niedziela, 12 kwietnia 2015

Andrzej Duda, człowiek z mgły



Olga Szpunar, Michał Olszewski
 
11.04.2015 01:00
A A A Drukuj
Andrzej Duda

Andrzej Duda (Fot. Jakub Ociepa / Agencja Gazeta)

"Prezydent zapatrzył się za okno. Stwierdził, że jego pokolenie będzie wkrótce odchodzić. Spojrzał na nas i powiedział: 'To na was będzie spoczywał obowiązek, żeby sprawy prowadzić dalej'". Dwa dni później tupolew uderzył w brzozę, a Andrzej Duda poczuł się pomazańcem Lecha Kaczyńskiego.
Polityczny rajd Andrzeja Dudy rozpoczyna się 10 kwietnia 2010 r. Do Smoleńska nie leci. Chętnych jest tylu, że na kilka dni przed katastrofą prezydencki minister Jacek Sasin prosi, by kto może, zrezygnował, ustępując miejsca bardziej zasłużonym gościom.

Część znajomych jest przekonana, że zginął w samolocie.

Po raz pierwszy wychodzi z cienia jeszcze tego samego dnia, około godziny 11. Odmawia uznania śmierci Lecha Kaczyńskiego, żąda dowodu - oficjalnej noty dyplomatycznej Rosjan albo świadectwa kogoś, kto widział zwłoki. I ostrzega, że obejmując obowiązki prezydenta, marszałek Bronisław Komorowski naruszy konstytucję. Nerwowe negocjacje między Kancelarią Prezydenta a Kancelarią Sejmu trwają kilka godzin. Wreszcie o godzinie 14 Duda ustępuje. Później będzie wielokrotnie sugerował, że władza w państwie została przejęta w sposób niejasny.

Dwa dni wcześniej razem z sekretarzem stanu Pawłem Wypychem towarzyszy Lechowi Kaczyńskiemu w ostatniej podróży zagranicznej. Wizyta w Wilnie obrośnie legendą: „W pewnym momencie prezydent zapatrzył się za okno. Stwierdził, że on już ma swoje lata i jego pokolenie będzie wkrótce odchodzić. Spojrzał na nas i powiedział: » Ale wy jesteście przyszłością polskiej polityki i to na was będzie spoczywał obowiązek, żeby sprawy prowadzić dalej «" - opowie portalowi wPolityce.pl.

Paweł Wypych ginie w Smoleńsku. Kariera namaszczonego w prezydenckim samolocie Andrzeja Dudy toczy się coraz szybciej. Pod gniewnymi sztandarami, na miesięcznicach, marszach, spotkaniach poświęconych pamięci pary prezydenckiej buduje polityczną pozycję.

Tezy o zamachu nie formułuje wprost, ale wierzy w ustalenia ekspertów Antoniego Macierewicza. - Trudno mi w tej chwili powiedzieć, co było przyczyną i co wybuchło, natomiast jestem przekonany, że wybuch był - przekonuje w czwartą rocznicę katastrofy w Trójce. I dodaje, że "ta sprawa dla Polski jest tak samo ważna jak sprawa ataku na WTC dla Stanów Zjednoczonych".

Kilka miesięcy po katastrofie Duda występuje we "Mgle", wyprodukowanym przez "Gazetę Polską" dokumencie o pierwszych dniach po katastrofie. Opowiada, jak w Moskwie żegnał się z prezydenckimi ministrami Pawłem Wypychem i Władysławem Stasiakiem: "I tam, w takich czarnych workach, były ich zwłoki. Położyłem rękę, jedną na Pawle, drugą na Władku". Jest opanowany, ale czuć, że pod spodem kipią emocje.

W scenie wprowadzenia trumien do Pałacu Prezydenckiego widać więcej. Minister jest cały rozdygotany. Nagle rzuca się pod nogi żołnierzy, żeby poprawić coś u stóp katafalku. W jego gestach, gdy chwilę później układa wiązanki na trumnach, nie ma nic z oficjalnej celebry. Poprawia kwiaty wręcz tkliwie.

Ale w kampanii o Smoleńsku mało albo wcale. Kto wie, co Duda mówił przez pięć lat, ten wie. Oficjalny przekaz jest taki, jak podczas wczorajszych obchodów w wawelskiej krypcie: "Dziękuję wszystkim, którzy dziś czczą 5. rocznicę ich śmierci, tragedii pod Smoleńskiem. Mam nadzieję, że Polacy będą dziś tak zjednoczeni, jak wtedy 10 kwietnia i w następnych dniach, które wtedy były".

Harcerzyk nie dymi 

Przez lata nic nie wskazywało na to, że będzie walczył o najważniejsze stanowisko w państwie.

Młodość urodzonego w Krakowie Dudy to prestiżowe II LO im. Króla Jana III Sobieskiego. Licealne lata 80. w Krakowie upływają pod znakiem zadym, starć z milicją i gwałtownych demonstracji. Duda za kamienie nie chwyta, spełnia się w oficjalnym harcerstwie.

Grzegorz Lipiec, absolwent "dwójki", obecnie szef lokalnych struktur PO, wówczas jeden z czołowych działaczy radykalnej Federacji Młodzieży Walczącej, pamięta go ze szkoły. - Co tu kryć, mieliśmy go za harcerzyka. Podpisywał się pod petycjami w sprawie wolnych wyborów, ale na bezpośrednie starcie nigdy nie szedł, to nie był jego żywioł.

W dawnym liceum - w którym pracuje jego żona Agata Kornhauser-Duda - ma dzisiaj wielu zwolenników. Ostatnio jedna z nauczycielek próbowała na terenie szkoły zbierać podpisy pod jego kandydaturą. Gdy dyrekcja zwróciła jej uwagę, że to nie miejsce na taką działalność, odpowiedziała z dumą: - To przecież nasz absolwent!

Wśród nauczycieli są jednak i tacy, którzy nie szczędzą Dudzie złośliwości. - Budyń waniliowy z soczkiem malinowym - mówi emerytowana polonistka. - Grzeczniutki aż do zemdlenia. Taki pieszczoszek naszej pani. Pamiętam, że podczas wyjazdów na obozy naukowe próbował nawiązywać bliższe kontakty z nauczycielami. Rówieśnicy bawili się we własnym towarzystwie, a on przychodził, dopytywał o różne rzeczy. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że mówił zawsze to, co ludzie chcieli od niego usłyszeć.

Krakowska kindersztuba 

W przedwiosenny dzień widok z balkonu biura europoselskiego przy ulicy Podwale jest jak ze szkiców Wyspiańskiego: bezlistne drzewa na Plantach, słabe słońce, kopuła kościoła św. Anny, czerwona cegła Collegium Novum. Wszędzie blisko, każdy zna każdego. Gabinet dyrektora krakowskiego oddziału IPN i niedawnego kandydata na prezydenta Krakowa Marka Lasoty, któremu Duda oddał koleżeńską przysługę, zatrudniając na staż jego dwie córki, kilka minut spacerkiem. Akademia Górniczo-Hutnicza, macierzysta uczelnia jego rodziców, na której profesor Janina Milewska-Duda zbierała podpisy pod kandydaturą syna, parę przecznic dalej.

Na ścianie portret Marii i Lecha Kaczyńskich z zamaszystymi autografami. Na półce Pismo Święte, album "Oburzeni" i praca "O praworządność i ustrój państwowy" redagowana przez Jacka Majchrowskiego, prezydenta Krakowa, dawnego konkurenta Dudy. W 2010 roku, kiedy do drugiej tury wyborów samorządowych dostali się kandydat lewicy Jacek Majchrowski i centrowy Stanisław Kracik z PO, kandydat PiS uznał, że ten pierwszy to "mniejsze zło".

Jacek Majchrowski: - Znam go parę lat, to dobry prawnik. Ma kindersztubę, sympatyczny, elokwentny. W wyborach nie atakował po chamsku. To się zmieniło, jak zaczął wybijać się politycznie.

Jakub Kornhauser, socjolog, szwagier Dudy, syn poety Juliana Kornhausera: - Nasze rodziny to jak niebo i ziemia. Oni emocjonalni, głośni, trochę po góralsku, my introwertyczni. Pewnie dlatego nigdy nie nawiązaliśmy bliskich kontaktów. Z Andrzejem spotykam się przy wspólnym stole trzy razy do roku, ale o polityce nie rozmawiamy. Na pewno bardzo się różnimy - gdy on tłumaczył, że za in vitro powinno się wsadzać do więzienia, ja zbierałem głosy na Annę Grodzką. Jedno muszę przyznać: to niezwykle pomocny człowiek. Pomaga finansowo biednym rodzinom, a jak zadzwonisz do niego w środku nocy z prośbą o pomoc w przeprowadzce, przyjedzie i załaduje szafę do bagażnika.

- Miły, uprzejmy, zapięty na ostatni guzik, otrzaskany merytorycznie - mówią o Dudzie studenci, którzy pamiętają go z ćwiczeń z prawa administracyjnego na Uniwersytecie Jagiellońskim.

Podczas konwencji wyborczej Duda popisuje się ogładą. Dziękuje za inspirację prof. Janowi Zimmermanowi, kierownikowi katedry prawa administracyjnego, w której jest asystentem. Mimo że Zimmerman w 2006 r. podpisał protest prawników przeciwko wprowadzanym przez PiS zmianom w prawie karnym, jest za co dziękować - Duda od dekady blokuje etat w katedrze, przekonując, że chciałby kiedyś wrócić na uczelnię.

Równie uprzejmie wykręca się od lutowego spotkania z Glennem Jorgensenem, członkiem zespołu Macierewicza. Duda bardzo żałuje, że cykl spotkań z wyborcami nie pozwala mu wziąć udziału w debacie, ale docenia, że duński inżynier jest "jednym z tych naukowców, którzy nie przestraszyli się stawiać fundamentalnych pytań, bez których tragedia smoleńska zostałaby strywializowana, a następnie zapomniana". I dziękuje "tym wszystkim, którzy nie poddając się kłamstwu, odrzucają propagandę państwowych komisji".

Tak jest, panie prezydencie 

Miesiąc temu "Newsweek" napisał, że w 2002 r. Duda był działaczem Unii Wolności. Kandydata irytują pytania o tamte czasy. - W życiorysie nie muszę pisać o wszystkich nieistotnych dla mnie faktach - mówi dziennikarzom. Nie dziwota, w oczach wyborców PiS przynależność do partii Tadeusza Mazowieckiego i Bronisława Geremka to fakt raczej kompromitujący.

Grzegorz Lipiec: - Unia Wolności to nie NSDAP, nie ma powodu do wstydu. Myślę, że program UW był mu po prostu bliski. A kariery nie zrobił, bo nie zdążył.

Ta zaczyna się w roku 2005, kiedy odkrywa go małopolski poseł Arkadiusz Mularczyk. Duda jako ekspert klubu PiS pomaga pisać ustawę lustracyjną. W następnym roku zostaje wiceministrem sprawiedliwości u Zbigniewa Ziobry, trzy lata później jest już podsekretarzem stanu w Pałacu Prezydenckim.

W tamtym czasie Kancelaria Prezydenta kieruje do Trybunału Konstytucyjnego ustawę, która obejmuje SKOK-i kontrolą Komisji Nadzoru Finansowego. Dochodzenie "Wyborczej" pokazuje, że podczas sporządzania wniosku do Trybunału Duda korzysta z opinii i ekspertyz SKOK-ów. Ustawa wchodzi w życie po trzech latach. W tym czasie spółdzielcze kasy praktycznie są wyjęte spod kontroli państwa. Grzegorz Bierecki, szef Krajowej SKOK, jego brat Jarosław i prawnik Adam Jedliński dostają dość czasu, by przenieść majątek Fundacji na rzecz Polskich Związków Kredytowych, "czapy" nad SKOK-ami, do swojej spółki. Równocześnie wiele podległych Krajowej SKOK kas popełniało błędy albo udzielało lewych kredytów. Dziś upadają, jak SKOK Wołomin czy SKOK Wspólnota, a oszczędności klientów musi ratować Bankowy Fundusz Gwarancyjny.

Prezydencki minister odgrywa też istotną rolę w błyskawicznym ułaskawieniu Adama S., biznesmena skazanego za wyłudzenie, późniejszego wspólnika Marcina Dubienieckiego, zięcia Lecha Kaczyńskiego. Według "Newsweeka" decyzja zapadła w rekordowym tempie, z pominięciem opinii sądu i wbrew Prokuraturze Generalnej. Z Kancelarii Prezydenta zniknął też końcowy wniosek o zastosowanie prawa łaski, prawdopodobnie podpisany przez Andrzeja Dudę.

Jeden z byłych polityków PiS: - Stałem blisko tej sprawy. Andrzej wykonał wówczas wyraźne polecenie prezydenta. To nie była jego inicjatywa, wręcz przeciwnie - bronił się przed nią. Ale w końcu zrobił to, co prezydent kazał.

Jakub Kornhauser: - Nie podejrzewam Andrzeja o koniunkturalność czy załatwiactwo. Odkąd znalazł się w polityce, wiernie wykonuje polecenia braci Kaczyńskich. Oni go wymyślili, czuje się przez nich wybrany i odpłaca lojalnością.

Socjolog i publicysta Radosław Markowski: - Nie chodzi o to, że Kaczyński kogoś wypromował, bo w polityce zawsze ktoś kogoś promuje. Chodzi o to, że kiedy Wałęsa wypromował Mazowieckiego, Mazowiecki potrafił mu potem powiedzieć: teraz ja jestem premierem i ja rządzę. Duda Kaczyńskiemu tego nie powie.

Pilny uczeń prezesa 

Jeden z bliskich współpracowników kandydata: - Na początku w PiS się nie wyróżniał. Stał z boku, nie mieszał się do walk frakcyjnych. Mówił jak prawnik, a nie trybun. Ale Andrzej szybko się uczy, to bardzo pojętny człowiek.

Przemiana zaczyna się tuż po Smoleńsku. O protestujących przeciwko pochówkowi pary prezydenckiej na Wawelu Duda mówi, że "nie są prawdziwymi patriotami". Pojawia się na miesięcznicach smoleńskich. Podczas jednej z ostatnich stoi na tle transparentu "Całe zło to PO".

W 2011 roku występuje w krakowskim magistracie przeciwko podwyżkom cen biletów. Wymachuje słupkami: tak spada siła nabywcza średniej krakowskiej pensji! Radni są zdumieni. - Proszę pana, te statystyki pokazują, że owszem, spada, ale tempo bogacenia się - prostuje któryś. W odpowiedzi Duda idzie do sklepu. Na salę wraca z reklamówką wypełnioną serem, masłem, majonezem, chlebem i margaryną. Porównuje paragon z paragonem z 2007 roku.

To chwyt, który dwa miesiące wcześniej wykorzystał Jarosław Kaczyński, kupując w świetle kamer kurczaka, mąkę i cukier, żeby udowodnić, jak podrożało życie za Tuska.

Potem jest mniej zabawnie. W 2013 roku portal Podhale24.pl relacjonuje spotkanie posła z mieszkańcami Rabki zorganizowane przez Klub „Gazety Polskiej". I przytacza słowa Dudy: „Ktoś, kto jest za Platformą Obywatelską z pełnego przekonania, jest za nią, bo ma w tym interes. Bo albo jest zatrudniony przez PO, albo robi coś, na co PiS by mu nie pozwoliło, albo ma przekonanie, że » głupia Polska «nie powinna istnieć".

Bronek Samo Zło 

W 2015 roku wyborcze rzemiosło ma już w małym palcu. Podobnie jak chwyty poniżej pasa.

W programie prezydenckim obiecuje, co się da: chce obniżenia wieku emerytalnego, podniesienia kwoty wolnej od podatku, wsparcia rodzin ubogich oraz wielodzietnych. "Rzeczpospolita" wylicza, że realizacja jego obietnic kosztowałaby 250 miliardów w ciągu pięciu lat.

Otwierając wymyślone przez PiS na potrzeby kampanii Muzeum Zgody im. Bronisława Komorowskiego, obwinia prezydenta o rozbijanie rodzin, zgodę na GMO, tragedię górników.

Na jednym z wieców do mikrofonu podchodzi wzruszony mężczyzna. - Nie chcemy prezydenta, który zamierza wyprowadzić nasze wojska z NATO - mówi.

Wyborca martwi się, bo po sieci hula filmik: noc, Belweder, dzwoni telefon. "Moskwa" - szepce asystent. Zaspany prezydent mówi do słuchawki: "Już jest przygotowywana strategia wyjścia z NATO. Całkiem zwyczajnie jestem po rozmowie z premierem". Słowa Komorowskiego brzmią autentycznie - i takie są. Padły w 2010 r., kiedy ówczesny marszałek Sejmu przejęzyczył się, mówiąc o wyjściu Polaków z Afganistanu. Spot zrobił sztab Dudy. A on sam miesiąc wcześniej napomyka w "Nowym Państwie", że prezydent ma "dziwną jak na byłego opozycjonistę słabość do Wojskowych Służb Informacyjnych".

Równolegle europoseł rozgrywa kwestię wspólnej waluty. W marcu w Warszawie PiS otwiera Bronko-Market. Ceny - w euro, zapożyczone z sieci supermarketów na Słowacji. Obok - ceny w złotych z polskich sklepów tej sieci. Wychodzi, że po wejściu do strefy euro za mleko zapłacimy nie 1,95, ale 2,84 zł, za dziesięć jajek 7,79 zł zamiast 3,19, za chleb nie 1,49, lecz 2,84 zł. Na ścianie Bronko-Marketu wisi plakat: "Nie jesteśmy jeszcze członkiem strefy euro, ale taka jest wola Polski, aby tam się znaleźć jak najszybciej". To cytat z Komorowskiego z maja 2013 roku. Wyrwany z kontekstu, bo prezydent często podkreślał, że euro powinno być wprowadzone, gdy kraj będzie na to przygotowany.

Duda: - Czy rzeczywiście prezydent i jego obóz chcą wprowadzać Polaków do strefy euro na dzisiejszym poziomie polskich wynagrodzeń, gdy najniższa emerytura to ponad 800 zł?

Merytorycznie będzie później 

Uprzejmy prawnik z Krakowa sprawia wrażenie, jakby dobrze czuł oczekiwania elektoratu wyrażone przez Leszka Sosnowskiego, wpływowego właściciela krakowskiej oficyny Biały Kruk, który w ostatnim wydaniu miesięcznika "WPiS - Wiara, Patriotyzm i Sztuka" napisał: "Ludzie oczekują walnięcia pięścią w stół. (...) Andrzej Duda nie potrzebuje budowania sobie nazwiska, ten etap ma za sobą. Teraz czas na pokazanie oblicza: niekoniecznie rozpromienionego uśmiechem, jak chcą tego mętne media, bo wolnemu Polakowi naprawdę wcale nie jest do śmiechu".

Ile w tym jest Dudy, a ile jego ekipy? - Są trzy osoby, z którymi Andrzej nieustannie się konsultuje: to Jarosław Kaczyński, skarbniczka partii posłanka Beata Szydło i poseł Marcin Mastalerek - słyszymy od osoby zaangażowanej w pracę sztabu. - Dla Mastalerka to pierwsza kampania, dlatego chce się wykazać i sypie pomysłami jak z rękawa. Ale naprawdę ciekawe historie dzieją się na drugim planie. Kampanią internetową zarządza Paweł Szefernaker, bliski współpracownik Joachima Brudzińskiego, odpowiedzialny za internetowy zespół PiS. I to widać. Jest ruch, wokół kandydata dużo się dzieje, i o to chodzi. Merytoryczne zabawy zostawiamy na później.

Dziennikarz Michał Kolanko przygląda się z bliska kampanii Andrzeja Dudy, często towarzyszy mu w wyjazdach: - PiS nauczył się, że do internetu trzeba nieustannie dorzucać nowe wydarzenia, że tam się nie śpi. Sam Duda jest bardzo aktywny na Twitterze, prostuje, wchodzi w polemiki. Dlatego jego kampania sprawia wrażenie bardzo żywej, skierowanej do młodych.

Pigułka smoleńska 

Choć kampania w pełni, Duda nie wziął w Brukseli urlopu. Nie bardzo może, skoro PiS okrzyknął go najbardziej pracowitym polskim posłem w Parlamencie Europejskim.

- Uprzejmy, okrągły. Chodzi i się uśmiecha. Taki chłopiec do wynajęcia. Zrobi to, co partia każe - charakteryzuje brukselskie dokonania kolegi europosłanka PO Róża Thun. - Ostrzejsze wypowiedzi zdarzają się mu tylko wtedy, gdy trzeba atakować własny kraj. Nie dotyka istotnych dla całej Unii tematów - miejsc pracy, bezpieczeństwa. Na sali plenarnej mówi właściwie do polskich mediów. Prowadzi kampanię.

Od maja ubiegłego roku Duda zabrał głos dziesięć razy i podpisał się pod sześcioma interpelacjami. Wspólnie z konserwatywnymi europosłami pytał, czy Komisja zamierza wycofać decyzję zezwalającą na sprzedaż wczesnoporonnej pigułki EllaOne bez recepty. Interesował się Uzbekistanem i Kazachstanem, referował opinię prawną w sprawie europosła Gabriele Albertiniego oskarżonego o zniesławienie mediolańskiego prokuratora. Z tematów polskich - interweniował w sprawie dyskryminacji naszej żywności w Czechach oraz połączył w jednej rezolucji zabójstwo Niemcowa i sprawę smoleńskiego wraku, którego Rosja wciąż nie oddała.

Thun postanowiła powiedzieć Dudzie: sprawdzam. Nakręciła filmik pokazujący, jak wyglądają sprawozdania, którymi chwali się europoseł: okładka, legenda, spis treści, czysta strona przytytułowa i dwie strony tekstu. W sumie - kilka kartek. 12 takich dokumentów powstało w ciągu pół roku. - Porównałam to z pierwszym z brzegu sprawozdaniem. Liczy prawie 50 stron tekstu prawnego, pisano je dwa lata.

Patrz, Kościuszko, na nas z nieba 

Kandydat jedzie przez Polskę.

Za sobą ma już 160 spotkań, głównie w mniejszych miejscowościach, gdzie wyraźniej czuć frustrację i biedę.

Dzisiaj kolej na Kazimierzę Wielką i Proszowice. To rubieże Świętokrzyskiego i Małopolski, teren trudny, jeden z mateczników PSL. Sporo biedy i ruin, ale równie dużo znaków rozwoju. Niedaleko stąd, w Charsznicy, rolnicy zbudowali kapuścianą potęgę na skalę europejską, ziemia jest tam tak cenna, że sprzedaje się ją na licytacjach. Proszowice specjalizują się w czosnku, Kazimierza Wielka założyła niedawno dużą grupę producencką i chce zarabiać na marchwi. Na lokalnych dożynkach odchodzi handel traktorami wartymi nawet kilkaset tysięcy złotych.

Na rynku w Kazimierzy Wielkiej powoli zbierają się uczestnicy wiecu. Jest środek dnia, więc frekwencja niezbyt wysoka. Głównie starsi, poważni, ubrani na czarno i szaro. Młodzieżą w kolorowych koszulkach, dowiezioną specjalnie z Kielc, dowodzi Kamil Piasecki z Solidarnej Polski, rocznik 1984. - Najbardziej podoba mi się postulat obniżenia wieku emerytalnego. Trzeba myśleć o takich sprawach zawczasu - tłumaczy.

- Tylko w Dudzie nadzieja, że coś się wreszcie w Polsce zmieni. Córka za pracą jeździ aż do Krakowa, do galerii. Dostaje 1500 złotych. A ja? Czwórkę dzieci Polsce dałam. I z tego poświęcenia emeryturę mam taką, że ledwo wiążę koniec z końcem - opowiada starsza kobieta.

Za jej plecami budynek starej cukrowni zieje pustymi oknami. Bezrobocie to największy problem w gminie, sięga tutaj prawie 20 procent.

- A złodzieje, co w PZPR byli, teraz sobie brzuchy pasą. Po 5 tysięcy na rękę mają - dodaje mąż kobiety.

W Kazimierzy kandydat przemawia pod barem Fuks, a w Proszowicach pod pomnikiem Kościuszki. Wchodzi w szaro-czarny tłumek, dobrze ubrany, opalony na pomarańczowo, szczupły, śnieżna biel kołnierzyka koszuli bije w oczy. Mówi pewnie, klarownie i jasno.

Choć temat w skoncentrowanej na marchwi i bezrobociu Kazimierzy brzmi egzotycznie, przyjechał, żeby opowiedzieć o zgubnej unijnej polityce dekarbonizacyjnej.

O Donaldzie Tusku i Ewie Kopacz, którzy akceptują szkodliwy dla Polski pakt klimatyczny.

O węglu, na którym Polska powinna budować niezależność.

O nieudanym projekcie unii energetycznej i polityce głównego nurtu, od której chce się trzymać z dala.

O upadających rodzinnych firmach i rosnących jak grzyby po deszczu supermarketach, których właściciele płacą podatki za granicą.

O liczących dziesiątki tysięcy hektarów latyfundiach znajdujących się w obcych rękach.

Obiecuje odbudowę polskiej gospodarki, reindustrializację, pomoc dla górników, rolników, pielęgniarek, młodych. I że zrobi wszystko, by powstrzymać emigrację zarobkową. Na innych spotkaniach dokłada odbudowę armii zniszczonej przez prezydenta Komorowskiego.

Ludzie słuchają z posępnymi minami.

Po przemówieniu brawa, choć entuzjazmu nie widać. Zebrani proszą Dudę o autograf, robią sobie z nim zdjęcia. - Pan jest drugim papieżem - mówi do niego jedna z kobiet.

Jest lista tematów, których kandydat nie porusza.

Ani słowa o Smoleńsku. Ten temat się wypalił i jest używany już tylko podczas uroczystości rocznicowych albo w wywiadach, gdy nie da się go uniknąć.

Ani słowa o Episkopacie, o tym, jak być prezydentem wszystkich Polaków bez podpisania ustawy o in vitro.

Ani słowa o SKOK-ach i roli PiS.

Ani słowa o tym, że projekt unii energetycznej to projekt PO, wspierany przez wszystkie partie.

Ani słowa o tym, co zrobić, by nadgonić zapóźnienie cywilizacyjne wobec krajów Zachodu.

A także ani słowa o traktorach z klimatyzacją i kwitnących grupach producenckich, które walczą na europejskich rynkach. Tylko klęska.

Grzegorz Lipiec: - Mam cichą nadzieję, że Andrzej nie wierzy w to, co mówi. Sztabowcy nakreślili mu scenariusz, a on go realizuje.

Profesor Marcin Król, filozof, historyk idei: - Przecież on nie wierzy w to, co mówi. Jest w nie swoich butach. Jego inteligencka rodzina, żona, przygoda z Unią Wolności... Pamiętam go z telewizji, zanim stał się kandydatem na prezydenta. Jak na członka PiS wypowiadał się całkiem rozumnie. Merytorycznie. Bez charakterystycznej dla tego ugrupowania agresji i teorii spiskowych. Teraz Duda tę agresję w sobie ma.

Polak lubi dobry żart 

Jedziemy z Andrzejem Dudą przez kraj. Choć to prowincja co się zowie, droga wygodna, niedawno wyasfaltowana. Kandydat rozluźniony, ale bębni co jakiś palcami po plastikowym stoliku. Je mocne pastylki miętowe; pali jak smok, bliscy mówią, że adrenalina nie daje mu spać.

- Udało się w ogóle coś w Polsce przez minione 25 lat? - pytamy.

- Tak. Weszliśmy do NATO i Unii. To były dobre posunięcia.

- Nie za dużo pan obiecuje podczas spotkań?

- Nie obiecuję niczego oprócz ciężkiej pracy.

- Powiedział pan, że ludzie, którzy głosują na PO, są przekonani, że głupia Polska nie powinna istnieć?

Kandydat zdecydowanie zaprzecza.

Pytamy o zagrywki poniżej pasa w rodzaju "wyjścia z NATO". - Ten klip jest po prostu zabawny. To konwencja żartu. Czy cała kampania wyborcza musi być śmiertelnie poważna? Myślę, że Polacy nie oczekują, żeby taka była w każdym calu - mówi.

A czy posłankę PiS Annę Paluch gwiżdżącą na Bronisława Komorowskiego w Nowym Targu też należy odbierać w kategorii żartu?

Krakowska kindersztuba bierze górę: - Gwizdy na prezydenta Komorowskiego mi się nie podobają. To nie jest żart. Chyba to każdy widzi i rozumie. Prezydent jest głową państwa wybraną przez naród i należy mu się szacunek. Co nie znaczy, że nie należy dyskutować merytorycznie.

Jeden szczegół nie daje nam spokoju. Przez cały wiec w Kazimierzy kandydat sprawia wrażenie rozluźnionego. Spadkobierca Lecha Kaczyńskiego uśmiecha się lekko, w lewej ręce trzyma swobodnie mikrofon.

Ale prawą dłoń machinalnie zwija w pięść. I wtedy, przez krótką chwilę, przypomina Andrzeja Dudę, którego widzieliśmy trzy lata wcześniej, gdy podczas drugiej rocznicy pogrzebu pary prezydenckiej na Wawelu skandował do tłumu zebranego przed Krzyżem Katyńskim: "Tu jest Polska, tu, gdzie my stoimy".

To pewnie tylko przypadek, że w 2006 roku Jarosław Kaczyński, wówczas premier, wołał pod Stocznią Gdańską: "My jesteśmy tu, gdzie wtedy. Oni tam, gdzie stało ZOMO". 

niedziela, 25 stycznia 2015

Według sondaży wybory w Grecji wygrała SYRIZA. Będzie Grexit?


Niedzielne wybory parlamentarne w Grecji wygrała lewicowa, populistyczna SYRIZA, zdobywając 36-38 proc. głosów - wskazują sondaże exit poll. Przywódca SYRIZ-y Aleksis Tsipras zapowiadał renegocjację warunków, na jakich kraj uzyskał zagraniczną pomoc finansową. Jak na te informacje zareagują rynki finansowe?
Artykuł otwarty
Konserwatywna Nowa Demokracja premiera Antonisa Samarasa zajęła drugie miejsce z 26-27 proc. głosów, a o trzecie miejsce rywalizują centrowa To Potami (Rzeka) i skrajnie prawicowa Złota Jutrzenka.

SYRIZA, która była faworytem przyspieszonych wyborów parlamentarnych, obiecywała m.in., że będzie domagać się umorzenia części długów Grecji.

Jej lider Aleksis Tsipras, zapowiedział niedawno, że będzie chciał zwołania międzynarodowej konferencji, na której miałaby zapaść decyzja o umorzeniu "znacznej części" greckich długów. W tej chwili wynoszą one 321,7 mld euro, a ich lwia część (240 mld) to pomoc finansowa udzielona Atenom w latach 2010-14 na ratowanie finansów państwa.

Partia Tsiprasa w trakcie kampanii obiecywała też zerwanie z dotychczasową polityką oszczędnościową, którą narzuciła tzw. trojka - Unia Europejska, Europejski Bank Centralny i Międzynarodowy Fundusz Walutowy. Konferencja, której zwołania chce Tsipras, ma być w założeniu podobna do tej z 1953 r. w Londynie, kiedy wierzyciele Niemiec zdecydowali o umorzeniu znacznej części długów tego państwa. Dało to początek cudowi gospodarczemu w RFN. Tsipras chce też, by ta część długu, która nie zostanie umorzona, była spłacana tylko wówczas, gdy rok do roku gospodarka państwa będzie rosnąć.

- Niemcy powinny się zgodzić na taką konferencję, w końcu my również w 1953 r. daliśmy zielone światło na umorzenie ich długów - mówi John Milios, główny ekonomista w SYRIZ-ie. Spora część Greków za kryzys w ich kraju obwinia nie własnych polityków, ale właśnie Niemcy będące jednym z największych pożyczkodawców Grecji.

Będzie Grexit?

W ubiegłą niedzielę niemiecki tygodnik "Der Spiegel" napisał, powołując się na źródła rządowe, że Berlin właściwie już pogodził się z wyjściem Grecji ze strefy euro i nie będzie za wszelką cenę ratować finansów tego państwa. Stabilność tej waluty jest bowiem, inaczej niż przed trzema laty, niezagrożona. O stabilności euro decydują gospodarki Irlandii i Portugalii, które wyszły z kryzysu zwycięską ręką.

"Bild" pisze też, że niemieccy eksperci rządowi obawiają się, iż Grexit (wyjście Grecji z eurolandu) spowodowałby run na greckie banki. Gdyby zaczął im grozić upadek, być może unia bankowa UE - "czyli, mówiąc otwartym tekstem: europejscy podatnicy" - musiałaby interweniować, przeznaczając na to miliardy euro.

Ale w przypadku opuszczenia przez Grecję strefy euro kraj może czekać znacznie poważniejszy problem. - Członkostwo w strefie euro jest nieodwołalne - przypomina rzeczniczka Komisji Europejskiej Annika Breidthardt, podkreślając, że tak stanowi traktat lizboński. A to może oznaczać, że jeśli dojdzie do Grexitu, to być może z punktu prawnego Grecja przestanie być członkiem Unii Europejskiej - twierdzi "Der Spiegel".

Gospodarka się podnosi

Według wstępnych szacunków urzędu statystycznego Grecji w ubiegłym roku wzrost gospodarczy wyniósł ok. 1,5 proc. To oznacza, że gospodarka zaczęła rosnąć po raz pierwszy od połowy 2008 r. Powoli zaczęło też spadać bezrobocie, zarówno ogólne, jak i wśród młodych ludzi. To ostatnie przekraczało dwa lata temu aż 60 proc. Teraz spadło do 48 proc.

W ubiegłym roku wpływy z turystyki wzrosły o 13 proc. i osiągnęły 13 mld euro. Turystyka stanowi w Grecji 17 proc. PKB. Boom turystyczny wynikał z tego, że stała się dla zagranicy krajem tanim. Od 2010 roku ceny spadają. W listopadzie 2014 roku były o blisko 2 proc. niższe niż rok wcześniej.

Grecja osiągnęła też znaczącą nadwyżkę pierwotną w budżecie (wynik bez uwzględnienia kosztów obsługi długu). Według ostatnich danych w okresie 11 miesięcy ubiegłego roku wyniosła ona 3,5 mld euro i była o 660 mln euro większa od zakładanego celu. Nadwyżka pierwotna oraz wyjście gospodarki z recesji stwarzają szansę stopniowej spłaty ogromnego zadłużenia. Ostatnie prognozy Komisji Europejskiej zakładają, że Grecja będzie w stanie już w 2015 roku obniżyć poziom zadłużenia w stosunku do PKB.

Widmo czarnego scenariusza

Jeśli w Grecji po wyborach rząd utworzy SYRIZA wraz z mniejszymi lewicowymi partiami i Aleksis Tsipras spełni obietnice, które składał wyborcom - podniesie płacę minimalną (obecnie wynosi ona 510,95 euro dla osób poniżej 25. roku życia i 586,08 euro dla starszych, czyli odpowiednio 2,2 tys. i 2,5 tys. zł), emerytury i wynagrodzenia dla urzędników - będzie to oznaczało złamanie porozumienia z MFW, Komisją Europejską i Europejskim Bankiem Centralnym, które wstrzymają finansowanie greckiego państwa.

W efekcie rząd przestanie obsługiwać dług, lecz i tak nie wystarczy pieniędzy na spełnienie obietnic, które spowodowałoby ponowną eksplozję deficytu. To będzie wymagać zaciągania nowych długów, a tymczasem grecki rząd zostanie odcięty od pożyczek. Jedynym wyjściem dla SYRIZ-y będzie skłonienie Banku Grecji do udzielania pożyczek. Bank pożyczy, ale w walucie, którą wyemituje. Innymi słowy - Grecja będzie musiała przejść na własną walutę i zrezygnować z euro.

Oczywistym skutkiem byłaby inflacja i utrata części oszczędności ludności, gdyż depozyty w bankach zostałyby zamienione na walutę suwerenną, która nieuchronnie traciłaby na wartości.

Kto straciłby w Europie?

Według danych greckiego ministerstwa finansów za III kwartał 2014 r. dług publiczny tego kraju wynosi prawie 322 mld euro. Większa jego część w postaci obligacji zmieniła właścicieli w latach 2010-13, bo się nimi handluje na rynkach finansowych. Przed pierwszym pakietem pomocowym, który został Grecji przyznany w maju 2010 r. (110 mld euro), wierzycielami były przede wszystkim banki prywatne, w dużej mierze greckie. Gdyby wówczas doszło do niewypłacalności, system bankowy przestałby istnieć, a wiele banków europejskich miałoby poważne straty. Dlatego Unia, obawiając się takiego scenariusza, udzieliła Grecji pomocy, która polegała na dostarczaniu nowych kredytów przez "trojkę" Rząd grecki otrzymywał ją w ratach w zamian za uzgodnione z nią reformy. 

W ciągu czterech i pół roku, które minęły od pierwszego pakietu pomocowego, dług banków prywatnych został w większej części wykupiony lub umorzony. Obecnie prywatni wierzyciele mają w swych rękach około 17 proc. greckich obligacji (o wartości blisko 55 mld euro), a główny ciężar finansowania najbardziej zadłużonego w Europie kraju spada na instytucje publiczne, które poniosą koszty ewentualnej greckiej niewypłacalności. Z tego 62 proc. - na rządy strefy euro, 10 proc. - na MFW, a 8 proc. - na EBC. Pozostałe 3 proc. jest w portfelu Banku Grecji.

Niemcy najwięksi

Największy udział w programach pomocowych dla Grecji ma rząd niemiecki (według monachijskiego instytutu Ifo ok. 77 mld euro), na drugim miejscu jest Francja (ponad 50 mld euro), a na trzecim - Włochy (ok. 45 mld euro). Jeśli jednak uwzględnimy potencjał gospodarczy wierzycieli, okaże się, że w pomoc dla Grecji najbardziej zaangażowana jest Portugalia (ponad 3 proc. PKB), a następnie Cypr i Słowenia (niecałe 3 proc. PKB). Niemcy i Francja mogą w wyniku niewypłacalności Grecji stracić ok. 2,5 proc. PKB.

Europejskie banki prywatne mają w swym portfelu kredyty udzielone greckim podmiotom prywatnym, lecz są to nieduże sumy - poniżej 1 proc. aktywów banków. Według analityków amerykańskiego banku JP Morgan chodzi o sześć banków niemieckich i francuskich.

Zatem niewypłacalność Grecji i jej wyjście ze strefy euro nie zagroziłyby dziś europejskiemu systemowi bankowemu. Wywołałyby natomiast burzę polityczną w kilku krajach, których podatnicy pomogli prywatnym bankom wyplątać się z greckiej pułapki.

Jak zareagują rynki?

Jutrzejsza reakcja rynków finansowych zależeć będzie zapewne od tego jak zachowa się zwycięska partia i co po wygranej będą mówić jej liderzy. Dojście SYRIZ-y do władzy nie musi bowiem oznaczać automatycznego zawieszenia spłaty długów i opuszczenia strefy euro. Może się okazać, że lewacka partia, nienawidząca globalnych rynków finansowych i europejskich polityków domagających się reform, będzie kontynuowała dotychczasową politykę.

Podobnych przykładów mieliśmy w ostatnich dwu dekadach mnóstwo. Polskie rządy lewicowe i prawicowe (koalicja PiS), krytykując swoich poprzedników, niewiele zmieniały w polityce gospodarczej. W 2002 roku w Brazylii, która borykała się z kryzysem zadłużenia, prezydentem został populistyczny przywódca związkowy Luiz Inácio Lula da Silva, który nie dość, że nie zawiesił spłaty długów, to jeszcze ustabilizował finanse publiczne.

Lekkim optymizmem napawa też nieco fakt, że piątkowa sesja na giełdzie w Atenach zakończyła się pokaźnym 6-proc. wzrostem głównego indeksu. Co oczywiście nie zmienia fakty, że w ciągu ostatnich 12 miesięcy wskaźnik ten stracił ponad 30 proc. Poprawiają się też rentowności grecki obligacji 10-letnich. Na początku stycznia ich oprocentowanie wynosiło ponad 10 proc., podczas gdy w piątek 8,3 proc. Może to oznaczać, że inwestorzy wliczyli już greckie wybory i konsekwencje z nimi związane w ceny tamtejszych aktywów finansowych, przynajmniej częściowo. Ale czy tak jest naprawdę przekonamy się jutro i w najbliższych dniach. 

 


Read more: http://wyborcza.biz/biznes/1,100896,17308294,Wedlug_sondazy_wybory_w_Grecji_wygrala_SYRIZA__Bedzie.html#ixzz3PsFAfPGC

sobota, 17 stycznia 2015

Chris Hadfield: W kosmosie i w życiu najważniejsza jest umiejętność oddzielania strachu od zagrożenia

Chris Hadfield: W kosmosie i w życiu najważniejsza jest umiejętność oddzielania strachu od zagrożenia

''Kiedy siedzimy zamknięci w małym obiekcie orbitującym wokół Ziemi, nie ma miejsca na panikę''
Dominika Węcławek

Kosmiczny spacer Chrisa Hadfielda (fot. materiały prasowe)

Czy człowiek, który spędził z dala od Ziemi setki dni, wciąż potrafi dobrze się bawić, czytając książki o podboju Wszechświata? Po co nam wszystkie śmieszne filmiki o tym, jak to jest myć zęby na Międzynarodowej Stacji Kosmicznej i co wspólnego ma MIR z volkswagenem - opowiada nam jeden z najpopularniejszych astronautów, Chris Hadfield.

Czego najbardziej się bałeś jako dziecko?

- Bałem się ciemności. Dorastałem na wiejskiej farmie, mieliśmy kilka koni. Moim zadaniem było dbanie o te zwierzęta - doglądanie ich, karmienie, czyszczenie. Konie trzymaliśmy w wielkiej ponadstuletniej stajni. Kiedy przychodziły wietrzne noce, pełno tam było dziwnych cieni i niepokojących odgłosów. Wyobraźnia od razu zaczynała pracować. To jest jednak zła strona wyobraźni - potrafi zapełnić ciemność najgorszymi upiorami...

W przestrzeni kosmicznej też jest dużo ciemności, domyślam się więc, że aby zrealizować marzenie z dzieciństwa i zostać astronautą, musiałeś najpierw pokonać ten pierwszy dziecięcy strach?

- Karmiłem konie każdej nocy, więc dość szybko uporałem się z lękiem. Sekret życia polega na dostrzeżeniu różnicy między strachem i zagrożeniem. Jako dzieciak w pewnym momencie potrafiłem sobie wytłumaczyć, że owszem, jest ciemno, ja się boję, ale poddasze jest wciąż tym samym poddaszem, które oglądam za dnia, z tym samym sianem dla koni. Nic się nie zmienia poza tym, że ja wiem, że jest ciemno, zmienia się więc moje nastawienie. To, co zacząłem robić, by wygrać ze swoim strachem, to studiowanie całego budynku za dnia. Zaglądałem we wszystkie kąty, sprawdzałem każdy gwóźdź i zawias, tak by potem umieć rozpoznać wszystkie odgłosy. W ten sposób oddzieliłem strach od zagrożenia.

Chris w kopule (fot. materiały prasowe)Chris w kopule (fot. materiały prasowe)

W swojej pierwszej książce napisałeś, że jest to jedna z kluczowych umiejętności także dla astronautów...

- To bardzo ważne w życiu, by umieć oddzielić te dwie rzeczy, z jednego powodu - strach potrafi ograniczać nasze wybory życiowe. Z wielu ważnych pragnień często rezygnujemy nie z powodu realnego zagrożenia, a tego wyobrażenia, naszego strachu: „Boję się porażki, więc nigdy nie wybiorę się na upragniony uniwersytet", „Boję się małżeństwa, więc będę samotny". W kosmosie ta umiejętność jest jeszcze ważniejsza, bo nie tylko ma przełożenie na naszą odległą przyszłość, ale i rezonuje na to, co się aktualnie dzieje. Kiedy siedzimy zamknięci w małym obiekcie orbitującym wokół Ziemi, nie ma miejsca na panikę. Trzeba działać w sposób logiczny i zorganizowany - strach tu wcale nie pomaga. Za to świadomość zagrożenia i umiejętność uszeregowania konkretnych niebezpieczeństw na liście do eliminacji jest gwarancją przetrwania.

Zanim mogłeś zetknąć się twarzą w twarz z tymi zagrożeniami, przeszedłeś typową dla wielu starszych astronautów drogę - najpierw byłeś pilotem wojskowym, a naukę latania zacząłeś dość wcześnie. Pamiętasz jeszcze, jakie uczucia towarzyszyły ci, gdy po raz pierwszy uniosłeś się nad ziemię?

- Miałem wtedy piętnaście lat, siedziałem sam za sterami szybowca. Moment, kiedy oderwałem się od ziemi, niósł właściwie cały ładunek emocji. Najpierw było w tym troszkę strachu, zwłaszcza w chwili dużego przyspieszenia. Strach brał się stąd, że miałem świadomość, iż od tego momentu mogę liczyć tylko na siebie, to ja decyduję o tym, jak lecieć. To był strach związany z poczuciem dużej odpowiedzialności. Dość szybko strach wyparła ekscytacja z tego samego powodu - hej, oto ja jestem sprawcą, ja kieruję tą maszyną! Przepełniła mnie wielka radość i olbrzymie poczucie wolności. Byłem jak pisklę, które po raz pierwszy wyfruwa z gniazda. To był dla mnie niesamowity moment. Jakby ktoś otworzył przede mną drzwi i pokazał setki możliwości ukrytych wcześniej za nimi.

Który krok w twojej drodze do gwiazd był najtrudniejszy?

- Wszystko zależy od tego, jak mierzysz stopień trudności. Największym wyzwaniem podczas treningów astronautów jest trening pamięci. Są miliony rzeczy, które musisz zapamiętać i zrozumieć, a potem umiejętnie z nich korzystać podczas wielogodzinnych testów. Najbardziej przytłaczający może być zakres wiedzy. Musimy umieć przeprowadzać zabiegi medyczne - nie chodzi o zwykły masaż serca i sztuczne oddychanie, tylko o zszywanie, składanie kończyn i bardziej inwazyjne rzeczy. Musimy wiedzieć, jak obsługiwać wszystkie kamery i jak je naprawiać, musimy umieć się komunikować, obsługiwać pojazdy i urządzenia w różnych językach. Pamiętam, jak musiałem się nauczyć rosyjskiego. Kiedy zaczynałem jako astronauta, potrafiłem powiedzieć raptem dwa słowa po rosyjsku: „niet" i „wodka". Potem musiałem poznać cały nowy alfabet i słownictwo, by móc latać Sojuzem i pracować na rosyjskiej stacji kosmicznej.

Jeśli jednak zapytasz o trudności innego rodzaju, cóż, szanse na to, by zostać astronautą, są niewielkie. Wy wiecie to doskonale, niewielu było polskich astronautów [Chris miał okazję uczestniczyć w jednej z misji razem ze Scottem Parazynskim, astronautą polskiego pochodzenia, ale urodzonym już w USA - przyp. aut.]. Jeśli młoda osoba z Polski chciałaby dziś zostać astronautą, najprawdopodobniej najtrudniejszą rzeczą dla niej byłoby zostać wybranym, przejść tę selekcję. To także było olbrzymie wyzwanie dla mnie. W czasach, w których zacząłem marzyć o lotach w kosmos, w Kanadzie nie było żadnego programu kosmicznego, nie było więc fizycznej możliwości, bym tego dokonał, a mimo to się nie poddałem. Przyznaję, wielkim wyzwaniem było poświęcenie całego życia, związanie wszystkich swoich planów z rzeczą, która być może nigdy się nie wydarzy. Jak Mirosław Hermaszewski, pierwszy Polak w kosmosie. Kiedy był małym chłopcem, nie śnił o tym, że uda mu się polecieć w przestrzeń pozaziemską. I wiesz co? Nigdy by się tam nie znalazł, gdyby nie determinacja i chęć osiągnięcia tego, gdyby nie rozwijanie umiejętności i zdobywanie wiedzy niezbędnej w takich misjach.

Chris Hadfield (fot. Ben Pelosse)Chris Hadfield (fot. Ben Pelosse)

Wspominałeś, że musiałeś nauczyć się zupełnie nowego języka, by móc polecieć na stację kosmiczną MIR. Zanim się tam znalazłeś, musiałeś się przeprowadzić na kilka miesięcy do rosyjskiego Gwiezdnego Miasteczka. Co możesz powiedzieć o różnicach w przygotowaniach do lotu amerykańskich astronautów i rosyjskich kosmonautów?

- Właściwie przygotowania są bardzo podobne na całym świecie. Trenowałem w różnych zakątkach globu - w Kanadzie, w Japonii, na Ukrainie, w Niemczech, we Francji, w Rosji i w USA. Wszędzie chodzi o rozwijanie umiejętności, o współpracę z ekspertami, przede wszystkim zaś o setki godzin sprawdzania się w symulatorach. Proces selekcji astronautów na całym świecie jest podobny. Potrzebni są ludzie, którzy są bardzo sprawni i wytrzymali fizycznie, ale też błyskotliwi, kreatywni. Przyszli astronauci pod każdą szerokością geograficzną muszą umieć rozwiązywać najtrudniejsze zadania i błyskawicznie, choć spokojnie, radzić sobie z zaskakującymi sytuacjami. Jakby tego było mało, muszą mieć odpowiednią osobowość. Jeśli nałożysz ten filtr, narodowość przestaje mieć znaczenie. Dobry astronauta może pochodzić z Chin, z Polski, z Indii, z Danii. Oczywiście podczas szkoleń zdarzają się drobne kulturowe różnice, ale podobieństw jest znacznie, znacznie więcej. Szanse, by porozmawiać o tym między sobą w środowisku, mamy na przykład podczas corocznych zjazdów Stowarzyszenia Uczestników Lotów Kosmicznych. Swoją drogą, to właśnie na jednym z takich zjazdów wiele lat temu poznałem pana Hermaszewskiego.

Miałeś niesamowitą możliwość, by odwiedzić MIR, jak również regularnie bywać na ISS. Jestem ciekawa, jak jest z podobieństwami i różnicami w przypadku obydwu tych stacji kosmicznych...

- Cóż, właściwie to Międzynarodowa Stacja Kosmiczna nie różni się aż tak od tego, czym była stacja MIR. Idea jest podobna - musisz stworzyć coś w rodzaju bańki, do której wprowadzasz oczyszczone powietrze, wodę, generatory mocy, regulatory temperatury. Mamy tak wiele technicznych rozwiązań, które to robią za nas, nie ma w tym magii, jest siła umysłu - więc tu właściwie zasady są takie same. Różnica w przejściu z MIR-a na ISS może być podobna do przesiadania się zza kierownicy volkswagena z rocznika 1965 do współczesnego volkswagena - właściwie to wciąż samochód, ma silnik, cztery koła, kierownicę, tylko jest więcej miejsca, jest wygodniej i pojawiło się kilka dodatkowych bajerów. Ze stacjami kosmicznymi jest tak samo - na Międzynarodowej Stacji Kosmicznej jest więcej miejsca, więcej mocy i więcej możliwości, klimatyzacja działa lepiej, radio jest bardziej sprawne. ISS jest większa od MIR-a czterokrotnie, możemy tu prowadzić 200 różnych eksperymentów i badań. MIR miał ledwie kilka baterii słonecznych, które nie pozwalały na takie szaleństwa, nie był też zaprojektowany zbyt dobrze pod tym względem. Jednak bez doświadczeń, które wynieśliśmy wszyscy z pracy na stacji MIR, nie moglibyśmy wspólnie zbudować ISS. To, co zbudujemy w przyszłości, będzie dziedzictwem naszych obecnych dokonań, zachodzi tu naturalny proces rozwoju.

Jednym ze zdarzeń, które wpłynęły na pewne zmiany procedur, było „oślepnięcie w kosmosie", o którym w przezabawny sposób opowiedziałeś podczas swojego wystąpienia na TED. Sytuacja pewnie nie wydawała się tak zabawna, gdy byłeś na zewnątrz stacji i pracowałeś, tracąc widzenie - najpierw w jednym oku, potem w drugim. Jednak udało ci się z tego wybrnąć bez paniki i bez zbytniego zaburzania harmonogramu prac. Znasz wiele takich kosmicznych historii ze szczęśliwym zakończeniem?

- Skoro wspominasz o szczęściu, to może ja powiem jedną ważną rzecz - my, astronauci, nigdy nie staramy się na nie liczyć. Skupiamy się na rozwijaniu zdolności, które zastąpią nam szczęście i powodzenie, gdy zdarzy się to, czego nikt się nie spodziewał. Uczymy się radzić sobie z zaskakującymi sytuacjami. Jeśli liczysz na szczęście, będziesz nerwowa, może zabraknie ci pewności i poczucia, że to ty kontrolujesz sytuację. A wierz mi, są w kosmosie takie sytuacje, kiedy wszystko, dosłownie wszystko idzie niezgodnie z planem. W skafandrze jednego z astronautów zepsuł się raz system chłodzenia, zimna woda zaczęła wypełniać hełm, tak że niemal się utopił podczas swojego spaceru kosmicznego. Mieliśmy astronautę z przedziurawionym kombinezonem, który musiał dotrzeć do wnętrza statku. Mieliśmy astronautę, który w czasie spaceru kosmicznego rozchorował się i zaczął wymiotować. Nasze statki kosmiczne wymykały się spod kontroli, kręciły się, przyprawiając człowieka o omdlenie, ale trzeba było mimo wszystko wyłączyć automatykę i przejść na sterowanie manualne. Na stacjach wybuchały pożary, które trzeba było nie tyle ugasić, co najpierw zatrzymać ich rozprzestrzenianie się w kolejnych modułach, gdy nie dało się zamknąć grodzi.

Słynna misja Apollo 13 to dobry przykład tego, jak wrócić na Ziemię z dalekiego rejsu, gdy olbrzymia część twojej rakiety kosmicznej wybuchła i odpadła. Nigdy, przenigdy, w żadnej z tych sytuacji astronauci nie polegali na szczęściu.

Chris Hadfield (fot. materiały prasowe)Chris Hadfield (fot. materiały prasowe)

Umiejętność radzenia sobie z niespodziewanymi problemami wydaje się idealna, także gdy jest się rodzicem...

- O tak, to potwornie przydatne! (śmiech)

Jako ojciec trójki dzieci możesz powiedzieć, czy bycie jednocześnie ojcem i zdobywcą kosmosu jest trudne?

- Tak, to wciąż pozostaje olbrzymim wyzwaniem. Bycie rodzicem jest trudne, a to, że twoje dzieci rosną, nie sprawia, że jest łatwiej, po prostu zmieniają się problemy i inne rzeczy zaskakują cię, gdy twój syn zaczyna ząbkować, a inne, gdy twoja córka kończy pracę nad doktoratem. Dziś, zanim usiadłem do wywiadu z tobą, zdążyłem porozmawiać z każdym z trójki moich dzieci. Jestem teraz w Dublinie u córki, która za kilkadziesiąt minut będzie bronić doktoratu, jeden z synów jest w Toronto, a drugi w Chinach. Z każdym z dzieciaków dziś rozmawiałem, każdy przeżywa inne rozterki, a ja jako rodzic mam niesłabnące poczucie odpowiedzialności, choćby dlatego, że mam kilkadziesiąt lat więcej praktyki w radzeniu sobie z życiem.

Czy bijące rekordy popularności krótkie filmiki o tym, jak radzić sobie z życiem, myciem zębów, płaczem, dźwiękiem, toaletą i całą resztą... w kosmosie, to także efekt twojej wieloletniej praktyki?

- Jasne! To jest właśnie rezultat dwudziestu lat pracy w agencji kosmicznej i kilkunastu lat prowadzenia warsztatów i spotkań z dzieciakami w tysiącach szkół na całym świecie. Spróbowałem wyciągnąć esencję, wyjaśnić w bardzo przystępny sposób, co my właściwie robimy w tej przestrzeni kosmicznej, jak wygląda nasza praca i codzienność. Ludzie są tego ciekawi - wciąż zadawali mi najróżniejsze pytania, interesowali się rzeczami, o których zazwyczaj astronauci nie opowiadają. Współpracowałem więc ściśle z Kanadyjską Agencją Kosmiczną, wiele lat przed tym, gdy poleciałem po raz pierwszy w kosmos, miałem już swoją własną kamerę i uczyłem się opowiadać o tym, co robię, filmowałem swoje treningi, potem krótkie relacje z misji. Setki godzin nagrań trafiały do montażystów, a potem do odbiorców. Zainteresowanie rosło. Wreszcie trafiłem na półroczną misję na ISS jako jej dowódca. Za każdym razem, kiedy szedłem na obiad czy do laboratorium, gdy myłem zęby albo gdy oczy zaczynały mi łzawić, sięgałem po kamerę i poświęcałem kilka chwil na wyjaśnienie sytuacji albo zjawiska fizycznego. Fakt, że filmiki do dziś cieszą się dużym zainteresowaniem, pokazuje, że było warto spróbować.

Myślę, że dzięki takim filmikom, dzięki temu, że większość astronautów ma dziś swoje konta na Twitterze, Międzynarodowa Stacja Kosmiczna ma oficjalne konto na Instagramie, a agencje kosmiczne starają się obecnie być bliżej zwykłych ludzi i dostarczać nam, szarakom, dużej ilości ciekawej wiedzy w przystępny sposób, po latach kryzysu ludzie odzyskali wiarę w sens odkrywania Wszechświata. Zgodzisz się ze mną?

- Pewnie! Kosmos się nie zmienił, ludzka ciekawość się nie zmieniła, ale zapraszanie ludzi za kulisy programów kosmicznych, pokazywanie im, co właściwie się dzieje, bardzo pomaga. Jeśli byśmy wciąż ukrywali przed ludźmi to, czym się zajmujemy, jak mogliby nam dać kredyt zaufania i wspierać nas? Dając im wgląd w naszą codzienność, uzmysławiamy im, jak wielki nakład pracy jest potrzebny, ale też jak zdumiewające mogą być jej efekty i jak ważne, także dla ich codziennego życia, mogą być odkrycia, jakich dokonamy, pracując w przestrzeni kosmicznej. No i przede wszystkim możemy udowodnić, że naprawdę polecieliśmy w kosmos! (śmiech)

Nie wierzę, wszystko sfabrykowaliście w hollywoodzkich studiach! Swoją drogą na zakończenie wywiadu muszę zapytać o jedno! Ostatnio wpadła mi w ręce bardzo ciekawa książka - „Marsjanin" Andy'ego Weira. Sądząc po opinii, którą wyraziłeś na okładce, musiałeś ją mieć w rękach, a może nawet przeczytać. Czy osoba z twoim doświadczeniem potrafi jeszcze dobrze się bawić przy filmach i książkach z nurtu science fiction?

- O tak! Czytałem „Marsjanina" na długo, zanim został wydany! Dostaję sporo różnych kosmicznych książek do czytania - ta zdeklasowała wszystkie, które wcześniej do mnie trafiły. Była świetna i bardzo realistyczna. Jeśli oglądasz takie filmy jak „Grawitacja", musisz wiedzieć, że są kompletnie oderwane od naszej kosmicznej rzeczywistości, właściwie to zatruwają środowisko! Przekłamują wszystko, co jest związane z misjami kosmicznymi. Twórcy poświęcają to, co istotne w nurcie s.f., dla dobra jakiejś hollywoodzkiej historyjki. Nawet nie próbują udawać, że zainteresowali się faktycznymi zjawiskami w przestrzeni kosmicznej. W efekcie nie mogę brać na poważnie takich filmów jak „Grawitacja". „Marsjanina" natomiast pokochałem za to, że Andy Weir idealnie połączył twarde fakty, naukowo prawdopodobne pomysły, ciekawą, pełną zwrotów akcji opowieść i intrygujące postaci. Efekt jest genialny! Takie s.f. to ja mogę czytać! Arthur C. Clarke potrafił tak pisać. Właściwie to uwielbiam science fiction, to, czego nie lubię, to niechlujstwo i brak precyzji! Nie lubię utworów, których autorzy poświęcają wszystko - od zgodności z faktami po konstruowanie ciekawych bohaterów - dla opowiedzenia jakiejś marnej historyjki!

Kuba i Floryda (fot. materiały prasowe)Kuba i Floryda (fot. materiały prasowe)

Detroit (fot. materiały prasowe)Detroit (fot. materiały prasowe)

Wieś Kaszary, Rosja (fot. materiały prasowe)Wieś Kaszary, Rosja (fot. materiały prasowe)

 

Chris Hadfield. Pierwszy kanadyjski astronauta, który odbył spacer kosmiczny. Inżynier, dowódca Międzynarodowej Stacji Kosmicznej, człowiek, który przybliżył nam kosmos dzięki setkom zdumiewających zdjęć i dziesiątkom filmików edukacyjnych wykonywanych podczas kolejnych misji.

Dominika Węcławek. Dziennikarka kulturalno-popularna, scenarzystka komiksowa, matka dzieciom: córce i synowi, i czasopismu „Bachor". Jednym słowem: robot. Sen zastępuje muzyką, robi hipsterskie foty.