sobota, 16 listopada 2013

Dlaczego Islandia kopie lepiej od Polski?


Video: Foto Olimpik/x-news, fot. Reuters/FORUM

Piłkarski kopciuszek z Islandii może zostać najmniejszym krajem, jaki zagra na mundialu. Najpierw rewelacja eliminacji, tak brutalnie dla nas zakończonych, musi poradzić sobie w barażu z Chorwatami. Sport.tvn24.pl sprawdził, w czym tkwi tajemnica sukcesu islandzkiej piłki.

- Proszę wysłać mi maila, bo akurat wychodzę do pracy - mówi przez telefon Dominik Bajda, gdy dzwonimy, by porozmawiać o sekretach sukcesów islandzkiego futbolu. Bajda jest piłkarzem klubu UMF Víkingur Ólafsvík, ale na co dzień zarabia jako stolarz.

W Islandii to norma. Gdyby w piłce chodziło tylko o pieniądze, grający na gwiazdorskich kontraktach zawodnicy polskiej Ekstraklasy mogliby na wyspiarzy patrzeć z góry. Perspektywę zmieniają wyniki reprezentacji. Jeszcze do niedawna kadra Islandii pełniła rolę chłopców do bicia - dziś częściej bije innych i stanęła u progu historycznego sukcesu.

Od 2000 roku powstało siedem zadaszonych boisk o standardowych wymiarach i siedem nieco mniejszych. Wszystkie utrzymywane są przez miasta. W większości przypadków kluby korzystają z nich za darmo. Inwestycja okazała się kołem ratunkowym dla naszego futbolu. Wielu obecnych reprezentantów trenowało na nich w młodym wieku

Maggnus Einarsson

- Jeśli pokonamy w barażach Chorwację i awansujemy na mundial w Brazylii, będzie to największe osiągnięcie w historii islandzkiego sportu – zwraca uwagę w rozmowie ze sport.tvn24.pl Maggnus Einarsson z portalu Fotbolti.net.

Wywiani na piłkarski margines

Islandia ma raptem 320 tysięcy mieszkańców – nieco więcej niż Katowice, czy Białystok, mniej niż Lublin Bydgoszcz i Szczecin. Na niepowodzenia w futbolu skazana była jednak głównie przez surowy klimat. Niskie temperatury, a przede wszystkim porywiste wiatry sprawiają, że tamtejsze rozgrywki trwają zaledwie pięć miesięcy (maj-wrzesień). Jeszcze do niedawna przez resztę okresu piłkarze mieli wolne. Tak formy sportowej zbudować się nie dało.

Z problemem postanowiono zmierzyć się kilkanaście lat temu. Islandczycy zainwestowali miliony koron w budowę zamkniętych piłkarskich obiektów, dzięki którym dziś mogą trenować i rywalizować ze sobą również zimą. - Od 2000 roku powstało siedem zadaszonych boisk o standardowych wymiarach i siedem nieco mniejszych. Wszystkie utrzymywane są przez miasta. W większości przypadków kluby korzystają z nich za darmo. Inwestycja okazała się kołem ratunkowym dla naszego futbolu. Wielu obecnych reprezentantów trenowało na nich w młodym wieku – opowiada Einarsson.

"Islandzkie orliki" spać nie mogą

Oprócz inwestowania w infrastrukturę, postawiono na szkolenie kadry trenerskiej oraz wprowadzano plan popularyzacji piłki nożnej wśród młodzieży. Dzięki temu "islandzkie orliki", które pobudowano na całej wyspie, włączając nawet najmniejsze osady, rzadko kiedy bywają puste.

- Piłka zawsze była tu sportem numer jeden, ale dzięki ostatnim sukcesom teraz jest jeszcze bardziej popularna. Dzieciaki zaczynają trenować już w wieku sześciu lat. Czasami przejeżdżam obok tych boisk w późnych godzinach wieczornych i widzę, że tam cały czas palą się lampy. Do grania garną się zarówno chłopcy jak i dziewczynki – mówi Tomasz Łuba klubowy kolega Bajdy, niegdyś gracz między innymi Wisły Płock.

Piłka zamiast pędzla

Łuba przyjechał na Islandię pracować w charakterze malarza. Szybko zorientował się, że to nie to, co chce w życiu robić. Kilka miesięcy później trafił do Vikinguru. Profesjonalny kontrakt podpisał dopiero po awansie do Pepsi-Deidlin, będącej najwyższą klasą rozgrywkową na wyspie. Mógł wtedy liczyć na zarobki na poziomie I ligi w Polsce.

Źródło: archiwum prywatnePolskie akcenty na Islandii - Tomasz Łuba (z lewej) i Dominik Bajda
W Islandii na taki luksus mogą pozwolić sobie tylko obcokrajowcy. - Islandczycy pracują od 8 do 12, potem mają przerwę, a popołudniu idą na trening – tłumaczy Polak, który po spadku Vikinguru znów będzie musiał szukać pracy. - Grając w Polsce w ogóle się nie pracowało. Z drugiej strony tam często pieniądze były tylko na papierze. W Islandii nigdy nie zdarzyło się, że wypłata nie została przelana na konto. Zamiast chodzić i się prosić, tutaj mogę zarabiać mniej, ale pieniądze będę miał przynajmniej pewne - tłumaczy.

Kick& rush to już przeszłość

Islandzka piłka cały czas się rozwija. - Z każdym kolejnym sezonem zespoły są coraz lepiej poukładane. W kadrach topowych klubów znajduje się sporo młodych chłopaków wieku 18-23 lat - zauważa Łuba. Jak można scharakteryzować typowego islandzkiego zawodnika?  - To twardziel, nigdy się nie poddaje. Jego charakter został ukształtowany przez klimat - ocenia Polak.

Ale młody piłkarz szklony na wyspie przez ostatnie lata, ma do zaoferowania o wiele więcej. - Kiedyś preferowano tu mało skomplikowany futbol siłowy, tzw. kick & rush. Dzisiaj zawodnicy są lepiej przygotowani technicznie, mają też większe pojęcie o taktyce - uważa Bajda. Z roku na rok tamtejsi piłkarze coraz szybciej wyjeżdżają do silnych lig zagranicznych. Skauci z całej Europy islandzki rynek penetrują regularnie.

- Wzorem dla najmłodszych jest 24-letni Gylfi Sigurdsson, grający w Tottenhamie. Chłopak osiągnął już bardzo dużo, a stać go na jeszcze więcej. Jego rówieśnik Alfreð Finnbogasson z Heerenveen z 14 golami w 11 meczach jest najskuteczniejszym graczem w lidze holenderskiej. Są jeszcze Aron Einar Gunnarsson, Kolbeinn Siþórsson...  - nie przestaje wymieniać Bajda.

Lagerback jak Leo

Urugwaj nie pozostawił złudzeń. Jordania rozbita 5:0

W pierwszym meczu...
czytaj dalej »
Walcząc o brazylijski mundial Islandczycy uzbierali w swojej grupie aż siedemnaście punktów – tyle samo ile udało im się w sumie ugrać w trzech poprzednich eliminacjach do wielkich imprez. Sukces tym większy, że przed losowaniem grup znaleźli się w ostatnim koszyku, razem z takimi piłkarskimi "potęgami" jak: San Marino, Luksemburg, Liechtestein czy Andora.

Duże zasługi w historycznym awansie zapisuje się na konto Szwedzkiego trenera Larsa Lagerbacka, który wcześniej przez dziewięć lat samodzielnie prowadził reprezentację "Trzech Koron". Gdy Lagerback obejmował kadrę Islandii w 2011 roku, ta znajdowała się na 104. miejscu w rankingu FIFA. Od tamtego czasu zaliczyła skok o 58 pozycji i wyprzedziła m.in. Polskę.

- Zadziałał autorytet i jego doświadczenie. Poukładał wszystkie klocki w jedną całość. Zespół wygląda lepiej taktycznie, a oprócz tego zostawia na boisku więcej serca. Podobnie było w Polsce za czasów Leo Beenhakkera - zauważa Łuba.

W przypadku awansu na mundialu, Islandia stanie się krajem z najmniejszą liczbą mieszkańców, który kiedykolwiek zagrał w mistrzostwach świata. Do tej pory rekord należy do zamieszkanego przez 1,2 miliony osób Trynidadu i Tobago, wprowadzonego do turnieju w Niemczech właśnie przez Leo Beenhakkera.

Przespali zakup biletów

Wiadomo, że Lagerback zostanie na swoim stanowisku nawet w przypadku, gdy "Wikingowie" nie uporają się z Chorwacją. Choć kibice na wyspie zdają sobie sprawę z klasy rywala, nie dopuszczają do siebie myśli, że ich pupile nie polecą do Brazylii. Piątkowego spotkania nie mogą się już doczekać . - Na mecze kadry przychodzi coraz więcej ludzi. Kiedyś wszystkie bilety sprzedawano tylko wówczas, gdy na Islandię przylatywała Hiszpania czy Portugalia. Ludzie chcieli zobaczyć na żywo Xaviego, Ronaldo i inne gwiazdy. Teraz pojawiają się, aby podziwiać swoich graczy i wspierać ich dopingiem - mówi Einarsson.

W piątek już trzeci raz z rzędu 10-tysięczny stadion Laugardalsvöllu wypełni się po brzegi. - Nawet gdyby mógł pomieścić 30 tysięcy, pękałby w szwach. Niektórzy przespali dystrybucję biletów. I to dosłownie. Ich sprzedaż rozpoczęła się o godzinie 4 nad ranem, wejściówek zabrakło już cztery godziny później, gdy Islandczycy dopiero wstawali z łóżek - kończy Einarsson.

 

PROGRAM PIĄTKOWYCH BARAŻY:

Islandia - Chorwacja (godz. 20.00, Reykjavik)
Portugalia - Szwecja (20.45, Lizbona)
Ukraina - Francja (20.45, Kijów)
Grecja - Rumunia (20.45, Pireus)

środa, 16 października 2013

"Władimir Putin dzwoni". Zakłócone prezentacje ekspertów Macierewicza


16 października 2013, 18:06



Foto: tvn24 | Video: tvn24Podczas konferencji zadzwonił nawet "Władimir Putin"...

Środowa konferencja ekspertów zespołu parlamentarnego ds. wyjaśnienia przyczyn katastrofy smoleńskiej została zakłócona przez problemy techniczne oraz innych użytkowników komunikatora Skype. W pewnym momencie zadzwonił nawet Władimir Putin.

Konferencja została zorganizowana w Sejmie. Eksperci łączyli się ze sobą z pomocą komunikatora Skype. Przez pierwsze minuty wszystko działało dobrze. Jednak w pewnym momencie pojawiły się problemy techniczne. Wszystko było widoczne na ekranie.

Połączenia przychodzące

"My się nie ugniemy". Eksperci z problemami przedstawiają swoje dowody

Eksperci zespołu...
czytaj dalej »
Podczas konferencji dr Bogdan Gajewski z Międzynarodowego Towarzystwa Badania Wypadków Lotniczych ocenił w swojej prezentacji, że załoga nie ponosi winy, a wręcz przeciwnie, "działała do końca, chcąc uratować samolot przed katastrofą".

Ekspert zespołu przekonywał, że burty wywinięte na zewnątrz Tu-154M, niezniszczone okna w samolocie, śmierć wszystkich pasażerów i odłamki znalezione przy sekcjach zwłok są, według wytycznych ICAO, głównymi wskazaniami, aby uznać, że mieliśmy do czynienia z eksplozją na pokładzie.

Prezentacja Gajewskiego, który łączył się z Warszawą przez Skype'a, była przerywana przez innych użytkowników komunikatora, a komunikaty o przychodzących połączeniach zasłaniały obraz. Pojawiły się także problemy z dźwiękiem.

Telefon od "Putina"

Macierewicz: Doradcy Tuska manipulują zdjęciami

To manipulacja...
czytaj dalej »
Kłopoty nie ominęły też prof. Wiesława Biniendy. Przedstawił analizy, które pokazują, co powinno się dziać ze skrzydłem oraz z całym samolotem, gdyby z prędkością 270 km/h zderzył się z brzozą. Na tej podstawie udowadniał, że skrzydło Tu-154M przecięłoby drzewo niezależnie od wysokości uderzenia. Jak przekonywał, z analizy jasno wynika, że tak duże zniszczenia samolotu byłyby możliwie jedynie w wyniku wybuchu na pokładzie samolotu.

W pewnym momencie zadzwonił użytkownik o nicku "Władimir Putin".

Odnosząc się do problemów technicznych z wyświetleniem prezentacji na ekranie Binienda ocenił, że są one spowodowane przez ludzi, którzy nie chcą, aby jego informacje dotarły do opinii publicznej.

Wśród osób dzwoniących i "zakłócających" konferencje były takie, które posługiwały się pseudonimami: "pozdrawiam panie Jarku", "Zdzisia", "je..ć Tuska i Komora", "fasolki", "ciocia małgosia", "gogus", "jarek Polskę zbaw", "Lech", "pis pisowiec", "co za bzdury Macierewicz", "premier Donald Tusk", "Eustachy Motyka".

Niedługo po zakończeniu konferencji zespołu Antoniego Macierewicza konferencję miał prezes PZPN Zbigniew Boniek. W sieci szybko pojawiły się żarty o rzekomych zakłóceniach także podczas tej konferencji. Powstały też odpowiednie memy.

Źródło: InternetInternet nie przeoczył problemów na konferencji zespołu Macierewicza

poniedziałek, 14 października 2013

Ueli Steck zdobył samotnie Annapurnę. ''Trudniejsze zadanie chyba mnie zabije''

14.10.2013 16:24
A A A Drukuj
Ueli Steck na południowej ścianie Annapurny

Ueli Steck na południowej ścianie Annapurny (fot. uelisteck.ch)

Krótki sms z Annapurny: Szczyt, samotnie, Południowa Ściana. Ueli Steck po trwającym 28 godzin ataku został pierwszym człowiekiem w historii, który zdobył samotnie południową ścianę najbardziej śmiercionośnego z ośmiotysięczników. - Odkryłem swoją granicę na tej wysokości. Jeśli zrobię kiedyś coś cięższego, to myślę, że zginę - powiedział Steck.

Co czwarty wspinacz nie wraca z ataku szczytowego na Annapurnę (8091 m.n.p.m). Do marca 2012 roku na wierzchołku stanęło 191 osób. 52 zginęły próbując, a dziewięć schodząc.

- Trzeba bardzo uważać na długich odcinkach, gdzie latają kawałki lodu czy seraki. Tam się bałem. Patrzyłem w górę z trwogą - mówił kilka miesięcy temu w rozmowie z off.sport.pl Piotr Pustelnik, dla którego Annapurna była czternastym ośmiotysięcznikiem, na który wszedł.

Wysoką karę zapłacili już w 1950 roku pierwsi zdobywcy Annapurny - Maurice Herzog i Louis Lachenal. Było to zresztą pierwsze wejście na ośmiotysięcznik w historii. Przez kilkanaście dni wraz z dwoma kolegami toczyli walkę o życie, bo góra ''nie chciała'' ich wypuścić. Herzog stracił wszystkie palce u rąk i u nóg. Nie przeszkodziło mu to przenieść swoich ambicji na inne pola. W latach sześćdziesiątych został ministrem sportu we francuskim rządzie. W swojej książce ''Annapurna'' (11 mln sprzedanych egzemplarzy do końca XX wieku) napisał słynne zdanie: Są inne Annapurny w życiu człowieka.

Więzień Annapurny

9 października Ueli Steck po trwającym 28 godzin ataku stanął na szczycie ''Wypełnionej Pożywieniem'', bo tak tłumaczy się połączenie sanskryckich słów, od których góra wzięła nazwę. Wcześniej najwybitniejszym solowym przejściem na Annapurnie było zdobycie wschodniego wierzchołka (8047 m.n.p.m) w 2007 roku przez Słoweńca Tomaza Humara. Steck (ksywka ''Swiss Machine'') to specjalista od szybkich wejść. Rekordy prędkościowe bił w Alpach, gdzie wbiegał na Eiger (północna ściana, droga Heckmaira, czas: 2:47:33 h) czy Matterhorn (droga Schmida 1:56 h). W 2011 roku spróbował swoich sił na Sziszapangmie, którą zdobył w dziesięć i pół godziny.

Tutaj próbka jego możliwości:

Z wierzchołka Annapurny wysłał tylko krótkiego smsa:

Szczyt, samotnie, Południowa Ściana.

Później zszedł do bazy, gdzie czekał na niego kanadyjski wspinacz Don Bowie. Szwajcar w górę poruszał się samotnie tą samą drogą, którą w 1991 roku szło dwóch francuskich himalaistów - Jean-Christophe Lafaille i Pierre Beghin. To kolejna tragiczna historia ze stoków Annapurny. Francuzi zawrócili z wysokości 7400 m. Beghin zginął podczas zejścia. Odpadł od ściany zabierając ze sobą większość sprzętu, którego przygotowani na szybkie, lekkie wejście wspinacze i tak nie mieli wiele przy sobie. Lafaille został sam. Jakimś cudem udało mu się zejść bez asekuracji po nachylonej pod kątem 75 stopni ściance. Niżej znalazł 20 metrów cienkiej liny. Zaczął spuszczać się na niej, jednak spadający kamień złamał mu rękę. Bezsilny czekał na pomoc, która nie nadeszła.

- Najgorsze było patrzeć na życie w dolinie i na latarki czołowe innych wspinaczy przesuwające się na dole - mówił później.

Przeleżał dwa dni i resztką sił zmusił się, by zawalczyć o życie. Schodził trzymając linę jedną ręką i pomagając sobie zębami. Wyczerpany dotarł do bazy, gdzie stacjonowała słoweńska wyprawa. Nie wyszli po niego, bo warunki były zbyt trudne. Nie spodziewali się, że wróci i zdążyli już poinformować jego żonę Weronikę o śmierci.

Reinhold Messner, pierwszy zdobywca wszystkich ośmiotysięczników, powiedział później, że Lafaille pokazał to, co wyróżnia najlepszych wspinaczy na świecie: niespotykaną chęć przeżycia.

Mimo początkowej traumy Laifaille wrócił w góry wysokie, chociaż obiecał, że już nigdy nie będzie się wspinał. Jeszcze trzy razy szturmował Annapurnę. W końcu w 2002 roku wszedł na szczyt. Później wydał autobiografię, którą nazwał ''Więzień Annapurny''.

Porachunki

Równo 22 lata później jego śladami ruszył Steck, który z Annapurną miał stare porachunki. W 2007 roku cudem przeżył, kiedy spadający kamień trafił go w głowę. Szwajcar poleciał 300 metrów. Rok później wspinał się ze swoim partnerem Simonem Anthamatten. Przerwał jednak atak, by ratować hiszpańskiego wspinacza Inakiego Ochoę de Olzę, który po nieudanym ataku szczytowym z objawami obrzęku mózgu umierał w namiocie na wysokości 7400 metrów. Natychmiast ruszyła jedna z najbardziej heroicznych akcji ratunkowych w historii Himalajów. Przez cztery dni kilkadziesiąt osób, w tym czołowi wspinacze świata jak Denis Urubko, Aleksiej Bołotow, Siergiej Bogomołow czy Don Bowie próbowali dostać się do de Olzy. Najszybciej pojawił się przy nim Steck. Miał przy sobie zastrzyki z deksametazonem (środek przeciwobrzękowy), dzięki którym towarzyszący Hiszpanowi Rumun Horia Colibasanu mógł samodzielnie zejść do bazy. Dla de Olzy było jednak za późno.

W 2013 roku Steck wraz z Włochem Simone Moro postanowił wytyczyć nową drogę na Mount Evereście. Zakończenie wyprawy budzi kontrowersje. Steck i Moro przechodzili nad Szerpami, którzy poręczowali (zakładali dodatkowe, ubezpieczające liny) drogę dla komercyjnych wspinaczy. Według relacji Szerpów Szwajcar i Włoch mieli zrzucić na nich odłamki lodu. Z kolei zdaniem Moro Szerpom nie spodobało się, że ktoś próbował podjąć na Evereście cel sportowy. Skończyło się na bójce, a Steck dostał nawet kamieniem w głowę. Później korzystał z pomocy psychoterapeuty i wydawało się, że powrót w góry może trochę potrwać.

- Dla mnie było jasne, że on teraz musi spróbować wejść gdzieś sam. Wiedziałem, że jest silniejszy niż na Evereście i że ma jeszcze większą motywację, po tym, co się stało. Trochę mnie to przerażało. Bałem się, że eksploduje tam na górze, taki był naładowany. A to mogło z kolei sprawić, że popełni jakiś błąd. Ale później pomyślałem, że zawsze największą zaletą Ueliego było to, że znał swoje limity. Nawet w tak niebezpiecznym miejscu człowiek, który potrafi analizować, może sobie poradzić - mówi przyjaciel Stecka Jon Griffith, alpinista i fotograf, który towarzyszył mu na Evereście.

Granice możliwości

Pierwszego dnia ataku szczytowego na Annapurnie dotarł na wysokość 7000 metrów. Rozbił namiot w lodowej szczelinie, bo wiało z taką siłą że nie było mowy o biwaku w otwartym terenie. Po godzinie wyszło słońce, a wiatr gdzieś zniknął. Nadchodziła noc. Steck uznał, że warunki są na tyle dobre, by ruszyć po ciemku, gdy zagrożenie lawinami jest mniejsze.

- Takie warunki trafiają się raz na sto lat - powiedział później Griffithowi. I dodał, że w górach czasami musisz po prostu mieć szczęście.

- W solowej wspinacze chodzi o to, żeby być maksymalnie skoncentrowanym przez 20 godzin. Nie ma nikogo obok. Ueli zrobił to, co od lat próbowało dokonać wielu. Przełożył swoją europejską szybkość, styl i technikę na Himalaje. Możecie mówić, że nie był przecież pierwszy, bo w taki sposób wspinano się już wcześniej. Ale ja jestem pewien, że tak ''czysto'' w takim terenie, nie wspinał się jeszcze nikt - ocenia Griffith.

Po 28 godzinach Steck stanął na szczycie Annapurny. Jako pierwszy w historii przeszedł sam południową ścianę. - Myślę, że w końcu znalazłem moją granicę. Jeżeli spróbuję zrobić coś cięższego od tego, to chyba się zabiję. Nie doszedłem jeszcze do siebie, ale zaczynam czuć wielkie zmęczenie. Ale właśnie obejrzałem ''Terminatora'' i teraz czas na zabawę - mówił Steck w drodze powrotnej spod Annapurny.

AnnapurnaTak wygląda przybliżona linia nowej drogi Ueliego Stecka na południowej ścianie Annapurny (fot. i topografia Robert Bösch)

Annapurna od południowej strony została po raz pierwszy zdobyta w 1970 roku przez Dona Whillansa i Dougala Hastona - członków brytyjskiej ekspedycji kierowanej przez Chrisa Boningtona. Pierwsze zimowe wejście to z kolei dzieło Jerzego Kukuczki i Artura Hajzera, którzy stanęli na wierzchołku 3 lutego 1987 roku.

Dominik Szczepański