski z tej najtragiczniejszej pod względem ofiar ludzkich w ciągu ostatnich 100 lat katastrofy morskiej, a także pokazanie jej wpływu na rozwój żeglugi pasażerskiej. Przeanalizują proces poprawy bezpieczeństwa na morzu, jaki nastąpił w ciągu 100 lat od zatonięcia RMS "Titanic", a także wskażą dziedziny związane z bezpieczeństwem morskim, które w nadchodzących latach powinny być uznane za priorytetowe. Przebieg wydarzeń sprzed stu lat przypomni prof. Jerzy Młynarczyk, rektor WSAiB, ekspert w dziedzinie prawa morskiego.

Pierwsza część dwudniowej konferencji odbędzie się w WSAiB przy ul. Kieleckiej 7, druga na Wydziale Nawigacyjnym Akademii Morskiej w Gdyni (al. Jana Pawła II 3). Wstęp wolny.

Film o Gustloffie 

Konferencji "Testament RMS Titanic. 100 lat po tragedii" towarzyszy pokaz filmu "Gustloff. Ostatni rejs" (dziś o godz. 19 w WSAiB, wstęp wolny). Film w reżyserii Christiana Freya to 50-minutowy dokument rzucający nowe światło na tę wielką tragedię w dziejach podróży morskich. W styczniu 1945 roku tysiące Niemców uciekały przed nadchodzącą Armią Czerwoną. Dla większości z nich jedyną nadzieją była ewakuacja drogą morską, a jednym z ostatnich statków wypływających z Gdyni był "Wilhelm Gustloff". Na pokład statku zdolnego zabrać około 2 tys. pasażerów wsiadło ich prawie 10 tys. Byli szczęśliwi, przekonani, że udało im się uniknąć śmierci. Ale 30 stycznia 1945 roku radziecka torpeda zatopiła statek. Zginęło blisko 9,5 tys. osób.

O "Titanicu" w Hewelianum

Gdańskie Centrum Hewelianum zaprasza dużych i małych odkrywców na tajemniczą podróż śladami "Titanica", czyli pokaz popularnonaukowy "Titanic - podwodna eksploracja". W niedzielę 15 kwietnia będzie można zachwycić się skalą i konstrukcją statku. Opowieść poprowadzi przez nieuchronne prawa fizyki aż na samo dno, gdzie leży wrak "Titanica". W setną rocznicę katastrofy Hewelianum zaprasza na warsztaty, w trakcie których zaprezentuje ciekawostki i mity związane ze słynnym gigantem. Uczestnicy dowiedzą się m.in., jak było możliwe, że tak ogromny statek unosił się na wodzie, z czym zderzył się "Titanic", dlaczego nie mógł ominąć przeszkody oraz co wspólnego ma pomarańcza z kamizelką ochronną. Na koniec podróży uczestnicy zajrzą do wraku "Titanica", odnalezionego na głębokości 4 tys. metrów. Pokaz odbędzie się w czterech turach: o godz. 11, 12, 13 i 14 (sala kinowa, Kaponiera Południowa). Bilety w cenie 5, 6 lub 8 zł.



Więcej... http://trojmiasto.gazeta.pl/trojmiasto/1,35636,11529888,100_lat_po_tragedii_Titanica__czyli_historie_pisane.html#ixzz1s6ExtcHm

czwartek, 12 kwietnia 2012

Rosyjska gazeta: Polacy nie otrzymają nawet centa


Rosja nie ponosi winy za masową egzekucję Polaków w 1940 roku pod Katyniem - informują w czwartek "Moskowskije Nowosti". Dziennik precyzuje, że tak orzekł Europejski Trybunał Praw Człowieka (ETPCz) w Strasburgu. Wyrok ma zostać ogłoszony 16 kwietnia.

Polski cmentarz wojenny w Katyniu / fot. J. Kucharzyk
Polski cmentarz wojenny w Katyniu / fot. J. Kucharzyk /East News

"Moskowskije Nowosti" powołują się na anonimowe źródła w Strasburgu. "Za Stalina nie odpowiadamy" - tytułuje swój tekst rosyjska gazeta.

Europejski Trybunał Praw Człowieka ogłosi wyrok w sprawie skargi katyńskiej w najbliższy poniedziałek. Jego uzasadnienie - jak twierdzi dziennik - zostało już przyjęte.

"Polska strona prawie całkowicie przegrała tę sprawę, jednak rosyjskie władze nie powinny jeszcze świętować zwycięstwa" - podkreślają "Moskowskije Nowosti". Wyjaśniają, że ETPCz skonstatował, iż Rosja w istotny sposób naruszyła Europejską Konwencję Praw Człowieka w części zobowiązującej ją do współpracy z Trybunałem.

"Oprócz tego co do głównych punktów skargi decyzja zapadła większością jednego głosu. Może to doprowadzić do zrewidowania sprawy przez Wielką Izbę ETPC" - dodaje gazeta.

"Moskowskije Nowosti" informują, że "siedmiu sędziów Izby stosunkiem głosów 4 do 3 orzekło, iż wobec 12 skarżących - krewnych rozstrzelanych polskich oficerów - rosyjskie władze nie naruszyły prawa do życia".

"Innymi słowy Rosja nie ponosi odpowiedzialności za masową egzekucję" - wskazuje dziennik, podkreślając, że "chodzi o rosyjskie, a nie radzieckie władze, ponieważ Rosja jest spadkobierczynią ZSRR".

WIĘCEJ NA TEN TEMAT

  • Wyrok Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu w sprawie Katynia może zostać ogłoszony publicznie. Trybunał orzeknie w nim, czy po 1998 r. rosyjskie władze przeprowadziły rzetelne śledztwo ws. zbrodni katyńskiej. Wyrok nie będzie jednak prawomocny. więcej »

"Moskowskije Nowosti" informują, że Rosja odmówiła udostępnienia Trybunałowi części akt swojego śledztwa w sprawie Katynia, które wciąż objęte są klauzulą tajności. "ETPCz uznał tę odmowę za naruszenie przez Rosję zobowiązania do współpracy z Trybunałem" - podaje gazeta. Zaznacza, że "jest to jedyny punkt wyroku, gdzie sędziowie Izby podjęli decyzję jednomyślnie".

Gazeta zauważa, że "nie uznając rosyjskich władz za winne egzekucji, ETPCz jednak obarczył je winą za nieludzkie traktowanie niektórych spośród skarżących". "Dotyczy to tych bliskich krewnych pomordowanych, którzy pozostawali w niewiedzy na temat miejsca pobytu represjonowanych i ich losu" - wyjaśnia dziennik.

"Moskowskije Nowosti" podkreślają, że także ta ostatnia decyzja została podjęta większością jednego głosu. "Przy czym tych spośród skarżących, którzy są dalekimi krewnymi straconych, Trybunał nie uznał za ofiary tego naruszenia" - informuje gazeta.


Ekshumacja w Katyniu /Agencja FORUM

Zaznacza również, że "nawet ci Polacy, których prawa ETPCz uznał za złamane, zgodnie z wyrokiem nie otrzymają nawet centa zadośćuczynienia za cierpienia moralne".

Dziennik zwraca uwagę, że "te wyroki Izby ETPCz, w których sędziowie poważnie różnią się w ocenach, są z reguły zaskarżane do Wielkiej Izby Trybunału, a jej werdykt może okazać się odwrotny".

Rozprawa publiczna w sprawie skargi katyńskiej odbyła się 6 października 2011 roku. Krewni ofiar mordu, w tym Witomiła Wołk-Jezierska, córka zamordowanego w Katyniu oficera artylerii Wincentego Wołka, zarzucili władzom Rosji m.in., że nie dokonały należytej kwalifikacji prawnej tej zbrodni, nie ustaliły jej sprawców i nie wyciągnęły wobec nich konsekwencji.

Ostateczny wyrok w sprawie skargi katyńskiej, który ma być ogłoszony w poniedziałek, strasburscy sędziowie wydali 20 marca. Trybunał w orzeczeniu ma ocenić, czy po 1998 roku rosyjskie władze przeprowadziły rzetelne śledztwo w sprawie zbrodni katyńskiej.

Ewentualne korzystne dla polskiej strony orzeczenie może spowodować ponowne jego wszczęcie i tym razem skuteczne przeprowadzenie, a także wypłatę odszkodowań dla skarżących. Ważna dla skarżących jest także rehabilitacja prawna ofiar zbrodni i ujawnienie całej dokumentacji rosyjskiego śledztwa, które w 2004 roku zostało umorzone, a większość jego akt - utajniona.

Początkowo skarżący deklarowali, że nie będą się domagać odszkodowań finansowych ze strony Rosji. Żądali wyłącznie symbolicznego odszkodowania w wysokości jednego euro. Po połączeniu sprawy Witomiły Wołk-Jezierskiej i innych skarżących ze sprawą skargi katyńskiej złożoną przez Jerzego Janowca i Andrzeja Trybowskiego, którzy zażądali odszkodowania finansowanego po 50 tys. euro, kwestię ewentualnego odszkodowania dla wszystkich skarżących pozostawiono do uznania przez Trybunał.

W Rosji krewni ofiar zbrodni katyńskiej bezskutecznie zwracali się do Głównej Prokuratury Wojskowej o przyznanie krewnym ofiar NKWD z 1940 roku statusu pokrzywdzonych w rosyjskim śledztwie oraz o zrehabilitowanie zamordowanych. Zgoda rosyjskich prokuratorów oznaczałyby, że krewni mieliby dostęp do dokumentacji śledztwa, dzięki czemu mogliby poznać okoliczności śmierci swoich bliskich. Na wnioski krewnych ofiar rosyjska prokuratura odpowiadała negatywnie, a jej odmowne decyzje podtrzymały rosyjskie sądy.

Wyrok w sprawie skargi katyńskiej nie będzie prawomocny. Każda ze stron będzie miała możliwość złożenia wniosku o ponowne rozpoznanie sprawy przez Wielką Izbę ETPCz (17 sędziów). Jednak taki wniosek może, ale nie musi, być uwzględniony przez Trybunał. Wynika to z tego, że ETPCz prowadzi wiele spraw (obecnie ok. 160 tys.), uznano zatem, że rozpatrzenie apelacji przez Wielką Izbę nie jest automatyczne.

Forum: Rosja nie odpowiada za Katyń?

INTERIA.PL/PAP

środa, 11 kwietnia 2012

W Polsce "trupich farm" nie będzie


W Polsce funkcjonuje system donacji ciał, ale osoba, która decyduje się na taką donację, musi bardzo precyzyjnie określić, co ma się dziać z ciałem i jego szczątkami po badaniach. Dodatkowymi ograniczeniami dla funkcjonowania tego typu badań jest działanie środowisk religijnych, komisji etycznych i ekologów - wszystko to nie tworzy dobrej atmosfery, służącej donacji zwłok i tworzeniu m.in. "trupich farm" - mówi Andrzej Czubak, antropolog sądowy.

Ośrodki badawcze na wzór słynnej "Trupiej Farmy" raczej w Polsce nie powstaną /© Panthermedia
Ośrodki badawcze na wzór słynnej "Trupiej Farmy" raczej w Polsce nie powstaną
 
/© Panthermedia

Katarzyna Pruszkowska: W jednym z wywiadów został pan przedstawiony jako jeden z nielicznych w Polsce specjalistów od kości...

Andrzej Czubak, antropolog sądowy pracujący w Instytucie Ekspertyz Sądowych im. dr. Jana Sehna w Krakowie: - Nie jest to prawda. Takich specjalistów jest bardzo wielu, są przecież absolwenci antropologii fizycznej, którzy, poza przeprowadzaniem pomiarów dzieci w szkołach czy udziałem w wykopaliskach archeologicznych, zajmują się również badaniami kości. Faktem jest, że antropologów sądowych jest w Polsce niewielu. Mógłbym policzyć ich na palcach jednej ręki. Osobiście znam dwóch.

Z czego to wynika?

- Gałąź antropologii fizycznej, zwana antropologią sądową, jest nauką dość młodą. Rozwija się mniej więcej od lat 90. XX wieku, tj. nieco ponad 20 lat. Oczywiście, już wcześniej  metody antropologii fizycznej stosowane były w kryminalistyce, ale badania nad rozkładem zwłok są zagadnieniem nowym.

- W Polsce nie ma szkoły, która szkoliłaby antropologów sądowych. Aby wykształcić się w tym zakresie, należy skończyć specjalistyczne kursy w USA lub w niektórych krajach Europy Zachodniej - w Anglii, Niemczech czy we Francji. Ja jestem właśnie po półrocznym kursie antropologii sądowej we Francji. Większość z osób, które zajmują się tą dziedziną, to antropolodzy fizyczni, zatrudnieni w ośrodkach związanych z kryminalistyką lub medycyną sądową.

A zanim trafi się na taki kurs?

- Trzeba skończyć antropologię fizyczną na uniwersytecie. Chociaż dopuszczani są także biolodzy ogólni, osteolodzy, medycy sądowi, archeolodzy, czyli osoby, które mają wiedzę na temat budowy człowieka. Bardzo ważna jest także praktyka kryminalistyczna, np. w laboratorium policyjnym, w zakładzie medycyny sądowej. Chodzi o to, by oswoić się ze zwłokami, by wiedzieć, jak wygląda sekcja.

Może pan w skrócie powiedzieć, czym zajmuje się antropologia sądowa?

- Jest to podspecjalność antropologii fizycznej. Zajmuje się badaniem tak rozłożonych zwłok, że medyk sądowy nie jest w stanie określić, jaka była przyczyna śmierci albo kiedy ona nastąpiła. Nie może również określić charakterystyk indywidualnych zmarłego.

Czy w Polsce funkcjonują, choćby na mniejszą skalę,  tzw. trupie farmy?

- W Polsce nie ma "trupich farm". Sprzeciwiają się temu przepisy prawne dotyczące postępowania ze zwłokami, tj. przede wszystkim paragraf 262 kodeksu karnego, który mówi o  "znieważaniu zwłok, prochów ludzkich lub miejsc spoczynku". Utrudnia to lub wręcz uniemożliwia przekazywanie zwłok ośrodkom naukowym, chyba że żaden z podmiotów pierwszego stopnia nie wniesie roszczeń do zwłok.

Kto zalicza się do podmiotów pierwszego stopnia?

- Przede wszystkim są to członkowie rodzin, przyjaciele, różne organizacje, a także ludzie prywatni, wszyscy, którzy z różnych powodów chcą, by zwłoki miały godny pochówek. Jeżeli nikt z nich się nie zgłosi, wtedy dopiero zwłoki mogą być przekazane. W Polsce funkcjonuje również system donacji ciał, np. w Śląskiej Akademii Medycznej, ale osoba, która decyduje się na taką donację, musi bardzo precyzyjnie określić, co ma się dziać z ciałem i jego szczątkami po badaniach. Dodatkowymi ograniczeniami dla funkcjonowania tego typu badań jest działanie środowisk religijnych, komisji etycznych i ekologów - wszystko to nie tworzy dobrej atmosfery, służącej donacji zwłok i tworzeniu m.in. "trupich farm".

- W związku z powyższym w naszym kraju nie wykonuje się badań tego typu na ludzkich zwłokach, ale na zwłokach świńskich. Budowa ciała świni jest w przybliżeniu podobna do budowy ciała człowieka. Na zwłokach świńskich pracuje się również w całej Europie. W Anglii i we Francji byłem świadkiem eksperymentów na świńskich zwłokach, na których hodowano różne gatunki much. Większość liczących się ośrodków naukowych prowadzi eksperymenty na tych zwierzętach, aby ominąć ograniczenia prawne związane ze zwłokami ludzkimi. Choć również w takich przypadkach należy wystarać się o najróżniejsze pozwolenia.  Należy jednak pamiętać, że człowiek w detalach rozkłada się zupełnie inaczej. 

- Jeszcze jedno należy tutaj zaznaczyć. Bill Bass, autor książki "The Body Farm", w Polsce prawdopodobnie miałby poważne kłopoty z prawem, ponieważ nie jest medykiem sądowym. Paragraf 262 kk wyraźnie stwierdza, że jedynie jednostki kształcące medyków lub zakłady medycyny sądowej są władne do przejęcia ciał ludzkich do badań. Podobne ograniczenia dotyczą również systemu donacyjnego. W świetle powyższego zarówno pan Bass, jak i ja nie mamy prawa do prowadzenia tego typu badań, bo jesteśmy antropologami, a nie medykami. Antropolog mógłby być ewentualnie opiekunem takiej "trupiej farmy", z ramienia zakładu medycyny sądowej.

Powiedział pan, że świnia nie rozkłada się jak człowiek...

- Świnie mają zwarty tułów, który przechodzi prawie bezpośrednio w niewielką stożkowatą głowę, poza tym mają krótkie odnóża i dużo więcej podskórnej tkanki tłuszczowej. Można na nich hodować owady, które będą takie same jak w przypadku zwłok człowieka, ale tempo gnicia w wydzielonych rejonach ciała będzie już całkowicie inne.

Skąd w takim razie polscy antropolodzy czerpią aktualną wiedzę?

- Przede wszystkim z literatury, która jest bardzo bogata i ciągle aktualizowana. Szczególnie aktywne są ośrodki amerykańskie, m.in. pięć działających tam "trupich farm". Oczywiście, opisywane badania odnoszą się do tamtejszych zjawisk klimatycznych, ale można pewne zjawiska ekstrapolować również na nasz grunt. Nie ukrywam, że również w Polsce przydałyby się "trupia farma", tak abyśmy mogli obserwować rozkład ciał w naszych warunkach. 

- Do Instytutu Ekspertyz Sądowych w ciągu roku wpływa około 40 spraw. W większości są to sprawy zwyczajne i dotyczą starych kości wojennych i powojennych, ale trafiają się także zwłoki "świeższe", zmienione przez środowisko, grób i warunki pogodowe. Na takich przykładach można się uczyć, wymieniać doświadczenia, tworzyć nowe wnioski na temat rozkładu zwłok. Widziałem, jak rozkłada się ciało świni, więc porównuję  to, co już mi wiadomo, z nowymi doniesieniami. Po 17 latach pracy trochę się już nauczyłem.

Co można odczytać z kości poza tzw. wielką czwórką? Jakie informacje dodatkowe? Czy są jakieś choroby, o których istnieniu można powiedzieć oglądając tylko kości?

- Niektóre schorzenia mogą pozostawić ślady w budowie kośćca. Na przykład syfilis pozostawia charakterystyczne zmiany w strukturze kości, szczególnie widocznych jest to na czaszce. Cała jej powierzchnia poryta jest płytkimi meandrującymi żłobkami, czaszka wygląda, jak po przejściu korników. Gruźlica również powoduje zmiany w szkielecie, może nastąpić zwapnienie naciekowe lub łamliwe odwapnienie kości, są one wówczas chropowate, powierzchniowo nieregularne i serowate. Jest jeszcze wiele innych schorzeń, które pozostawiają ślady na kościach, jak krzywica, osteoporoza czy rak.

- Na podstawie analizy uszkodzenia można, też dowiedzieć się jak ktoś zginął, jakich doznał uszkodzeń, jakim narzędziem i np. czy mamy do czynienia ze starymi złamaniami, zrostami, czy uszkodzenia są świeższej daty. Wszystko to są bardzo ważne informacje w przypadku identyfikacji. Osoby, które znały zmarłego, mogą przecież pamiętać, że skarżył się na jakieś bóle, że miał kiedyś złamaną rękę, a my to złamanie możemy właśnie zobaczyć w kościach.

A czy na podstawie kości można określić tuszę zmarłego?

- Czynione są takie próby. Próbuje się oszacować tzw. wskaźniki postury. Na podstawie parametrów szkieletu bada się na charakterystyki obciążenia i podparcia ciała człowieka. Mierzy się szerokości nasad dalszych kości ramieniowych, udowych, piszczelowych i szacuje obciążenie, jakim były poddawane. Dalej następuje ocena typu i proporcji budowy ciała. Pewnych danych dostarczają wskaźniki masywności poszczególnych kości długich, które informują o masywności całego szkieletu, a to daje podstawę do oceny somatotypu. Jednak na razie najpewniejszą metodą dla ustalenia rzeczywistej wagi zmarłego, jest umożliwić oględzin zwłok, miejsca ich znalezienia oraz znalezionych tam resztek odzieży, w tym pasków.

A czy zgon każdej osoby można wyjaśnić tak łatwo, jak przypadków opisanych w książce Bassa?

- Książka jest bardzo optymistyczna, ale warto pamiętać, że w antropologii sądowej nie ma niczego pewnego na 100 proc. Taką pewność dają jedynie badania genetyczne. Oczywiście są metody dokładniejsze, jak np. szacowanie płci na podstawie zębów jednokorzeniowych, gdzie prawdopodobieństwo sukcesu wynosi 99 proc, ale np. ocena wieku na podstawie zarastania szwów czaszkowych może być obciążona błędem aż 24 lat! Trudno jest precyzyjnie określić czyjś wiek, czyjąś odmianę biogeograficzną i płeć tylko na podstawie jednej cechy, jednej kości. Nawet w przypadku metod pomiarowych zostaje błąd ludzki lub błąd kalibracji przyrządów.

- Tak było z czaszką "Kochanowskiego", przekazaną do badań przez Muzeum Czartoryskich. Po badaniach antropologicznych uzyskałem wynik wskazujący, że mam do czynienia z czaszką kobiety. Czaszka miała cechy opisowe zarówno damskie, i męskie. Dopiero zastosowanie sześciu metod pomiarowych przechyliło szalę na stronę płci żeńskiej. Czaszka pogranicza, wybryk natury, do końca nie byłem pewny. Dopiero badania genetyczne w stu procentach potwierdziły wyniki moich przypuszczeń.

Czy antropolog sądowy bada tylko indywidualne przypadki czy też np. groby masowe, miejsca zbiorowych katastrof?

- W takich przypadkach jak fale tsunami, kiedy jest dużo ofiar na rozległej przestrzeni, zamachy bombowe, egzekucje na terenach byłej Jugosławii czy w Ruandzie, masowe groby, pomoc antropologa sądowego bywa niezbędna. Oczywiście na miejscu najważniejsi są medycy sądowi, patolodzy, którzy identyfikuje zwłoki świeże, czy też będące w pierwszej fazie rozkładu. Zwłoki uszkodzone lub bardzo rozłożone identyfikują antropolodzy sądowi. Pomagają w reintegracji ciał, tj. razem z technikami i wolontariuszami zbierają szczątki rozproszone po okolicy i składają je w całość. Jeśli chodzi o kości, to już jest zupełnie inna historia, bo w takim przypadku antropolog sądowy powie znacznie więcej niż medyk. Wtedy również trzeba reintegrować szkielety, choćby po to żeby móc powiedzieć ile było ofiar, jakiej były płci, jakie odniosły obrażenia lub czy widoczne są jakieś ślady działania narzędzi - maczet, noży, bagnetów, postrzałów. No i oczywiście należy orzec jak długo dane kości przeleżały w ziemi.

Czy w Polsce antropolodzy sądowi zawsze współpracują z prokuraturą? Z książki Bassa wynika, że w USA tak jest.

- W niektórych stanach USA rzeczywiście tak jest, że przy koronerze stanowym działa antropolog sądowy. Ale nie w każdym przypadku bo nie każdy koroner wymaga antropologa do pomocy. W całych Stanach jest około 60u antropologów sądowych, taką liczbę podaje w swojej książce W. Bass. W Polsce jest inaczej. Na miejsce znalezienia zwłok jadą prokurator i medyk sądowy. Po zabezpieczeniu ciała albo szkieletu, szczątki kieruje się do prosektorium, stamtąd trafiają następnie  na oględziny i sekcję. Tu muszę dodać, że medyków sądowych mamy świetnych, naprawdę na światowym poziomie. Jeśli po tych badaniach prokurator potrzebuje więcej informacji, może powołać antropologa fizycznego, choćby z uniwersytetu, wtedy staje się on tzw. biegłym ad hoc, czyli specjalistą powołanym do konkretnej sprawy. Może również przesłać szczątki do ośrodka takiego, jak Instytut Ekspertyz Sądowych. Wówczas to my ustalamy kiedy nastąpił zgon, czyli ile czasu ciało leżało w danym miejscu oraz czym została zabita i kim była znaleziona osoba.

Wspomniał pan, że przysyłają do pana głównie czaszki...

- Rzeczywiście, czaszek jest najwięcej, otrzymuję ich około 30 rocznie. Ale nie tylko czaszki są przedmiotem moich badań. Teraz, na przykład, pracuję nad 10-oma szkieletami, w tym jest czwórka nieletnich, szczątki pochodzą z jakiegoś wojennego, zapomnianego cmentarza, ponadto na swoją kolej czeka szkielet bez czaszki, a w specjalnym worku na badania oczekują pozostałości jakiegoś biednego bezdomnego, który schronił się w stogu siana, tam zmarł i jego ciało rozłożyło się.

 Ale przecież tzw. wielką czwórkę ustala się nie tylko na podstawie czaszki...

- Do "wielkie czwórki" wymagany jest cały szkielet. Prokuratura jest przekonana, że antropolog sądowy potrzebuję jedynie czaszki, więc nie przysyłają mi do badań całego szkieletu. Zazwyczaj jednak zależy im najbardziej na odtworzeniu wyglądu twarzy. Oczywiście pytają mnie, czy to, co przysłali jest czaszką ludzką, choć widzą to sami, ale zgodnie z prawem musi to być poparte przez specjalistę. Później pytają o wiek, płeć, odmianę biogeograficzną i inne sprawy.

Czy tylko na podstawie czaszki można oszacować wzrost?

- Słowo "tylko" jest tu źle użyte. Oszacowanie wzrostu na podstawie wielkości czaszki jest mało wiarygodne. Ludzie wysocy nie muszą mieć wcale dużej czaszki, mogą mieć bardzo małą i odwrotnie. Ale faktycznie istnieje taka metoda, która na podstawie czaszki pozwala odtworzyć przybliżony wzrost. Oczywiście, wzrost najlepiej ustala się za pomocą pomiarów kości długich, choć również te obliczenia mogą być obarczone błędem, wynosi on zwykle plus,  minus ok. 4,5 cm. Bo trzeba pamiętać, że stawy prócz kości mają jeszcze całą masę miękkich struktur - kaletki maziowe, chrząstki stawowe, więzadła - a one często się nie zachowują.

Wzrost potrzebny jest do obliczenia średniej wagi. Waga, płeć i wiek decydują jak gruba będzie warstwa tkanek miękkich na twarzy - korzysta się ze specjalnych tabel lub liczy w specjalistycznym programie. Później oznacza się te warstwy na czaszce bloczkami dystansowymi i modeluje twarz, rysując albo komputerowo, bądź też lepiąc w glinie.

A jak tworzy się wzory, które pomagają w ustalaniu wzrostu?

- Bierze się określoną maksymalnie dużą próbę kości z wybranej populacji badanej, dajmy na to trzysta próbek z populacji mieszkańców Śląska. Kości muszą pochodzić z kompletnych szkieletów, których wysokość da się zmierzyć. Następnie mierzy się: długości kości, grubości trzonów, szerokości nasad, itp. Stosuje się klucz płci, wieku i poszukuje statystycznych zależności między zmierzoną długością, płcią i znaną wysokością szkieletu. Na tej podstawie powstaje uogólniony wzór ukazujący jaki procent wysokości w danym szkielecie powinna "zajmować" badana kość. Kości do "próbek" zazwyczaj pochodzą z pochówków archeologicznych lub historycznych. Tylko nieliczne ośrodki mogą pochwalić się znaczącymi zbiorami współczesnymi. Jedną z największych współczesnych "bibliotek kości" posiada William M. Bass, w jego zbiorze znajduje się tysiąc pięćset szkieletów.

W Polsce nie mamy nawet małej kolekcji kości pochodzących od ludzi żyjących współcześnie?

- W Polsce nie ma takich kolekcji. Każdy wydział antropologii gromadzi szkielety, są to jednak kości archeologiczne lub historyczne. Poza znaczeniem naukowym, służą także jako materiał dydaktyczny. W miejskich muzach archeologicznych i historycznych, również istnieją spore kolekcje kości przechowywane pieczołowicie w tekturowych pudłach, badają je specjaliści którzy próbują odpowiedzieć na pytania, jak wyglądało nasze życie w zamierzchłych czasach. Kości współcześnie żyjących ludzi można spotkać w zasadzie jedynie w  zbiorach zakładów medycyny sądowej, gdzie gromadzone są ciekawe przypadki i gdzie także służą jako pomoce naukowe. Można tam spotkać kompletne szkielety, w większości pojedyncze okazy i nieco więcej wyodrębnionych z ciała poszczególnych kości. Szczególnie trudno jest o kompletne szkielety dziecięce, spotykane są jakieś fragmenty miednic, kości ramieniowych i inne. Jeśli ktoś ma w swoich zbiorach taki kompletny szkielet, to na pewno jest on historyczny.

Co musi stać się z kością, żeby stała się ona kompletnie nieczytelna?

- Na przykład - zestarzeć się, albo zniszczyć termicznie, albo przez działanie kwasu lub np. prądu wody, który uderza kością o kamieniste dno. Może ją także zniszczyć człowiek - podczas orki, robót drogowych, wystarczy, że przejedzie jakiś ciężki sprzęt i nastąpi fragmentacja kości. Był taki przypadek, że syn zabił ojca, a następnie spalił jego zwłoki palnikiem acetylenowym. Zagarnął  jego prochy do dużego słoja wekowego i pochował w grobie matki. Twierdził w czasie przesłuchania, że nie zabił go celowo, że był to wypadek przy czyszczeniu broni. Tak udało mu się spalić zwłoki, że z zębów i kości nie dało się wyizolować DNA, ani określić wieku i płci. Gdyby nie te zniszczenia umielibyśmy powiedzieć, że ofiarą był starszy mężczyzna, który zginał od rany postrzałowej.

Czego dotyczą sprawy, którymi pan się zajmuje?

- Większość spraw, które dostajemy, dotyczy bezdomnych, pijaków, ludzi starszych często z problemami natury psychicznej, dużo też jest pochówków z czasów drugiej wojny. Szczególnie wiele takich spraw napływa do Instytutu wiosną, bo ludzie bezdomni grzeją się zimą w rurociągach, śpią po kanałach i tam zasypiają na wieczność dusząc się oparami i wyziewami. Innych, którzy zamarzli odnajduje się w lasach, w ogródkach działkowych, kiedy stopnieją śniegi. Są też samobójcy, ci, którzy stracili nadzieję wieszają się w odludnych miejscach, topią, chorzy psychicznie, ludzie starsi  gubią często drogę do domu, a potem odnajdujemy ich zwłoki. Takich spraw jest najwięcej, wtedy przyczyny zgonu są naturalne, po oględzinach wiemy, że nikt nie przyczynił się do ich śmierci. Jak wspomniałem jest też sporo szkieletów wojennych i powojennych, a czasem jeszcze starszych. Bardzo niewielki procent stanowią zabójstwa i inne "ciekawsze" przypadki, które można by wykorzystać w książce.

W wywiadzie, o którym wspomniałam na początku, mówił pan o wirtualnej autopsji.

- Tak, jej pionierem jest prof. Andrzej Urbanik, szef katedry radiologii AM UJ, wykonał on pierwsze autopsje tomograficzne mumii egipskich. Teraz ten nowy kierunek badań pośmiertnych wspiera pan doktor Krzysztof Woźniak, który pracuje w Zakładzie Medycyny Sądowej w Krakowie, zajmuje się on między innymi ofiarami zabójstw i wypadków drogowych.

A jak wygląda taka autopsja?

- Przedstawię to na przykładzie. Na sekcję zwłok trafił zmarły, któremu traktor doszczętnie zmiażdżył głowę, należy odtworzyć układ zgniecionych kości, bez konieczności otwierania głowy. W tym celu wykonano szczegółowe prześwietlenie tomograficzne, a następnie uzyskane przekroje połączono w jeden obraz 3D. Uzyskano w ten sposób obraz wszystkich uszkodzeń wraz z przemieszczeniami fragmentów kostnych. Dzięki temu zaistniała możliwość nieinwazyjnych oględzin przestrzennych, jakby  autopsja tylko, że wirtualna. Stwarza to komfort pracy szczególnie dla nie medyków, sposobność oglądania i manipulowania obrazem zwłok, określania, jakie w nich zaszły zmiany, jaka mogła być przyczyna śmierci oraz jakie siły działały w momencie powstawania uszkodzeń. Czasami określenia rodzaju narzędzia, a także lokalizacji ciał obcych w ranach. Taka autopsja posiada jeszcze inny walor - przydatność archiwizacyjną. W Polsce często jest tak, że jeden prokurator rozpoczyna sprawę i jest obecny w czasie sekcji zwłok, a inny kończy sprawę, przejmuje dowody i czyta dokumenty zgromadzone przez pierwszego. Wówczas nagrania z wirtualnej autopsji będą stanowić dla niego ogromną pomoc, większą niż analiza zawartych w aktach zdjęć z sekcji  i czytanie protokołu. Może jeszcze raz obejrzeć nagrania, przeanalizować obrażenia, skonsultować się z medykami. Jest to szczególnie ważne wtedy, kiedy zwłoki zostały już pochowane.

Z tego, co pan mówi, wynika, że  rozwój antropologii sądowej idzie w parze z rozwojem techniki...

- Oczywiście, że tak. Np. przy pomocy innego programu można modelować ciało w różnych pozach, sprawdzić, czy ofiara stała, czy siedziała w momencie śmierci, czy ułożenie zwłok na miejscu zbrodni zgadza się z ustaleniami śledczych. Istnieją programy do analizy plam krwawych. Załóżmy, że na miejscu zbrodni ściany i wyposażenie zachlapane są różnej wielkości i kształtu plamami krwi. Specjalna kamera do fotografii sferycznej wykonuje zdjęcia w panoramie 3600. Na ich podstawie program analizuje ich wielkości, oblicza kąty, pod jakimi krople krwi padały na powierzchnie, wyprowadza linie proste, które spotykają się we wspólnych węzłach krwawienia. W pierwotnym miejscu zadania ciosu, uderzenia młotkiem, czy postrzału. Programy bazujące na fotografiach z miejsca zdarzenia to zdecydowanie przyszłość. Można również wykonywać dokładne skany laserowe " wirtualne obrazy dowodów", np. czaszki, bieżnika obuwia czy młotka użytego w przestępstwie i przesyłać je między różnymi ośrodkami bez ryzyka zagubiania lub zniszczenia dowodu, konsultować się z innymi specjalistami i łączyć ze sobą odległe w czasie i przestrzeni sprawy.

W książce niewiele można przeczytać o takich rozwiązaniach.

- Bass jest człowiekiem starszym, zaczynał swoje badania w latach 70., więc posługiwał się takimi metodami, jakie wtedy były dostępne. Ale wiem, że obecnie w Knoxville pracuje się nad stworzeniem elektronicznego nosa do wykrywania zwłok. Do tej pory wykorzystywano specjalnie szkolone psy, które uczono na specjalnie do tego stworzonej trupiej farmie. Ale naukowcy chcą mieć jeszcze dokładniejszy przyrząd, czuły sensor wrażliwy na drobiny zapachu rozkładających się ludzkich zwłok. Nie będzie się męczył, nie przeszkodzi mu pogoda, ani substancje wylane w celu zatarcia śladów. Wielki szacunek dla doktora Bassa, że dostrzegł wagę takich badań. Cały świat się zmienia, świat kryminalistyki również.

 


Źródło informacji: