sobota, 21 lipca 2012

Londyn 2012. Karolina Michalczuk: Byłam szalona

rozmawiał Radosław Leniarski
19.07.2012 , aktualizacja: 19.07.2012 16:20
A A A Drukuj

Fot. Iwona Burdzanowska / AGENCJA GAZETA

- Rozbijałam się, paliłam, piwko sobie popijałam. Miałam jakąś wewnętrzną potrzebę, że jak kogoś uderzyłam, to się lepiej czułam. Wszystko się skończyło - opowiada Sport.pl Karolina Michalczuk, która podczas Igrzysk Olimpijskich jako jedyna będzie reprezentowała Polskę w boksie, przed laty naszej koronnej dyscyplinie.
Karolina Michalczuk ma w swoim dorobku amatorskie tytuły mistrzyni świata i Europy. Ten pierwszy medal zdobyła w Ningbo w 2008 roku, a najlepsza na naszym kontynencie okazała się dwukrotnie - w Tonsbergu w 2005 roku oraz w Mikołajowie cztery lata później. Oprócz tych trzech triumfów posiada w dorobku jeden srebrny i dwa brązowe krążki MŚ oraz po dwa srebrne i brązowe medale ME.

Radosław Leniarski: Czytałem wywiad z panią, gdy jeszcze nie wiedziała pani, że boks kobiet będzie w programie igrzysk. Miała pani wtedy nadzieję, a dziś odebrała pani reprezentacyjną sukienkę na otwarcie igrzysk, biało-czerwony strój...

Karolina Michalczuk: - To jest dla mnie spełnienie marzeń. Jak bajka, sen. I ta bajka wzięła się z niczego. Ani ja, ani moja rodzina nie była sportowa, ja jestem dziewczyna ze wsi, i tak się wybić! Myślę, że praca na gospodarce, wychowanie na polu, prawdziwa tyrka dały mi tą wytrwałość. Że wychowałam się z chłopakami [Karolina miała trzech braci, czwarty zginął w wypadku - rl], że jestem ze wsi, że 12 lat ciężko harowałam z trenerem Władysławem Maciejewskim. W pewnym momencie postawiłam sobie cel i nie dałam się złamać. To teraz jest za to nagroda.

Ja po porażce w jakimś turnieju jeszcze ciężej pracowałam, musiałam koniecznie jechać na następne zawody i wygrać, najlepiej z tą, z którą przegrałam. Po to trenowałam.

Ale najpierw traktowałam boks lekko. W pewnym momencie trener Maciejewski powiedział mi, że będę mistrzynią świata. No, i najpierw zdobyłam srebro na mistrzostwach Europy, byłam wściekła na siebie za porażkę, parłam, parłam, aż zostałam mistrzynią Europy, potem wicemistrzynią świata, potem mistrzynią świata, a teraz jadę na igrzyska i kto wie, co się tam zdarzy.

Ciągle marzyłam, że włączą boks kobiet do igrzysk. Już w Pekinie mówiono, że w 2012 roku będziemy na igrzyskach. Tylko to mnie trzymało w amatorstwie. Gdyby nie igrzyska, to bym nie została.

Będzie ciężko. Rywalki z kilku kategorii poprzenosiły się do trzech olimpijskich wag. Pani zeszła do wagi 51 kg - trzy kg mniej niż pani wcześniejsza kategoria. Czyli dopadł panią największy koszmar pięściarza, robienie wagi. Właściwie co pani je na obiad?

- Mięsko wołowe i surówkę. Na śniadanie - płatki, albo kanapkę i herbatę. Skromnie. Dużo musiałam ukrócić jedzenia. Jem połowę tego co wcześniej. Ale przyzwyczaił się organizm - już dwa lata jestem na diecie.

Mój sposób jest taki. Jak robię wagę, oglądam programy kulinarne w telewizji, czytam magazyny kulinarne, jem oczami i marzę o tym, co sobie ugotuję jak już będę mogła jeść. Uwielbiam to, czasem nawet w nocy oglądam takie programy.

Normalnie ważę 56 kg. Przed zawodami dochodzę do takiej granicy, aby na ostatnie dwa tygodnie zostały do zrzucenia trzy kilo. Docieplam się, zakładam grube stroje i skaczę na skakance. A potem - jak już jestem dobrze zapocona - wskakuję w dresach i ortalionach pod materace i się wypacam, trochę jak kiedyś się ryż trzymało pod pierzyną. Leżę pod dwoma, albo trzema gimnastycznymi materacami. Chowam się cała. Gdzieś są prześwity, ale tylko tyle, aby powietrze doszło. I czekam, aż się przestanę pocić. Każdy bokser tak robi wagę. To mnie czeka w Cetniewie. Upał, nie upał.

Oczywiście, chciałabym więcej zjeść, ale mam blokadę psychiczną, bo wiem, że czeka wielki turniej. Wszyscy na zgrupowaniach wiedzą, że robię wagę i starają się mi pomagać. Nie dosiadają się do stolika z półmiskiem żarcia. Zresztą, ja nie jestem nerwowa, robię wszystko aby nie być, dla uspokojenia hoduję gołębie.

Jak Mike Tyson. Coś niesamowitego z wami, pięściarzami. Tu sztuka walki, a hodują gołąbki pokoju...

- Tak, ale on zaczął w dzieciństwie, a ja od niedawna, choć wcześniej mój wujek hodował i czasem kupiłam sobie jakiegoś gołębia. Teraz gołębie to odskocznia od boksu, robię to dla siebie, dla przyjemności, a nie dla pieniędzy czy nagród. Nie mam serca do wyjazdów na wystawy. Gołębie są ozdobne, ale nie wymieniam się, raczej tylko wydaje pieniądze. Lubię po prostu popatrzeć jak fruwają wysoko. Nabieram spokoju wewnętrznego. Odreagowuję emocje. Mamy z trenerem Maciejewskim stado około 60 gołębi. Trener ostatnio zainwestował w gołębnik - mózg staje - ponad 15 tysięcy złotych. Hodowla to obowiązki. Trzeba rano wstać dać jeść posprzątać, napoić. Po południu też. Mamy szariki, które pięknie idą w górę i wysoko nad domem się zawieszają, mamy perskie, które krążą, mamy motyle warszawskie, newki, które są takie sprytne w powietrzu. Garłaczy nie mamy, bo choć mi się bardzo podobają, ale są większe i biją inne.

Ptaki i boks panią bardzo uspokoił, bo kiedyś pani bardzo rozrabiała.

- Że się zmieniłam, to mało powiedziane. Że to był zwrot o 180 stopni, to mało powiedziane. Naprawdę.

Proszę pana, byłam szalonym człowiekiem. Porównam się do młodego konia - źrebak jest szalony. Ale jak go mądrze poprowadzić, to będzie zuch. Tak samo z człowiekiem - z szaleństwa młodości może być korzyść, tylko trzeba się ukierunkować. Rozbijałam się, paliłam, piwko sobie popijałam. Z chłopakami się biłam. Miałam jakąś wewnętrzną potrzebę, że jak kogoś uderzyłam, to się lepiej czułam. Nie to, żebym jechała specjalnie na dyskoteki czy imprezy, aby się bić, ale tylko czekałam, aż się coś zacznie i byłam pierwsza. Potem miałam radochę, jak orientowali się, że jestem dziewczyną. Biłam się, siłowałam na ręce. Mnie nieraz też pobili, bo kto wiedział, że jestem dziewczyną, mam trochę męską urodę.

Jak zaczęłam trenować, to się wszystko skończyło. Rzuciłam papierosy. Piwo? Czasem jedno po treningu, przeciw zakwasom. Praktycznie w ogóle. Ani kropli od grudnia - tak sobie postanowiłam w związku z igrzyskami.

Powiem tak... Trenował pan kiedyś boks? Nie? Po treningu nie chce mi się nigdzie wychodzić, jestem wykończona. Daje sobie tak w tyłek, że nie myślę o zabawie. Jestem spełniona pracą. Ludzie, przyjdźcie na boks, to daje uspokojenie.

Zresztą już przedtem się trochę uspokajałam. Pracowałam w mleczarni w Piaskach, miałam 20 lat, więc już było trochę spokojniej, ale jeszcze coś tak komuś dałam w ucho. Ale rzadziej.

Przy trenerze uczę się spokoju, uczę się poświęcenia boksowi. Pomagałam mu, jak miałam więcej czasu, pomagałam też w Krasniku w klubie parafialnym Za Bramą u księdza Rafała Pastwy.

Słyszałem, że ksiądz ma na drzwiach w mieszkaniu plakat Muhammada Ali. Wielu pięściarzy jest bardzo głęboko wierząca. Pani też?

- Jestem bardzo wierząca. Nie mogę chodzić na msze codziennie, czy nawet w każdą niedzielę, ale chodzę na pacierz, pomodlić się. Ciężko pracuję i muszę czuć, że mam Boga przy sobie, człowiek się bezpieczniej czuję. Bardzo mi to pomaga. Ale ja się z wiarą nie obnoszę. Ksiądz Rafał odprawia msze w mojej intencji przed mistrzostwami świata i teraz odprawiał i jeszcze będzie odprawiał.

Ruciak i Bartman: Piłkarze? To my jesteśmy od dawna drużyną numer 1 w Polsce

Łukasz Cegliński, Zielona Góra
20.07.2012 , aktualizacja: 20.07.2012 23:11

20.07.2012, godzina 20:30

Polska

Wyjściowa szóstka: Nowakowski, Kurek, Jarosz, Kubiak, Żygadło, Możdżonek, Ignaczak (L)
  • 253 S22
  • 252 S20
  • 261 S24
- Jeśli chodzi o wyniki sportowe, to od lat jesteśmy zespołem numerem 1, bo przywozimy medale z najważniejszym imprez. Co będzie na igrzyskach? Zobaczymy - mówił po piątkowym zwycięstwie 3:0 z Iranem atakujący reprezentacji siatkarzy Zbigniew Bartman.
W pierwszym dniu 10. Memoriału Huberta Wagnera w Zielonej Górze Bartman nie wyszedł na boisko. - Nie zagrałem, bo trener podjął taką decyzję. Ten turniej to takie typowo szkoleniowo-treningowe przygotowanie do igrzysk. Trener dobrze robi, że daje pograć wszystkim. Dzisiaj chcieliśmy po prostu wygrać - mówił.

Jak czuje się w związku z oczekiwaniami kibiców, którzy liczą na medal - a najlepiej złoty - na igrzyskach w Londynie? Lato 2012 roku miało być świetne i dla polskich piłkarzy, i dla siatkarzy, ale tym pierwszym nie udało się osiągnąć sukcesu na Euro. - Jeśli chodzi o wyniki sportowe, to od lat jesteśmy zespołem numerem 1, bo przywozimy medale z najważniejszym imprez - pewnie odpowiedział Bartman.

Wtórował mu Michał Ruciak: - A kto powiedział, że przed Euro nie byliśmy numerem 1? Na czterech kolejnych imprezach z rzędu zdobywaliśmy medal. Presja? Gdybyśmy ją odczuwali, to nie zajęlibyśmy tyle razy z rzędu miejsca na podium.

Siatkarze budzą w Zielonej Górze ogromne zainteresowanie. Bilety na Memoriał Wagnera wyprzedzano już dawno, pełna hala bawiła się przez całe spotkanie z Iranem, a po jego zakończeniu tłum łowców autografów i zdjęć z siatkarzami uniemożliwiał zawodnikom zejście do szatni przez równie zapchaną kibicami strefę mieszaną dla dziennikarzy.

- Publiczność była dzisiaj fantastyczna, fajnie, że czuć takie zainteresowanie - mówił Ruciak. Jak oceniał mecz? - Graliśmy tak, jak przeciwnik nam pozwolił. Kontynuujemy pewien etap przygotowań do igrzysk i wyglądało to tak, jak wyglądało. Nie zawsze jest tak, że każdy mecz wygra się do 15. Najważniejsze, że w decydujących momentach to my zdobywaliśmy punkty.

- Nie mieliśmy długiej odprawy, nie przekazano nam wielu informacji o Iranie, bo ten zespół nie jedzie na igrzyska. Miało być zwycięstwo i tyle - stwierdził Ruciak. - My chcemy wygrać ten turniej, ale najważniejszy cel jest przed nami.

Jak fizycznie czuje się zespół po wielu tygodniach przygotowań i rozgrywkach Ligi Światowej? - Ostatnie treningi miały elementy przygotowania fizycznego i taktycznego, na pewno wciąż nie jesteśmy w optymalnej dyspozycji. Ale do igrzysk zostało jeszcze kilka dni i pracujemy nad tym, by na Londyn być przygotowanymi i mentalnie, i fizycznie - mówił Ruciak.

- Fizycznie nie jesteśmy w optymalnej formie, wciąż jesteśmy w mocnym treningu. Nawet przed sobotnim spotkaniem z Niemcami mamy rano siłownię. Ale najważniejszy turniej zaczyna się za dziewięć dni, będziemy gotowi - zapewnił Bartman.

W sobotę Polacy zagrają o 16.30 z Niemcami, którzy w piątek pokonali 3:1 Argentynę. W niedzielę, też o 16.30, biało-czerwoni spotkają się z zespołem z Ameryki Południowej. Transmisje w Polsacie Sport.

czwartek, 19 lipca 2012

Śladami Barbary Drapczyńskiej z Wieczfni Kościelnej: Żona Krzysztofa Kamila

Śladami Barbary Drapczyńskiej z Wieczfni Kościelnej: Żona Krzysztofa Kamila

05.10.2004 10:00:00

Była żoną Krzysztofa Kamila Baczyńskiego, legendarnego poety i żołnierza Powstania Warszawskiego. Nazywała się Drapczyńska, na imię miała Barbara, zginęła – jak jej mąż – w 1944 roku. I to są fakty powszechnie znane. Urodziła się i wychowywała w Wieczfni Kościelnej, o czym już na ogół publikacje nie wspominają.
Odtworzyć dzisiaj wieczfniński, 13-letni okres w krótkim życiu Basi i jej rodziny? Czas zasypał ślady, wielu świadków nie żyje, archiwalia przetrzebione… Spróbujmy ułożyć obraz z okruchów informacji.

Rok 1922: w Wieczfni rodzi się Basia
W pierwszych latach Polski niepodległej, najpóźniej 1921 roku, z Radomia przybył do Wieczfni kawaler Ryszard Drapczyński. Objął posadę nauczyciela w miejscowej szkole powszechnej. Wśród nielicznych członków grona pedagogicznego tej placówki była Feliksa Marianna Gadomska, urodziwa panna z pobliskiej Pogorzeli, wcześniej prawdopodobnie guwernantka w wieczfnińskim dworku Krępskich. Podobno zakochali się w sobie od pierwszego wejrzenia.

Tak czy inaczej, 11 lutego 1922 roku Ryszard i Feliksa w kościele w Wieczfni przyrzekli sobie dozgonną miłość i wierność. On miał 21 lat, ona była o rok młodsza. Związek pobłogosławił ksiądz proboszcz Hieronim Syski. Jak zaznaczył w akcie ślubu, zawarcie małżeństwa poprzedziła tylko jedna zapowiedź, od dwu pozostałych Kuria Diecezjalna w Płocku udzieliła dyspensy. Z jakichś powodów młodym nauczycielom spieszyło się do ołtarza?

Jeszcze w tym samym roku, 13 listopada, urodziło im się dziecko płci żeńskiej. Półtora miesiąca później, 31 grudnia, na chrzcie świętym otrzymało imiona Barbara Stanisława, czego świadkami byli Marian i Halina małżonkowie Drapczyńcy ( brat i bratowa Ryszarda). Zastanawiające: ks. Syski w księdze metrykalnej zapisał, że obrzęd ten był spóźniony „z winy rodziców”.

W 1925 roku przyszło na świat drugie i ostatnie dziecko Drapczyńskich – syn Zbigniew Ryszard. Urodził się wszakże w Warszawie (15 marca) i dziewięć dni później tamże został ochrzczony – w kościele Najświętszej Marii Panny, co księdze parafii Wieczfnia potwierdził ks. Syski.

Ciocia Fela z Pogorzeli
- Ojciec Feliksy Gadomskiej - Feliks i moja babcia Marianna z Gadomskich Moszczyńska to byli brat i siostra. Matka Basi była więc dla mnie ciotką. Szkoda, że moja mama nie żyje, mogłaby wiele powiedzieć – Marianna Zakrzewska wyjaśnia mi w Pogorzeli koneksje rodzinne.

Tutaj Feliks Gadomski, dziadek Basi, pracował na roli. Miał duży, drewniany dom. Spłonął w czasie okupacji, tak jak inne zabudowania. Wówczas Feliks sprzedał gospodarstwo Zofii i Bogumiłowi Moszczyńskim. Oni z kolei przekazali je swojej córce Mariannie, która wydała się za Henryka Zakrzewskiego. Oboje Zakrzewscy są już na emeryturze – gospodarstwo prowadzą ich córka z mężem. Marianna Zakrzewska (rocznik: 1936) nie pamięta Basi, za to dobrze znała jej matkę: - Ciocia Fela nie zapominała, skąd wyszła. Niejeden raz do nas przyjeżdżała, razem z wujkiem Ryszardem.

Przed swoim domem w Wieczfni siedzi Genowefa Robaczyńska, lat 82. – Drapczyńscy… - zamyśla się. – Kawałek pięknej historii. Feliksa pochodziła z rodziny mojej mamy Marii Boguckiej, zwracałam się do niej per ciociu, w dodatku była moją chrzestną matką. A wuj Ryszard był moim nauczycielem. Jestem rówieśnicą Basi, uczyłyśmy się w tym samym oddziale.

Żeby usytuować ówczesną szkołę w Wieczfni, naruszmy nieco porządek chronologiczny. Budynek, w którym się mieściła, rozbudowali Niemcy, a następnie władze Polski Ludowej. Dziś jest siedzibą administracji gminnej. Część obiektu zajmuje policja i właśnie w tym, pierwotnym segmencie znajdowała się kiedyś szkoła.
- Były to dwie sale lekcyjne. Przylegało do nich mieszkanie Drapczyńskich: dwa pokoje z kuchnią. Bywałam tam wielokrotnie – mówi Genowefa Robaczyńska.

Gdy Feliksa Gadomska wyszła za mąż, zrezygnowała z pracy nauczycielskiej. Zajęła się rodziną, do pomocy miała gosposię. Ryszard Drapczyński zaś awansował na kierownika szkoły.

Linia pana Drapczyńskiego
Odnalazłem kilkoro jego uczniów. Jak go wspominają? Zofia Wilamowska z Kulan: - Uczył mnie matematyki. Pod ręką zawsze miał grubą, drewnianą metrówkę. Jak ktoś przeskrobał albo się czegoś nie nauczył, dostawał nią w łapę.

Henryk Gaworski z Wieczfni: - Ostry, wymagający nauczyciel. Żądał od nas uczciwości, ale i sam dawał nam dobry przykład. A ta jego linia… budziła postrach.

Jan Czaplicki z Pogorzeli, rocznik 1919: - Oprócz matematyki uczył historii i geografii. Nie odrobić lekcji… O, to było wielkie przestępstwo. W ruch szła linia.

Genowefa Robaczyńska z Wieczfni: - Był świetnym matematykiem. Tabliczkę mnożenia traktował jak pacierz. Ukończyć u niego siedem klas, to tak jak dzisiaj zdobyć maturę. Choć byłam spokrewniona z jego żoną, w szkole żadnych ulg nie miałam. Myślę, że Drapczyński oczekiwał od mnie więcej niż od innych uczniów. Surowy w szkole, w życiu prywatnym był ostoją dobroci. Przekonałam się o tym, bywając w mieszkaniu wujostwa. Na większe święto dostawałam od nich słodycze.

Józefa Ludwińska z Pepłówka, rocznik 1918: - To był nauczyciel nad nauczycielami. Największego matoła potrafił nauczyć matematyki. Basia w oczach jej wieczfnińskich rówieśników? Była ładną, towarzyską i zdolną dziewczyną, chociaż nie zawsze pilną. Czasem próbowała grać rolę rozkapryszonej córki kierownika szkoły, ale ojciec natychmiast przywoływał ja do porządku. Więcej, dbał o to, by nie poczuła się uprzywilejowana. Być może ona najbardziej poznała smak owej linii.
- Pewnego razu dostała parę klapsów od ojca. Na oczach innych uczniów – zapamiętał Jan Czaplicki. – Wstawiła się za nią jej matka. W efekcie na tym tle doszło do spięcia między rodzicami Basi.

Jak wielu wiejskich nauczycieli, Ryszard Drapczyński udzielał się społecznie. Urządzał loterie fantowe. Utworzył teatrzyk szkolny – na przedstawienia przychodziła cała wieś. Zdobywszy w ten sposób pieniądze, pojechał z uczniami na trzydniowa wycieczkę do Gdyni.
- Dla nas, wiejskich dzieci, była to niezapomniana wyprawa – mówi Jan Czaplicki.

Założył też w Wieczfni kasę Szewczyka i - razem z Bonifacym Boguckim – straż pożarną (według innych źródeł przeniósł ją z Kuklina), a potem przy niej utworzył orkiestrę dętą.

Za pracę w szkole nie otrzymywał wysokiej pensji. Ale dorabiał sobie prowadząc rachunkowość w kasie i sklepie „Spójni”. Mógł więc zapewnić rodzinie spokojne i względnie dostatnie życie.

Dlaczego Drapczyńscy opuścili Wieczfnię
W 1934 roku Drapczyńscy jednak opuścili Wieczfnię. Tradycja ustna mówi, że z powodu nieporozumień z ówczesnym proboszczem ks. Ludomirem Lissowskim. W świetle późniejszych faktów tym przekazom trudno dać wiarę. Jeśli kierownik szkoły miał jakieś zatargi z duchowieństwem, to tylko ze wspomnianym księdzem Syskim. Przyczyn odejścia cenionego nauczyciela szukać trzeba gdzie indziej.
- Mój ojciec, były żołnierz armii carskiej, był przeciwnikiem marszałka Piłsudskiego i jego obozu. Często rozmawiał o Polsce z panem Drapczyńskim i zupełnie się ze sobą zgadzali zauważa Jan Czaplicki.

Ryszard Drapczyński swe polityczne sympatie lokował na radykalnym skrzydle ruchu ludowego. Bliskie mu było PSL „Wyzwolenie”.

Józef Leszczyński, historyk mławskiej oświaty, od 1927 roku nauczyciel w Uniszkach Zawadzkich, przyjaźnił się ze swoim kolegą po fachu z Wieczfni. Według niego w roku 1933/34 władze szkolne nakazały Drapczyńskiemu zorganizowanie w gminie Związku Strzeleckiego. Nie spełnił tego polecenia, bo – jak pisze, powołując się na Leszczyńskiego, Wiesław Budzyński w książce „Miłość i śmierć Krzysztofa Kamila”: „1/ nie lubił, aby go stawiano w roli naganiacza; 2/ nie znosił sanacji; 3/ nie znał się na tym, bo w wojsku nie służył i chyba karabinu nie miał dotąd w rękach”.

Za karę Drapczyński został przeniesiony służbowo do Lądka. Wkrótce potem się rozchorował i przeszedł na emeryturę. Było to doprawdy dramatyczne zakończenie kariery ambitnego nauczyciela. Szukając dla siebie miejsca, przeprowadził się do Warszawy, gdzie jego bracia – Stanisław, Marian i Mieczysław – mieli drukarnię. Dołączył do ich spółki, razem rozwinęli zakład.

Basia i Krzysztof
W stolicy Basia ukończyła gimnazjum, a później – już na tajnych kompletach – zdobyła maturę.

Krzysztofa Kamila Baczyńskiego – już wówczas poetę cenionego w podziemnym środowisku literackim, owego „drugiego Słowackiego” – poznała w 1941 roku. Oboje studiowali polonistykę u profesora Adamczewskiego na konspiracyjnym Uniwersytecie.

Rok później w kościele na Solcu wzięli ślub. Sakramentu małżeństwa udzielił im wspomniany ks. Ludomir Lissowski, kapłan zasługujący na osobny artykuł. Tu podajmy tylko, że po wybuchu wojny, obawiając się represji ze strony Niemców, przedarł się on z Wieczfni do stolicy. Pod fałszywym nazwiskiem Leona Latowicza został wikariuszem parafii św. Aleksandra i nawiązał kontakt z Drapczyńskimi. Zmarł w 1974 roku w Sierpcu.

Wtedy, po ceremonii zaślubin, podarował Basi i Krzysztofowi figurkę Matki Boskiej z napisem „Monstra te esse matrem” („Okaż się Matką”). Przez wiele lat uważano, że statuetka zaginęła. Odnalazła się pod koniec lat siedemdziesiątych i była atrakcją wystawy poświęconej K.K. Baczyńskiemu w Muzeum Literatury w Warszawie.

Świadkiem ślubu ze strony pana młodego był Jerzy Andrzejewski. W tej uroczystości, a także w weselu, które odbywało się w mieszkaniu Drapczyńskich na ul. Śniegockiej 10, uczestniczyło jeszcze znanych ludzi pióra, w tym Jarosław Iwaszkiewicz. Zdziwiło go, że Krzysztof i Basia „to jeszcze dzieci”.

Młodzi zamieszkali w domu na ul. Hołówki 3, w mieszkaniu jego matki (ojciec, Stanisław, nie żył od 1939 r.), która wyprowadziła się do Anina. Był to pewien afront ze strony Stefanii Baczyńskiej: związek swego jedynaka z „drukarzówną” uważała za mezalians. Także Feliksa Drapczyńska nie była zadowolona: u boku córki chciałaby widzieć mężczyznę z konkretnym zawodem, a nie „jakiegoś poetę”. Najważniejsze, że młodzi małżonkowie byli w sobie zakochani. On podarował jej na prezent ślubny tomik wierszy „W żalu najczystszym”, a wcześniej kilka innych liryków miłosnych. Ona ofiarowała mu swoje młodzieńcze ciepło. Była przekonana, że czeka go wielka kariera, widziała w nim wręcz przyszłego boga na parnasie. Hanna Zaniewska, koleżanka Basi z tajnych kompletów, po wykładzie u prof. Adamczewskiego usłyszała od niej: „Mój mąż jest poetą (…). Wybitnym poetą”.

Zbigniew Baczyński odwiedził Basię i Krzysztofowi w ich mieszkaniu w lecie 1943 roku. Po latach tak opisał wrażenia z tej wizyty: „Barbara była pełna wdzięku, skromna i bezpośrednia, zapatrzona niezłomną wiarą w geniusz poetycki swego męża, którego darzyła – co łatwo było dostrzec – miłością i serdeczną opieką. Stwierdziłem wtedy, że Krzysztof z wypieszczonego jedynaczka przekształcił się w dorosłego mężczyznę”.

„Ja wiem, że Krzysztof nie żyje, to i ja…”
1 sierpnia 1944 roku rozpoczęło się Powstanie Warszawskie. Baczyński był wtedy zastępcą dowódcy III plutonu 3 kompanii batalionu AK „Parasol”. Cztery dni później, odcięty od macierzystego oddziału, zginął od kuli nieprzyjaciela w Pałacu Blanka, o czym Basi przezornie nie doniesiono.

Wybuch Powstania zastał ją w okolicach placu Piłsudskiego (pełniła funkcję łączniczki). Przeraziła się na widok zmasakrowanych ciał. Niebawem schroniła się w mieszkaniu swoich rodziców – w kamienicy na Pańskiej, oczekując wiadomości o losach męża.

W czasie walk lokatorzy tego domu gromadzili się w piwnicach. Basia nie znosiła dusznej atmosfery tych pomieszczeń, w których stłoczeni ludzie nierzadko lamentowali. Więcej, imponowała odwagą. Wychodziła na zewnątrz, by gasić ogień, czego nie odważyli się czynić mężczyźni. 26 sierpnia, gdy przebywała na podwórku, pocisk uderzył w szybę (na parterze był warsztat szklarski). Odłamek szkła trafił w głowę Basi, uszkadzając, jak się okaże, mózg.

Operacja, przeprowadzona w prymitywnych warunkach, była nieudana. Basia umierała w mękach. W momentach świadomości zwierzała się: „Ja wiem, że Krzysztof nie żyje, to i ja nie chcę żyć”. Odeszła 1 września, trzymając w rękach tomik wierszy męża i jego dyplom ukończenia podchorążówki.

Po zakończeniu wojny w Warszawie rozpowszechniła się wieść, że Basia umarła będąc w ciąży. Potwierdziła to jej matka.

Po śmierci Basi
W 1946 roku oboje Drapczyńcy przyjechali do Wieczfni na ślub swej kuzynki i uczennicy.
– Wujek Ryszard był już wtedy ciężko chory, ale wygłosił piękną mowę na moim weselu. Ciocia Fela podarowała mi złotą puderniczkę – z sentymentem wspomina Genowefa Robaczyńska. - W jakiś czas potem zachorowała moja mama, leczyła się w Warszawie. Opiekując się nią, zatrzymywałam się u Drapczyńskich. To już nie byli tacy ludzie jak przed wojną. Śmierć Basi to był dla nich cios, z którego się nie podnieśli.

Marianna Zakrzewska ukończyła szkołę nauczycielską w Mławie. Dostała etat w Podkowie Leśnej. – W czasach komunistycznych – opowiada – pracownikom oświaty zakazywano chodzenia do kościoła. W niejedną niedzielę więc jeździłam kolejką do Warszawy, do Feliksy Drapczyńskiej na Śniegockiej 10. Z rana szłyśmy na mszę, a potem jadłyśmy obiad i rozmawiały. Ciocia Fela ciągle przeżywała śmierć córki, czuła się osamotniona, zwłaszcza że wuj już nie żył (zmarł pod koniec lat czterdziestych – red.). Mówiła mi: „Często mnie odwiedzaj. Wiesz, przypominasz mi Basię”.

Po trzech latach pracy nauczycielskiej w Podkowie Marianna Zakrzewska wróciła do Pogorzeli. Teraz do niej zaczęła przyjeżdżać Feliksa Drapczyńska, tak jak wcześniej swą rodzinną wieś odwiedzała z mężem. Oczywiście wpadali także do krewnych w Wieczni. I tu, i tam pojawiał się też ich syn Zbigniew. - Był wesołym mężczyzną, duszą towarzystwa – takim zapamiętali go kuzyni.

Feliksa Drapczyńska zmarła pod koniec lat siedemdziesiątych. Zbigniew umarł nagle w 1981 roku.

Legenda
Nauczycieli, którzy dużo wymagali od uczniów i nie żałowali im razów, pamięta się przez całe życie. W świadomości najstarszych mieszkańców Wieczfni i okolicznych wsi Ryszard Drapczyński jawi się jako pedagog surowy, uczciwy, rzetelny, sprawiedliwy i właśnie wymagający. Człowiek z poczuciem misji społecznej.

Ale pewnie nie znalazłby trwałego miejsca w lokalnej tradycji, gdyby jego córka nie została żoną słynnego poety i żołnierza. Dzisiaj Basia jest chlubą Wieczfni.

Roman Palman, miejscowy emerytowany nauczyciel i zbieracz pamiątek przeszłości, w wierszowanych dziejach wieczfnińskiego harcerstwa poświęcił jej jedną zwrotkę:
...W drużynie tej chlubnie wzrastała
Drapczyńska – Baczyńska Barbara
Co w Szarych Szeregach wraz z mężem
Swe życie na Kraj Nasz oddała…
Wbrew temu, co sugeruje utwór, Basia nie walczyła z bronią w rękach. Lecz nie to jest najistotniejsze. Ważne, że powstaje lokalna legenda, która jest silniejsza od faktów. Legendą żywi się pamięć.

KRZYSZTOF JAKUBOWSKI

autor: K.Jakubowski