sobota, 2 sierpnia 2014

Tak mówi Kurier z Warszawy


Andrzej Wajda, Jan Nowak-Jeziorański
01.08.2014 , aktualizacja: 01.08.2014 22:19
A A A Drukuj
Rok 1999, Kurier z Warszawy na Zamku Królewskim

Rok 1999, Kurier z Warszawy na Zamku Królewskim (fot. BARTOSZ BOBKOWSKI / AGENCJA GAZETA)

Wiedziałem na pewno, że Zachód nam nie pomoże, ale nie potrafiłem powiedzieć dowódcom AK: "Nie róbcie powstania". Nie miałem odwagi
Artykuł otwarty
60 lat po wybuchu powstania warszawskiego Andrzej Wajda spotyka się z Janem Nowakiem--Jeziorańskim (1914--2005), w czasie II wojny emisariuszem Komendy Głównej Armii Krajowej i rządu RP w Londynie, po wojnie wieloletnim dyrektorem Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa. Chce się dowiedzieć, jak Nowak, uczestnik wojennych wydarzeń, ocenia dziś zbrojne wystąpienie 1 sierpnia 1944 r.

Tak powstał film dokumentalny Andrzeja Wajdy i Andrzeja Kotkowskiego "Jan Nowak Jeziorański. Kurier z Warszawy. 60 lat później 1944-2004". Oto skrócona i poddana niewielkiej redakcji opowieść słynnego Kuriera. Warto ją przypomnieć - tym bardziej że według sondażu aż 92 proc. najmłodszych - do 24. roku życia - nie wie, kim był. Wśród nieco starszych, którzy nie przekroczyli 34 lat, Nowaka-Jeziorańskiego nie zna. 72 proc.

Andrzej Wajda: 47 lat temu zrobiłem "Kanał". Film pokazuje całkowitą klęskę powstania. Takie było nasze odczucie, młodych ludzi, którzy wyszliśmy z wojny: Jerzego Stefana Stawińskiego, autora scenariusza, mnie jako reżysera, aktorów, którzy brali w tym udział.

Jak pan patrzy na powstanie? Czy musiało wybuchnąć? Czy musiało skończyć się taką klęską? Miasto milionowe w ruinie, 700 tys. ludzi wygnanych, 200 tys., niektórzy obliczają nawet, że 250 tys., zabitych. Armia Krajowa całkowicie pokonana. Czy ta klęska mogła w jakikolwiek sposób przyczynić się do świadomości narodowej w naszych dalszych wydarzeniach? Krótko mówiąc, odpowiedzmy sobie po 60 latach na pytanie: czy powstanie warszawskie było wygrane, czy przegrane?

Jan Nowak-Jeziorański: Wiedziałem jeszcze sprzed wyjazdu do Londynu, że dowództwo podziemia żyje w oderwaniu od rzeczywistości. Im się zdawało, wszystkim się zdawało, że Polska jest pępkiem świata, że Anglicy są wpatrzeni w Polskę. Audycje BBC zawierały nieproporcjonalną porcję wiadomości z Polski i o Polsce, powstawało więc złudzenie, że to rząd brytyjski tak myśli.

Społeczeństwo nie słuchało Radia Moskwa, słuchało Londynu. Prasa komunistyczna - kto ją by czytał, nikt by jej nie dotykał... Ale dowództwo podziemia zaczynało dzień od nasłuchu Radia Moskwa, radiostacji Związku Patriotów Polskich i tej podziemnej literatury, którą produkowała PPR. I oni się bali, żeby nie potwierdzić propagandy, że chcą stać z bronią u nogi, że nie chcą atakować Niemców.

Przed moim odlotem do Polski [25 lipca 1944 r.], z własnej inicjatywy, widziałem się ze wszystkimi decydentami [na emigracji], byłem u premiera, miałem nadzieję, że generał Sosnkowski [naczelny wódz] przekaże mi wyraźny rozkaz, swoją jasną decyzję.

I tu spotkał mnie ogromny zawód, bo wprawdzie rozmowa z Sosnkowskim w Algierze była bardzo długa, analiza sytuacji niezwykle inteligentna i wnikliwa, ale bez jakichkolwiek decyzji. Na podstawie tego, co usłyszałem, można było równie dobrze namawiać do powstania, jak przestrzegać przed powstaniem. Wyszedłem stamtąd bardzo zaniepokojony, że właściwie jestem zdany tylko na swoją własną ocenę i nie jestem tym, kim powinienem być, to znaczy posłańcem, który przekazuje dobrze uzasadniony, wyraźny rozkaz.

Mikołajczyk [premier], który bardzo obszernie dzielił się informacjami ze swoich kontaktów z Sowietami, też nie dawał mi żadnych rozkazów. W pewnej chwili powiedział: "Niech pan im zwróci uwagę na to i na to". Główną troską Mikołajczyka było to, żeby Polacy w kraju nie wyolbrzymiali możliwości pomocy zachodniej, bo sam nie miał już żadnych złudzeń. Oni [w Londynie] bali się podejmowania decyzji i nie chcieli narzucać czegokolwiek dowództwu w Warszawie, mając wrażenie, że tylko człowiek na miejscu potrafi wszystko ocenić. Co było błędem.

Panowało ogólne przekonanie, że Niemcy są już niemal w rozsypce. Byłem zupełnie nieświadomy, że są jeszcze zdolni do jakiejś kontrofensywy, że cała najlepsza dywizja pancerna została przerzucona z frontu włoskiego i znajduje się już w Warszawie, co kompletnie zmieniało układ sił.

Pamiętam, jak jechałem pociągiem do Warszawy, z tego miejsca, gdzie wylądowałem na dakocie [samolot, którym Nowak przyleciał z Brindisi we Włoszech; wylądował na łące w Tarnowskiem nocą z 25 na 26 lipca]. Atmosfera podniecenia była taka, że [wejście Sowietów] to kwestia najbliższych dni. Ludzie opowiadali: "A już widziałem na własne oczy patrole kozackie po tej stronie Wisły". To było sensacyjne, bo znaczyło, że Wisła przestała być skuteczną linią zatrzymania Sowietów.

Trudne ''za'' i ''przeciw'': ''Jak wybijała Godzina W''


Historia życia Kuriera z Warszawy

***

Nie miałem odwagi, żeby im powiedzieć: "Nie róbcie powstania". Jedną rzecz wiedziałem na pewno: że Anglosasi nie pospieszą z pomocą. I na tym się skoncentrowałem. Byłem bardziej pesymistyczny, aniżeli przyszłość okazała. Może zrzuty miały charakter symboliczny, nie mogły przeważyć sytuacji, ale jednak były.

Powiedziałem im [dowódcom AK]: "Nie liczcie na nic, tam [na Zachodzie] jest w ogóle od ośmiu do dziesięciu maszyn, które są zdolne docierać do Polski i wracać, i jeszcze mniej załóg. Nie widzę możliwości jakiejkolwiek masowej operacji zrzutu broni i amunicji". Chciałem za wszelką cenę rozwiać złudzenia.

Dlaczego to nie odniosło skutku? [Dowódca AK] Bór-Komorowski powiedział [potem]: "Pan przed nami stanął w chwili, kiedy już wszystkie decyzje były nie tylko podjęte, ale już w toku realizacji. O tym, żeby można było ludzi czekających w bramach, na klatkach schodowych odesłać do domu, poprosić, żeby oddali broń do magazynów, mowy nie było. Tak że to, co pan mówił, nas przygnębiało, ale nie było w stanie czegokolwiek zmienić, bo pan przyjechał za późno".

Przegadałem nie wiem ile godzin z Okulickim [pierwszy zastępca szefa Sztabu Komendy Głównej AK] po powstaniu. Nie było w nim żadnych osobistych ambicji. Była jego natura, to był w gruncie rzeczy Kmicic. Nieprawdopodobnie odważny człowiek, który uważał, że jest żołnierzem i że trzeba się bić.

Przed upadkiem powstania byłem przerażony jego beztroską. Ginie wielkie miasto, stolica, płoną archiwa, muzea, dziedzictwo i ten człowiek - był w takim niezgrabnym jakimś mundurze uszytym ad hoc dla niego - mówi do mnie, że za kilka dni czy za tydzień "Warszawa klapnie". I zrobił ten ruch (Nowak-Jeziorański uderza dłońmi w uda) .

Ale później, kiedy go bliżej poznałem, nabrałem do niego kolosalnego szacunku. W pojęciu takich ludzi jak Okulicki powstanie miało być wielką demonstracją, doprowadzić do skandalu i wpłynąć na zmianę pozycji rządów sprzymierzonych. To było oparte na kompletnych złudzeniach i oderwaniu się od rzeczywistości. Przed powstaniem wręcz powiedziałem generałowi Pełczyńskiemu [szef sztabu KG AK]: "Ja się nie orientuję w całości sytuacji, nie znam waszych przesłanek wojskowych, ale jeżeli sobie wyobrażacie, że powstanie wywoła jakieś wielkie echa na Zachodzie, to ja muszę panu powiedzieć: to będzie burza w szklance wody". I Pełczyński nieustannie przypominał mi po wojnie, że powiedziałem: "Pamiętajcie, że to będzie burza w szklance wody. I wy sobie z tego nie zdajecie sprawy".

Dowództwo AK wyraźnie poinformowało Delegaturę Rządu i stronnictwa o możliwości wybuchu powstania. Żadne z tych stronnictw, nie wyłączając prawicy, nie zgłosiło sprzeciwu. To wiem z całą pewnością, nie było głosu: "Nie róbmy powstania". To wszystko dopiero narodziło się po klęsce.

[Jan Stanisław] Jankowski, delegat rządu, bezpośrednio po tej straszliwej klęsce wyraźnie podkreślał: "Jeżeli będą pana pytali w Londynie, kto jest odpowiedzialny, to proszę wskazać na mnie". To było uderzające. Kiedy miałem okazję nawiązać pierwszy kontakt z Pełczyńskim i z Komorowskim po ich zwolnieniu z obozu, było to samo: "nie mamy zamiaru uciekać od odpowiedzialności czy zwalać jej na kogokolwiek". To budziło szacunek we mnie, muszę powiedzieć szczerze.

Obojętne, kiedy by wybuchło: ''Nie mieli szans''



***

Wśród aliantów dominowała jedna myśl: bez udziału Sowietów nie wygramy wojny. I temu podporządkowane było wszystko. Celem była bezwarunkowa kapitulacja Niemiec. Cena, zwłaszcza kosztem Polski, nie grała żadnej roli. Była determinacja, żeby na tle konfliktu o Polskę nie doszło do osłabienia współpracy wojennej ze Stalinem, który nieustannie szantażował [Zachód] odrębnym pokojem z Niemcami. Obawa przed tym odrębnym pokojem paraliżowała jakiekolwiek plany działania, choćby dyplomatycznego nawet, w obronie Polski. Już nie tylko w obronie granicy, ale w obronie samej Polski.

Do dzisiejszego dnia jestem przekonany, że Rosjanie byli już tak blisko i mieli tak ogromną przewagę... Na podstawie tego, co dziś wiemy ze źródeł niemieckich i sowieckich, wynika, że mogli iść dalej, ale wstrzymali ofensywę.

Tragiczną rolę odegrał tu, niechcący zupełnie, Stanisław Mikołajczyk, który nie rozumiał polityki Stalina. Był przekonany, że rzeczywiście Stalinowi chodzi o to, żeby mieć przyjazny rząd w Warszawie. I on uważał, że będzie mógł taki przyjazny rząd zmontować i że trzeba tylko przekonać Stalina o jego gotowości współpracy i wszystko będzie załatwione. Tymczasem Stalinowi chodziło o zniszczenie, likwidację, i kiedy z ust najbardziej miarodajnych usłyszał: "Panie sekretarzu, za dwa, trzy dni wybuchnie powstanie", to była dla niego rewelacja. Trzeba w takim razie wstrzymać pochód [za Wisłę], niech się Polacy wykrwawią; musiałbym robić masowe aresztowania i wywózki, a tak Niemcy nas wyręczą. Ten moment rozmowy Mikołajczyka ze Stalinem miał skutki absolutnie katastrofalne dla Polski.

Nie mówię tego, by oskarżać Mikołajczyka, poza jedną rzeczą: on się zupełnie nie orientował w intencjach człowieka, z którym rozmawiał. Nie miał zielonego pojęcia, do czego Stalin naprawdę zmierza, ale dał mu klucz do sytuacji.

***

Zapytałem [przed wybuchem walk] generała Pełczyńskiego na boku: "Proszę pana, jak to długo potrwa?". On mówi: "Do tygodnia wytrzymamy". Rosjanie mogli myśleć, że w ciągu kilku dni Niemcy nas załatwią. Nikomu nie przyszło na myśl, że to może trwać 63 dni.

A może jednak miało jakiś sens?: ''Czy było warto''


Niemcy już wiedzieli ze Stalingradu, co to są walki uliczne i jakie straszliwe straty może zadać garstka zdeterminowanych ludzi w tych wąwozach miejskich. Hitler postanowił tego uniknąć, wziąć [powstańców] głodem, zmusić do kapitulacji: nie będą mieli amunicji, nie będą mieli broni.

Myśmy rozumowali logicznie, tak zresztą jak i Anglicy: przecież Sowietom musi zależeć na tym, żeby przed Zachodem zająć jak największą część Niemiec. Że tą właściwą nagrodą nie jest Polska, tylko łup niemiecki, Berlin i cały ten olbrzymi potencjał. Dlatego trudno było uwierzyć, że Stalin gotów jest poświęcić tę olbrzymią zwłokę, która w rezultacie trwała sześć miesięcy, a nie 63 dni, żeby rozprawić się z Polakami rękami Niemców. To nikomu w głowie nie powstawało. Uważaliśmy, że jego celem jest Berlin i że on się spieszy.

Stalin zupełnie inaczej rozumował. Przeceniał własne siły, uważał, że i tak zajmie znaczną część Niemiec. Nie przewidział, że nastąpi załamanie Niemiec na zachodzie. 63-dniowa zwłoka, której ofiarą padła Warszawa, ocaliła Berlin, który był [po wojnie] osobną enklawą podzieloną pomiędzy trzech okupantów. To był tragiczny paradoks dziejów.

***

Szczerze mówiąc, zupełnie nie poddawałem się tym nastrojom, że powstanie to jest tylko klęska i że nic z niej nie wyniknie. Dopiero w 1956 r., a więc znacznie później, zdałem sobie w pełni sprawę ze znaczenia i ze skutków powstania. Powszechna świadomość tej klęski zadecydowała o tym, że Polska w odróżnieniu od Węgrów [w 1956 r.] nie zrobiła tego jednego kroku za daleko. Powstanie w roku 1944 ocaliło nas od powstania w roku 1956, które w moim przekonaniu miałoby skutki o wiele bardziej niszczące aniżeli tamto.

Jedyny, który wiedział, co nam szykują: ''Na szlaku Kuriera z Warszawy''


Uniknęliśmy tego losu: powstanie węgierskie 1956 roku

Pamięć powstania stworzyła to, że społeczeństwo - po dziś dzień to podziwiam - potrafiło stawiać skuteczny opór bez uciekania się do gwałtu. To było jakieś zbiorowe zachowanie - instynktowne, pozbawione kierownictwa, ale zbieżne. Wspomnienia przegranej walki w Warszawie były tak głębokie, że przetrwały do momentu powstania "Solidarności".

Dziękujemy Telewizji Polskiej za udostępnienie ścieżki dźwiękowej filmu

Wajda: "Kanał" pokazał, jak daleko ludzie są zdecydowani zajść dla idei

PAP
29.07.2014 06:20
A A A Drukuj
"Kanał", którego scenariusz był zapisem kronikalnym, pokazał, jak daleko ludzie zdecydowani są zajść dla idei, w którą głęboko wierzą - mówi w wywiadzie dla PAP Andrzej Wajda, reżyser pierwszego fabularnego filmu o powstaniu warszawskim.
20 kwietnia 1957 r. do polskich kin trafił film "Kanał" 31-letniego reżysera Andrzeja Wajdy. Był to pierwszy fabularny obraz powstania warszawskiego, które wybuchło 13 lat wcześniej. Akcja filmu rozgrywa się 25 września 1944 r., w 56. dniu powstania i przedstawia losy członków rozbitego oddziału, zmuszonych do ewakuacji kanałami, pod zniszczonym miastem.

PAP: Jak to się stało, że scenariusz "Kanału" Jerzego Stefana Stawińskiego trafił w pańskie ręce?

Andrzej Wajda: Początkowo film według scenariusza Stawińskiego kręcić miał Andrzej Munk. Ale był to reżyser, który zaczynał jako dokumentalista. Miał specyficzne spojrzenie - zastanawiał się czy to będzie prawda na ekranie, czy nie. Poprosił swoją ekipę, by wybrali miejsce, kanalarze otworzyli im właz, Munk zszedł to kanału, wynurzył się i powiedział: "Nie da się zrobić filmu. Tam jest kompletnie ciemno".

Nie myślałem o tym, że jest ciemno w kanale, tylko o tym, co mogę tym filmem powiedzieć. Szczególnie w sytuacji, gdy powstanie warszawskie było nieodległą jeszcze historią; wciąż żyło wielu jego uczestników. Wiedziałem, że dla filmu kanały muszą zostać wybudowane jako dekoracja. Szczęśliwym trafem dyrekcja wytwórni łódzkiej odmówiła nam budowy kanałów w studio, co byłoby znacznie bardziej wygodne. Obawiali się - słusznie - że jeśli nalejemy do tych kanałów wody, uszkodzi się podłoga studia, a to było jedyne studio filmowe w Polsce!

Nam - dzięki temu, że budowaliśmy się obok studia - dało to nieporównywalnie większe możliwości, mieliśmy więcej miejsca. Jeden efekt był nie do osiągnięcia w studio: gdy otwierało się właz kanału, widać było niebo i do środka wpadało niewyobrażalne światło dodające naszej dekoracji prawdy.

Dążyłem za losem tych ludzi. Siłą scenariusza Stawińskiego było to, że był to właściwie jego pamiętnik. On, jako porucznik AK, wraz ze swoją kompanią, przeszedł kanałami i opisał nie tylko tych młodych entuzjastów, ale i dowódców czujących odpowiedzialność wobec kompanii, gubiącej się w kanałach.

Scenariusz został napisany według rzeczywistych wydarzeń. Wszystkie te postaci, które sportretował, otaczały Stawińskiego, widział je, poznał. To był zapis kronikalny. Takiego obrazu wojny, pochodu przez kanały, nikt jeszcze nie pokazał - nie miał pretekstu w rzeczywistości do opowiedzenia o tym, jak dalece ludzie zdecydowani są zajść dla idei, w którą wierzą tak głęboko.

PAP: Jaka była reakcja publiczności na pierwszy fabularny film o powstaniu warszawskim?

A.W.: Spodziewano się, że pierwszy film o powstaniu będzie na barykadach, w nierównej, ale twardej walce. Ale nie tak wyglądało powstanie, nie za takim powstaniem szedł Stawiński, a ja szedłem za nim. Wierzyłem, że to, co napisał było prawdą, że ci dowódcy, którzy widzieli, że są skazani na klęskę, rozumieli w czym biorą udział. Realizowałem ten film z całym przekonaniem, że nie biorę udziału w żadnej manipulacji. To zapewniał scenariusz wzięty z życia.

Film miał dwie recepcje: pierwsza, nieco chłodna, gdy film wszedł na ekrany. Zupełnie inna, gdy okazało się, że został doceniony w Cannes, że dostał nagrodę. Nagroda nie miała nawet takiego znaczenia - polska widownia chciała, żeby świat zobaczył, co naprawdę się stało i jaką ofiarę ponieśli ci, którzy brali udział w postaniu, na co byli zdecydowani. "Kanał" to pokazywał, a po Festiwalu w Cannes było jasne, że jest to film "na świat". Festiwal w Cannes otworzył mu drzwi, a widownia na świecie zobaczyła coś, co bardziej przypominało dantejskie piekło, niż współczesną wojnę i spojrzała na to z egzystencjalnego punktu widzenia.

PAP: Wyobrażam sobie, że dyskusja podczas posiedzenia Komisji Oceny Filmów i Scenariuszy była burzliwa?

A.W.: Było bardzo ciężko. Piękną i ważną rolę odegrał tu Tadeusz Konwicki. Ja byłem członkiem zespołu Jerzego Kawalerowicza, on był kierownikiem literackim tego zespołu, zasiadał w komisjach zatwierdzających scenariusze. Bardzo walczył o to, by ten film został zrealizowany nowo nastały szef Kinematografii Leonard Borkowicz. Postanowił pokazać go na świecie i zdecydował pokazać go na światowym festiwalu. Pojechał do Cannes, razem z nami i aktorami - Tadeuszem Janczarem i Teresą Iżewską. Widział jaka jest reakcja widowni zagranicznej i zrozumiał, że to jest droga, by ten film powrócił do polskiej widowni.

PAP: Czy spotkał się pan z jakimiś ingerencjami cenzorskimi?

A.W.: Nie miały one wielkiego wpływu na film. Problem był taki - albo w ogóle nie, albo tak, jak został zrobiony. Nie było nawet czego z niego wycinać. Myślę, że w momencie, w którym zapadła decyzja na "tak", szef kinematografii musiał bronić tego filmu, który zatwierdził i dał do produkcji. Sukces w Cannes to oczywiście był także i jego sukces.

PAP: Myślałem o finałowej scenie, gdy wycieńczeni bohaterowie dochodzą do wyjścia z kanału, do kraty za którą roztacza się widok na Wisłę i drugi brzeg miasta. Cechuje tę scenę pewna niedosłowność.

A.W.: To było dokładnie tyle, ile można było pokazać. Widownia wiedziała dokładnie, że za Wisłą to Praga, na której stoją i czekają radzieckie wojska. Dzisiaj musiałbym to pewnie wyłożyć - pokazać jakieś czołgi, może sierp i młot. Wtedy nie było to potrzebne, ta gra wyobraźni i tego, co ludzie wiedzieli wystarczała. Wszyscy wiedzieli, że Stalin czekał po drugiej stronie tak długo, aż padnie powstanie i zniszczona zostanie Armia Krajowa.

Jeszcze wtedy, gdy robiłem "Kanał", choć był to 1956 r., w Warszawie nadal było pełno ruin. Zwłaszcza na Starym Mieście, które schodziło do Wisły - tam właśnie kręcona była ostatnia scena. Tak wówczas wyglądała Warszawa. Jeszcze się odbudowywała.

PAP: Gdyby przyszło panu dziś kręcić taki film jak "Kanał", czy jego wymowa byłaby inna?

A.W.: Mój pogląd na powstanie warszawskie się nie zmienił. Pod koniec życia Jana Nowaka-Jeziorańskiego - Kuriera z Warszawy - zrobiłem wraz z Andrzejem Kotkowskim film, w którym opowiada on, jak spotkał się z dowództwem Armii Krajowej w lipcu 1944 r. Usiłował wytłumaczyć, jak skomplikowana jest sytuacja międzynarodowa i jak nikłe są szanse na otrzymanie pomocy z zewnątrz. Natomiast ważną rolę - Nowak-Jeziorański akcentował to silnie - odgrywała propaganda sowiecka, namawiająca AK do wystąpienia i walki z Niemcami. Z drugiej strony, dowództwo AK wiedziało o tym, że polska armia, walcząca u boku aliantów, jest czwartą co do wielkości. W takiej sytuacji wydawało się niemożliwe, by nie przyszła powstaniu z pomocą.

Byłem wśród ludzi, którzy otaczali Lecha Wałęsę w sierpniu 1980 roku i wiem, jak wiele osób usiłowało zepchnąć go na pozycje konfliktowe - namawiali, "by chwycić komunę za gardło". Tyle, że Lech swoim chłopskim rozumem wiedział, że po pierwsze "nie mamy armat". Usiłowałem oddać to w moim filmie "Wałęsa", jak konsekwentnie realizował on swój punkt widzenia. I w rezultacie, dzięki tej konsekwencji, odnieśliśmy bezkrwawe zwycięstwo i nie ponieśliśmy tych strasznych strat - tysięcy młodych ludzi, setek tysięcy mieszkańców Warszawy i zniszczenia miasta. 4 czerwca 1989 roku to wyjątkowa data w naszej historii.

PAP: Mija właśnie 70 lat od wybuchu powstania, a jednak to wciąż jest temat wzbudzający ogromne kontrowersje i emocje. Skąd się one biorą?

A.W.: Dzisiaj używa się powstania dla celów politycznych. Stało się punktem odwołania dla różnych orientacji politycznych. Dla mnie to jasne. Historia, a szczególnie powstanie warszawskie, stała się ostatnio przedmiotem politycznych spekulacji. Mam jednak wrażenie, że nie tym żyje młodzież i większość społeczeństwa. Spekulacje pozostają tylko spekulacjami. Można sobie wyobrażać różne rzeczy - rozważać, co by było, gdyby. Dziś, gdybym dostał scenariusz Stawińskiego, zrobiłbym taki sam film.

Rozmawiał Piotr Jagielski

czwartek, 31 lipca 2014

Oglądanie porno zostawia ślad w mózgu

Wojciech Moskal
30.07.2014 , aktualizacja: 30.07.2014 20:00
A A A Drukuj
 Seksoholizm to jednostka chorobowa, która wiąże się m.in. z kompulsywną masturbacją, natręctwami seksualnymi, częstymi zdradami czy częstym oglądaniem pornografii

Seksoholizm to jednostka chorobowa, która wiąże się m.in. z kompulsywną masturbacją, natręctwami seksualnymi, częstymi zdradami czy częstym oglądaniem pornografii (Fot. 123rf)

Czy od pornografii uzależniamy się tak samo jak od narkotyków czy alkoholu? Nie do końca wiadomo, choć w mózgu i porno, i kokaina "wyglądają" tak samo.
Artykuł otwarty
Ta dyskusja trwa już od lat i nie dotyczy, oczywiście, tylko seksu czy pornografii. Podstawowym zadawanym tu pytaniem jest: od czego możemy się uzależnić, a od czego nie?

Dla wielu osób odpowiedź wydaje się prosta i oczywista - jeżeli mamy silny przymus robienia czegoś, poszukiwania tego, dostarczania naszemu organizmowi w tej czy innej postaci i nie jesteśmy w stanie nad tym w żaden sposób zapanować - jest to uzależnienie. Brzmi prosto, i może też dlatego w ostatnich latach zapanowała wręcz moda na rozpoznawanie u siebie czy u innych wszelkiej maści uzależnień. Śledząc medialne doniesienia i reportaże z ostatnich lat, można by wręcz nabrać przekonania, że we współczesnym świecie uzależnić się można właściwie od wszystkiego.



Weźmy na przykład jedzenie. Rzeczywiście, są osoby, które kompulsywnie się objadają swoimi ulubionymi potrawami, choćby w reakcji na stres. Czy jednak istnieje coś takiego jak uzależnienie np. od słodyczy, pizzy czy gazowanych napojów?

- Nie ma czegoś takiego jak uzależnienie od jakiegoś konkretnego pokarmu. To mylenie pojęć. Lubimy pewne rzeczy, cieszymy się z ich konsumpcji, ale to nie ma nic wspólnego z mechanizmem rozwoju w naszym mózgu prawdziwego uzależnienia, jak np. przy narkotykach - mówił niedawno dla "Tylko Zdrowie" prof. Adam Drewnowski, jeden z najbardziej znanych na świecie ekspertów zajmujących się odżywianiem, kierujący Centrum Zdrowia Publicznego i Odżywiania na Uniwersytecie Waszyngtońskim w Seattle (USA).

Teraz w świecie naukowym na tapecie jest kolejna - po jedzeniu - przyjemność, której namiętnie oddaje się człowiek - seks.

Uważa się, że uzależnienie od seksu - seksoholizm - to jednostka chorobowa, w której skład wchodzą m.in. kompulsywna masturbacja, natręctwa seksualne, częsta zdrada czy częste oglądanie pornografii. O uzależnieniu od tej ostatniej mówi się ostatnio szczególnie dużo, głównie w kontekście internetu. Krótko mówiąc - łatwo uzależnić się od porno, łatwo od sieci, a od porno w sieci już w ogóle. Wielu psychiatrów i psychologów odrzuca jednak możliwość klasycznego uzależnienia się od seksu. Uważają oni, że mamy tu raczej do czynienia z pewną modą podsycaną przez media, świetnie się w tychże mediach sprzedającą, szczególnie jeżeli podawana jest w kontekście gwiazd show-biznesu (któż w końcu nie słyszał o uzależnieniu od seksu choćby Michaela Douglasa?).

19 seksoholików

Pytanie, czy rzeczywiście możemy tu mówić o uzależnieniu, zadała tym razem dr Valerie Voon z wydziału psychiatrii słynnego uniwersytetu w Cambridge.

Do swojego eksperymentu zaangażowała ona 38 mężczyzn. U połowy z nich wcześniej rozpoznano symptomy seksoholizmu. - Ci ludzie mieli ewidentne problemy z kontrolowaniem swoich zachowań seksualnych, co bardzo niekorzystnie odbijało się na ich życiu, w tym na związkach, które tworzyli z kobietami - mówiła dr Voon w rozmowie z agencją Reuters.

Wszyscy ochotnicy przeszli serię badań za pomocą funkcjonalnego rezonansu magnetycznego. Dzięki tej metodzie, mierzącej poziom zużycia tlenu w tkankach, można sprawdzić aktywność poszczególnych rejonów w mózgu, np. w odpowiedzi na jakieś bodźce. W tym przypadku były to oczywiście bodźce seksualne - filmy pornograficzne z sieci. Wybór metody ewentualnego pobudzenia był nieprzypadkowy. - 19 mężczyzn przyznało, że zaczęli oglądać pornografię w bardzo młodym wieku i w bardzo dużych ilościach. Wszystko to nosiło cechy uzależnienia, jakie widzimy np. u osób uzależniających się od narkotyków. Czy jednak w ich mózgach zachodzą te same zmiany? - pytała dr Vonn.

Odpowiedź na to pytanie opublikowała niedawno w prestiżowym magazynie "PLOS ONE".

- Okazało się, że na pokazywane filmy zareagowali wszyscy mężczyźni. W mózgach seksoholików zdecydowanie mocniej świeciły jednak trzy rejony. I nie były to wcale przypadkowe miejsca - mówiła Reutersowi Valerie Voon.

Wspomniane miejsca to: brzuszna część prążkowia, przednia część kory obręczy i ciało migdałowate.

Pierwsze związane jest z motywacją i nagradzaniem. Drugie również jest zaangażowane w układ nagrody. Uważa się, że jest bardzo istotne w rozwoju uzależnienia od narkotyków. Trzecie miejsce również ulega aktywacji, gdy ktoś sięga po kokainę czy heroinę.

Podnieta bez przyjemności

- Sprawdzaliśmy jeszcze jedną ważną rzecz - stopień pobudzenia, chęć osiągnięcia takiego stanu, ale również to, czy oglądanie porno badanym po prostu sprawiało przyjemność. To ważne, ponieważ w przypadku narkomanów doskonale znany jest fakt, że mają oni niesłychanie silny przymus zażycia narkotyków, ale w pewnym momencie nie daje im to już wielkiej satysfakcji - wyjaśniała Voon.

Okazało się, że u obserwowanych seksoholików było podobnie. - Byli bardzo silnie pobudzeni, ale niekoniecznie sprawiało im to jakąś wyraźną przyjemność - pisze Voon w "PLOS ONE".

Czy otrzymane przez badaczkę wyniki stawiają kropkę nad i, będąc ostatecznym dowodem na to, że uzależnienie od seksu i pornografii istnieje naprawdę? Otóż nie.

Przede wszystkim, żaden rozsądny specjalista nie diagnozuje uzależnienia na podstawie skanów mózgu.

Eksperyment nie dał też odpowiedzi na pytanie, co jest skutkiem, a co przyczyną, a jedynie wskazał, że istnieje pewien związek pomiędzy zachowaniami seksualnymi a aktywnością pewnych części mózgu.

- To dopiero wstępne badania. By zrozumieć prawdziwą istotę seksoholizmu i potwierdzić, że jest on podobny do uzależnienia od narkotyków, konieczne są dalsze prace - podsumowuje Valerie Voon.