sobota, 21 lipca 2012

Ruciak i Bartman: Piłkarze? To my jesteśmy od dawna drużyną numer 1 w Polsce

Łukasz Cegliński, Zielona Góra
20.07.2012 , aktualizacja: 20.07.2012 23:11

20.07.2012, godzina 20:30

Polska

Wyjściowa szóstka: Nowakowski, Kurek, Jarosz, Kubiak, Żygadło, Możdżonek, Ignaczak (L)
  • 253 S22
  • 252 S20
  • 261 S24
- Jeśli chodzi o wyniki sportowe, to od lat jesteśmy zespołem numerem 1, bo przywozimy medale z najważniejszym imprez. Co będzie na igrzyskach? Zobaczymy - mówił po piątkowym zwycięstwie 3:0 z Iranem atakujący reprezentacji siatkarzy Zbigniew Bartman.
W pierwszym dniu 10. Memoriału Huberta Wagnera w Zielonej Górze Bartman nie wyszedł na boisko. - Nie zagrałem, bo trener podjął taką decyzję. Ten turniej to takie typowo szkoleniowo-treningowe przygotowanie do igrzysk. Trener dobrze robi, że daje pograć wszystkim. Dzisiaj chcieliśmy po prostu wygrać - mówił.

Jak czuje się w związku z oczekiwaniami kibiców, którzy liczą na medal - a najlepiej złoty - na igrzyskach w Londynie? Lato 2012 roku miało być świetne i dla polskich piłkarzy, i dla siatkarzy, ale tym pierwszym nie udało się osiągnąć sukcesu na Euro. - Jeśli chodzi o wyniki sportowe, to od lat jesteśmy zespołem numerem 1, bo przywozimy medale z najważniejszym imprez - pewnie odpowiedział Bartman.

Wtórował mu Michał Ruciak: - A kto powiedział, że przed Euro nie byliśmy numerem 1? Na czterech kolejnych imprezach z rzędu zdobywaliśmy medal. Presja? Gdybyśmy ją odczuwali, to nie zajęlibyśmy tyle razy z rzędu miejsca na podium.

Siatkarze budzą w Zielonej Górze ogromne zainteresowanie. Bilety na Memoriał Wagnera wyprzedzano już dawno, pełna hala bawiła się przez całe spotkanie z Iranem, a po jego zakończeniu tłum łowców autografów i zdjęć z siatkarzami uniemożliwiał zawodnikom zejście do szatni przez równie zapchaną kibicami strefę mieszaną dla dziennikarzy.

- Publiczność była dzisiaj fantastyczna, fajnie, że czuć takie zainteresowanie - mówił Ruciak. Jak oceniał mecz? - Graliśmy tak, jak przeciwnik nam pozwolił. Kontynuujemy pewien etap przygotowań do igrzysk i wyglądało to tak, jak wyglądało. Nie zawsze jest tak, że każdy mecz wygra się do 15. Najważniejsze, że w decydujących momentach to my zdobywaliśmy punkty.

- Nie mieliśmy długiej odprawy, nie przekazano nam wielu informacji o Iranie, bo ten zespół nie jedzie na igrzyska. Miało być zwycięstwo i tyle - stwierdził Ruciak. - My chcemy wygrać ten turniej, ale najważniejszy cel jest przed nami.

Jak fizycznie czuje się zespół po wielu tygodniach przygotowań i rozgrywkach Ligi Światowej? - Ostatnie treningi miały elementy przygotowania fizycznego i taktycznego, na pewno wciąż nie jesteśmy w optymalnej dyspozycji. Ale do igrzysk zostało jeszcze kilka dni i pracujemy nad tym, by na Londyn być przygotowanymi i mentalnie, i fizycznie - mówił Ruciak.

- Fizycznie nie jesteśmy w optymalnej formie, wciąż jesteśmy w mocnym treningu. Nawet przed sobotnim spotkaniem z Niemcami mamy rano siłownię. Ale najważniejszy turniej zaczyna się za dziewięć dni, będziemy gotowi - zapewnił Bartman.

W sobotę Polacy zagrają o 16.30 z Niemcami, którzy w piątek pokonali 3:1 Argentynę. W niedzielę, też o 16.30, biało-czerwoni spotkają się z zespołem z Ameryki Południowej. Transmisje w Polsacie Sport.

czwartek, 19 lipca 2012

Śladami Barbary Drapczyńskiej z Wieczfni Kościelnej: Żona Krzysztofa Kamila

Śladami Barbary Drapczyńskiej z Wieczfni Kościelnej: Żona Krzysztofa Kamila

05.10.2004 10:00:00

Była żoną Krzysztofa Kamila Baczyńskiego, legendarnego poety i żołnierza Powstania Warszawskiego. Nazywała się Drapczyńska, na imię miała Barbara, zginęła – jak jej mąż – w 1944 roku. I to są fakty powszechnie znane. Urodziła się i wychowywała w Wieczfni Kościelnej, o czym już na ogół publikacje nie wspominają.
Odtworzyć dzisiaj wieczfniński, 13-letni okres w krótkim życiu Basi i jej rodziny? Czas zasypał ślady, wielu świadków nie żyje, archiwalia przetrzebione… Spróbujmy ułożyć obraz z okruchów informacji.

Rok 1922: w Wieczfni rodzi się Basia
W pierwszych latach Polski niepodległej, najpóźniej 1921 roku, z Radomia przybył do Wieczfni kawaler Ryszard Drapczyński. Objął posadę nauczyciela w miejscowej szkole powszechnej. Wśród nielicznych członków grona pedagogicznego tej placówki była Feliksa Marianna Gadomska, urodziwa panna z pobliskiej Pogorzeli, wcześniej prawdopodobnie guwernantka w wieczfnińskim dworku Krępskich. Podobno zakochali się w sobie od pierwszego wejrzenia.

Tak czy inaczej, 11 lutego 1922 roku Ryszard i Feliksa w kościele w Wieczfni przyrzekli sobie dozgonną miłość i wierność. On miał 21 lat, ona była o rok młodsza. Związek pobłogosławił ksiądz proboszcz Hieronim Syski. Jak zaznaczył w akcie ślubu, zawarcie małżeństwa poprzedziła tylko jedna zapowiedź, od dwu pozostałych Kuria Diecezjalna w Płocku udzieliła dyspensy. Z jakichś powodów młodym nauczycielom spieszyło się do ołtarza?

Jeszcze w tym samym roku, 13 listopada, urodziło im się dziecko płci żeńskiej. Półtora miesiąca później, 31 grudnia, na chrzcie świętym otrzymało imiona Barbara Stanisława, czego świadkami byli Marian i Halina małżonkowie Drapczyńcy ( brat i bratowa Ryszarda). Zastanawiające: ks. Syski w księdze metrykalnej zapisał, że obrzęd ten był spóźniony „z winy rodziców”.

W 1925 roku przyszło na świat drugie i ostatnie dziecko Drapczyńskich – syn Zbigniew Ryszard. Urodził się wszakże w Warszawie (15 marca) i dziewięć dni później tamże został ochrzczony – w kościele Najświętszej Marii Panny, co księdze parafii Wieczfnia potwierdził ks. Syski.

Ciocia Fela z Pogorzeli
- Ojciec Feliksy Gadomskiej - Feliks i moja babcia Marianna z Gadomskich Moszczyńska to byli brat i siostra. Matka Basi była więc dla mnie ciotką. Szkoda, że moja mama nie żyje, mogłaby wiele powiedzieć – Marianna Zakrzewska wyjaśnia mi w Pogorzeli koneksje rodzinne.

Tutaj Feliks Gadomski, dziadek Basi, pracował na roli. Miał duży, drewniany dom. Spłonął w czasie okupacji, tak jak inne zabudowania. Wówczas Feliks sprzedał gospodarstwo Zofii i Bogumiłowi Moszczyńskim. Oni z kolei przekazali je swojej córce Mariannie, która wydała się za Henryka Zakrzewskiego. Oboje Zakrzewscy są już na emeryturze – gospodarstwo prowadzą ich córka z mężem. Marianna Zakrzewska (rocznik: 1936) nie pamięta Basi, za to dobrze znała jej matkę: - Ciocia Fela nie zapominała, skąd wyszła. Niejeden raz do nas przyjeżdżała, razem z wujkiem Ryszardem.

Przed swoim domem w Wieczfni siedzi Genowefa Robaczyńska, lat 82. – Drapczyńscy… - zamyśla się. – Kawałek pięknej historii. Feliksa pochodziła z rodziny mojej mamy Marii Boguckiej, zwracałam się do niej per ciociu, w dodatku była moją chrzestną matką. A wuj Ryszard był moim nauczycielem. Jestem rówieśnicą Basi, uczyłyśmy się w tym samym oddziale.

Żeby usytuować ówczesną szkołę w Wieczfni, naruszmy nieco porządek chronologiczny. Budynek, w którym się mieściła, rozbudowali Niemcy, a następnie władze Polski Ludowej. Dziś jest siedzibą administracji gminnej. Część obiektu zajmuje policja i właśnie w tym, pierwotnym segmencie znajdowała się kiedyś szkoła.
- Były to dwie sale lekcyjne. Przylegało do nich mieszkanie Drapczyńskich: dwa pokoje z kuchnią. Bywałam tam wielokrotnie – mówi Genowefa Robaczyńska.

Gdy Feliksa Gadomska wyszła za mąż, zrezygnowała z pracy nauczycielskiej. Zajęła się rodziną, do pomocy miała gosposię. Ryszard Drapczyński zaś awansował na kierownika szkoły.

Linia pana Drapczyńskiego
Odnalazłem kilkoro jego uczniów. Jak go wspominają? Zofia Wilamowska z Kulan: - Uczył mnie matematyki. Pod ręką zawsze miał grubą, drewnianą metrówkę. Jak ktoś przeskrobał albo się czegoś nie nauczył, dostawał nią w łapę.

Henryk Gaworski z Wieczfni: - Ostry, wymagający nauczyciel. Żądał od nas uczciwości, ale i sam dawał nam dobry przykład. A ta jego linia… budziła postrach.

Jan Czaplicki z Pogorzeli, rocznik 1919: - Oprócz matematyki uczył historii i geografii. Nie odrobić lekcji… O, to było wielkie przestępstwo. W ruch szła linia.

Genowefa Robaczyńska z Wieczfni: - Był świetnym matematykiem. Tabliczkę mnożenia traktował jak pacierz. Ukończyć u niego siedem klas, to tak jak dzisiaj zdobyć maturę. Choć byłam spokrewniona z jego żoną, w szkole żadnych ulg nie miałam. Myślę, że Drapczyński oczekiwał od mnie więcej niż od innych uczniów. Surowy w szkole, w życiu prywatnym był ostoją dobroci. Przekonałam się o tym, bywając w mieszkaniu wujostwa. Na większe święto dostawałam od nich słodycze.

Józefa Ludwińska z Pepłówka, rocznik 1918: - To był nauczyciel nad nauczycielami. Największego matoła potrafił nauczyć matematyki. Basia w oczach jej wieczfnińskich rówieśników? Była ładną, towarzyską i zdolną dziewczyną, chociaż nie zawsze pilną. Czasem próbowała grać rolę rozkapryszonej córki kierownika szkoły, ale ojciec natychmiast przywoływał ja do porządku. Więcej, dbał o to, by nie poczuła się uprzywilejowana. Być może ona najbardziej poznała smak owej linii.
- Pewnego razu dostała parę klapsów od ojca. Na oczach innych uczniów – zapamiętał Jan Czaplicki. – Wstawiła się za nią jej matka. W efekcie na tym tle doszło do spięcia między rodzicami Basi.

Jak wielu wiejskich nauczycieli, Ryszard Drapczyński udzielał się społecznie. Urządzał loterie fantowe. Utworzył teatrzyk szkolny – na przedstawienia przychodziła cała wieś. Zdobywszy w ten sposób pieniądze, pojechał z uczniami na trzydniowa wycieczkę do Gdyni.
- Dla nas, wiejskich dzieci, była to niezapomniana wyprawa – mówi Jan Czaplicki.

Założył też w Wieczfni kasę Szewczyka i - razem z Bonifacym Boguckim – straż pożarną (według innych źródeł przeniósł ją z Kuklina), a potem przy niej utworzył orkiestrę dętą.

Za pracę w szkole nie otrzymywał wysokiej pensji. Ale dorabiał sobie prowadząc rachunkowość w kasie i sklepie „Spójni”. Mógł więc zapewnić rodzinie spokojne i względnie dostatnie życie.

Dlaczego Drapczyńscy opuścili Wieczfnię
W 1934 roku Drapczyńscy jednak opuścili Wieczfnię. Tradycja ustna mówi, że z powodu nieporozumień z ówczesnym proboszczem ks. Ludomirem Lissowskim. W świetle późniejszych faktów tym przekazom trudno dać wiarę. Jeśli kierownik szkoły miał jakieś zatargi z duchowieństwem, to tylko ze wspomnianym księdzem Syskim. Przyczyn odejścia cenionego nauczyciela szukać trzeba gdzie indziej.
- Mój ojciec, były żołnierz armii carskiej, był przeciwnikiem marszałka Piłsudskiego i jego obozu. Często rozmawiał o Polsce z panem Drapczyńskim i zupełnie się ze sobą zgadzali zauważa Jan Czaplicki.

Ryszard Drapczyński swe polityczne sympatie lokował na radykalnym skrzydle ruchu ludowego. Bliskie mu było PSL „Wyzwolenie”.

Józef Leszczyński, historyk mławskiej oświaty, od 1927 roku nauczyciel w Uniszkach Zawadzkich, przyjaźnił się ze swoim kolegą po fachu z Wieczfni. Według niego w roku 1933/34 władze szkolne nakazały Drapczyńskiemu zorganizowanie w gminie Związku Strzeleckiego. Nie spełnił tego polecenia, bo – jak pisze, powołując się na Leszczyńskiego, Wiesław Budzyński w książce „Miłość i śmierć Krzysztofa Kamila”: „1/ nie lubił, aby go stawiano w roli naganiacza; 2/ nie znosił sanacji; 3/ nie znał się na tym, bo w wojsku nie służył i chyba karabinu nie miał dotąd w rękach”.

Za karę Drapczyński został przeniesiony służbowo do Lądka. Wkrótce potem się rozchorował i przeszedł na emeryturę. Było to doprawdy dramatyczne zakończenie kariery ambitnego nauczyciela. Szukając dla siebie miejsca, przeprowadził się do Warszawy, gdzie jego bracia – Stanisław, Marian i Mieczysław – mieli drukarnię. Dołączył do ich spółki, razem rozwinęli zakład.

Basia i Krzysztof
W stolicy Basia ukończyła gimnazjum, a później – już na tajnych kompletach – zdobyła maturę.

Krzysztofa Kamila Baczyńskiego – już wówczas poetę cenionego w podziemnym środowisku literackim, owego „drugiego Słowackiego” – poznała w 1941 roku. Oboje studiowali polonistykę u profesora Adamczewskiego na konspiracyjnym Uniwersytecie.

Rok później w kościele na Solcu wzięli ślub. Sakramentu małżeństwa udzielił im wspomniany ks. Ludomir Lissowski, kapłan zasługujący na osobny artykuł. Tu podajmy tylko, że po wybuchu wojny, obawiając się represji ze strony Niemców, przedarł się on z Wieczfni do stolicy. Pod fałszywym nazwiskiem Leona Latowicza został wikariuszem parafii św. Aleksandra i nawiązał kontakt z Drapczyńskimi. Zmarł w 1974 roku w Sierpcu.

Wtedy, po ceremonii zaślubin, podarował Basi i Krzysztofowi figurkę Matki Boskiej z napisem „Monstra te esse matrem” („Okaż się Matką”). Przez wiele lat uważano, że statuetka zaginęła. Odnalazła się pod koniec lat siedemdziesiątych i była atrakcją wystawy poświęconej K.K. Baczyńskiemu w Muzeum Literatury w Warszawie.

Świadkiem ślubu ze strony pana młodego był Jerzy Andrzejewski. W tej uroczystości, a także w weselu, które odbywało się w mieszkaniu Drapczyńskich na ul. Śniegockiej 10, uczestniczyło jeszcze znanych ludzi pióra, w tym Jarosław Iwaszkiewicz. Zdziwiło go, że Krzysztof i Basia „to jeszcze dzieci”.

Młodzi zamieszkali w domu na ul. Hołówki 3, w mieszkaniu jego matki (ojciec, Stanisław, nie żył od 1939 r.), która wyprowadziła się do Anina. Był to pewien afront ze strony Stefanii Baczyńskiej: związek swego jedynaka z „drukarzówną” uważała za mezalians. Także Feliksa Drapczyńska nie była zadowolona: u boku córki chciałaby widzieć mężczyznę z konkretnym zawodem, a nie „jakiegoś poetę”. Najważniejsze, że młodzi małżonkowie byli w sobie zakochani. On podarował jej na prezent ślubny tomik wierszy „W żalu najczystszym”, a wcześniej kilka innych liryków miłosnych. Ona ofiarowała mu swoje młodzieńcze ciepło. Była przekonana, że czeka go wielka kariera, widziała w nim wręcz przyszłego boga na parnasie. Hanna Zaniewska, koleżanka Basi z tajnych kompletów, po wykładzie u prof. Adamczewskiego usłyszała od niej: „Mój mąż jest poetą (…). Wybitnym poetą”.

Zbigniew Baczyński odwiedził Basię i Krzysztofowi w ich mieszkaniu w lecie 1943 roku. Po latach tak opisał wrażenia z tej wizyty: „Barbara była pełna wdzięku, skromna i bezpośrednia, zapatrzona niezłomną wiarą w geniusz poetycki swego męża, którego darzyła – co łatwo było dostrzec – miłością i serdeczną opieką. Stwierdziłem wtedy, że Krzysztof z wypieszczonego jedynaczka przekształcił się w dorosłego mężczyznę”.

„Ja wiem, że Krzysztof nie żyje, to i ja…”
1 sierpnia 1944 roku rozpoczęło się Powstanie Warszawskie. Baczyński był wtedy zastępcą dowódcy III plutonu 3 kompanii batalionu AK „Parasol”. Cztery dni później, odcięty od macierzystego oddziału, zginął od kuli nieprzyjaciela w Pałacu Blanka, o czym Basi przezornie nie doniesiono.

Wybuch Powstania zastał ją w okolicach placu Piłsudskiego (pełniła funkcję łączniczki). Przeraziła się na widok zmasakrowanych ciał. Niebawem schroniła się w mieszkaniu swoich rodziców – w kamienicy na Pańskiej, oczekując wiadomości o losach męża.

W czasie walk lokatorzy tego domu gromadzili się w piwnicach. Basia nie znosiła dusznej atmosfery tych pomieszczeń, w których stłoczeni ludzie nierzadko lamentowali. Więcej, imponowała odwagą. Wychodziła na zewnątrz, by gasić ogień, czego nie odważyli się czynić mężczyźni. 26 sierpnia, gdy przebywała na podwórku, pocisk uderzył w szybę (na parterze był warsztat szklarski). Odłamek szkła trafił w głowę Basi, uszkadzając, jak się okaże, mózg.

Operacja, przeprowadzona w prymitywnych warunkach, była nieudana. Basia umierała w mękach. W momentach świadomości zwierzała się: „Ja wiem, że Krzysztof nie żyje, to i ja nie chcę żyć”. Odeszła 1 września, trzymając w rękach tomik wierszy męża i jego dyplom ukończenia podchorążówki.

Po zakończeniu wojny w Warszawie rozpowszechniła się wieść, że Basia umarła będąc w ciąży. Potwierdziła to jej matka.

Po śmierci Basi
W 1946 roku oboje Drapczyńcy przyjechali do Wieczfni na ślub swej kuzynki i uczennicy.
– Wujek Ryszard był już wtedy ciężko chory, ale wygłosił piękną mowę na moim weselu. Ciocia Fela podarowała mi złotą puderniczkę – z sentymentem wspomina Genowefa Robaczyńska. - W jakiś czas potem zachorowała moja mama, leczyła się w Warszawie. Opiekując się nią, zatrzymywałam się u Drapczyńskich. To już nie byli tacy ludzie jak przed wojną. Śmierć Basi to był dla nich cios, z którego się nie podnieśli.

Marianna Zakrzewska ukończyła szkołę nauczycielską w Mławie. Dostała etat w Podkowie Leśnej. – W czasach komunistycznych – opowiada – pracownikom oświaty zakazywano chodzenia do kościoła. W niejedną niedzielę więc jeździłam kolejką do Warszawy, do Feliksy Drapczyńskiej na Śniegockiej 10. Z rana szłyśmy na mszę, a potem jadłyśmy obiad i rozmawiały. Ciocia Fela ciągle przeżywała śmierć córki, czuła się osamotniona, zwłaszcza że wuj już nie żył (zmarł pod koniec lat czterdziestych – red.). Mówiła mi: „Często mnie odwiedzaj. Wiesz, przypominasz mi Basię”.

Po trzech latach pracy nauczycielskiej w Podkowie Marianna Zakrzewska wróciła do Pogorzeli. Teraz do niej zaczęła przyjeżdżać Feliksa Drapczyńska, tak jak wcześniej swą rodzinną wieś odwiedzała z mężem. Oczywiście wpadali także do krewnych w Wieczni. I tu, i tam pojawiał się też ich syn Zbigniew. - Był wesołym mężczyzną, duszą towarzystwa – takim zapamiętali go kuzyni.

Feliksa Drapczyńska zmarła pod koniec lat siedemdziesiątych. Zbigniew umarł nagle w 1981 roku.

Legenda
Nauczycieli, którzy dużo wymagali od uczniów i nie żałowali im razów, pamięta się przez całe życie. W świadomości najstarszych mieszkańców Wieczfni i okolicznych wsi Ryszard Drapczyński jawi się jako pedagog surowy, uczciwy, rzetelny, sprawiedliwy i właśnie wymagający. Człowiek z poczuciem misji społecznej.

Ale pewnie nie znalazłby trwałego miejsca w lokalnej tradycji, gdyby jego córka nie została żoną słynnego poety i żołnierza. Dzisiaj Basia jest chlubą Wieczfni.

Roman Palman, miejscowy emerytowany nauczyciel i zbieracz pamiątek przeszłości, w wierszowanych dziejach wieczfnińskiego harcerstwa poświęcił jej jedną zwrotkę:
...W drużynie tej chlubnie wzrastała
Drapczyńska – Baczyńska Barbara
Co w Szarych Szeregach wraz z mężem
Swe życie na Kraj Nasz oddała…
Wbrew temu, co sugeruje utwór, Basia nie walczyła z bronią w rękach. Lecz nie to jest najistotniejsze. Ważne, że powstaje lokalna legenda, która jest silniejsza od faktów. Legendą żywi się pamięć.

KRZYSZTOF JAKUBOWSKI

autor: K.Jakubowski

wtorek, 17 lipca 2012

Wyjazdy? "Honolulu, cały świat, co chcesz" - posada w ARR według taśm PSL [TREŚĆ NAGRANIA]



mar
16.07.2012 , aktualizacja: 16.07.2012 23:19
A A A Drukuj
Władysław Łukasik rozmawia z Władysławem SerafinemFot. za Gazetą WyborcząWładysław Łukasik rozmawia z Władysławem Serafinem
Powoływanie nowych, niepotrzebnych spółek i transferowanie do nich pieniędzy, wymyślanie kosztownych przedsięwzięć (np. budowy biurowca w Warszawie), zatrudnianie "słupów", wyjazdy na koszt podatnika... - takie zarzuty stawia związanym z Markiem Sawickim działaczom PSL b. szef Agencji Rynku Rolnego Władysław Łukasik. - Traktują ARR jak folwark - mówi w rozmowie nagranej ukrytą kamerą. Co jest na "taśmach PSL"? Podsumujmy.
Rozmowa działaczy PSL Władysława Łukasika i Władysława Serafina, szefa kółek rolniczych, której nagranie dotarło m.in. do "Gazety Wyborczej", odbyła się około 4 stycznia. Łukasik, zwolniony pod koniec grudnia z funkcji szefa Agencji Rynku Rolnego, przychodzi do Serafina, by pożalić się na układy panujące w partii. Generalizując: na to, że on, który - w swoim mniemaniu - świetnie prowadził Agencję, został niespodziewanie zastąpiony przez Andrzeja Łuszczewskiego, człowieka ministra Marka Sawickiego. Łukasik mówi, że musiał odejść, bo nie pozwalał ludowcom na wykorzystywanie Agencji i podległych jej spółek do własnych interesów.



Łukasik przychodzi do Serafina, by opowiedzieć o swojej krzywdzie - a ten drugi skrupulatnie wypytuje go o różne osoby związane z ministrem Sawickim i tzw. grupą Balazsa. Łukasik żali się, że minister nie docenił jego ciężkiej i profesjonalnej pracy w ARR: - Zaskoczył mnie, to prawda. Wszystkie rzeczy, które robiłem, idealnie wyszły, nad podziw dobrze. Ktokolwiek by nie kontrolował, czy z Brukseli, to ja mam wszędzie takie pochwały. 18 proc. funduszy na pomoce my bierzemy, konferencje jedne czy drugie. (...) Dużo robiłem dla Polski. A audyty? Ty wiesz, jakie ja mam audyty? "Nie wyznacza się terminu na usunięcie nieprawidłowości, bo żadnych nieprawidłowości nie ma".

Odwołany szef ARR skarży się też, że minister ("Byłem z nim na 'ty', ale przy obcych mówiłem 'pan'") do końca zwodził go, że jest zadowolony z jego osiągnięć i chce dalszej współpracy. Ostatniego roboczego dnia roku wezwał go jednak i powiadomił o jej zakończeniu. - Do mnie nie ma żadnych zarzutów. Nie może być. Proszę cię, jeślibyś gdzieś słyszał, że jest zarzut, daj szansę, żebym odpowiedział ja - mówi Łukasik.

Spór I: o Elewarr. "Śmietanko traktuje go jak swoją spółkę. Mecenas to słup"

Już na samym początku nagranej rozmowy Łukasik zastrzega, że powodem jego zwolnienia nie była "sprawa z Białegostoku". O co w niej chodzi? Prokuratura zarzuca Łukasikowi przekroczenie uprawnień ws. zatrudnienia osób w białostockim oddziale ARR. Chodzi m.in. o byłego ucznia ministra Sawickiego. Śledczy badają też, czy sam minister wpływał w tej sprawie na szefów ARR. - Pół milimetra tam nie zawiniłem - mówi Serafinowi Łukasik.

Wg Łukasika były dwa powody usunięcia go z ARR: konflikt z dyrektorem generalnym państwowej spółki Elewarr oraz konflikt z działaczami PSL o fundusze promocji żywności.

Pierwszy powód to spór z Andrzejem Śmietanką, kolegą ministra Sawickiego i wiceszefem - ale wg Łukasika faktycznym szefem - należącej do ARR spółki Elewarr, powołanej do skupowania i przechowywania żywności. Łukasik mówi, że Śmietanko "co chwilę wymyślał jakieś pomysły", by uzyskać z Agencji więcej pieniędzy na swoje projekty. Co na to nominalny prezes Elewarru mecenas Bronisław Tomaszewski? Wg Łukasika nie miał nic do gadania, bo prawdziwym szefem firmy jest Śmietanko (w nagraniu: 02:35 - 03:45). - Śmietanko Elewarr traktuje jako swoją spółkę. Mecenas to słup. Ja nie chciałem się na to zgodzić, wymusili to na mnie. Chciałem, by Śmietanko był prezesem, a nie słupem. A w ten sposób ten słup wszystko mu firmuje, a on za nic nie odpowiada. On zawnioskował o 50 tys. wynagrodzenia miesięcznie, ja mu tego nie podpisałem, a ten słup podpisał. Gdy się dowiedziałem, spowodowałem, że do 30 tys. mu to obniżył.

Łukasik: Śmietanko załatwił "słupa", by sam mógł zarabiać 50 tys.

Łukasik mówi też o innych działaniach Śmietanki firmowanych przez "słupa", np. zwiększaniu jego korzyści z zysku Elewarru i korzystaniu z firmowych pieniędzy (10 mln na koncie spółki: "Śmietanko mówi, że to jego"). Przypomnijmy: mówimy o firmie powołanej do istnienia za publiczne pieniądze i teoretycznie kontrolowanej przez publiczną Agencję Rynku Rolnego.

Opowiadając o tym Serafinowi, Łukasik pokazuje artykuł z maja 2011 z miesięcznika "Farmer", w którym redaktor naczelny Radosław Iwański opisał, jak Śmietanko zmienił swą funkcję: z prezesa na dyrektora generalnego Elewarru. Serafin, który podczas całej rozmowy nie przebiera w słowach, jest zaskoczony, że b. rzecznik Łukasika napisał taki artykuł: - Kto to pisał, ten tłuścioch? On by się odważył? No tak, on jest naczelnym teraz. On wszystko wie! Czas płynie, może się zmienił...

"Honolulu, wszystkie wyjazdy, cały świat, co chcesz"

Łukasik, omawiając artykuł, wyjaśnia, że Śmietanko naruszył ustawę kominową, gdyż jego wynagrodzenie w Elewarr równe było dziewięciu średnim krajowym, a do tego dochodził udział w zysku oraz "nieograniczone koszty" pełnienia funkcji. Tego ostatniego przywileju zresztą, wg Łukasika, Śmietanko nadużywał: - Od Honolulu po wszystkie wyjazdy, cały świat, co chcesz. Nie wiadomo, co wszystko. Nieograniczona liczba. Jak coś, to refakturujesz jako usługi prawnicze czy coś, bo tam są podpięte, wiesz, kilka firm, jeszcze jest Zamość podległe i te w Łodzi Atlas, czy dowolna ilość.

"Słupa" Śmietanko miał wg Łukasika wymyślić, by móc więcej zarabiać - jego zarobki jako prezesa spółki ograniczała bowiem właśnie ustawa kominowa. Jako wiceszef, czyli dyr. generalny, nie ma już tego problemu, a zarobki wyznaczać mu może jego "słup, który sam zarabia mniej". - Wymyślił, że sobie wynagrodzenie praktycznie podwoi - i to w tajemnicy przede mną. Później zmienił sobie procent korzyści od zysku z 1 do 3 proc. - mówi Łukasik. (w nagraniu: 13:50)

"Jedzie z żoną. Jedzie z synem. Jedzie z córką. Wszystko na koszt Elewarru"

Były szef ARR oskarża też prezesa Elewarru o to, że spółkę powołaną za publiczne pieniądze i należącą do podatników traktuje jak swoją własność, a nawet więcej - że planuje jej prywatyzację, która byłaby de facto przejęciem: - On chce się tam okopać i uwłaszczyć. Tam w tej chwili jest około 80 mln na koncie. Spółka jest warta, nie wiem, ok. 150-160 mln (...). On de facto tak to chce prywatyzować, żeby to było jego, żeby to było nieodwołalne i wiecznie jego. Czyli każda ich koncepcja jest dobra, w którym to się staje jego.

- A skąd on weźmie miliony, żeby to kupić? - pyta niby naiwnie Serafin. - Ale on to tak chce prywatyzować, żeby to było jego, żeby nie kupować, żeby legalizować. W tej chwili on to uważa, że to jest jego, i tak to traktuje. Czyli jak coś, to usługa, faktura... na mnie. Na usługi prawne, na coś... Jest parę firm. Piszą i wszystkie koszty są dozwolone. A i tak non stop wraca z San Francisco, jedzie do Meksyku, z Meksyku. Wszystko na koszt Elewarru. Jedzie z żoną, jedzie z synem, jedzie z córką (...). Teraz ich najbliższy wyjazd to będzie chyba z San Diego przez Kanał Panamski do Miami - dwa tygodnie czy trzy. Często był w składzie delegacji ministra, ale to nie znaczy, że uczestniczył w jakichś punktach programowych. Tylko był w składzie. A na punkcie mógł trzeźwieć, mógł coś robić, mógł coś innego. Natomiast wszystko idzie po prostu bez najmniejszego umiaru - odpowiada Łukasik.

Łukasik dodaje też, że ani NIK, ani CBA nie interesują się układami w spółkach ARR. - To jest totalnie bezkarne, to ci mówię. Ja to trochę próbowałem hamować - kończy ten wątek. - Włos mi dęba staje na głowie, Władek - odpowiada Serafin (w nagraniu: ok. 24:00-25:00).

Banda Balazsa. "Traktują ARR jak swój folwark"

Działacze PSL komentują też inny artykuł z "Farmera" - o "układzie Balazsa": o tym, że PSL, by osłabić konkurencję polityczną, przejął dawnych działaczy SKL związanych z b. ministrem rolnictwa Balazsem, z których część jeszcze w wyborach w 2011 r. startowała z list PiS i PJN.
B. szef ARR oburza się, że minister nie przekazał jego stanowiska osobom bardziej kompetentnym, np. jednemu z prawników, tylko działaczowi z "układu Balazsa" Andrzejowi Łuszczewskiemu, który nie ma wyższego wykształcenia, a pełni funkcję "p.o. prezesa ARR". - On jest z SKL, od Balazsa. Tak jak tutaj piszą: Mielniczuk, Kabaciński... Oni wszyscy awansowali i rządzą. Traktują ARR jak swój folwark (w nagraniu: ok. 07:00).

Jak mówi Łukasik, już dzień po jego odwołaniu p.o. prezes Łuszczewski zrobił w Agencji rewolucję, awansując wszystkich "balazsowców" i robiąc wielkie przemeblowanie i wymianę gabinetów. - To nie całkiem legalnie, dlatego że w ustawie nie przewidziano czegoś takiego jak "p.o.". Premier powinien albo ogłosić konkurs, albo zmienić przepis. Ale wygodnie jest dla Śmietanki i tej bandy, żeby oni rządzili - podkreśla Łukasik.

Ze spółki córki do spółki wnuczki... "Interes zepsułem"

Łukasik opowiada też, że dyrektor Śmietanko latem 2011 przedstawił mu pomysł powołania za pośrednictwem Elewarru kolejnej spółki. Celem projektu miało być - według Łukasika - wyprowadzenie pieniędzy z Agencji. Nowa spółka miała kupować zboże w Mołdawii.

Na jej powołanie potrzebna była jednak zgoda prezesa ARR, a Łukasik oponował, bo koncepcja - jego zdaniem - była bez sensu: - Ja mu tu: (...) Na spółkę za granicą trzeba mieć jakieś przemyślane działania, jakieś dokumenty, co będziemy robić, jaki będzie zysk. Po co mam tworzyć spółkę? No, bo będziemy zboże kupować. Kurde, kupno zboża za państwowe pieniądze? Spółka wyposażona po to, żeby zboże sprowadzać do kraju? Nie bardzo to pasuje.

Dalej Łukasik opowiada, że Śmietanko - by uniknąć potrzeby posiadania jego zgody - próbował powołać spółkę w Mołdawii przy pomocy Arrtrans - spółki córki Elewarru z siedzibą w Łodzi. Jednak prawnik w ARR stwierdził, że i na to potrzebna byłaby zgoda prezesa Agencji.

Łukasik podkreśla przy tym, że firma Arrtrans, która ma 12 pracowników, posiada aż siedmioosobową radę nadzorczą, w skład której wchodzą osoby z kręgu Śmietanki, w tym m.in. Andrzej Łuszczewski, obecnie p.o. szef ARR oraz członek rady Elewarru. Każda z tych osób za zasiadanie w radzie otrzymuje miesięcznie dietę. Ile?

- Trzy tysiące albo i więcej, bo w tej chwili to nawet już nie wiem. I po prostu wziął ten, wziął też w tajemnicy, ja się po tym dowiedziałem. Rada nadzorcza Elewarru, czyli Łuszczewski, Groszek i tam jeszcze Śmietanko, Szczykutowicz, o i tam jeszcze znajomi od niego są. Sąsiad do tej rady - on takich pobrał w tajemnicy - pojechali do Mołdawii, tam była rada nadzorcza. Utworzyli przedstawicielstwo. (...) Natomiast samego kapitału nie wytransferowali. (...) Nie utworzyli tej spółki. Potem, za miesiąc, Śmietanko się wygadał, jaki interes popsułem. On chciał te kilka milionów, żeby ta spółka w Mołdawii powstała i natychmiast przeniosła do innej spółki jako wkład 20 procent w spółce, gdzie byłby Polski Cukier, Pol-Mot i jeszcze ktoś... - mówi Łukasik.

Sprawa wieżowca w Warszawie

Spółka Pol-Mot [dawniej państwowa spółka obsługująca w PRL-u kontrakty zagraniczne przemysłu motoryzacyjnego, później sprywatyzowana, obecnie zajmuje się m.in. budownictwem - red.], z którą Śmietanko - wg Łukasika - chciał robić interesy w Mołdawii, miała być wciągnięta w kolejny biznes dyrektora Elewarru, na który także nie było zgody ówczesnego prezesa ARR.

Chodziło o budowę w centrum Warszawy biurowca dla Elewarru. Spółka zapisała to nawet w swojej strategii rozwoju na ten rok. Kwota: 10 mln zł. Jak dodaje Łukasik (w nagraniu: ok.18:30-22:00)byłby to zbędny wydatek, bo Elewarrowi niepotrzebny jest biurowiec, a góra 300 m kw. powierzchni biurowej, ale Śmietanko - wg Łukasika - miał nadzieję "na budowę tej siedziby i na budowę własnej siedziby" oraz " jakiegoś małego elewatora, do 15 tys. ton na zachodzie Polski".

- Ale na wszystko musi być jeden generalny wykonawca. Czytaj: on nie powiedział wyraźnie, ale sądzę, że chodziło o Pol-Mot albo którąś spółkę Pol-Motu, bo Pol-Mot ma wielką strukturę. Więc sprawa jest taka, że on sam w tej chwili buduje dom. On buduje, ten Kluza, jego sąsiad buduje, wiceprezes ARiMR... Koło siebie budują trzy domy: taki Gołąb - bardzo ważna osoba w tym układzie - też buduje dom nad Zalewem Zegrzyńskim i - wiesz - im jest potrzebny generalny wykonawca... - mówi Łukasik.

Spór II: chcieli promować kuchnię polską. Za parę milionów

Kolejnym powodem, dla którego Łukasik musiał odejść, jest - wg niego - sprawa dotacji z funduszy promocji żywności ARR. Mężczyzna opowiada, że Maciej Sikora z Federacji Branżowych Związków Producentów Rolnych i Marek Zagórski, prezes Europejskiego Funduszu Rozwoju Wsi (b. działacz SKL), wpadli na pomysł, jak wykorzystać Euro 2012, by zdobyć pieniądze z agencyjnych dotacji.

- Ten Fundusz Sikorę użył jako słupa. Sikora jako Federacja składa na 6 mln z funduszy promocji pod hasłem "Na kuchnię polską w czasie Euro". Idzie to, Szczykutowicz to firmuje, ministerstwo ten... Ale podpisać wypłatę mam ja i potwierdzić, że jest to zgodne z ustawą, prawidłowe i legalne. Spojrzałem na to i mówię, że to, co oni złożyli i co najpierw w tych hasłach gadali, i teraz to, co chcą do wypłaty, to jest kompletnie co innego. Więc albo niech to wróci na te komisje zarządzające, albo niech chociaż poprawią czy wyjaśnią (...). Na komisjach mówili tak: oni dokładają, czyli ten Zagórski dokłada tyle samo co najmniej - opowiada w nagraniu były szef ARR.

Jego zdaniem pomysłodawcy przedsięwzięcia nie tylko zmienili projekt, na który chcieli wydać dotacje (zamiast promocji żywności wpisali we wniosku urządzenia mobilne, druk informatora o hotelach i przewodnika gastronomicznego), ale i wcześniej ustaloną kwotę. Według Łukasika zamiast planowanych trzech, chcieli 4,2 mln zł. Mieli za to m.in. wydrukować milion egzemplarzy przewodnika gastronomicznego po Polsce, pięć tysięcy egzemplarzy książki kucharskiej, stworzyć aplikacje mobilne dotyczących dań...

Korzeniowski podpowiada: Ale sponsorem jest McDonalds

Łukasik uważał, że nie ma podstawy prawnej do finansowania takich działań z funduszy promocji żywności: - Jaki to ma wpływ na promocję mięsa. W ustawie jest: promocja, tam jest promocja mięsa wieprzowego, promocja mięsa wołowego, tam drobiu i owoców, warzyw i muszą być działania promujące owoce i warzywa, mięso owcze czy końskie. No, jakie jest przełożenie pomiędzy tymi? Jak ja go o to zapytałem, jaki będzie tego dobór, on na to wszystko nie umiał odpowiedzieć, to narobili szum, że ja go blokuję.

Niestety, według Łukasika pomysłodawcy przewodnika zapomnieli też o wymogach UEFA dotyczących reklamy restauracji. Szefowi ARR musiał podpowiedzieć to... Robert Korzeniowski, sportowiec: - Ja spotkałem przy innej okazji tego Korzeniowskiego, z... tego biegacza. On jest w tej spółce Euro. On mówi: Co? McDonald's jest wybrany. Żadnej nazwy. Oni nie wpuszczą. Oficjalnie mnie ostrzegł, mówi, nigdy nie możecie żadnej nazwy użyć na Euro.

Nagranie z ukrytej kamery i co dalej?

W poniedziałek po południu, po ujawnieniu przez "Gazetę Wyborczą" i Puls Biznesu" nagrania rozmowy, CBA skierowało do Prokuratury Generalnej zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa ws. sprawowania nadzoru właścicielskiego przez Agencję Rynku Rolnego nad podległymi jej spółkami. Szef PSL Waldemar Pawlak ściągnął z urlopu ministra rolnictwa Marka Sawickiego, a ten zlecił kontrolę w ARR.