wtorek, 16 października 2012

Rosyjski lekarz: było zamieszanie wokół identyfikacji ciała Marii Kaczyńskiej


Wokół identyfikacji ciała Marii Kaczyńskiej było trochę zamieszania. Musieliśmy zrobić to szybko i ze 100-, a nawet 200-procentową pewnością – wspomina w najnowszym "Newsweeku" Wiktor Kołkutin, szef lekarzy, którzy brali udział w identyfikacji ciał ofiar katastrofy smoleńskiej.

Fot. Filip Klimaszewski / Agencja Gazeta
Fot. Filip Klimaszewski / Agencja Gazeta

Kołkutin od lipca 2009 do grudnia 2010 roku był dyrektorem Rosyjskiego Centrum Medycyny Sądowej. Wraz ze swoją ekipą zajmował się identyfikacją ciał ofiar katastrofy prezydenckiego tupolewa w Smoleńsku.

- Wszystko było zrobione w ekspresowym tempie. To był ogrom materiału. Mieliśmy 96 ciał i ponad 600 fragmentów. Tymczasem ekspercka identyfikacja trwała zaledwie cztery dni – opowiada.

- Kilka dni później dostarczono też badania DNA. Nie było takiego precedensu w Rosji. Dla porównania, identyfikacja ofiar Kurska trwała ponad miesiąc – dodaje Kołkutin.

Pytany o identyfikację ciała Marii Kaczyńskiej, odpowiada, że nie pamięta szczegółów.

– Wiem tylko, że było wokół tego trochę zamieszania. Pamiętam też, że szczególnie zaangażowana w poszukiwania była minister Ewa Kopacz, która powtarzała, że odnalezienie ciała Marii Kaczyńskiej to priorytetowe zadanie - podkreśla Kołkutin.

- Musieliśmy zrobić to szybko i ze 100- a nawet 200-procentową pewnością. Nie mogło być najmniejszych wątpliwości – wspomina.

Kołkutin dodaje, że nie może niczego zarzucić postawie Ewy Kopacz w Moskwie. - Wręcz przeciwnie, mogę o niej mówić w samych superlatywach. Była bardzo zaangażowana w to, by ułatwić nam pracę i pomóc rodzinom ofiar – mówi w rozmowie z Newsweekiem".

"Nie obyło się bez zamieszania"

Doktor nie zaprzecza, że w prosektorium panował chaos, ale podkreśla, że trwało to krótko.

- Nie obyło się bez zamieszania. W końcu jednocześnie przywieziono kilkadziesiąt ciał. To wyglądało tak: w wielkiej sali nad ciałami krąży ok. 20 patomorfologów. Obok nich co najmniej 50 specjalistów. (…) Tłum ludzi. Po dwóch, trzech godzinach sytuacja została opanowana – mówi.

Twierdzi także, że ponad dwie trzecie ciał można było rozpoznać bez większego trudu: Nawet, jeśli twarz była zdeformowana, ciało było w jednym kawałku. Była więc szansa na rozpoznanie zmarłego dzięki jakiemuś znakowi szczególnemu.

Według niego, Polacy przyłączyli się do identyfikacji niezbyt szybko. - Przyjechali dopiero następnego dnia. Pamiętam, jak przebierali się w uniformy, kręcili się bez pośpiechu. Kiedy jednak przystąpiliśmy do pracy, nie było między nami żadnych zatargów.

- Jeżeli chodzi o sam proces identyfikacji, to nikt od Polaków nie oczekiwał bohaterskich czynów. Zresztą sami się do nich specjalnie nie wyrywali. Byli nam potrzebni głównie po to, by dostarczać materiał, który mógł pomóc przy rozpoznawaniu ciał - mówi.

Pytany o zamianę ciała Anny Walentynowicz, zdecydowanie odpiera zarzuty. - Co wydarzyło się po tym, jak trumny z ciałami wyjechały z Moskwy do Polski, nie wiemy. Takich pytań nie należy zadawać Rosjanom. Nie odprowadzaliśmy polskich trumien aż do mogił, w których spoczęły – ucina.

Cały wywiad w najnowszym wydaniu tygodnika "Newsweek".

Wstrząsające zdjęcia ze Smoleńska na rosyjskiej stronie internetowej



wg, IAR
16.10.2012 , aktualizacja: 16.10.2012 18:08
A A A Drukuj
Powrót trumien z ciałami ofiar katastrofy smoleńskiej, 23.04.2010

Powrót trumien z ciałami ofiar katastrofy smoleńskiej, 23.04.2010 (Fot. Wojciech Olkuśnik / Agencja Gazeta)

Wstrząsające zdjęcia ofiar katastrofy smoleńskiej na jednej z rosyjskich stron internetowych. Jako pierwsze poinformowało o tym Radio ZET, które powiadomiło w tej sprawie MSZ i Prokuraturę Generalną. Zdjęcia zostały zrobione na miejscu katastrofy, w kostnicy i przy trumnach. Widać na nich zmasakrowane ciała. MSZ apeluje o niepublikowane tych zdjęć.
Na fotografiach jest ciało prezydenta Lecha Kaczyńskiego i innych ofiar katastrofy. Na stronie jest siedem bardzo drastycznych zdjęć. Musiała je zrobić osoba, która była przy sekcji zwłok.

Fotografie jako ilustrację do wątku na forum upublicznił anonimowy internauta.

Minister Radosław Sikorski apeluje na Twitterze do polskich mediów o niepublikowanie tych drastycznych zdjęć.


Dwa ze zdjęć przedstawiają prezydenta Lecha Kaczyńskiego w trumnie i na stole sekcyjnym. Zdjęcia zamieścił bloger pochodzący z azjatyckiej części Rosji. Profil założył na początku zeszłego roku. Zdjęcia opublikował miesiąc temu. Mają być dowodem na to, że prezydencki tupolew rozbił się w wyniku zamachu.

Skrzynka blogera jest nieaktywna

- Zdjęcia z pewnością nie wyciekły z polskiego materiału dowodowego. Nie ma więc podstaw prawnych do wszczęcia śledztwa w sprawie przecieku - powiedział portalowi dziennik.pl płk Zbigniew Rzepa, rzecznik Naczelnej Prokuratury Wojskowej.

Radio ZET na podany przez internautę adres wysłała pytania: m.in. w jakich okolicznościach dotarł do zdjęć, kto mu je dał, dlaczego je zamieścił w sieci i czy wziął pod uwagę uczucia rodzin. Wróciła informacja, że adres mailowy jest nieaktywny.

Dzisiaj redaktor naczelny "Super Expressu" Sławomir Jastrzębowski ujawnił, że dwie osoby próbowały sprzedać te fotografie tabloidowi. Jastrzębowski napisał, że odrzucił ofertę, bo zdjęcia nie powinny "ujrzeć światła dziennego wcześniej niż za 50 lat".

Autentyczności zdjęć nie można jednak na razie zweryfikować. Według nieoficjalnych informacji Polskiego Radia, sprawą zajęła się już Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Gazeta.pl próbuje potwierdzić te informacje w Prokuraturze Generalnej, MSZ i ABW.

poniedziałek, 15 października 2012

Joe 'Ochotnik' Kittinger, mentor Felixa Baumgartnera


15.10.2012 04:24
A A A Drukuj
- Skok w stratosferze jest jak pływanie w cyjanku. Jeśli cokolwiek złego stanie się z twoim kombinezonem, zginiesz w kilka sekund. Wyparujesz - opowiada Joe Kittinger, do którego przez 52 lata należał rekord najwyższego skoku spadochronowego. W niedzielę pobił go Felix Baumgartner w ramach projektu Red Bull Stratos.

Baumgartner pobił rekord Kittingera >>

- Do wszystkich dobrych rzeczy, które spotkały mnie w życiu, zgłosiłem się na ochotnika - stwierdził 84-letni dziś Joe Kittinger. W niedzielę cały świat śledził jego rozmowy z Felixem Baumgartnerem. Kittinger siedział w centrum dowodzenia misją Red Bull Stratos w Roswell i dbał, by kilkadziesiąt kilometrów wyżej jego rekord z 1960 roku został pobity. Ponad pół wieku temu Kittinger dokonywał rzeczy, od których nawet Baumgartnerowi włos zjeżyłby się na głowie.

Czy skok był warty tak wielkiej uwagi? Dyskutuj na facebook/offsport>>

Ochotnik Kittinger

Joseph Kittinger, amerykański pilot wojskowy, ma w życiu jedną zasadę.

Zawsze zgłaszaj się na ochotnika. Nieważne, ile wiesz na temat swojego zadania. Nie ma ryzyka, nie ma zabawy.

Kiedy w 1953 roku usłyszał, że w bazie wojskowej w Nowym Meksyku szukają kogoś, kto wziąłby udział w eksperymentach związanych ze stanem nieważkości, długo się nie zastanawiał. Mógł pomyśleć chwilę dłużej, bo i tak był jedynym ochotnikiem. Tam poznał pułkownika Johna Paula Stappa, który cztery lata później potrzebował ochotnika do projektu Manhigh I. Kittinger zgłosił się.

Chodźcie i złapcie mnie

Najogólniej: amerykańskie wojsko postanowiło wysłać balon załogowy w stratosferę. Projekt był zupełną nowością. Kittengerowi zbudowano specjalny kombinezon, balon i kapsułę, w których miał wznieść się na wysokość prawie 30 km.

Najpierw zawiodło radio. Kittinger słyszał komunikaty z ziemi, ale w drugą stronę łączność nie działała. Dzięki alfabetowi Morse'a udało mu się przekazać najważniejsze wiadomości dowództwu. Po niecałej godzinie lotu zorientował się, że coś jest nie tak aparaturą tlenową. Wąż, który miał pompować tlen do kabiny, wyssał go na zewnątrz kapsuły. Kittinger zużył już połowę zapasu powietrza, ale mimo rozkazów dowództwa, odmówił przerwania misji. Przekazał informację, że w świetle zaistniałych zdarzeń, musi po prostu mniej oddychać i dzięki temu uda mu się wykonać zadanie.

Kiedy znalazł się na wysokości 96 000 stóp (ponad 29 kilometrów), zamiast postąpić zgodnie z procedurą i zawrócić ku Ziemi, wysłał krótki komunikat.

C-O-M-E-U-P-A-N-D-G-E-T-M-E (ang. Chodźcie tu na górę i złapcie mnie).

W centrum dowodzenia wybuchła panika. Pomyślano, że Kittingera dopadła jakaś odmiana choroby wyskościowej. Halucynacje zapewnie sprawiły, że pilot stracił kontakt z rzeczywistością i zamiast wrócić, odleci ku swojej zgubie w kosmiczną otchłań.

Kittinger po prostu żartował. Kiedy wylądował w jego kabinie nie było nawet atomu tlenu.

Dwa lata później szukano ochotnika do testów nowego kombinezonu i spadochronu, które miały umożliwić skok z ponad 20 kilometrów. Kittinger zgłosił się.

Joe Kittinger przed misją Manhigh I w 1957 rokuJoe Kittinger przed misją Manhigh I w 1957 roku

 

Pływając w cyjanku

Pułkownik Stapp powiedział mi, żebym myślał o tym, jak o kąpieli w cyjanku. Leciałem przez niewidzialną truciznę, która zabiłaby mnie w kilka sekund. Gdyby tylko mój strój pękł w którymś miejscu, ostatnie dziesięć sekund świadomości stałoby się niewyobrażalnym bólem. Nie ważne jak bystry jesteś, jak dobrze przygotowany, jak twardy. Jedno pęknięcie i cię nie ma - opowiada po latach Kittinger.

Przed warunkami panującymi dookoła chronił go tylko kombinezon. Gdyby ubranie się rozhermetyzowało, płyny w ciele Kittingera zagotowałyby się w kilka sekund. Ślina zaczęłaby wrzeć, a naczynia krwionośne pękać.

Wyleciał w otwartej kabinie 15 listopada 1959 roku z bazy w Nowym Meksyku. Przeżył cudem. Najpierw oślepiło go słońce. Hełm zaczął parować. Pojawiły się zawroty głowy. Kiedy skoczył z 23 kilometrów, spadochron poplątał się i linka okręciła się dookoła jego szyi. Spadał, wykonując 120 obrotów na minutę. Stracił przytomność. Po chwili otworzył się spadochron awaryjny. Miesiąc później znów był w stratosferze i oddał udany skok z 22 kilometrów.

Skok stulecia

16 kwietnia 1960 roku Kittinger ważył prawie 150 kg. W potężnym kombinezonie stał 31 333 metry nad powierzchnią Ziemi i patrzył na krzywiznę planety. Jego prawa ręka zwiększyła swoją objętość dwukrotnie. Spuchła, bo rozhermetyzowała mu się rękawica, ale postanowił tego nie zgłaszać dowództwu.

Ziemia wyglądała jak na obrazie. Nie sposób opisać, co czułem na ostatnim stopniu mojej maleńkiej gondoli, nad którą rozpościerał się kosmos. Nagle poczułem się potężnie oddalony od wszystkiego, co pielęgnowałem przez całe życie.

Skoczył. W stratosferze nie ma wiatrów, nie ma oporu powietrza, brakuje poczucia prędkości, z którą się leci. Przez moment Kittinger pruł w kierunku Ziemi z prędkością prawie 1000 km/h. Po niecałych 14 minutach poczuł grunt pod nogami.
Rekordzista świata został bohaterem Ameryki i do niedzieli 14 października 2012 nikt nie powtórzył jego wyczynu.

Zadowolony ze swoich przygód w stratosferze Kittinger mógł już w zasadzie nic nie robić do końca życia. Wybuchła jednak wojna w Wietnamie. Kittinger zgłosił się.

korzystałem z fragmentów książki "Come Up and Get Me: An Autobiography of Colonel Joseph Kittinger"

Dominik Szczepański