sobota, 12 lipca 2014

Dziwny zbieg okoliczności ws. Iwony Wieczorek. "To chyba ostatnia szansa na wyjaśnienie zagadki"

                                                   

Roman Daszczyński
12.07.2014 , aktualizacja: 12.07.2014 12:52
A A A Drukuj
Zaginiona Iwona Wieczorek

Zaginiona Iwona Wieczorek (Fot. Dominik Werner / Agencja Gazeta)

Iwona Wieczorek zaginęła w nocy z piątku na sobotę. W poniedziałek jeden z jej kolegów zgłosił do ubezpieczalni, że całkowicie rozbił samochód. - Policja już cztery lata temu dokładnie przebadała to auto, tylko że coś i tak mogło zostać przeoczone. Teraz szukamy tego samochodu po Polsce, bo podobno nie poszedł na złom, został wyremontowany i sprzedany. To chyba ostatnia szansa na wyjaśnienie zagadki Iwony... - mówi nam jeden z rozmówców.
Artykuł otwarty
Noce są tak ciepłe jak tamtego lata. Duszno. Trzeba otwierać okna w sypialni, by nad ranem chłód dał poczucie ulgi.

- Przewracam się z boku na bok, nie mogę zasnąć - mówi matka Iwony Wieczorek. - Myślę sobie: jest zupełnie tak, jak tamtej nocy, gdy nie wróciła do domu. Przez okno wyraźnie słychać wszystko, co dzieje się na ulicy. Rozmowa przechodniów, ktoś na spacerze dyscyplinuje półszeptem psa, albo jakieś trzaśnięcie drzwiczek samochodu i uruchomienie silnika... Wszystko kojarzy mi się z tamtą nocą, nawet odgłosy. Może to jakiś znak, że jest takie lato jak cztery lata temu? Może ten, który zrobił Iwonie krzywdę, wreszcie da jakiś znak, powie, gdzie ona jest. On przecież też jest człowiekiem, ma jakieś emocje, sumienie... Tak sobie przynajmniej wyobrażam. Wiem, że to brzmi dziwnie, ale ja wciąż mam nadzieję, że właśnie on uwolni mnie od cierpienia. Obiecałam sobie kiedyś, że nie będę mazgajem, ale prawda jest taka, że nie umiem poradzić sobie z tym ciągłym wyczekiwaniem. Wciąż popłakuję po kątach.

Oferta ważna do końca lipca
Ale Toyota Yaris na długie lata – już od 40 900 zł!
#
Reklama BusinessClick
- Na policję pani nie liczy?

- A co oni mogą? Wszystko już chyba przebadali po dziesięć razy. Cały sztab ludzi, bo nie tylko policjanci z Gdańska, ale i z Warszawy. Jedni przychodzili, inni odchodzili. Mam nawet wciąż jakiś kontakt z tą trójką, która jest teraz. Mówią, że wciąż pracują, badają nowe wątki. Myślę sobie: bez przesady, jakie nowe wątki mogą być po czterech latach. Chyba opowieści jasnowidzów, którzy wciąż się zgłaszają...

- Ktoś taki skontaktował się z panią?

- O, i to niejedna osoba. Punktów zaczepienia nie ma żadnych, więc policja przesłuchuje tych jasnowidzów czy wróżbitów... Jeden z nich upiera się, że Iwona przychodzi do niego w snach i mówi, że ma dla mnie wiadomość, gdzie jest, co się stało. Ja nie jestem podatna na takie banialuki, ale na wszelki wypadek informuję policjantów. Pytam tego człowieka: wszystko dobrze, ale dlaczego Iwona przychodzi w śnie właśnie do pana? Nie prościej by było, gdyby przyszła do mnie?

Sposób rzucania kości

Od blisko czterech lat nic nowego, ale wystarczy jakakolwiek - nawet bzdurna - publikacja o Iwonie, a już czytelnicy w całym kraju sięgają po gazety, włączają internet.

- Nie złoszczę się na to, że media wciąż podgrzewają temat - zapewnia matka Iwony. - Myślę raczej, że w pewnym sensie mam szczęście w tym nieszczęściu. Tyle matek nie wie, co się stało z ich dziećmi. Jak kamień w wodę i nikt o tym nie pisze, wszystko odbywa się w milczeniu. Dzień po dniu, cicha niepewność, która zabija. Rozgłos mimo wszystko jest lepszy, choć ma swoją cenę, kosztuje dużo nerwów.

Piszą wszyscy - tabloidy, renomowane tygodniki.

Niecały rok temu "Fakt" opublikował tekst "Wstrząsająca hipoteza. Iwona Wieczorek była torturowana przed śmiercią?!". Czytamy w nim, że podczas kolejnego przeszukania Pasa Nadmorskiego między Gdańskiem a Sopotem znaleziono kość. Ludzką? Zwierzęcą? Żadnej pewności, ale to przecież nie przeszkadza puścić wodze fantazji. "Odnaleziona w czasie policyjnych poszukiwań kość jest złamana, a to może oznaczać - jeśli kość należy do zaginionej trzy lata temu Iwony Wieczorek z Gdańska - że dziewczyna może już nie żyć, a przed śmiercią mogła przejść straszliwe męki. Czy była torturowana? Czy za życia miała łamane nogi? Mundurowi znaleźli przy kości także siekierę i łopatę. A tragiczną wersję zdaje się potwierdzać mroczna wizja jasnowidza Krzysztofa Jackowskiego".

"Fakt" wyjaśnia, że według "wizji" Jackowskiego Iwona była przetrzymywana siłą przez dwóch mężczyzn w altanie i tam torturowana poprzez obcięcie nóg... W związku z tym bliscy Iwony "spodziewają się już najgorszego".

To, co potrafią wypisywać tabloidy, to jeszcze nic w porównaniu z możliwościami niektórych internautów. Kryją się pod pseudonimami, nickami - anonimowość dodaje im śmiałości.

- Niestety, tego typu sprawy przyciągają często osoby zaburzone, większych lub mniejszych wariatów - mówi Olga, która jako wolontariuszka przez wiele miesięcy angażowała się w poszukiwania. - Na jednym z portali internetowych byłam moderatorką wątku na temat Iwony. Jezus Maria, co ludzie potrafią wypisywać. Próbowali robić dziwkę z Iwony i jej matki. Wymiotować się chciało, bo ani poczucia przyzwoitości, ani krzty współczucia dla rodziny dotkniętej takim nieszczęściem. Wycinałam te skandaliczne wypowiedzi, to oni wtedy pisali to samo, ale bez wulgaryzmów, poprzestawali na insynuacjach.

Jeden był szczególnie udany: używał różnych nicków, żeby inni myśleli, że chodzi o kilka osób, i w ten sposób prowadził sam z sobą dyskusję. Wypisywał niestworzone historie, a potem sam je analizował, interpretował. Poznawałam go, bo zawsze korzystał z tego samego numeru IP komputera. Zastanawiał się na przykład, czy to była niewinna ofiara, czy może sobie zasłużyła, bo być może - na przykład - zadawała się ze starszymi mężczyznami. Potrafił zrobić kilkaset wpisów na ten temat. Ja wycinałam wszystko, co zalatywało totalnym chamstwem. W końcu poddałam się, bo jak długo można brodzić w ścieku? Teraz nie ma chyba żadnego odrębnego forum, gdzie dyskutuje się o Iwonie. W końcu to już cztery lata, ludzie przerzucili uwagę na inne, nowe tematy.

Prawie jak kelnerzy

Może to sprawca chciał zniesławić Iwonę? Zabił, a potem poniżał jeszcze ofiarę w internecie?

- Nie sądzę - odpowiada Olga. - Musiałby nie brać pod uwagę, że internet monitorowany jest przez policję. Że wpisy na temat Iwony zapewne analizowane są przez śledczych pod kątem zawartych tam informacji. Dopuszczam myśl, że pierwsze takie wpisy mogły pochodzić z kręgu znajomych Iwony, być może tych z dyskoteki, na których od razu padły podejrzenia. Może mieli dość i odreagowali w taki paskudny sposób? Bo jeśli są zupełnie niewinni, to musiała pojawić się gorycz, złość na Iwonę, że pokłóciła się z nimi, wybiegła z tej dyskoteki, nie dała się zatrzymać i sprowadziła na każdego z nich poważne kłopoty. Tak więc: być może to ktoś taki zaczął pisać, a potem dołączyli inni i spirala świństw zaczęła się kręcić na całego.

Gdy pewien tczewianin spotkał w barze McDonalda w Paryżu dziewczynę podobną do Iwony - dla tych ludzi nie było ważne, czy jest szansa na jej odnalezienie. Najważniejsze było, że ta osoba miała pod opieką kilkuletniego czarnoskórego chłopczyka. "No, to teraz najlepszy dowód że Iwona ma się dobrze i jak była tak jest puszczalska" - naśmiewali się. "Babci gratulujemy czarnego wnuczka".

Ten chory świat wdarł się nawet do domu rodzinnego Iwony. Mieszkająca niemal po sąsiedzku Joanna S. zaczęła prowadzić w internecie stronę o poszukiwaniach. Posługiwała się nickiem "Queen".

- To niesamowite, co ta kobieta nawyrabiała - opowiada Olga. - Iwona stała się za sprawą mediów jakby wirtualną celebrytką i "Queen" najwyraźniej poczuła, że może ogrzać się w cieniu tej sławy. Odwiedzała matkę Iwony, robiła z nią wywiady. Na początku zachwycała się wszystkim: małym pieskiem, życzliwą atmosferą panującą w domu. Tłum ludzi czekał na te informacje i czytał je, chcieli wiedzieć wszystko, nawet w jakim kolorze są ściany mieszkania, jak umeblowane są pokoje.

"Queen" korzystała z dramatu tej rodziny - skłaniała cierpiącą matkę Iwony do osobistych zwierzeń. Zaprzyjaźniła się z ojczymem dziewczyny. Zaczęła pożyczać od nich pieniądze. A potem nagle zmieniła zdanie o zaginionej i zaczęła wypisywać o niej paskudztwa.

- Okazało się, że Joanna S. jest po prostu oszustką - puentuje Olga. - Napożyczała pieniędzy od różnych osób i jest nietykalna, nikt nie odważy się poinformować o tym policję. Dlaczego? Zaprzyjaźniała się najpierw z tymi ludźmi, rozmawiała z nimi o sprawach osobistych i wszystko nagrywała. Prawie jak ci kelnerzy z warszawskiej restauracji. Nagrała jak ktoś się jej zwierza z kłopotów z mężem, ktoś inny opowiada o chorobie dziecka. Dziś nie chcą zwrotu pieniędzy, byle tylko "Queen" nie wpadła na pomysł opublikowania nieprzyjemnych historii z ich życia rodzinnego.

Wątek ostatniej szansy?

Najgorsze, że przez cztery lata nie udało się dowiedzieć niczego o losie zaginionej. Akta sprawy liczą tysiące stron - i nic z tego nie wynika. Ostatni ślad to zapis z monitoringu ulicznego w Jelitkowie: jest godz. 4.12, robi się już jasno i Iwona Wieczorek idzie raźnym krokiem po Bulwarze Nadmorskim z Sopotu do Gdańska. Stąpa boso, w ręce trzyma buty na obcasie. Do domu ma jeszcze jakieś 20 minut marszu.

- Sprawa Iwony Wieczorek od początku nie miała szczęścia - mówi jeden z gdańskich śledczych. - Najpierw zlekceważenie zgłoszenia o zaginięciu przez policję w Sopocie. Potem była medialna afera na cztery fajerki. Przyparta do muru policja musiała wziąć się do roboty, komendant wojewódzki chciał wyniku, Komenda Główna w Warszawie zresztą też. Ale prawda jest taka, że przespano pierwsze dwa tygodnie i trudno było nadrobić czas. Kto miał coś do ukrycia, zdążył ukryć. Na domiar złego sprawę przydzielono pani prokurator, która jest bardzo solidna, ale za grosz nie ma detektywistycznego nosa, a bez tego w tego typu historiach ani rusz. Ona długo była przekonana, że Iwona Wieczorek żyje i może po prostu być gdzieś za granicą.

Rok temu tygodnik "Polityka" zarzucił śledczym poważne błędy i zaniedbania w sprawie Iwony Wieczorek. Podstawą nie były wymysły dziennikarzy, lecz wypowiedzi emerytowanego inspektora Marka Dyjasza, byłego szefa zespołu analityków kryminalnych KGP w Warszawie. Mówił, że zidentyfikowali numer telefonu komórkowego, który rejestrował się w tym samym rejonie, co numer wracającej do domu Iwony Wieczorek, tuż przed zaginięciem. Jego zdaniem przełom w śledztwie był o krok. Numer należał do bliskiej koleżanki jednego z młodych mężczyzn, którzy poszli do dyskoteki z Iwoną. Na przełomie 2011 i 2012 r. Dyjasz pojechał do Gdańska, na specjalną naradę z udziałem szefa pomorskiej policji. Śledczy zachowywali się tak, jakby to odkrycie nie zrobiło na nich większego wrażenia.

Komenda Wojewódzka Policji w Gdańsku wydała wówczas w odpowiedzi ostre oświadczenie, że żaden wątek nie został zlekceważony, a właścicielka telefonu ma alibi.

- Gorzka prawda jest taka, że nikt już nie wierzy nawet, że Iwona żyje - mówią gdańscy śledczy. - To jest obecnie tylko kwestia tego, czy i kiedy uda się przez przypadek znaleźć zwłoki. Wszyscy wiemy, że gdzieś w pierwszych tomach akt jest informacja, która powinna doprowadzić do zabójcy, ale nikt na razie nie wpadł na to, o który wątek chodzi.

Od miesięcy akta sprawy badają analitycy kryminalni Prokuratury Apelacyjnej w Gdańsku. Jest coś, co zwróciło ich uwagę.

- Proszę sobie wyobrazić, że jak Iwona Wieczorek zaginęła tamtej nocy z piątku na sobotę, to zaraz w poniedziałek jeden z jej kolegów z dyskoteki zgłosił do ubezpieczalni, że całkowicie rozbił samochód - opowiada jeden z rozmówców. - Może to przypadek, ale wyjątkowo dziwny, musi zastanawiać. Policja już cztery lata temu dokładnie przebadała to auto, tylko że coś i tak mogło zostać przeoczone. Teraz szukamy tego samochodu po Polsce, bo podobno nie poszedł na złom, został wyremontowany i sprzedany. To chyba ostatnia szansa na wyjaśnienie zagadki Iwony...

Czego miała się bać

Iwona Wieczorek zaginęła bez śladu cztery lata temu - wczesnym rankiem 17 lipca 2010 r. Gdańszczanka, świeżo po maturze, czekała na informację o przyjęciu na studia, lada dzień miała wyjechać ze starszą siostrą na wycieczkę do Hiszpanii. 16 lipca wieczorem (piątek) wybrała się do dyskoteki w Sopocie, w towarzystwie najlepszej przyjaciółki i trzech kolegów. Podczas zabawy doszło między nimi do sprzeczki, ale do dziś nie wiadomo, co było jej powodem. Według znajomych Iwona rzekomo "strzeliła focha". Wzburzona wybiegła z dyskoteki na sopocki deptak, poszła w okolice mola. Była bez pieniędzy, jak na złość padła bateria w telefonie komórkowym. Poczekała, aż zaczęło świtać i ruszyła pieszo Bulwarem Nadmorskim w kierunku domu. Na filmie z monitoringu ulicznego przy plaży w Jelitkowie widać wyraźnie, że w pewnej odległości za dziewczyną idzie bosy mężczyzna, w kraciastej koszuli, z ręcznikiem na ramieniu - do dziś nie został zidentyfikowany, śledczy są jednak obecnie przekonani, że nie ma on nic wspólnego z zaginięciem Iwony. Ich zdaniem dziewczyna najprawdopodobniej bezpiecznie przeszła przez tereny parkowe przy Bulwarze Nadmorskim i dotarła w rejon miejsca zamieszkania. Tam mógł czekać na nią ktoś, kogo znała - być może poprosił o rozmowę, zaprosił do samochodu. Było już jasno, dom blisko. Czego miała się bać?




niedziela, 6 lipca 2014

Tim Krul: Ciągle nie mogę uwierzyć w wykonany plan. Cillessen jest bohaterem, musi to wiedzieć

Tim Krul

Tim Krul (Fot. Hassan Ammar)

- Analizowaliśmy, jak strzelają karne piłkarze Kostaryki, trener Frans Hoek miał plan, jak bronić. A Louis van Gaal mi zaufał - mówi o ćwierćfinale z Kostaryką bramkarz Newcastle, który wszedł tuż przed końcem dogrywki specjalnie na rzuty karne i został bohaterem Holandii.
Od kiedy pan wiedział, że zmieni Jaspera Cillessena i będzie bronił karne?

- W dogrywce zacząłem mieć przeczucie, że to się może jednak wydarzyć. Trener powiedział mi wcześniej, że jeśli tak się mecz ułoży, że zostanie nam jedna zmiana, to niewykluczone, że po mnie sięgnie. I sięgnął, minutę przed końcem. Przeżyć coś takiego w ćwierćfinale mistrzostw świata to spełnienie marzeń. Jestem dumny, że tak we mnie wierzyli. Podjąć taką decyzję tuż przed karnymi - niewiarygodne. To mi dodało sił, to najlepszy moment mojej kariery. A teraz jesteśmy w półfinale, przed nami Argentyna, wielki mecz. Mam nadzieję, że to nie jest koniec awansów.

W serii karnych rzucał się pan w prawą stronę. Analizowaliście, jak karne wykonują piłkarze Kostaryki?

- Analizowaliśmy każdego piłkarza rywali od momentu, gdy było wiadomo, z kim możemy grać. Ćwiczyliśmy razem, wszyscy bramkarze kadry. Według planu, który miał nasz trener Frans Hoek [trener bramkarzy, który pracował z polską kadrą za czasów Leo Beenhakkera - przyp. red.]. Że ten plan udało się wykonać w takim momencie, ciągle nie mogę uwierzyć.

To Frans Hoek wpadł na pomysł ze zmianą?

- Trener van Gaal przygląda mi się na zgrupowaniu od siedmiu tygodni. Na pewno Frans Hoek mówił mu o moich mocnych stronach. I trener postanowił zaryzykować. Sny z dzieciństwa się spełniają.

Ale pewnie na miejscu Jaspera Cillessena czułby się pan nieswojo? Bronił dobrze, ale musi zejść.

- Na pewno było mu niełatwo. Ale przecież Jasper nas uratował pod koniec dogrywki. Miał fantastyczną obronę w ostatnich minutach, po strzale Ureny. On jest bohaterem, musi to wiedzieć. Gdyby to wpadło, bylibyśmy poza turniejem. Jesteśmy drużyną i pokazaliśmy to przeciw Kostaryce. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego, do samego końca. Zostały jeszcze dwa mecze.

W półfinale będzie bronił Cillessen?

- Oczywiście.

sobota, 5 lipca 2014

Jak nagrali Giertycha


Agnieszka Kublik, Wojciech Czuchnowski
05.07.2014 , aktualizacja: 04.07.2014 21:10
A A A Drukuj
Roman Giertych, Jan Piński, Piotr Nisztor

Roman Giertych, Jan Piński, Piotr Nisztor (Fot. Albert Zawada/Agencja Gazeta, Mieczysław Włodarski/Reporter, Jakub Ostałowski/Fotorzepa/Forum)

Przy trzech butelkach wódki były wicepremier i dwaj prawicowi dziennikarze negocjowali cenę, za jaką ma się nie ukazać książka o Janie Kulczyku. Jeden z rozmówców nagrał całe spotkanie.
Artykuł otwarty
3 lipca 2014 r., godz. 19.54. Dziennikarz „Wprost" Michał Majewski ogłasza na Twitterze: „Nowe taśmy » Wprost «. Mocne i nie kelnerów. Po co piszę? Żebyśmy nie mieli ponownej wizyty służb w redakcji".

Próbujemy się dowiedzieć, o co chodzi. Czy to dalszy ciąg afery podsłuchowej i do tygodnika wpłynęła kolejna porcja nagrań rozmów polityków w warszawskich restauracjach?

Moc i design
Lexus IS- poznaj go już teraz.
#
Reklama BusinessClick
Sylwester Latkowski, naczelny "Wprost", nie chce powiedzieć. Pisze tylko SMS-y: "to nie to, o czym inni myślą", "to żadna z kelnerskich taśm", "chodzi o trzy osoby", "publikacja w poniedziałek". Nie padają żadne nazwiska.

4 lipca 2014 r., godz. 9.14. Kancelaria adwokacka Romana Giertycha, byłego polityka prawicy, wicepremiera w rządzie PiS. Na jego pocztę przychodzi dziewięć pytań z tygodnika "Wprost" od Latkowskiego i Majewskiego. Pytają o spotkanie z 18 sierpnia 2011 r.

Uczestniczyli w nim adwokat Giertych oraz Jan Piński (wówczas naczelny efemerycznego tygodnika "Wręcz Przeciwnie", wcześniej, w 2009 r., z rekomendacji LPR kierował "Wiadomościami" TVP) i Piotr Nisztor (dziennikarz "Rzeczpospolitej"). Ta dwójka dziennikarzy była wtedy zaprzyjaźniona z Ligą Polskich Rodzin, której Giertych był kiedyś szefem.

Niektóre z pytań przesłanych wczoraj do Giertycha są bulwersujące, np. zawierają kompromitujące sugestie obyczajowe pod adresem wielu osób, także tych, które zginęły w katastrofie smoleńskiej.

Latkowski z Majewskim pytają, czy podczas spotkania Giertych negocjował z Nisztorem kupno "przez podstawioną spółkę" "niepublikowanej książki o Janie Kulczyku", najbogatszym Polaku.

Chcą też wiedzieć, czy Giertych w 2011 r. "groził" Kulczykowi "publikacją książki" i ile chciał od niego za "wyłączność" na publikację.

W pytaniach jest sugestia, że Giertych proponował Nisztorowi 400 tys. zł za prawa do książki "plus procent od tego, co uda się wynegocjować od Kulczyka". Miał też plany szantażowania "najbogatszych Polaków, w tym Michała Sołowowa i Leszka Czarneckiego".

Najostrzejsze są trzy ostatnie pytania. Dotyczą niewybrednych żartów Giertycha: że chciał publikować listę stu najbardziej wpływowych homoseksualistów, że zamierzał zdradzić orientację seksualną znanego polityka, a także że żartował z katastrofy smoleńskiej, w tym z ostatniej rozmowy telefonicznej braci Kaczyńskich.

Wersja Giertycha

Z powyższych pytań jasno wynika, że "nowe taśmy" zapowiedziane w czwartek przez Majewskiego to rozmowa Giertych - Nisztor - Piński z sierpnia 2011 r.

Nagrał ją z ukrycia Nisztor, dziennikarz specjalizujący się w publikacji podsłuchów. To właśnie Nisztor skontaktował niedawno "Wprost" z osobą oferującą nielegalne podsłuchy polskich polityków. Tak zaczęła się afera podsłuchowa.

Niecałą godzinę po otrzymaniu wczoraj maila z pytaniami od Latkowskiego i Majewskiego Giertych dzwoni do "Gazety Wyborczej". Chce rozmawiać. - Uważam, że wobec tego, że zostałem nielegalnie nagrany przez Piotra Nisztora, który chce teraz to nagranie opublikować, nie obowiązuje mnie już tajemnica adwokacka co do treści tego spotkania. W tym momencie moje zobowiązania wobec klienta, który mi to zlecił, przestają mieć znaczenie - mówi.

Wzburzony Giertych przedstawia nam swoją wersję wydarzeń. - Latem 2011 r. dostałem niecodzienne zlecenie od klienta, który jest w bliskich relacjach z Janem Kulczykiem, co sprawdziłem. Nie mogę podać nazwiska tego klienta. Chodziło o kupienie książki o Kulczyku od pana Nisztora. "Chcę Jasiowi zrobić prezent" - tak klient zapewniał mnie, że chce pomóc Kulczykowi, bo w książce są przykre informacje o ojcu Kulczyka, który był wtedy stary i schorowany i nie przeżyłby tego - opowiada.

- Kulczyk znał jej fragmenty, bo Nisztor mu je wysyłał, szantażując ich publikacją - twierdzi Giertych. - Miałem Nisztorowi powiedzieć, że zakładam spółkę wydawniczą, która będzie drukować książki o znanych biznesmenach. Spotkałem się z Nisztorem w towarzystwie drugiego dziennikarza, Jana Pińskiego. Zaproponowałem Nisztorowi 400 tys. zł za kupno praw autorskich na spółkę, która nie istniała. Klient chciał, bym zaproponował kwotę, a potem miałem zerwać negocjacje. Miałem wysondować cenę jak przy przetargu. Nisztor się zgodził, ale chciał więcej. Żeby pokazać gest dobrej woli, przyniósł mi wydruk kilku rozdziałów książki.

Mamy wydruk 213 stron tej książki. Rzeczywiście w dużej części dotyczyła ona Henryka Kulczyka, ojca biznesmena (Henryk Kulczyk zmarł w 2013 r.).

Giertych zaprzecza zawartej w pytaniach "Wprost" sugestii, że chciał z Nisztorem szantażować Kulczyka: - Jeżeli tak to nagranie będzie podane, to znaczy, że zostało zmanipulowane. W razie czego fakt tego zlecenia potwierdzi osoba, która je złożyła. Zresztą na własną rękę sprawdziłem, że nie było to działanie przeciwko panu Kulczykowi.

- Żartował pan z polityków gejów i katastrofy smoleńskiej? - pytamy adwokata.

Giertych: - Cóż, mogły być mocno antypisowskie dowcipy i złośliwości pod adresem homoseksualnych polityków. Być może żartowałem też z samego Kulczyka, chciałem przed Nisztorem ukryć zleceniodawcę.

Przekleństwa?

Giertych: - O, tak. Język był dostosowany do tego bandyty i gangstera, bo dla mnie Piotr Nisztor to gangster, a nie dziennikarz.

Były wicepremier przyznaje, że rozmowie towarzyszył alkohol. Ile i jaki, nie pamięta. - Trochę tego było, chociaż ja się nigdy nie upijam - zapewnia.

Podkreśla: - Jedno jest pewne: ta książka nigdy się nie ukazała, a więc mogę założyć, że transakcja została zrealizowana albo że książka okazała się niegroźna.

Zdaniem Romana Giertycha pytania "Wprost" i zapowiedź opublikowania taśm, które mają go kompromitować, to odwet za krytykowanie zachowania tygodnika przy aferze podsłuchowej. Od wielu dni były wicepremier publicznie twierdzi, że ujawniając podsłuchy, redakcja bierze udział w przestępstwie. Doradzał też szefowi MSZ Radosławowi Sikorskiemu, by sprawców nielegalnych nagrań ścigać jako zorganizowaną grupę przestępczą.

Wersja Pińskiego

- Pamięta pan to spotkanie? - pytamy Pińskiego. - Wszystko pamiętam - deklaruje.

Piński przypomina sobie, że w trójkę wypili trzy butelki wódki o pojemności 0,75 l, było dużo jedzenia, spotkanie trwało dwie, dwie i pół godziny i ostatecznie padła oferta 450 tys. zł.

Czy nagranie jest kompromitujące dla Giertycha?

Piński: - Nie, ludzie po wódce żartują i przeklinają, na pewno głupio nam będzie, gdy ludzie będą to czytać lub tego słuchać, ale Giertych nie powiedział niczego nielegalnego i zdrożnego.

Jakie żarty?

Piński: - O homoseksualnych politykach, coś tam było o rozmowie braci tuż przed katastrofą smoleńską.

Piński twierdzi, że w tym samym czasie Nisztor rozmawiał też z Jarosławem Sroką z Kulczyk Holding. Sroka pracuje dla Kulczyka od 2007 r., zasiada w zarządzie, odpowiada za komunikację korporacyjną i marketingową. Po tej rozmowie o książce zrobiło się cicho.

Pytamy o to Srokę. Jest poirytowany, że to "jakieś szaleństwo", bo od dwóch dni dostaje takie pytania. Zaprzecza, by negocjował z Nisztorem kupno praw do książki. W końcu jednak przyznaje, że w sierpniu 2011 r. rozmawiał z Nisztorem o książce, bo to był jego "obowiązek jako osoby odpowiedzialnej za wizerunek firmy". Wypytywał go, "co to za książka", a Nisztor przyznał mu, że nad nią pracuje.

Sroka twierdzi, że ani on, ani nikt inny z firmy Kulczyka tej książki nie wykupił. Ale po spotkaniu z Nisztorem Sroka stracił zainteresowanie tą publikacją. Dlaczego? Sroka: - Nie jestem w stanie odpowiedzieć na to pytanie.

Milczenie Nisztora

Książka Nisztora o Kulczyku od kilku lat była przedmiotem legend. Nie jej treść, lecz to, dlaczego mimo że powstała, nigdy nie ujrzała światła dziennego.

Zaraz po wybuchu afery podsłuchowej Nisztora zapytała o nią Dominika Wielowieyska w TOK FM. Wyraźnie się zmieszał i nie chciał odpowiedzieć. Czy rozmawiał o książce z Giertychem? - zagadnęła. Nisztor odparł, że "miał z nim wiele rozmów".

Kilka dni później w "Rzeczpospolitej" zapytany wprost, "czy napisał książkę o Kulczyku i wziął pieniądze za jej niewydanie", Nisztor mówił, że to "zupełnie nieuzasadnione i nieprawdziwe sugestie". - Od dłuższego czasu zbieram materiał, który będzie przedmiotem kilku publikacji książkowych. Przygotowuję też książkę "Nietykalni", obszerny fragment będzie dotyczył Jana Kulczyka.

O tym, co się stało z książką o biznesmenie, Nisztor milczy.