wtorek, 19 marca 2013

Bielecki: Gdy zobaczyłem światło na grani, przeraziłem się

 
19.03.2013 01:26
A A A Drukuj
- Dopiero gdy byłem w pobliżu namiotu, zobaczyłem światło czołówki na grani, i wtedy się przeraziłem. Wiedziałem, że coś poszło nie tak, że nikt z kolegów nie powinien znajdować się na grani - opowiadał na konferencji prasowej zdobywca Broad Peaku Adam Bielecki.

Szczegóły ataku [RELACJA UCZESTNIKÓW]

We wtorek odbyła się konferencja prasowa z członkami wyprawy zimowej na Broad Peak. Szczyt, po raz pierwszy zimą, zdobyło czterech polskich alpinistów, ale dwóch z nich nie zeszło. Tomasz Kowalski i Maciej Berbeka na zawsze pozostali pod szczytem.

- Maciek z Tomkiem byli zespołem drugim - opowiadał Adam Bielecki. -  Była propozycja by zrezygnować przed przedwierzchołkiem, ale nie mieliśmy pretekstu by zawrócić. Była świetna pogoda, mieliśmy czołówki, czuliśmy się dobrze. Prognoza pogody też była dobra - dodał.

Jak przyznał Wielicki, na przełęczy przed szczytem w łączności telefonicznej zasugerował, że jest późno i może lepiej zawrócić. Przekonany do ataku szczytowego był Berbeka. - Zdałem się na jego doświadczenie - przyznał Wielicki.

W trakcie dojścia do szczytu alpiniści rozdzielili się. Pierwszy szczyt zdobył Bielecki. - Na szczycie okazało się że mam przestawioną częstotliwość.

Bielecki: Gdy zobaczyłem czołówkę na grani, przeraziłem się

Schodząc mijał kolegów, rozmawiał z nimi. - Artur powiedział że jest dobrze. Maciek się trochę skrzywił i kiwną głową. Powiedziałem mu, że bardzo się cieszę, że po latach zdobędzie ten szczyt. Z Tomkiem rozmawiałem najdłużej. Powiedział, że czuje się ok - mówił Bielecki.
- W zejściu rozdzieliliśmy się, ale byłem przekonany, że wszyscy są w świetnym stanie, podobnym jak ja. Wiedziałem, że Artur, mój partner, poradzi sobie technicznie z zejściem. Jeszcze za dnia udało mi się pokonać dwie trzecie grani. Dało mi to olbrzymią przewagę w zejściu, bo w ciemnościach tempo zejścia spadło dwukrotnie.
- Na przełęczy widziałem w tyle światło. Domyśliłem się, że za mną idzie Artur. Dopiero gdy byłem w pobliżu namiotu zobaczyłem czołówkę na grani i wtedy się przeraziłem. Wiedziałem, że coś poszło nie tak, że nikt z kolegów nie powinien znajdować się na grani - odpowiadał Bielecki.

Pierwszy zdobywca szczytu przestał widzieć Małka, ale o drugiej w nocy drugi z Polaków dotarł do obozu czwartego.

- Dawałem Arturowi znaki świetlne, gotowałem wodę. Po północy wyszedłem po niego. Nie było mnie w namiocie pół godziny przeszedłem 50 metrów i uznałem, że to nie ma sensu. Zawróciłem. Na szczęście niedługo potem Artur się pojawił, nawiązaliśmy kontakt głosowy i ok 2 może 2:10 doszedł do namiotu. Czekaliśmy razem na Maćka, wierzyliśmy, że w każdym momencie może się pojawić - mówił Bielecki.

Opowieść Małka. "40 minut zmieniałem baterie"

- Podchodziliśmy w trójkę, dopiero krótko przed szczytem przyspieszyłem i odskoczyłem trochę chłopakom - opowiadał Artur Małek.
- Gdy schodziłem, Tomek mi proponował wspólne wejście szczyt i nakręcenie tam filmu. Odpowiedziałem mu, że nie mam siły na to, żeby się nie wygłupiał, szedł na szczyt, robił zdjęcie i schodził jak najszybciej.
- Maciek widząc, że będę będę schodził sam, zaproponował, żebyśmy schodzili w trójkę, związani liną. Odpowiedziałem mu, że jak poczekam na nich choćby 5 minut to zamarznę. Widziałem, że Tomek jest w lepszym stanie fizycznym i psychicznym ode mnie.
Małek wytłumaczył, czemu Bielecki stracił z oczu światło jego czołówki. - Adam przestał mnie widzieć, bo 40 minut zmieniałem baterię z czołówki. Trudno mi to szło, złamałem nóż, potem włożyłem baterie na odwrót - opowiadał.
- Po dojściu do namiotu byłem bardzo zmęczony. 20 minut leżałem w całym ekwipunku, z rakami i czekanem. Potem zaczęliśmy gotować, Adam już wcześniej przygotował mi coś do picia.
- Rano wyszedłem na przeciw chłopakom. Słyszałem w radiu komunikaty z bazy, że Maciek schodzi. Moja wędrówka zakończyła się po 30 minutach, kiedy się odwróciłem i zobaczyłem że stoję tylko 30 metrów od namiotu.

Wielicki: Odbyłem z Kowalskim sześć-siedem rozmów

Kierownik wyprawy Krzysztof Wielicki zdradził szczegóły schodzenia Kowalskiego ze szczytu. - Pierwszy zgłosił się Tomek. Po godzinie od zdobycia szczytu, powiedział, że nie widzi Maćka. Mówił, że jest bardzo słaby, że nie może iść. Zaniepokoiłem się bardzo - opowiadał Wielicki. -  Przez całą noc odbyłem z nim sześć, siedem rozmów. Mówił, że jest słaby, że nie może iść, porusza się po dwa kroki. Miał pierwsze objawy obrzęku płuc. Człowiek wtedy strasznie się męczy.
Raz mówił, że widzi Maćka, raz nie widzi. Zgłosił mi, że chcą biwakować, w końcu schodził dalej. Prowadziłem go tak do rana, był na grani. Ostatnia łączność z nim była o 6.30 - dodał.

Bielecki: Będę się wspinał dalej

- Nawet przez głowę mi nie przeszło, że mógłbym teraz przestać się wspinać. Musiałbym zanegować prawie całe dotychczasowe życie - wyznał na koniec Adam Bielecki.

Szczegóły ataku na Broad Peak (8047 m) [RELACJA UCZESTNIKÓW]

19.03.2013 12:20
A A A Drukuj
Po zdobyciu szczytu u Tomasza Kowalskiego nastąpiło najprawdopodobniej gwałtowne, niepoprzedzone żadnymi objawami wyczerpanie energetyczne i szybkie zmiany patologiczne związane z wysokością i niską temperaturą. Nie był w stanie schodzić - czytamy w komunikacie, wydanym przez członków polskiej zimowej wyprawy na Broad Peak. Z czterech zdobywców szczytu przeżyło dwóch.

Poniżej prezentujemy informację prasową spisaną przez członków wyprawy.

Do ataku na szczyt zespól himalaistów w składzie Maciej Berbeka, Adam Bielecki, Tomasz Kowalski i Artur Małek wyruszył z obozu IV na wys. 7400 m o świcie 5 marca (godz. 5:15). Na decyzję o godzinie wyjścia wpływ miały bardzo dobre panujące warunki i równie dobra prognoza pogody na najbliższe doby oraz klasyczna zasada mówiąca o tym, że zimą do ataku w nocy się nie wychodzi. Istotne było również to, że poprzedniego dnia himalaiści dotarli do obozu IV późno (wprost z obozu II) i potrzebowali odpowiednią ilość godzin na odpoczynek. W drodze na szczyt pokonano trzy szczeliny, z których najtrudniejszą = ubezpieczono liną poręczową. Do przełęczy drogę prowadzili na zmianę Adam Bielecki i Maciej Berbeka. Na przełęcz i grań, na wys. około 7900 m himalaiści weszli o 12:30 w kolejności Bielecki, Berbeka, a potem razem Małek i Kowalski.

Himalaistów było czterech, ale z założenia wspinali się oni w dwóch zespołach: Bielecki-Małek, Berbeka-Kowalski. Od przełęczy w górę, z powodu trudności do przedwierzchołka Rocky Summit (8027 m) szli związani liną w dwóch osobnych zespołach. Pierwszy wspinał się zespół Bielecki-Małek.

Od przełęczy osiągniętej o 12:30 do zdobycia szczytu przez pierwszego alpinistę minęło więcej czasu niż zakładał pierwotny plan ataku szczytowego. Było to spowodowane nieprzewidzianymi trudnościami technicznymi przed przedwierzchołkiem Rocky Summit, które jak się okazało latem nie występują.

Na przedwierzchołku Rocky Summit 8027 m wspinacze byli ok. godziny 16.00. Stąd zarówno Adam Bielecki jak i Maciej Berbeka łączyli się z bazą, z kierownikiem Krzysztofem Wielickim. Podjęli decyzję o kontynuowaniu ataku. Na szczycie stanęli (czasy zweryfikowane, wcześniej podawano inne):

- Adam Bielecki o godz. 17:20
- Artur Małek o godz. 17:50
- Maciej Berbeka i Tomasz Kowalski o godz. 18:00


Czwórka himalaistów rozłączyła się już w drodze na szczyt i pomiędzy pierwszym a ostatnim zdobywcą było 40 minut różnicy. Himalaiści schodzili ze szczytu kolejno, zaraz po jego zdobyciu, bez oczekiwania na pozostałych. Oczekiwanie w warunkach zimowych na tej wysokości nie jest możliwe - grozi wychłodzeniem, hipotermią i innymi następstwami zdrowotnymi. Czekanie powiększałoby niebezpieczeństwo dla całego zespołu. W drodze na szczyt żaden ze wspinaczy nie zgłaszał oznak słabości. Również cofnięcie się pod górę, po wolniejszych towarzyszy w warunkach zimy na wysokości, po kilkunastogodzinnym ataku szczytowym, jest bardzo trudne i niezwykle ryzykowne.

Mimo wydawałoby się późnej pory i wejścia na szczyt przez pierwszego zdobywcę (cel wyprawy osiągnięty - szczyt zdobyty), atak kontynuowano, choć w imię zasady „trzymania się razem” mógłby zostać przerwany. Himalaiści mieli prawo do takiej decyzji - obiektywnie warunki i prognoza były bowiem wyjątkowo sprzyjające.

Temperatura wynosiła od minus 29 do minus 35 (w nocy), było prawie bezwietrznie, całkowicie bezchmurnie, przy pełnej, niezakłóconej widoczności. W tak, jak na zimę, doskonałych warunkach do wspinaczki, szanse powodzenia były ogromne.

Niestety, po zdobyciu szczytu u Tomasza Kowalskiego nastąpiło najprawdopodobniej gwałtowne, niepoprzedzone żadnymi objawami wyczerpanie energetyczne i szybkie zmiany patologiczne związane z wysokością i niską temperaturą. Nie był w stanie schodzić.

Normalnie godzinny odcinek drogi do przełęczy zajął mu 12 godzin, gdzie przypuszczalnie pozostał. Z Tomkiem parokrotnie została nawiązana łączność radiowa. Z Maciejem Berbeką od momentu zdobycia szczytu nie było żadnej łączności. Maciej i Tomasz nie schodzili razem, nie jest też jasne, czy choć przez moment przebywali obok siebie. Maciej schodził pierwszy, na odległość wzroku od Tomasza, parę razy był przez niego widziany. Również w przypadku Macieja Berbeki można przypuszczać, iż doszło do skrajnego wyczerpania energetycznego, w wyniku którego mógł on przy tak dużych trudnościach technicznych wpaść do szczeliny lub spaść w przepaść (w dniu 6 marca w godzinach porannych po ekstremalnie trudnej nocy spędzonej bez jakiegokolwiek sprzętu biwakowego na wysokości około 7700 m, gdzie był widziany ostatni raz).

Adam Bielecki powrócił ze szczytu do obozu IV o godzinie 22:10 (czas zweryfikowany, wcześniej podawano inną porę), a Artur Małek o 2:00 nad ranem. Obaj w czasie zejścia nie łączyli się radiotelefonicznie z powodów technicznych (przestawienie się częstotliwości w radiu Adama, trudności z uruchomieniem radia przez Artura).

Po odpoczynku, jeszcze tej samej nocy Adam Bielecki wyszedł z namiotu w górę naprzeciw Arturowi Małkowi i pozostałym schodzącym. Zdołał wspiąć się w górę zaledwie kilkadziesiąt metrów i musiał zawrócić z powodu wyczerpania fizycznego po zdobyciu szczytu. Rano Artur Małek, po odpoczynku, także podjął próbę wyjścia na poszukiwania pozostałej dwójki. Wyposażony w płyny w termosie itp. wyszedł w górę, w stronę przełęczy. Zdołał wspiąć się zaledwie kilkadziesiąt metrów i podobnie jak Adam Bielecki z powodu ogólnej słabości zszedł do obozu IV.

W dniu 6 marca wspinacz pakistański Karim Hayat wyszedł z obozu II w celu zlustrowania stoków pod przełęczą i kontynuacji poszukiwań. Doszedł aż do szczelin na wysokości około 7700 m. Pomimo bardzo dobrej widoczności nie dostrzegł żadnych śladów Macieja Berbeki i Tomasza Kowalskiego.

Następnego dnia Kierownik wyprawy Krzysztof Wielicki uznał szanse na przeżycie dwójki zaginionych po spędzeniu dwóch nocy bez sprzętu biwakowego w ekstremalnie trudnych warunkach za zerowe.

Wyprawę zakończono 8 marca po południu. Po symbolicznym pożegnaniu i modlitwie za zmarłych rozpoczęto zejście w doliny. Kwestie medyczne zostały opisane osobno w formie opinii dra n. med. Roberta Szymczaka - specjalisty medycyny ratunkowej i wysokogórskiej, członka komisji medycznej PZA i wybitnego himalaisty.

Szanse użycia helikopterów lub innych środków wspomagających poszukiwania (satelitarny lokalizator GPS) opisano w osobnym materiale dostępnym na stronie programu Polski Himalaizm Zimowy. Powyższy materiał ma charakter informacyjny, natomiast szczegółowymi analizami i ostateczną oceną całej wyprawy zajmie się specjalna komisja Polskiego Związku
Alpinizmu.

Spisali: 
Kierownik wyprawy Krzysztof Wielicki 
Adam Bielecki - uczestnik
Artur Małek - uczestnik
Artur Hajzer - koordynator krajowy, kierownik programu PHZ 2010-2015

Wyprawa odbyła się w ramach programu sportowego „Polski Himalaizm Zimowy 2010 - 2015”. Wszystkie informacje o programie znajdują się na stronie www.polskihimalaizmzimowy.pl, a szczególnie w zakładce „informacje prasowe”. Wyprawa dokonała pierwszego w historii zimowego wejścia na szczyt Broad Peak 8047 m w Karakorum, Pakistan w dniu 5 marca 2013 roku.

niedziela, 17 marca 2013

Z kamerą wśród Gucwińskich. Nie chcą już widzieć zoo


Sławomir Pawłowski

17.03.2013 , aktualizacja: 17.03.2013 11:37
A A A Drukuj
Antoni Hanna Gucwińscy w swoim domu na wrocławskim Biskupinie. Pokój gościnny jest zagracony pamiątkami z podróży
Antoni Hanna Gucwińscy w swoim domu na wrocławskim Biskupinie. Pokój gościnny jest zagracony pamiątkami z podróży (Fot. Sławomir Pawłowski)


Wprowadzili wrocławskie zoo do międzynarodowej unii ogrodów zoologicznych. A przez telewizję do domów milionów Polaków. Ale nie odwiedzają już ogrodu, nie byli tam od czasu odejścia. I odwiedzin już nie planują
Piękna młoda kobieta bawi się z gorylami. Jej włosy są czarne jak ich sierść. Na pierwszych zdjęciach jeszcze długie, później krótsze, bo taka moda była w Holandii. Z przyzwyczajenia do długiej kitki trudno ją poznać na tych fotografiach. Hanna Gucwińska musiała nauczyć się, jak obchodzić się z gorylami w Holandii, żeby później przywieźć zwierzęta do Polski.

Goryle najpierw pokazali w telewizji

- To były po wojnie pierwsze goryle w Polsce - zaznacza Antoni Gucwiński.

Dostali je za kozy karłowate i sarny, które wysyłali do Indii. - Gorylątka kosztowały wtedy 20 tys. dolarów. Był styczeń 1971 r. i to byli pierwsi aktorzy w naszym programie. Samiec Willy i samica Poupée, jak lalka po francusku.

Program telewizyjny "Z kamerą wśród zwierząt" właśnie wtedy startował. Hanna: - Pół miasta chciało goryle oglądać, a nie można było. Goryle się stresują, do tego roznoszą zarazki. Bez kwarantanny nie można, zakaz międzynarodowy.

Więc pierwsi ludzie goryle zobaczyli w telewizji. W zoo dopiero latem, bo tyle trwała kwarantanna. Trzeba było też wybudować wybieg. - Poupée przeżyła w ogrodzie siedem lat, jako pierwsza w Europie tak długo - dodaje Gucwińska.



Niespodzianki natury

Mieszkają na Biskupinie w dużym domu, który - jak sami mówią - budowali 20 lat i "jest najbrzydszy na osiedlu, bo wygląda jak stodoła". Na ulicy wciąż są rozpoznawani przez mieszkańców, ale trzymają się z dala od mediów. Od ulicy odgradza ich wysoki mur, a przez stalową bramkę nic nie można dostrzec. Trzeba dzwonić domofonem i poczekać około minuty, żeby Antoni Gucwiński zszedł i otworzył.

Do domu wchodzi się przez przybudówkę-składzik. Gucwińscy zebrali tu wiele kartonów z filmami i pamiątkami z podróży, jeszcze z czasów, kiedy chętnie i dużo jeździli po świecie. Zimno tu i wilgotno, pamiątki muszą być w kiepskim stanie.

- Próbujemy uporządkować to, co zgromadziliśmy przez 50 lat, ale tego jest tak dużo... - mówi Antoni Gucwiński. - Widzi pan tylko część. Mamy co najmniej 40 kartonów z zapiskami. Wtedy nie było komputerów, więc odręcznie notowaliśmy to, co działo się w ogrodzie. Mam na przykład 30 protokołów z porodów hipopotamów. Zdjęcia i filmy. Staramy się to powoli katalogować.

Trzeba wypuścić psy, bo głośno szczekają, podobno są szkolone do pilnowania i potrafią ugryźć. W domu jasno i ciepło, przedpokój obity drewnem, z niego wyjście do wysokiej szklarni, w której Hanna Gucwińska miała m.in. trzydziestoletnią araukarię i cytrynę, która owocowała. Pokój gościnny zagracony pamiątkami z podróży, przy pianinie rzeźba siedzącej na globie nagiej kobiety, obok druga, na parapecie złote figurki kaczek, na stole jaszczur koloru patyny. Nie sposób tego zliczyć. W oczy rzucają się cztery zegary wahadłowe.
Domowy zwierzyniec

Na zamkniętą klawiaturę pianina skacze kotka i zaraz jest na kolanach Hanny Gucwińskiej.

- Taka się już urodziłam, od trzeciego roku życia zawsze ze zwierzętami, przylepiały się do mnie - mówi.

A zwierząt trochę w domu jest. Oprócz trzech psów i trzech kotów dziewięć papug nimf, dwa żółwie, dwie szynszyle ("w nocy nie dają spać"), ozdobne kurki miniaturowe, sztuk 15. Kurki przyszły w spadku po proboszczu przyrodniku. Sąsiedzi się buntowali, że pieją, poszła skarga i trzeba było kurnik zamknąć. Proboszcz zmarł, kury trafiły do Gucwińskich.

W ogródku przezimował jeż, przylatuje też 14 gołębi, był i puszczyk. - To w większości zwierzęta przygarnięte, trzeba je ratować. Najdrożej wychodzi karmienie. Już o siódmej psy podnoszą wrzask i trzeba wstać, dać jeść. Kogut Kodak musi dostać jajko na twardo, niczego innego nie chce - opowiada Gucwiński.

Mają też szklarnię i hodowlę kaktusów. Hanna: - Mam do nich słabość. Każdy pochodzi z innej strony świata, kwitną o różnych porach. To jakaś niespodzianka natury, kiedy się je obserwuje - mówi.

Hania i Antoś

Poznali się w ogrodzie, ale na początku nie zwrócili na siebie uwagi. Ważniejsze były zwierzęta.

Ona studiowała w Olsztynie, ale zamiast wakacje spędzać na Mazurach, przyjeżdżała na praktyki do zoo. On przyszedł, kiedy już kończyła. Na odchodne kazała jemu i koledze sadzić błotne rośliny.


- Odkryłam śliczne nenufary i chciałam koniecznie, żeby rosły w sadzawce. Ta sadzawka zachowała się do tej pory - opowiada Hanna Gucwińska.

- Pamiętam, jak z Niskich Łąk nieśliśmy je przez most Grunwaldzki, który był wtedy w remoncie, i były tylko deski. Szliśmy boso po tych rusztowaniach - dodaje mąż.


Krakowie miał stypendium naukowe, które zobowiązywało do pozostania na uczelni. Na praktykę przyjechał właściwie wypchany przez swojego profesora. Wczesny dyrektor Karol Łukaszewicz pisał akurat o pierwszych w Polsce orangutanach.

- To był rok 1956. Pojechałem na trzy miesiące. Powiedziałem sobie, wytrzymam i wrócę. Ale zajęło mnie zoo. Wychowywałem pierwszego urodzonego w Polsce lamparta.

Hanna: - Antoś, to ja go najpierw wychowywałam. Musiałam lamparta przekazać i powiem szczerze, że znielubiłam Antosia za to. Byłam pewna, że nie zajmie się nim porządnie.

Mówią zdrobnieniami - mąż jest "Antosiem", żona "Hanią". I myślą chyba podobnie, bo kiedy któremuś z małżonków zabraknie słów, drugi od razu się włącza i kończy zdanie.

Były etaty, więc wrócili do Wrocławia

On we Wrocławiu nie miał ani rodziny, ani przyjaciół, więc od rana do wieczora siedział w zoo jako praktykant do różnych robót, a pracy zawsze było dużo. Spodobał się dyrekcji, bo robił wszystko.

Wrócili na uczelnie dokończyć studia, napisali prace dyplomowe. Wtedy do obojga przyszło zawiadomienie z Wrocławia, że są wolne etaty. Trzeba było się decydować.

- Dwa dni po dyplomie miałem spakowaną walizkę, w niej pędzel do golenia, dwie koszule i coś tam jeszcze. To była twarda walizka z dykty, brat mi zrobił, siedziałem na niej w pociągu. Przyjechałem do Wrocławia 8 marca 1957 r. Ogromny śnieg był w tym czasie. Na drugi dzień się zgłosiłem do dyrektora, nie pytałem, za ile, nie pytałem, gdzie będę mieszkał. Taki był człowiek głupi.

Okazało się, że w Krakowie zostawił wyższe stypendium, niż tu wynosiła pensja, której połowa szła na pokój wynajęty na Tarnogaju. Ona przyjechała w kwietniu.

Drapieżne i małpy

W ogrodzie dostali różne działy. On miał drapieżne, ona naczelne, czyli małpy. - Czułam się pokrzywdzona. Myślałam sobie, jak to będzie dobrze panować nad tygrysem czy lwem, a dostałam małpy. Wygłupiały się i przedrzeźniały. Zastanawiałam się, jak ja je opanuję.

Pracowali razem, widzieli się bez przerwy. Antoni zaczął drugie studia, dostał akademik. Potem oboje dostali mieszkania w domku w zoo, on na górze, ona na dole. - I to nas zgubiło - śmieje się Antoni Gucwiński.

- Ale w sumie pięć lat chodziliśmy wkoło siebie. Ja się nie spieszyłam z wychodzeniem za mąż, a mąż w ogóle nie miał zamiaru.

Był czas, kiedy chcieli przenieść się do wymarzonego ogrodu w Gdańsku - blisko morza, marynarze przywozili różne zwierzęta, ogród piękny, ale dyrektor ich nie akceptował. Zostali. Wrocławski dyrektor doszedł do emerytalnego wieku i Antoni Gucwiński wszedł na jego miejsce. Miał 34 lata.

Ogród miał wtedy dziury w ogrodzeniu, waliła się ptaszarnia, nie było utwardzonych alejek. Po sześciu latach przywieźli do Polski zwierzęta, które każdy chciał zobaczyć.

Śmiesznie i strasznie

Małżeństwo o strasznych i śmiesznych wydarzeniach w zoo mogłoby napisać książkę. Przeżyli tam 50 lat. Na początku zaopatrzeniem był koń i furmanka. Ale furman pił i czasem koń sam wracał z ładunkiem. Uciążliwe były obce firmy działające na terenie zoo (m.in. Eldom i Wytwórnia Filmów Fabularnych). Mimo wyroków komisji arbitrażowej nie chciały się wynieść. W końcu przegonił je łoś.

- Kiedy przyszło rykowisko, łoś przeskoczył przez ogrodzenie, a w pięknie wypucowanych samochodach zobaczył swoje odbicie i uznał je za rywala. Jednej nocy rozbił 20 żuków i nys. Zrobiła się afera. Ja mówię: przepraszam, ale jesteście na terenie, z którego dawno powinniście odejść - mówi Antoni Gucwiński. - Trzema samochodami przyjechała komisja. Postawiłem pracownika, żeby z kijem pilnował łosia, bo znowu nabroi. To był dzień wypłaty, pracownik poszedł na chwilę, żeby odebrać pieniądze. Łoś szybko przeskoczył i rozbił samochody. W końcu się wynieśli.

Zdarzył się młody chłopak, który wyprowadził z zoo konia. Wsiadł, objechał o północy Rynek, przejechał Podwalem i skierował się w stronę Kobierzyc. Wreszcie zmęczony zatrzymał się, konia przywiązał i zasnął pod wierzbą. Tam go znaleźli. - Żal mi było chłopaka, bo to był husarz fantasta, a dostał rok więzienia - śmieje się dyrektor.


- W 1972 r. mieliśmy sytuację makabryczną. Dziewczyna najadła się narkotyków, rozebrała się i skoczyła na wybieg tygrysów. Musieliśmy ją wyciągnąć, nie ruszając tygrysów, boby rozszarpały - opowiada Hanna Gucwińska. - Wiedzieliśmy, że one bardzo boją się miotły na śmieci. Weszliśmy. Kiedy tygrysy zaczynały podchodzić, to ja miotłę i nagle się cofały. Te krótkie chwile trzeba było wykorzystać, żeby nie zdążyły się przyzwyczaić. Udało się, milicjant wyprowadził dziewczynę.

Szczęście, że nie Warszawa

Gucwińscy wprowadzili wrocławskie zoo do unii ogrodów zoologicznych. Ogród był znany, już w 1969 r. dzięki protekcji Jana Landowskiego, ówczesnego dyrektora warszawskiego zoo, pojechał do Berlina jako kandydat. - Tam po raz pierwszy spotkaliśmy się z wielkimi szychami ogrodów zoologicznych. Po trzech latach kandydowania i wystąpieniach na zjazdach zostałem przyjęty do unii w 1971 r. w Pradze.

Trudny okres mieli w 1973 r. - Jan Landowski zmarł. Władze upatrzyły sobie nas na jego miejsce w Warszawie - wspomina Antoni Gucwiński. - Żeby nas zachęcić, powiedzieli, że co cenniejsze zwierzęta zabiorą z Wrocławia. W rzeczywistości to nas zraziło. Pomyśleliśmy: budujemy tutaj zoo, a oni chcą nam je przenosić. Proponowali też pieniądze na zakup zwierząt. Zgłosiłem się wtedy do przewodniczącego miejskiej rady we Wrocławiu. On mówi tak: "Jeżeli uznacie to za karierę, to nie mam nic przeciwko, ale jeśli zdecydujecie się zostać tutaj, to ja się postaram, żeby można ją było w ogrodzie robić". To była dla mnie bardzo ważna deklaracja. Pojechałem więc do ministerstwa w Warszawie i tłumaczę: To jest sprawa polityczna, to ogród poniemiecki, musimy go odbudować, żeby nie było, że Polacy nic nie potrafią. Minister się namyślił i powiedział: "Nie można dziury łatać, tworząc inną dziurę". O, jaki ja radosny z tej Warszawy wracałem!

Żaby z ubikacji

Gucwińscy prowadzili wrocławskie zoo kilkadziesiąt kolejnych lat. W tym czasie dużo podróżowali. W mieście, w którym był ogród zoologiczny, zawsze mieli bazę. Z wypraw sprowadzali zwierzęta i rośliny. Z Casablanki plecak kaktusów, z Tunisu jaszczurki pustynne i lisa pustynnego - feneka.

- I jeszcze żaby w ubikacji na lotnisku łapałam. Takie żabska piękne siedziały, coś niesamowitego! Jak to, myślałam, żeby nasze zoo ich nie miało... - zaznacza Hanna Gucwińska. - Wtedy wolno było tak wozić.

Do Tunezji zabrali 10 flanelowych koszul, bo tam koszule miały wzięcie. - Pod pałacem Habiba Burgiby je sprzedawałem. W bardzo dobrej cenie. Dzięki temu mieliśmy pieniądze na wycieczkę na Saharę. To był rok 1976 - mówi Antoni Gucwiński.

Uwielbiali podróżować i robili to do początku XXI wieku. Do dzisiaj utrzymują kontakty ze światowymi ogrodami, przede wszystkim z berlińskim, ale też estońskim, moskiewskim, czeskimi.

- Z polskich mamy dobry kontakt z Krakowem i Łodzią - mówi Antoni Gucwiński. - Ale nasza generacja odchodzi. Wciąż jesteśmy zapraszani na spotkania, w ubiegłym roku byliśmy w Bydgoszczy, zaprosili nas na wykład w klubie słuchaczy trzeciego wieku. Mamy sporo zaproszeń na spotkania w ośrodkach kultury, które się jeszcze uchowały, ale nie korzystamy już z tego, bo nie ma jak zostawić zwierząt. No i boimy się o sam dom. Żal nam wyjazdów, bo to był niesamowity kontakt z ludźmi.

Niedźwiedź i rozgoryczenie


Hanna Gucwińska w latach 2001-2005 była posłanką. To były czasy Leszka Millera. Startowała z listy SLD-UP, "bo nikt inny nie proponował", a nie należała do żadnej partii. - Byłam ciekawa Sejmu i byłam pewna, że wygram. Po drugie myślałam, że pomogę mężowi, że będą traktowali go inaczej, kiedy będę posłanką. Nie czułam się tam źle. Zwykli pracownicy byli dla mnie szalenie życzliwi. Nie żałuję. Zawsze chciałam poznać coś więcej poza ogrodem - przyznaje.

Ale to zoo było całym ich życiem. - I co z tego? - pytają z rozgoryczeniem. - Obowiązek mnie tu trzymał. Jak się już rozpocznie, to trudno skończyć, ogród niesamowicie wciąga. Gdybym ten wysiłek włożył w co innego... Interesowała mnie na przykład chemia... Może nie przeżyłbym takich upokorzeń - zastanawia się Antoni Gucwiński.

W 2006 r. Gucwiński został oskarżony przez fundację VIVA! o znęcanie się nad niedźwiedziem Mago. W 1991 r. dyrektor uratował niedźwiedzia z matką i rodzeństwem, biorąc zwierzęta do zoo. Inaczej zostałyby uśpione jako niebezpieczne dla ludzi w górach. W 1996 r. zamknął Mago na zapleczu wybiegu po tym, jak niedźwiedź pokrył siostrę i z kazirodczego związku urodziły się trzy małe. Chciał zapobiec takim zdarzeniom. Mago spędził tam 10 lat. Sąd uznał, że Antoni Gucwiński jest winny znęcania się nad niedźwiedziem, ale odstąpił od wymierzenia kary. Dyrektor miał tylko wpłacić 1000 zł na konto Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami.

Gucwińscy nie pogodzili się z wyrokiem, ale nie mieli siły dalej walczyć. Hanna Gucwińska musiała sprzedać dom rodzinny, żeby spłacić adwokatów i koszty postępowania. - Posądzenia, prasowe paszkwile, to człowieka zdeprymowało, przygasiło. Sąd Najwyższy przy kasacji powiedział, że skoro Mago nie miał warunków jak w Tatrach, no to się nad nim znęcano. To powinni zamknąć mnie 50 lat temu, bo w ogrodach zoologicznych nie ma warunków jak na wolności. Dzisiaj Mago żyje i ma się dobrze. Ale to wszystko zostawiło we mnie ślad.

Obchody bez nich

Wrocławski ogród zoologiczny powstał w 1865 r. Niedługo skończy 150 lat. Obchody rocznicy na pewno będą huczne, ale Gucwińscy nie chcą w nich uczestniczyć. - Nie czujemy się potrzebni - mówi Hanna Gucwińska.

- W ubiegłym roku dostałem grzecznościowe zaproszenie do komitetu organizacyjnego, ale podziękowałem - mówi Antoni. - Ogród idzie w innym kierunku, niż ja sobie wyobrażałem. Jego wartość to teren, architektura i tradycja.

Gucwiński chciał podzielić zoo na kilka części, a każda przypadałaby na dany okres w historii. Pierwsza to jeszcze XIX w., kiedy w zoo pokazywano też ludzi. Grupy Arabów czy Beduinów przyjeżdżały na miesiąc, wynajmowały teren i niczym cyrk pokazywały wycinek swojego życia. Druga część to międzywojnie, potem współczesność i na samym końcu centrum małp człekokształtnych, które żyłyby na dużych otwartych wybiegach. Dyrektor widział je na terenie dzisiejszego stadionu Ślęży.

- Planowałem stworzyć ogród zoologiczny i muzeum w jednym - mówi.

Afrykarium nie planował, w miejscu dzisiejszej budowy wolałby zostawić teren spacerowy, żeby można było złapać oddech.

Ma poczucie, że nie dokończył pracy

Antoni Gucwiński odchodził z funkcji dyrektora zoo w końcu 2006 r. Potem pojawiał się jeszcze w ogrodzie, ale bez obowiązków, miał tylko oddawać ogród w ręce nowego dyrektora.

- Przychodziłem, ale nie miałem co tam robić. Następca nic ode mnie nie chciał. Rozliczałem się z tego, co miałem. Powoli zabieraliśmy rzeczy, trzeba było opróżnić mieszkanie - opowiada. - Nastawiłem się na odejście w wieku kardynalskim, jak zapowiadali w urzędzie miasta. Jak dyrektor odchodzi, to się robi uroczyste spotkanie. Są władze miasta, zaprasza się pracowników, daje się pamiątki. Nic takiego nie nastąpiło. Jeszcze w grudniu 2006 r. pożegnaliśmy się z pracownikami i tyle.

Antoni Gucwiński ma poczucie, że nie udało mu się dokończyć pracy. Na 150-lecie planował monografię ogrodu. Oceniał, że potrzebne mu są dwa lata, żeby wszystko podsumować. Dziś podsumowuje tak: - Błędem było to, że człowiek traktował ogród jako swoje życiowe dzieło. Trzeba było czasem odpuścić i może inaczej się ustawić.